Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
- Chodźcie, chodźcie bliżej, proszę - kobieta uniosła ramiona, pozwalając, by aksamitna szata je zdobiąca pofalowała swobodnie, odbijając mleczne światło księżyca. - Wszyscy możecie posłuchać tej historii, nikt nie jest na nią ani za młody, ani za stary.
Malutka dziewczynka wyrwała się w końcu do przodu, nie bacząc na ciągnącą ją za dłoń siostrę, i podeszła bliżej kobiety, tuląc się do jej ramienia.
- Nana, a opowiesz tę o Królu Rybaku? Tę o szukaniu? - słowa wypływały z jej zaokrąglonych w podkówkę ust niemal błagalnym tonem, co od razu wywołało u Nany dobrotliwy śmiech, a dłonie pomogły wejść dziewczynce na jej kolana.
- Myślę, że Król Rybak też na nią czeka - odpowiedziała, unosząc wzrok na zbierających się wokół niej starszych czarodziejów i czarownic, szukając wśród nich pełnych ciekawości spojrzeń albo podejrzliwości, którą mogła rozproszyć czarem swojego głosu. - Jest stara jak świat, a tyle jest jej wersji, ile ust ją opowiedziało. Słyszeliście o tej historii? O Królu Rybaku, który do dziś dzień nie może odnaleźć swego przeznaczenia i pogodzić się z nim, oddając spokój krainie, w której rządził niepodzielnie. Wciąż szuka śmiałków, którzy zwróciliby mu wolność. Ale czy ktoś odpowie na jego wołanie...?
Wiatr mocniej zatańczył między ostro przystrzyżonymi liśćmi, zmuszając przystające na nich świetliki, by wzniosły się do lotu, brzęcząc swoją wieczorną melodię, oświetlając niewielką polankę ciepłym, cytrynowo żółtym światłem. Bajarka uniosła z zaciekawieniem brwi, palec unosząc ku górze, jakby chciała nim wskazać wiatr. Dzieci podniosły się, wpatrując się w rozchylające się za kobietą przejście, w liście ukazujące coraz więcej z oświetlonej błękitnymi błędnymi ognikami ścieżki między ścianami labiryntu.
Głos, który rozbrzmiał jednocześnie wszędzie i nigdzie, zdawał się być zmęczony, ale również kryjący w sobie niezrównane pokłady mądrości i cierpliwości. Jakby czekał. Czekał dokładnie na ten dzień i śmiałków, którzy zdecydowaliby się podążyć jego śladami.
Czas na odpis kończy się o północy 21 czerwca. Jeśli pełny skład zgromadzi się wcześniej, post również (w miarę moich możliwości) pojawi się wcześniej.
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dłonie ułożone na fałdach morelowej sukienki wprawiały materiał w łagodny ruch. Wyobrażała sobie, że znalazła się na zapisanych atramentowym drukiem stronicach francuskiego romansu, a zza rogu już za chwilę miał wychynąć enigmatyczny młodzieniec, który przywitałby ją kwiatem tak niebieskim, jak płomienie wznoszące się nad knotami pochodni. Miałby znajomą twarz.
Do zbiegowiska dzieci i dorosłych czarodziejów zbliżała się krokiem miękkim i spokojnym, przystanąwszy nieopodal czarownicy, która raczyła zebranych wstępem do baśni. Usta półwili ułożyły się w lekkim uśmiechu. Jak przez mgłę kojarzyła przypowieść o Królu Rybaku, jej skromna wiedza o legendach oscylowała wokół rycerzy okrągłego stołu, tych najpopularniejszych, których imiona wyryły się w historii najwyraźniejszymi zgłoskami. To - miało być dla niej czymś nowym. Krokiem przez narrację, którą rzeczywiście mogła poznać od podstaw.
Wplecione w jej włosy kwiaty poruszyły się w otoczeniu srebrnych kosmyków, kiedy przełożyła je na jedno ramię i przekrzywiła głowę, zasłuchana w słowach opuszczających leciwą bajarkę. Melodia skrzypiec dopełniała romantycznego obrazu, podobnie jak złote świetliki podrywające się z tchnieniem powietrza. Celine przeniosła na nie spojrzenie i jej uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. Była tchórzliwa, ale na festiwalu czuła się na tyle bezpiecznie, że pozwoliła sobie podążyć za sugestią serca i zaryzykować; zresztą gościom Dorset nie pozwolono by chyba doznać krzywdy, tak twierdził Hector, a on był przecież najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znała. Wtem rozbrzmiał głos, gdzieś, skądś - stonowany, wysłużony i inspirujący. Pragnął wolności. Ucieczki z klatki, z więzienia niedopełnionego przeznaczenia. Półwila zawahała się tylko przez chwilę, zanim ruszyła w kierunku przejścia utworzonego za plecami srebrnowłosej kobieciny, jej krok pozostawał gładki, zanurzający się w mokrej lekkości soczyście zielonej trawy.
- Czekał zbyt długo... - słyszała to w jego głosie. - Zwróćmy mu wolność - szepnęła, zainspirowana, kierując te słowa do nikogo konkretnego, ale i wszystkich, w których sercach zatliła się podobna idea skorzystania z mistycznego zaproszenia. Kto pójdzie ze mną?, zdawały się pytać jej roziskrzone oczy, kiedy spojrzała przez ramię na resztę zgromadzonych, posławszy im ostatni uśmiech - by potem odwrócić się w kierunku gardła labiryntu i powoli podążyć dalej.
Wspomnienia, melodia, zapach nocy i błyskające jasnym światłem ognie porwały jej ducha gdzieś daleko, do miejsca spokojnego, pełnego harmonii i otulonego mgiełką tajemnicy. Dawno już nie myślała o babci. O domu na południu Francji. O dzielnym dziadku.
Niewiele brakowało, a sama usiadłaby między dziećmi, pragnąc odszukać przy kobiecie emocje z przeszłości i nakarmić się nimi, zagłuszyć z nagła rozbudzoną tęsknotę za domem. I choć zaproszenie obejmowało wszystkich ― i starych i młodych ― Adda postanowiła trzymać się gdzieś z boku, wyjątkowo nie pragnąc uwagi i znalezienia się w centrum wydarzeń.
Ale los miał chyba inny plan, bo ledwie odegnała wzruszenie ściskające gardło, ledwie skupiła uwagę na tańczących w powietrzu świetlikach, ledwie wychwyciła błędne ogniki znaczące nową, tajemniczą ścieżkę, a przez jej głowę przetoczył się obcy, zmęczony głos. Adda rozejrzała się ukradkiem, szczerze zaskoczona, ale nie, nikt się do niej nie podkradł i nie szepnął czegoś na ucho. Mimowolnie ściągnęła brwi, ale nie, przecież na prośbę lorda Prewetta sama przyłożyła rękę do tego, by festiwal był miejscem absolutnie bezpiecznym. Cokolwiek ― lub ktokolwiek ― wkradł się między jej myśli, nie mógł mieć złych zamiarów. Albo może… może po prostu się przesłyszała? Łagodna muzyka, szum wiatru, szelest liści i szemrzące głosy ― może wychwyciła przypadkiem strzęp rozmowy?
Rozejrzała się, ale wyglądało na to, że dotyczyło to tylko jej, nikt inny… Nie, moment… Zmrużyła lekko oczy, dostrzegając znajomą sylwetkę przemykającą wśród błędnych ogników, zmierzającą wprost do tajemniczego przejścia pomiędzy ścianami labiryntu. W pierwszej chwili nie uwierzyła własnym oczom, ale kiedy Celine obejrzała się na zgromadzonych wokół bajarki ludzi ― nie mogło być mowy o pomyłce. Adda bez zastanowienia ruszyła jej tropem, chcąc dogonić przyjaciółkę nim ta rozmyje się w głębszych cieniach labiryntu.
W głębi ducha podziękowała też okolicznym bogom za to, że jednak nie zwariowała. To była bardzo pokrzepiająca myśl.
i jak kot muszę umrzeć
Jasne ecru letniej sukienki odbierało ciążącą żałobę, głosy docierały w spowolnionym tempie, po dłuższej chwili skłaniając ciało do ruchu. Szelest włosów obijających się o francuski len, absolutny brak pomyślunku, w którym odwagę powzięły czyny nad myślami.
Do dziś dzień nie może odnaleźć swego przeznaczenia.
Czy go rozumiała?
Do dziś dzień nie może odnaleźć swego przeznaczenia.
Po dziś dzień, dzień po dniu, trzydzieści dwa lata rozczarowań i krętych dróg, które nigdy nie doprowadziły do upatrzonych celów. Nie miała domu nad morzem, tkwiąc w górskiej miejscowości przez ostatnią dekadę. Nie została profesorem, zajmując się szerzeniem kłamstw zamiast logicznej, naukowej prawdy. Nie została matką córki, tracąc ją na rzecz dwóch synów. Żaden cel, żadna wizja nie uległy spełnieniu, a ciepło angielskiego lata objętego widmem nadchodzącej zagłady, odbierały jej wszelkie nadzieje na odnalezienie wspomnianego, górnolotnego przeznaczenia. Dłoń tuliła dziecięcą głowę do ciepła matczynego serca, acz wzrok pozostawał otępiało wbity w szare ściany. Palce kreśliły kolejne strony niosących ból słów, a jednak pragnęły pozostać w grząskiej ziemi szklarnii. Zduszony krzyk, oschłość obronna wobec ataków niemocy i to głębokie poczucie zgubienia, które prowadziło niczym przez labiryt nieposiadający końca, zamknięty żelazną bramą konwenansów, pomyłek i obowiązków.
Słowa pchnęły ją dalej, krok i krok dalej. Brązowe kosmyki lśniły w powoli świerkoczącym słońcu, skrywając szczupłe rysy w półcieniu. Labirynt - głos, niezidendyfikowana prośba, zachęta - skłaniał do przekroczenia, a Hazel, poddając się temu, ruszyła wprost w nieznane na pozór, a doskonale poznane na przestrzeni życia decyzje i rozterki, niosące ciężar spoczywania na wątłych ramionach. Ledwie na moment, pchnięta intuicją, odwróciła się przez ramię i ten moment - niczym sztorm chłodu uderzający w południowy klif - zatrzymał jej ciało przed dalszą wędrówką. Powieki zamrugały kilkukrotnie, nie odezwała się jednak słowej, gdy głoski utkwiły w gardle. Usta rozchyliły się błagając o oddech rozbudzenia, a wstyd przejął cała ramiona. Nie ruszyła się, ale nie powiedziała też nic, czekając.
Jak za każdym razem, rok w rok, dzień w dzień.
Czy byłoby inaczej, gdyby choć raz to ona podjęła inicjatywę?
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
Spędziła kilka dni w Londynie, przede wszystkim na zaproszenie kuzynki. Czas ten obfitował w dziwa, był przepełniony nieznanym jej wcześniej mistycyzmem. Powtarzała w myślach czytane w objęciach biblioteki historie i fantastyczne — wydawałoby się — podania. Czuła w sercu ogień poświęcenia Tailtiu, choć nie widziała go na własne oczy, czuła w sercu zęby uczucia, którego nie powinna czuć, a które stało się jej udziałem pierwszosierpniowej nocy. Woda, myśli gnały do wody, bo tylko ona mogła przynieść ukojenie wśród ognia. Obiecała przecież, że pojawi się także nad wodą, przed nią druga obietnica, niech dziś rozpocznie się jej spełnienie.
Wśród ciemności łąk Dorset nie wyróżniała się spomiędzy innych odwiedzających festiwal. Biała sukienka falowała w rytm kroków, stawianych ostrożnie i miękko, tym bardziej, im mocniej zauważała, że grunt pod nogami nie był twardy, a wręcz miękł z każdym krokiem. Wzrok od razu, ostrożnie, skierował się ku dołowi, pluśnięcie wody zdradziło wszystko. Jasny księżyc odbijający się w zmąconym jej ruchami zwierciadle wydawał się także czcić święto miłości. Przykucnęła przy wodzie, wcześniej podciągając sukienkę do góry, aby nie zmoczyć jej przypadkiem. Materiał przytrzymany jedną ręką pozwolił drugiej sięgnąć do wodnego zwierciadła, zmącić je raz jeszcze, w naiwnej wierze, że stanie się coś wyjątkowego, bo przecież każdy dzień sierpniowych obchodów musiał taki być.
Czasem wyjątkowość nie była obiektywnie mierzalna; a dzisiaj odbicie księżyca w wodzie niedaleko żywopłotu piękniejsze było od drogich klejnotów, od obrazów wychodzących spod pędzli artystów malarzy. Maria pragnęła zapamiętać ten widok, sposób, w jaki biło jej zachwycone serce, niedaleki dźwięk skrzypiec jak najdłużej.
Wzrok wreszcie napotkał starszą kobietę, której aksamitna szata skupiła uwagę Marii, w sposób zupełnie niespodziewany, ale przecież zrozumiały przez wzgląd na zainteresowania dziewczęcia. Sposób, w jaki księżycowe światło załamywało się na materiale, był niezwykły, niespotykany, widok ten zapierał dech. Pragnęła zatrzymać się na skraju, gdzieś, gdzie mogła widzieć starszą kobietę, ale nie rzucać się w oczy, lecz ta dobrotliwie zaprosiła wszystkich do siebie, zachęcając ich nawet gdyby to wiek miał stanowić przeszkodę do zanurzenia się w historii.
Słysząc godność Król Rybak, zastanawiała się, czy mogła kiedyś usłyszeć tę historię, może przeczytać ją gdzieś, wszak to literaturze poświęciła w dużej mierze swoją edukację w Beauxbatons. Wątpliwości rozwiały się natychmiast, wraz z głosem Nany, która przyznała, że historia ma iwele wersji, prawdopodobnie przynajmniej jedna z nich trafiła w uszy Marii, ale nie mogła sobie teraz jej przypomnieć.
Zerwany wiatr, zerwane do lotu świetliki. Na moment odwróciła wzrok od starszej kobiety, podążając za ciepłym światłem małych robaczków. Sekundę później przyglądała się już bajarce, jej uniesionym brwiom, światłu dobiegającego z nowootwartej drogi. Nie mogła się spodziewać tego, co usłyszy chwilę później.
Jeszcze raz uniosła głowę w górę, przymknęła oczy. Po głosie nie było śladu, zostało tylko spokojne brzęczenie owadów i jej własne myśli, w których odpowiedziała głosowi.
Daruję ci moje ręce, niech opowiedzą tę historię z każdym jej detalem. Daruję ci moje nogi, aby dotrzeć tam, gdzie czekasz ratunku.
Nie było odwrotu, nie było wyjścia.
Przed nią znajdowały się jedynie symbolicznie otwarte wrota, przez które przeszła. Bez strachu, bez pytań.
Jeżeli miała się czegoś dowiedzieć, dowie się i tak. W swoim czasie.
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
W końcu znalazłem się w labiryncie, otulony wyraźniejszym zapachem pobliskiej roślinności, lekkim powiewem wieczornego wiatru i blaskiem wielu różnych źródeł. Tam ujrzałem starszą kobiecinę w towarzystwie niecierpliwych, lgnących do niej dzieci, domagających się jakiejś konkretnej historii, opowieści, która następnie będzie mogła zostać pożywką dla ich imponujących wyobraźni. Wtedy pomyślałem, że mogłem wziąć ze sobą Jarvisa, na pewno by się ucieszył; nim jednak dotarłbym do namiotu Sykesów, wyrwał młodego ze szponów zabawy z kuzynostwem, to spotkanie – czymkolwiek ono było – najpewniej dobiegłoby już końca.
Przystanąłem tuż pod żywopłotem, nie chcąc przeszkadzać kręcącym się to tu, to tam czarodziejom; obracałem w palcach skręconego wcześniej papierosa, wciąż jednak go nie zapalałem, to nie było odpowiednie miejsce, bezwiednie przenosząc wzrok między jedną sylwetką a drugą. Zmarszczyłem lekko brew, gdy ujrzałem blondwłosą, młodą dziewczynę; czy ja jej przypadkiem skądś nie znałem? Tak, to przecież Celine, z którą uciekałem przed rozszalałą czupakabrą i ostrzącym sobie na nas pazury matagotem. Kto by pomyślał, że spotkamy się akurat tutaj. Kątem oka dostrzegłem również kolejną czarownicę, z którą widziałem się nie aż tak dawno, w podobnie nieprzyjemnych okolicznościach; upiorna pieśń lelka, rżący z bólem jednorożec i to przeklęte licho na niebie. Jak czuł się teraz twój podopieczny, Mario? Zamrugałem gwałtowniej, kiedy wzrokiem zahaczyłem o znajomą, skrytą w cieniu sylwetkę Ady; no patrzcie, państwo, również uosobienie niewinności postanowiło posłuchać bajki o Królu Rybaku. Wyglądało na to, że nie zauważyła mego przybycia – a szkoda. Bardzo chętnie przekazałbym jej, chociażbym wymownym spojrzeniem, że pamiętam o wczorajszym podstępie...
Wtedy jednak stało się coś jeszcze. Coś dziwnego. Usłyszałem głos – jednak nie należał on do zasiadającej wśród dzieci bajarki. Mówił ktoś inny. Ktoś, kto był wszędzie i nigdzie, cierpliwy, bezbrzeżnie mądry, a do tego zmęczony. Czego chciał? Świetliki zerwały się do lotu, zatańczyły nad niewielką polaną, a ja zrobiłem pierwszy krok do przodu, w kierunku objawiającego się za plecami kobieciny przejścia. Przełknąłem głośniej ślinę, niespodziewanie zaschło mi w gardle, po czym ulokowałem papierosa za uchem, nie chcąc, nie potrafiąc, zignorować mrowiącego skórę wołania; jeszcze jeden krok, a później kolejny – aż nie stanąłem jak wryty, nieopatrznie krzyżując spojrzenia z oglądającą się przez ramię czarownicą. Nie. Niemożliwe. Przecież jej tu nie było. To tylko wyobraźnia płatała mi figla. To nie mogła być Hazel; prędzej Demelza, podobna do niej tancerka burleski, którą widywałem niekiedy na scenie Piórka Feniksa...
Lecz czy na pewno?
Po chwili, która rozciągała się w nieskończoność, a podczas której gorączkowo badałem ją wzrokiem, cal po calu, odnalazłem język w gębie. – Chodźmy – rzuciłem tylko, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby wcale nie dzieliła nas dekada milczenia, jak gdybyśmy mogli zacząć tam, gdzie skończyliśmy. To nie była Hazel. Wciąż siedziała we Francji, z mężem i gromadką dzieci; już dawno przestałem pytać o nią Alfiego, na pewno jednak tak właśnie było, uparcie wierzyłem w tę wersję historii. Ale jeśli tak, to dlaczego stojąca przede mną kobieta miała jej oczy? Smutne, przestraszone, zasnute niezrozumiałym przeze mnie wstydem, ale znajomo różnobarwne. Do tego ta konstelacja piegów przy nosie. Tak samo zadartym, jak wtedy, za czasów Hogwartu, gdy podziwiałem jej pochylony nad kolejną księgą profil. – Chodźmy – powtórzyłem ciszej, przez ściśnięte gardło, gestem zachęcając, by ruszyła przodem. W końcu samemu ruszyłem się z miejsca, zmuszając ociężałe kończyny, by podążyły w głąb labiryntu.
Co tu się, u licha, działo.[bylobrzydkobedzieladnie]
Drowning peaceful through your hands
Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 24.06.23 17:27, w całości zmieniany 2 razy
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
- Oh, Roratio, naprawdę niezmiernie cieszy mnie, że udało się zorganizować w tym roku festiwal. - zaczęłam, pewnie nie pierwszy raz już mu to mówiłam, ale co mogłam poradzić na to, że naprawdę fakt iż trwał napawał mnie radością? Bo przecież, czułam to dokładnie, że był on potrzebny. Że miłość - nieważne w jakiej formie i nawet jeśli ja się od niej odwróciłam - była ludziom potrzebna. Tak samo, jak chwila wytchnienia. Jak możliwość wzięcia głębszego oddechu w swoje własne płuca, kiedy wojna doświadczała każdego. - Naprawdę. - dodałam jeszcze dla zapewnienia. Mnie też ona doświadczyła. Brendana nie było już długo - bardzo długo i wiedziałam, czułam, że musiałam przestać czekać i w końcu dopuścić do siebie ponurą myśl, że coś mogło nie pójść dobrze. Broniłam się przed tym długo - o wiele dłużej niż powinnam. Powinnam go pożegnać, tak jak razem z nim pożegnałam kuzyna Garretta, pozwolić sobie iść dalej i uwolnić jego duszę. Bo jeśli żył, wtedy wróci. Do mnie, do Devon, do ludzi którzy na niego czekali i na niego liczyli. Ale… jeśli stało się najgorsze musiałam iść dalej. Wizyta na znajomym klifie, przy grobie kuzyna była jeszcze przede mną. I choć festiwal nie rozpoczął się dla mnie najlepiej raczej - bo okraszony był niepomiernym szokiem - tak i w tym zatracać się przecież całkiem nie mogłam. Ale jednocześnie też tęskniłam. Tęskniłam za tym, czego nie mogłam odnaleźć, czego nikt inny poza mną zdawał się nie znać.
- Oh, oh, słyszysz tą dotykającą duszy melodię? - zapytałam przystając na chwilę, rozglądając się, żeby dźwięk wziąć i zlokalizować dokładniej. - To stamtąd. - orzekłam bez zawahania ruszając w stronę z której dochodziły do nas dźwięki by przystanąć, kiedy znalazłam się dostatecznie blisko. Poprawiłam na ramieniu torbę z którą od czasu wydarzeń w Brenyn nie rozstawałam się prawie wcale miałam w niej skrzeloziele i beozar, które udało mi się zdobyć, i dwa kryształy choć wątpiłam, by te dwa miały taką samą moc jak ten, którego użyłam na Bagnach. Miałam też kryształ, który znalazłam kiedy obudziłam po tym wszystkim z niejasnym przeczuciem, że lepiej było go mieć przy sobie.
- Król Rybak? - mruknęłam pytająco pod nosem, marszcząc na chwilę brwi. - Zdaje mi się, że czytałam o nim. - podzieliłam się z Roratio własną myślną, zadzierając ku niemu brodę. Wróciłam spojrzeniem do Nany zawieszając na niej spojrzenie, słuchając padających słów w ciszy. Rozlegający się głos sprawił że drgnęłam, a ręka mimowolnie pomknęła do nadgarstka Roratio na którym się zacisnęła, kiedy z otwartymi oczami spojrzałam w jego stronę. Otwartymi i chyba wystraszonymi trochę.
- Słyszałeś? - zapytałam, odwracając głowę, żeby spojrzeć na przejście. Czy tylko ja byłam szalona? A może tylko ja słyszałam to, czego nie słyszał nikt więcej - jak wtedy z Brenyn. Nie, proszę, nie. Miałam już coś powiedzieć, ale ruszona przeczuciem uniosłam głowę natrafiając na znajome spojrzenie przyjaciółki. - Celine… - szepnęłam, pokręciłam głowa, ale ona już szła do przejścia do wejścia. Nie powinna, za duchem, za głosem. Co jeśli jednak tylko ja go słyszałam. - Celine! - uniosłam głos, podnosząc też rękę owiniętą jak zawsze czerwoną wstążką, żeby zwrócić jej uwagę.
- Roratio, szybko, musimy ją złapać. Chodźmy. - ponagliłam go, nie przejmując się, że ciągnę go za rękę, przebierając nogami szybko, chcąc dogonić wile i zawrócić ją, nie mogłam dopuścić do powtórki z Brenyn. Nie dzisiaj, nie tutaj. Jednocześnie próbowałam przypomnieć sobie, co wyczytałam i czy rzeczywiście cokolwiek o tym Królu całym. Ale nazwa sama w sobie wydawała mi się znajoma.
| mam ze sobą różdżkę, bezoar i skrzeloziele, trzy kryształy wymienione wyżej, i pół zaklętej wstążki
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
- I ja się cieszę, chyba tego potrzebowaliśmy, nie sądzisz? - podzielał entuzjazm panny Weasley. Czuł napięcie nie tylko w świecie, ale także w samym Weymouth. Widział wiecznie zmarszczone czoło lorda nestora, zmartwiony wzrok, długie wieczory jakie spędzał nad papierami nawet jeżeli wraz z bratową powtarzali mu, że przecież nic z tego nie wyjdzie, że nic już nie wymyśli, wpatrując się w te same liczby. Świat potrzebował oddechu, potrzebował też miłości. Bo jeżeli miało istnieć coś przeciwnego do wojny, to miała to być właśnie miłość. Sam Roratio czuł co prawda coś, co można byłoby opisać jako zawód miłosny. Nawet jeżeli nie padły jeszcze żadne deklaracje, nawet jeżeli sam bronił się przed uczuciem niewinnie rodzącym się wśród dyskretnych rozmów i poufnych listów, nawet jeżeli nie miał praw do oczekiwań, jakie się pojawiły to pewne uczucie rozczarowania rozpływało się goryczą w jego ustach i była pewnego rodzaju cierniem w sercu. Mógł tego uniknąć, ale Rory właśnie taki był - często oddawał całego siebie na starcie i kiedy spotykał się z pewnego rodzaju odrzuceniem odczuwał to mocniej. Teraz to jednak nie miało mieć znaczenia. Bo Zmierzał w kierunku łąk w towarzystwie Neali. I nie mieli się martwić przeszłością, ani przyszłością.
- Słyszę - odpowiedział, nadstawiając uszu, a po tym bez większego protestu ruszył tropem wygrywanej smyczkiem melodii. To uwielbiał w Festiwalu - że nawet jako gospodarz nie znał jego wszystkich tajemnic. I to było ekscytujące. Z zaciekawieniem wpatrywał się w postać starszej bajarki o włosach białych jak mleko. Te historię słyszał wielokrotnie, pradziadek potrafił snuć tę opowieść wieczorami, rozwlekając ją w czasie i za każdym razem zmieniając wersję. A mimo to słuchał słów staruszki niemalże z takim samym zaangażowaniem, jak dzieci siedzące w pierwszym rzędzie. - Jestem prawie pewien, że pradziadek o nim opowiadał, ale on tyle razy zmieniał wersję, że niewiele z tego pamiętam - zwierzył się, nieco nachylając się w stronę Neali. Staruszka naprawdę miała głos, który przykuwał uwagę - chyba jak każdy bajarz. Głos, który rozległ się tak nagle, zaskoczył Rory'ego. Podobnie jak dłoń zaciskająca się na jego nadgarstku. Zerknął w dół i odruchowo palce drugiej dłoni przykryły tą należącą do Neali, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy, przypomnieć, że nie była tutaj sama, jeżeli faktycznie podobny lęk pojawił się wraz z tajemniczym głosem.
- Tak, słyszę. Jest... - urwał jednak bo naprawdę nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa na określenie głosu. Miał on w sobie pewną tęsknotę. Zasłuchał się chwilę, spojrzenie zerknęło w stronę przejścia, ale wtedy usłyszał bardziej znajomy głos. - Słucham? - zagadnął. Wzrokiem powiódł za spojrzeniem Weasley, dopiero wtedy zrozumiał, że jej wargi ułożyły się w imię Celine. Odnalazł drobną sylwetkę panny Lovegood. - T-tak, już... Celine, zaczekaj! - zakrzyknął licząc na to, że może jego głos mocniej przebije się przez tłum zebrany przy przejściu, albo że pomoże jego wzrost - w tej dziedzinie nie był ekspertem i nie mógł stwierdzić tego z całą pewnością, ocknąwszy się z pewnego zamyślenia i pognał za rudowłosą, chcąc dotrzymać jej kroku, ale jednocześnie nie zamierzał kosztem dogonienia Celine, zostawić Nel w tyle. - Nel, uważaj - zwrócił się jeszcze w stronę Weasley.
/mam różdżkę
Everett zaczął jednak iść bliżej labiryntu zanim Hector zdążył go dogonić (no cóż, nigdy w życiu nie zdążył nikogo dogonić) - bliżej labiryntu, czy kobiety? Vale zmrużył oczy, nie rozpoznając jeszcze w plecach brunetki Hazel, bowiem nie przyjrzał się jej uważnie. Przystanął gdy tylko zorientował się, że Everett go nie usłyszy, bo nie było sensu go gonić.
Obejrzał się przez ramię - miał i chciał spędzić tą godzinę przy ognisku z miodem pitnym, ale najpierw musiał odnaleźć w tym tłumie kompana do picia, a ten konkretny kompan należał do szczęśliwych osób, które czasu nie liczą. Rozejrzał się jeszcze raz, niecierpliwie i wtedy zobaczył Addę, z którą na pewno powinien wznieść toast w sierpniowe święto. Toast za wolność i życie, za życie bez cieni Beatrice i Igora. Zanim na myśl przeszedł mu jakiś złośliwy, poetycki werset o Styksie i rozdzielonych kochankach, Adda też zaczęła gdzieś podążać - za falą jasnych, długich włosów, które rozpoznał nawet, gdy ich właścicielka była obrócona tyłem. Taneczny krok, błysk srebra, Celine - pacjentka, do której nie powinien pewnie nawet podchodzić podczas Festiwalu, która pewnie chciała się dziś cieszyć pokojem, świąteczną atmosferą, radością. Może grzecznie byłoby się przywitać, ale jeszcze jego widok zepsuje jej humor, przypominając o trudnych tematach, jakie poruszyli podczas ostatniej terapii. Z tą myślą postanowił oddalić się w stronę ognisk i cierpliwie odliczyć godzinę do zjednoczenia z synem, ale Mojry albo Król Rybak mieli inne plany. Usłyszał głos, najpierw bajarki, a potem i n n y głos, i zaczął słuchać i postąpił krok w stronę wejścia do labiryntu - i kolejny, i kolejny.
/ekwipunek we wsiąkiewce (do weekendu piszę z biegu więc za ewentualne nieścisłości i pominięcia przepraszam!)
Hidin' all of our sins from the daylight
Kiedyś uwielbiał przebywać w tłumach, wśród ludzi. Było to w końcu całkiem łatwe, skoro oni też uwielbiali jego; skoro przyjmowali go jak dawno niewidziani przyjaciele, stęsknieni i uśmiechnięci, wyciągając do niego szeroko otwarte ramiona. Mógłby udawać, że było inaczej, matka pewnie skarciłaby go łagodnie, widząc, jaki stał się próżny- ale Theodore Moore uwielbiał być kochany.
Było wiele powodów, dla którego upadek z piedestału był dla niego tak bolesny, ale ten często zajmował miejsce na czele wśród powodów jego bezsennych nocy. Trudno było być odrzuconym w miłości narzeczonej; szczególnie, że nigdy nie przywykł do odrzucenia, nie musiał. To zawsze on, złoty chłopiec, piękny chłopiec, miał prawo odrzucać i odmawiać, i przebierać w tłumach głodnych miłości serc, które czekały pod szatnią po jego meczach. Trudno było być odrzuconym w miłości rodziny, nawet, jeśli to on sam stał się absolutnie niekochalny, skrupulatnie dbając o to, żeby prezentować im tylko i wyłącznie swoją najgorszą stronę. Jednak och, jakim bólem okazało się być odrzuconym przez tłumy, które kiedyś darzyły go pełną uwielbienia miłością, nie oczekując w zamian za nic oprócz robienia tego, co i tak kochał.
Od tamtego czasu przebywanie wśród zgromadzeń napawało go klaustrofobicznym
Spóźnił się jednak, rzecz jasna- niemalże nadrobił stracony czas, maszerując szybkim, sztywnym krokiem z prędkością, która w jego głowie miała pozwolić mu pozostać niezauważonym i nierozpoznawalnym. Ostatnim, na co miał ochotę, byli fani pokazujący go palcami albo próbujący zapytać, jak się czuje- przynajmniej dopóki był (jakże nieszczęśliwie) trzeźwy.
Uśmiechnął się pod nosem, wypatrzywszy w końcu wśród tłumu znajomą sylwetkę i poważną twarz, bingo.
-Vale- Oznajmił radośnie, zarzucając rękę na ramiona Hectora w przyjacielskim geście. Pilnował jednak, by nie oprzeć na nim ciężaru ciała; przez lata zdołał wyczuć już doskonale, co było bezpieczne a co nie, i ile mogła znieść jego noga. Wiedział więc z pewnością, że nie mogła znieść jego; i noga, i czasami głowa, ale znacznie bardziej przejmował się wywołaniem potencjalnego bólu niż zmarszczonych z irytacji brwi i zmęczonego spojrzenia.- Gdzie zgubiłeś syna? Mam nadzieję, że nie z jego babką, ta kobieta zepsuje mu całą zabawę.
Kiedy w końcu odsunął się o krok, dając przyjacielowi przestrzeń na oddech, z konsternacją zauważył wyraz jego twarzy. W przeciwieństwie do niego Hector zawsze wyglądał, jakby myślał; przywykł więc raczej do tego, do powagi i spokoju na bladej twarzy, do skupionego spojrzenia jasnych jak woda oczu. Teraz jednak spojrzenie wydawało się być raczej odległe i skupione na czymś, czego Theo nie zdołał widocznie dostrzec; jeszcze.
-Na kogo się gapisz?- Zapytał więc taktownie, próbując prześledzić tor jego wzroku.- Nie zapomnij tylko mrugać, bo ją spłoszysz.
Uśmiechnął się krzywo, zaczepnie, doskonale świadom, że zamyślony Vale istotnie potrafił o tym zapomnieć. Kiedyś ten fakt wprawiał Theo w dyskomfort i sam uciekał, spłoszony, przed jego wnikliwym spojrzeniem, jak gdyby połączenie magipsychiatrycznej wiedzy i kontaktu wzrokowego miało odsłonić przed Valem wszystkie jego najbrzydsze karty. Teraz nie musiał się już martwić- sam z ochotą pokazał mu przez te lata najgorsze, co potrafił.
Założył, że jedyne, co może go zdekoncentrować, to kobieta, i to wyjątkowo piękna- nie miał się rozczarować, napotykając wzrokiem srebrzyste włosy i smukłą sylwetkę nieznajomej.
-Jesteś usprawiedliwiony- Wymruczał pod nosem, absolutnie wytrącony z- i tak kruchej- równowagi. Nie protestował więc wcale, słysząc śpiewny głos dochodzący z labiryntu, oczarowany nagle magią nieznajomej i słodkiej muzyki, od której kręciło mu się w głowie. Oczywiście, że musiał odpowiedzieć na wezwanie; był w końcu śmiałkiem, wychowankiem domu śmiałków, którzy szybciej podążali za obcym głosem wprost w paszczę labiryntu, niż zmuszali się do przemyślenia i oszacowania ryzyka podejmowanej przez siebie decyzji.
Ours never knew peace
Obserwowała dzieci, które po wkroczeniu do labiryntu prędko teleportowały się do starszej kobiety. Skupiła na niej swoje spojrzenie, nie zauważając przy tym, że zaczęła stąpać po tafli wody. Król Rybak, tytuł zadźwięczał w jej głowie, próbując odnaleźć w odmętach pamięci legendę. Musiała ją znać, ojciec nie raz raczył ją opowieściami, co prawda głównie szkockimi, przekazywanymi w ich rodzinie z dziada pradziada, ale zdarzały się też i ustępstwa od reguły. Powiodła wzrokiem od kobiety aż do wejścia do labiryntu – jeżeli ta wersja historii, którą znała, miała mieć tam swoje odzwierciedlenie, to nie chciałaby przekraczać choć metra żywopłotowej pułapki. Król Rybak miał bowiem zbyt wiele wspólnego ze znanym jej Rannym Królem, jednym z dwóch, bądź jednym jedynym – w zależności w którą wersję chciało się uwierzyć. Wiatr jednak skutecznie nakazywał jej dalej kroczyć ścieżką ku wejściu. Popychał ją, podwiewał włosy, zmuszał do dążenia naprzód, składając słodką obietnicę przedstawienia swej historii – raz, jeden jedyny, tym razem wyjawiając najprawdziwszą, tylko jemu znaną prawdę, która mogła dążyć do wyzwolenia.
Rozejrzała się po tych, którzy byli nieopodal. Niektórzy już wchodzili do labiryntu, jak Ada, która podążała za pewną drobną i urokliwą blondynką, której twarzy w pełni jednak nie dostrzegła, (Celine) kierowaną przez błędne ogniki barwą przypominające pochodnie, które kruczowłosa mijała na samym początku. Nie chciała ich gonić, jeszcze nie teraz, nie w momencie w którym sama nie była pewna słuszności wejścia w ów odmęty plątaniny korytarzy o wielu możliwych ścieżkach. Mimo wahań dążyła w ich stronę, dostrzegając, że kolejna, bardzo młoda kobieta (Maria) podążyła śladem dwóch poprzednich. Przez moment zastanawiała się, czy to aby odpowiednie miejsce na wycieczkę dla takiej młódki. Potrząsnęła jednak głową, odrzucając ów wahania, a skupiając się na nie zgubieniu z oczu Ady omal nie wpadła na parę, umykając jednak odpowiednio wcześniej w bok, omijając tym sposobem męskie plecy. Plecy, które zaraz objęła wzrokiem, kierując go w górę aż do wyraźnie znajomej czupryny. Najwyraźniej udało jej się nie wpaść na Everetta, który zaś swoją posturą zasłaniał towarzyszącą mu kobietę (Hazel). Prawdopodobnie jakby był sam lub gdyby miała pewność, że zna jego rozmówczynię, to weszłaby między nich z osobliwym powitaniem na ustach, a tak nie zamierzała im przeszkadzać – festiwal bądź co bądź nosił miano miłości, a ona z pewnością nie chciała trafić między wymianę maślanych spojrzeń i urywanych słów, niby szanse na wpadnięcie w takie nieszczęście było dość nikłe, ale przecież musiała brać pod uwagę tę możliwość – już się wystarczająco naoglądała podczas poprzednich dni. Wyprzedziła ich ostatecznie, mijając na swej drodze również rudowłosą parę (Neala i Roratio), dość młodą, prawdopodobnie małżeństwo, bowiem ich twarze nie wskazywały na podobieństwo krwi. Nie znała się na dostrzeganiu powinowactwa, niemniej od mężczyzny biła troska o swą towarzyszkę, której przypisała takie, a nie inne znaczenie.
Była tak blisko, że mogłaby dotknąć żywopłotu oplatającego zagadkowe wnętrze, ale potknęła się wtem o własną, niesforną sznurówkę. Burknęła cicho i odeszła na bok, odwracając się plecami do ścieżki. Kucnęła, wiążąc trzewik na podwójny węzeł i to samo czyniąc zaraz z drugim. Gdy się wyprostowała i odwróciła, dwóch mijanych par już nie było – najwidoczniej zdążyli się gdzieś zaszyć, bądź wejść między ściany labiryntu. Przed jego wejściem stały zaś dwie męskie sylwetki (Hector, Theo), które niby szły naprzód, ale jednak dość mozolnie. Evelyn podążyła za nimi, zaraz jednak wzdychając ciężko, jakby jej się spieszyło. – Panowie, a czy możemy tak, no nie wiem, choć trochę szybciej? – zapytała wreszcie, choć jej ton z pewnością przypominał bardziej reprymendę niż pełne uprzejmości zapytanie. Nawet nie miała jak sprawdzić, czy któregoś z nich zna, co tu ukrywać, spieszyło się jej, cholera, a ta para pleców niewiele mówiła. Niemniej to właśnie zaraz za tą dwójką postawiła swój pierwszy krok przez próg labiryntu.
|ładnie przepraszam za spóźnienie, sama nie wiedziałam, że się tu pojawię
- Powodzenia - powiedziała tylko, posyłając im ostatni, dobrotliwy uśmiech, zanim gałęzie za ich plecami nie złączyły się na powrót tworząc gęstą ścianę liści. - Zwróćcie mu wolność, której pragnie. Albo pozostawcie go tam na wieki. - jej głos zdawał się napełniać coraz większym echem, aż umilkł.
A wy zostaliście sami w żywopłotowym, wysokim korytarzu, ciągnącym się daleko przed siebie. Celine jednak, idąc na początku pochodu, zobaczyła, jak ściany gałęzi się kończą i widać kilkadziesiąt metrów dalej pustą polanę. Pod waszymi stopami wciąż delikatnie pluskała woda, a światło dawały zaledwie błędne ogniki, które znikały, gdy tylko się do nich zbliżaliście. Aż w końcu kwadratową polanę, zamkniętą wokół wysokimi ścianami żywopłotu, rozświetlało już tylko światło księżyca - płynące na wa z góry i odbijane od płaskiej tafli wody pokrywającej trawę. Przez chwilę było całkiem cicho, całkiem pusto, aż nagle odezwał się głos - ten sam, na który zdecydowaliście się opowiedzieć.
Bogactwo dawało mi poczucie władzy. Miałem wszystko, począwszy od szacunku podwładnych, aż po góry złota wylewające się ze skarbca, którego byłem jedynym zarządcą. Ale los postanowił mi coś zabrać. Mój drogi ojciec, nim umarł, mawiał, że niewiele w porównaniu do tego, co miałem. Jako młodzik zostałem ugodzony w nogę. Medycy i znachorzy usiłowali przywrócić mi pełną sprawność, ale nigdy im się to nie udało. Wszyscy zostali straceni. Ja wydałem rozkaz, ja patrzyłem, jak kat staje się ramieniem Śmierci i zabiera ich życie ze sobą. Ich błagania nie robiły na mnie wrażenia. Moje serce okrywało się kamieniem, skute było lodem. Mieszkańcy wołali, że nieurodzaj ziemi jest moją winą, że to moje złe intencje i jeszcze gorsze uczynki sprawiły, że nie mają co jeść. Urządziłem więc ogromną ucztę, na której wybrać miałem śmiałków zdolnych odnaleźć lekarstwo na chorobę, przez którą policzone były już moje dni.
Woda pod waszymi stopami zaczęła drżeć, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej, aż krople powoli unosiły się, rozpraszając na wietrze, również wiejącym coraz mocniej. Przed wami, jakby wynurzający się z niewidzialnej powłoki, zaczynał powstawać obraz starej, budowanej na średniowieczną modłę sali biesiadnej, w której centrum stał ogromny stół ciosany z ciemnego drewna, ułożony w kształt litery U. W jego górnej części siedziała postać mężczyzny - zgarbionego, wychudzonego, chromego, którego twarz skryta była pod grubym kapturem. Zdawał się być cieniem wśród bawiących się ludzi - rycerzy w srebrnych zbrojach unoszących kielichy do toastu, wszyscy razem; służbę rozdającą chleb i gorące, pieczone dania, zachwycające wasze nozdrza aromatami; tancerki i tancerzy dobierających się w pary i umilających czas swoimi ruchami wszystkich zgromadzonych w sali; uczonych, którzy zdawali się wiedzieć, co dolega Królowi, liczących na pomoc tym, którzy zdecydowaliby się ruszyć na poszukiwania nieznanego remedium; sokolników prezentujących dumnie opierzone stworzenia będące symbolem polowań, na których Król nie mógł już nigdy uczestniczyć. Jednak coś w tej scenie było nie tak, czegoś w niej brakowało. Na ścianach nie paliły się pochodnie; niektóre krzesła były puste, ale wisiały w powietrzu przy nich kielichy, a w nich wino gotowe do toastu; kamienny parkiet, na którym stały zatrzymane w ruchu tańczące pary był jakby przerzedzony, posiadał puste przestrzenie; talerze z potrawami również zawieszone były nad stołami, jakby ktoś zabrał im rękę, która je trzymała; sokoły panicznie trzepotały skrzydłami, pozbawione żerdzi, na której mogłyby usiąść; rulony pergaminów zwinięte przy talerzach uczonych, gotowe, by zostać odczytane, sugerując nowe lekarstwa na przypadłość możnowładcy. Po prawicy Króla również było wolne miejsce, a przecież nie godziło się, by najwyższy władca był opuszczony w czasie uczty. Cały obraz zdawał się być zatrzymany w czasie, całkiem nieruchomy, wypełniony niemal po brzegi, a jednak pusty i przygnębiający z niewiadomych przyczyn. Czekający, podobnie jak Król Rybak, stulecia, by zostać zauważonym. I wypełnionym.
Czas na odpis trwa do 25.06. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore.
- Jesteś sama? - spytała, rozejrzawszy się w kolorowanej błękitem ciemności za mężczyzną związanym z nią chabrową obrączką rocznej przysięgi. Wyglądało na to, że się nie zjawił. Celine splotła palce z Tonks w geście powitania i uścisnęła je czule, a usta rozsunęły się w leniwym, zaczepnym uśmiechu. - Gdzie zgubiłaś swojego lwa?
Zaraz potem do jej uszu dotarł dźwięczny głos słońca zstępującego pośród nocne baśnie, dziwnie podenerwowanego, nasyconego obawą. Półwila okręciła się na pięcie i otwarła ramiona, porwawszy w nie Nealę, której towarzyszył młodzieniec znajomy z ogniska. Szybko gdzieś przepadł, jak przez mgłę kojarzyła, że zaprosił Leonie do tańca, ale co było później? - Cześć, płomyku. Wszystko w porządku? - wymruczała z sympatią do przytulonej Weasleyówny, spoglądając przy tym na rudowłosego dżentelmena. - Roratio, prawda? - upewniła się z przepraszającym migotem uśmiechu, zażenowanym lukami w pamięci, które wypaliły fragmenty tamtych wydarzeń. Nigdy więcej mocarza. Potem wypuściła przyjaciółkę na wolność i jej spojrzenie roziskrzyło się nieskrywanym entuzjazmem, kiedy znów wyrwała naprzód w gładkim, podekscytowanym kroku, z dłońmi bawiącymi się fałdami sukienki. Nie mogła się powstrzymać, zbyt oczarowana baśniową atmosferą. - Jak dobrze was widzieć. Mam nadzieję, że jesteście gotowi? Słyszeliście ten głos? - zagadnęła ich dwójkę, a także Addę, jeśli ta wciąż była w pobliżu.
Korytarz labiryntu, wcześniej ciasnawy i wysoki jak wieża, otwierał się jak dojrzewający w słońcu kwiat, którego pączki zaczynały się rozwarstwiać. Jako pierwsza dostrzegła polanę pokrytą szklaną taflą wody, w której księżyc odzwierciedlał swoje posrebrzone spojrzenie. Powietrze wypełnił głos pobrużdżony melancholią, malujący przed dziesięcioma śmiałkami prolog smutku, który przeistoczył się w infekcję, a serce półwili momentalnie ujęło współczucie. Pasmo popełnianych błędów wlokło się za Królem Rybakiem jak utkany z cieni całun, tren płaszcza, który wczepił się w jego skórę naostrzonymi haczykami i nie pozwolił o sobie zapomnieć. Zła decyzja rodziła kolejną. Poszukiwał bez końca, pogrążony w ściganiu za czymś, co skojarzyło się jej z Hectorem; och, a co jeśli to on? Wziął udział w przygotowaniu zabawy, wplótł siebie w postać legendarnego władcy? Wszczepił w ten moment swój żal, swoje trudności?
Zastygła w bezruchu Celine przymknęła powieki, zanurzając się w ciemności i wyobrażając sobie sceny kreślone przez słowa króla, choć nie trwało to długo, bo mówił o krwi, o straconych życiach i spirali desperacji drążącej lodowiec budulca całego królestwa, a tego nie chciała sobie wyobrażać. Przygnębionych, szarych twarzy, poddanych skazanych na okrucieństwo monarchy, który nie potrafił odnaleźć drogi z własnego więzienia. Otworzyła oczy, gdy przed jej twarzą zatańczyły krople wzburzonej czarem wody, splecionej z drżącym wiatrem - i otoczył ich nagle świat fantazji. Scena rodem z rycerskich legend, sala biesiadna pełna gości, pozornie bogata w życie... A mimo to wybrakowana. Jak układanka puzzli o niewypełnionych jeszcze miejscach. Chociaż rysowany przez kafelki obraz był zrozumiały nawet bez ostatnich elementów, wydawał się prosić o dopełnienie. Celine powiodła wzrokiem po średniowiecznej komnacie, absorbując to, co mogła przed sobą zobaczyć, na dłuższy moment zawiesiwszy wzrok na tancerzach i tancerkach pogrążonych we wspólnym pląsie.
Jak wiele mogłaby się od nich nauczyć, gdyby tylko mogła zostać tu trochę dłużej!
Król przyciągał jednak jej spojrzenie jak magnes. Przygarbiony, trawiony febrą marazmu, wyprany z kolorów. Spod ciężkiego kaptura nie widać było jego twarzy. Nie zastanawiała się, czy powinna postąpić w ten sposób, kiedy podążała pomiędzy dwiema flankami drewnianego stołu biesiadnego, by później pokłonić się przed siedzącym na jego szczycie monarchą. Jej dusza zdawała się migotać; serce w jej piersi rozpędzało się do pobudzonego baśnią galopu.
- Wasza wysokość - zwróciła się do niego miękko, półgłośno, dygnąwszy z jedwabną gracją, kiedy znalazła się dostatecznie blisko, by móc wierzyć, że zauważy ją pomimo gwaru wypełniającego komnatę. Słowa zdawały się ulatywać z niej naturalnie, były ciepłe, ale i smutne; otoczka festiwalu i nieodłączne skojarzenie z Hectorem pozwoliły jej się nie bać. - Ja... Wiem, jak okrutnym ciężarem jest utrata nadziei. Jak los potrafi zakpić z duszy, skazując ją na błądzenie w labiryncie bez wyjścia, gdzie każdy zakręt okazuje się tym, który już się widziało. Ból serca złapanego w klatkę... nie może równać się z żadnym innym bólem. Dlatego dedykuję ci ten taniec i mam nadzieję, że choć na chwilę pozwoli ci zapomnieć o troskach - pamięć przecinały stopklatki Tower of London, mętne, czarne breje depresji, która wżarła się w jej ciało i zasiała w nim spustoszenie. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek wydostanie się poza wilgotne mury więzienia. Nigdy nie sądziła, że na jej drodze pojawi się ktoś zdolny zmienić bieg przeznaczenia. Straciła nadzieję, Król Rybak również ją utracił - czy na jeden moment mógłby zrzucić kajdany? Wspiąwszy się na półpalce, pozwoliła sobie popłynąć. Nieważne czy wokół nich istniała muzyka, czy zastąpiła ją jedynie posępna cisza; rytm wybrzmiewał w głowie Celine i tkała do niego baletową improwizację, rozgrzana po wcześniejszych pląsach przy festiwalowych ogniskach, a także godzinie gimnastyki sprzed wyjścia z domu. Balansowała w eterycznej wariacji, wplatając w nią figury baletowe, które nawet bez point potrafiły urzekać; wirowała jak ćma desperacko poszukująca języków płomienia, by ogrzać się w nich i doszczętnie zatracić. Czy nie tym była nadzieja? Potrafiła spalać serca i odradzać je z popiołów, jakby były feniksem. Srebrne włosy przecinały powietrze, nogi unosiły się ku górze, ręce prężyły się w wietrznej harmonii ruchów, cofała się w tej pełnej tęsknoty wędrówce, aż wydostała się spomiędzy obrzeży stołu i dołączyła do przestrzeni przeznaczonej dla tańczących par. Mignęły jej przy tym znajome sylwetki, zdawało się jej, że widziała Hectora wspartego o lasce, Everetta, który oswobodził ją od wygłodniałych dzikich stworzeń na walijskiej polanie, nawet Marię. Nie zatrzymała się jednak, żeby ich przywitać. Lawirowała pośród tańczących, pozwoliwszy, by morelowa sukienka aksamitnie falowała w rytmie jej kroków, trzepocząc jak skrzydła, kiedy przechodziła do sekwencji obrotów. Patrz na mnie, królu. Patrz i uśmiechnij się.
| tańczę, taniec baletowy III (+120)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 23.06.23 23:59, w całości zmieniany 1 raz
'k100' : 29
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset