Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
- Tak? - podjęła słowa Theo, jego skromne podkreślenie biegłości, która niegdyś sprawiała, że rozwijał niewidzialne skrzydła na wysokościach obłoków, karmiąc rózgi miotły podmuchami bratniego mu wichru. Wciąż wydawało się jej to sztuką niemalże abstrakcyjną - chociaż los stawiał na jej ścieżce kolejnego już mężczyznę, który potrafił podporządkować sobie lotnicze obłoki. Przed oczyma na moment stanął jej Percy, nie, Ben; on też był w tym całkiem niezły, obiecał, że pewnego dnia nauczy ją, że miotły nie należało się obawiać, że ta mogła służyć do czegoś innego niż zamiatanie, jednak nauki nie zdążyli jeszcze wcielić w życie. Na razie dalej był to koncept dziwny, ryzykowny, obcy, jakaś zakazana sztuka sportowej magii, do której półwila nie miała wstępu. Odwzajemniła uśmiech Moore'a, przenosząc spojrzenie na miotłę, a potem ponownie wracając nim do jego twarzy, lukrowanej miodem słodkiego zadowolenia i ognikami czegoś niesprecyzowanego - nieobłaskawionego ego, które musiało obejść się smakiem sportowego docenienia. - A więc to szczęśliwy dzień tej miotły, nawet ja widzę, że zbyt długo dręczyły ją samotność i zapomnienie. Może uschła wraz z tym miejscem. Przypomnisz jej, do czego została stworzona - mówiła, nagle natchniona, odprowadziwszy go do środka transportu wzrokiem rzuconym przez ramię - i patrzyła jak ten wzbijał się ku górze, odrywając stopy od podłoża. Wiatr przywitał go jak drogiego przyjaciela. Im wyżej się unosił, tym ciemniejsza wydawała się jego sylwetka, osrebrzona wyłącznie światłem księżyca, który sprawował pieczę nad labiryntem. Celine uśmiechnęła się do siebie po raz ostatni, zanim wcieliła się w przeznaczoną sobie rolę, oddając się następnym zadaniom.
Hazel odebrała od niej krucze pióro i na tym właściwie kończyła się rola półwili w przygotowaniu eliksiru, posłała więc Marii ciepłe spojrzenie, czmychając z zajęć warzenia mikstur tam, gdzie ból w skroniach wzniecony naukowym instruktażem przypominającym szkołę mógł zmaleć i zatopić się w niepamięci. Dramaturgia niuchacza była jej znacznie bliższa, teatralna i przejaskrawiona, żywa jak upłynnione srebro. Znad jego obrażonej formy miała też dobry widok na Nealę i Hectora pozostających przy Pani Jeziora, w której dłoniach znajdował się kamienny kielich, prowizoryczny kociołek poświęcony wywarowi; czy to było bezpieczne? Zastanowiła się nad tym, lecz nie spytała głośno, dochodząc do wniosku, że Wilde wyglądała na świadomą tego co robi i zapewne nigdy nie doprowadziłaby do szkody mistycznej postaci, którą mieli dziś ocalić. Wtem stworzonko znalazło się w rękach Addy, a nieznajoma, kruczowłosa kobieta o urodzie przywodzącej na myśl zimę wyrwała mu kępkę sierści i ruszyła do alchemiczek, zostawiwszy cierpiącego niuchacza w objęciach Tonks. Celine uśmiechnęła się z pobłażaniem i uniosła dłoń, decydując się pogładzić ciałko nieszczęśnika. - Do twarzy ci z nim - rzuciła do Adriany z lisim uśmiechem, nie precyzując jednak co dokładnie miała na myśli, wtulał się w nią jak dziecko, niemowlę o grochach ogromnych łez spływających po zaróżowionych policzkach, potrzebujące bezpieczeństwa i ukojenia.
Prośba Everetta docierająca potem do uszu rozedrgała jej serce podekscytowanym trelem. Zadanie! I to całkiem odpowiedzialne! Można by powiedzieć wręcz, że kluczowe dla powodzenia ich misji. Oczy półwili rozmigotały się iskierkami radości, a dłoń już sięgała do kieszeni, w której wcześniej skryła różdżkę, i jakby na dowód swej gotowości przyłożyła grenadillowe drewno do serca, natychmiast zbliżając się ku niemu prędkim, płynnym krokiem. - Oczywiście! - odparła solennie i nakierowała szpic magicznej gałązki na spękane szczeliny w ziemi, znała przecież doskonałe i skuteczne zaklęcie, które mogło ku temu posłużyć i cieszyła ją myśl, że wreszcie wykaże się czymś innym, niż tylko tańcem u boku nierozpoznanych protoplastów arystokratycznych rodów. - Myślisz, że to pomoże? - spytała Sykesa, machinalnie porzucając grzecznościową formę, ratowali bowiem razem świat baśni, a to stawiało ich w pozycji przyjaciół. - Balneo - zainkantowała głosem wręcz poważnym, skoncentrowanym, jak bohaterka powieści przygodowej tkająca skomplikowany czar, który musiał zakończyć się powodzeniem i uchronić świat od nadchodzącej klęski. - Balneo - ponowiła, tym razem wskazując różdżką na kolejną rysę w ziemi. Motywacja płynąca z wcześniejszej przemowy Hazel wciąż otulała jej serce płomiennym przekonaniem w to, że wszystko zakończy się pomyślnie, nie wierzyła więc, że zaklęcia mogłyby zawieść. Nie tak ważne zaklęcia w tak ważnym momencie!
edytowane za zgodą mg
Hazel odebrała od niej krucze pióro i na tym właściwie kończyła się rola półwili w przygotowaniu eliksiru, posłała więc Marii ciepłe spojrzenie, czmychając z zajęć warzenia mikstur tam, gdzie ból w skroniach wzniecony naukowym instruktażem przypominającym szkołę mógł zmaleć i zatopić się w niepamięci. Dramaturgia niuchacza była jej znacznie bliższa, teatralna i przejaskrawiona, żywa jak upłynnione srebro. Znad jego obrażonej formy miała też dobry widok na Nealę i Hectora pozostających przy Pani Jeziora, w której dłoniach znajdował się kamienny kielich, prowizoryczny kociołek poświęcony wywarowi; czy to było bezpieczne? Zastanowiła się nad tym, lecz nie spytała głośno, dochodząc do wniosku, że Wilde wyglądała na świadomą tego co robi i zapewne nigdy nie doprowadziłaby do szkody mistycznej postaci, którą mieli dziś ocalić. Wtem stworzonko znalazło się w rękach Addy, a nieznajoma, kruczowłosa kobieta o urodzie przywodzącej na myśl zimę wyrwała mu kępkę sierści i ruszyła do alchemiczek, zostawiwszy cierpiącego niuchacza w objęciach Tonks. Celine uśmiechnęła się z pobłażaniem i uniosła dłoń, decydując się pogładzić ciałko nieszczęśnika. - Do twarzy ci z nim - rzuciła do Adriany z lisim uśmiechem, nie precyzując jednak co dokładnie miała na myśli, wtulał się w nią jak dziecko, niemowlę o grochach ogromnych łez spływających po zaróżowionych policzkach, potrzebujące bezpieczeństwa i ukojenia.
Prośba Everetta docierająca potem do uszu rozedrgała jej serce podekscytowanym trelem. Zadanie! I to całkiem odpowiedzialne! Można by powiedzieć wręcz, że kluczowe dla powodzenia ich misji. Oczy półwili rozmigotały się iskierkami radości, a dłoń już sięgała do kieszeni, w której wcześniej skryła różdżkę, i jakby na dowód swej gotowości przyłożyła grenadillowe drewno do serca, natychmiast zbliżając się ku niemu prędkim, płynnym krokiem. - Oczywiście! - odparła solennie i nakierowała szpic magicznej gałązki na spękane szczeliny w ziemi, znała przecież doskonałe i skuteczne zaklęcie, które mogło ku temu posłużyć i cieszyła ją myśl, że wreszcie wykaże się czymś innym, niż tylko tańcem u boku nierozpoznanych protoplastów arystokratycznych rodów. - Myślisz, że to pomoże? - spytała Sykesa, machinalnie porzucając grzecznościową formę, ratowali bowiem razem świat baśni, a to stawiało ich w pozycji przyjaciół. - Balneo - zainkantowała głosem wręcz poważnym, skoncentrowanym, jak bohaterka powieści przygodowej tkająca skomplikowany czar, który musiał zakończyć się powodzeniem i uchronić świat od nadchodzącej klęski. - Balneo - ponowiła, tym razem wskazując różdżką na kolejną rysę w ziemi. Motywacja płynąca z wcześniejszej przemowy Hazel wciąż otulała jej serce płomiennym przekonaniem w to, że wszystko zakończy się pomyślnie, nie wierzyła więc, że zaklęcia mogłyby zawieść. Nie tak ważne zaklęcia w tak ważnym momencie!
edytowane za zgodą mg
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 30.07.23 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57, 17
'k100' : 57, 17
-Ty! - potwierdził krótko, słysząc niedowierzające pytanie Neali. Nie odrywał wzroku od Pani Jeziora, wyraźnie przejęty jej obrażeniami, ale pamiętał przynajmniej by potwierdzić swoje polecenie odrobinę cieplejszym tonem niż zwykle.
Nie lubił pracować w chaosie - cała jego kariera zawodowa zmierzała w końcu do osiągnięcia niezależności od zbyt wolnych pielęgniarek w Mungu i ordynatorów z którymi się nie zgadzał - ale potrafił się skupić, zignorował więc na moment wszystkie zewnętrzne bodźce i zogniskował własną uwagę na ranie Pani Jeziora, własnym zaklęciu i nasłuchiwaniu jednym uchem, czy Neala rzuca Fosilio. Był gotów poprawić je po dziewczynie, ale krwotok ustał, a rana zaczęła się zasklepiać.
-Brawo Neala! - wypuścił powietrze z płuc, wdzięczny losowi za cenne sekundy, a rudowłosej za prędką i bezbłędną reakcję pod presją. -Bądź w pogotowiu, nie wiadomo czy rana się nie otworzy... - poprosił, oglądając się przez ramię i posyłając jej prędki, szczery uśmiech. Szybko powrócił wzrokiem do czerwieniejącej rany, trzymając różdżkę w gotowości i nerwy na wodzy na wypadek gdyby zaklęcie znów nie odniosło skutku—był pewien tego, że człowiekowi o normalnym ciele by pomogli, ale skamieniała Pani Jeziora o niebieskawej skórze wymykała się granicom jego poznania.
Gdy nabrał pewności, że stan pacjentki (pacjentki z przypadku, ale już zaczął ją tak nazywać, biorąc za nią odpowiedzialność) jest względnie stabilny, zadarł głowę do góry, świadom rozgardiaszu przy prawej dłoni Pani Jeziora. Wypierał dotąd zewnętrzne bodźce, skupiony na leczeniu, ale to nie znaczy, że go nie irytowały ani nie rozpraszały ani nie niepokoiły (jak anatomicznie działało bycie posągiem, jak stabilna była jej dłoń?!). Chwilę walczył ze sobą, nie chcąc przerywać pracy innych, ale gdy ostatnie składniki znalazły się w kociołku - zdecydował się interweniować.
Do dzisiaj pamiętał, jak zaniepokojona matka stała pierwszemu uzdrowicielowi nad głową, gdy ten składał jego nogę, jak zasypywała go pytaniami, jak udawała pomocną, choć powinna była stamtąd zniknąć - i do dziś bezustannie zastanawiał się, czy w sprzyjających okolicznościach tamten złożyłby kość lepiej...
-Hola, hola! - spiorunował Hazel i jasnowłosą dziewczynę (Maria) lodowatym wzrokiem, bezpardonowo szukając kontaktu wzrokowego z obydwoma. -Ostrożnie! Jej serce bije, a do niedawna biło coraz wolniej, więc nie stójcie nam nad głową i warzcie ten eliksir z dala od pacjentki! - warknął. -A jeśli właśnie on ma jej pomóc to szybciej, jeśli łaska. - syknął z rosnącym poirytowaniem. Hazel mogła go pamiętać takiego ze szkoły, Krukona drażliwego gdy ktokolwiek przerwał mu skupienie - nawet przyjaciele, jego irytacja nigdy nie była personalna. Przed chwilą z równowagi zdołało go zresztą wyprowadzić nawet pytanie Theo. Właśnie, ciekawe, gdzie był Theo. Wizja przyjaciela samego w tym poplątanym labiryncie wcale nie poprawiała mu humoru i - gdy Pani Jeziora przestała umierać - dotarło do niego z bolesnym ukłuciem sumienia, że może Moore'owi też byłoby z nim raźniej na tej cholernej miotle, ale przecież tylko by go spowalniał.
-To nie jest rzeźba. - wymamrotał jeszcze pod nosem, pamiętając o siedzącym do niedawna na jej głowie ptaszysku. Współczuł jej tego upokarzającego letargu, bo choć nie doświadczył żadnej mistycznej wizji o roślinach i eliksirach (co pomyślał z pewną goryczą, wizje i wróżby były ostatnio dla niego drażliwym tematem), ale zaklęcie i ich późniejsze działania wyraźnie wykazały, że żyła. Czy była czegokolwiek świadoma?
-Adda! Ten eliksir miał ją uleczyć, w twojej wizji? Czy jak? - zawołał, oglądając się przez ramię - gdzie ona odeszła? Nie spodziewał się zresztą klarownej odpowiedzi, wciąż bardziej ufając medycynie niż figlom, jakie magia mogła płatać ludzkiej psychice - ale chciał wiedzieć i wciąż nie rozumiał, być może zbyt rozkojarzony leczeniem by uważniej wsłuchać się w słowa przyjaciółki za pierwszym razem.
Szukając wzrokiem Addy, dostrzegł Celine, wyczarowującą wodę, najwyraźniej na polecenie Everetta. Nie był tego świadom, ale jego spojrzenie znacznie złagodniało, a potem podjął - całkowicie racjonalną i świadomą - decyzję, by zwrócić się do Hazel bardziej pojednawczym tonem.
-Pokaż. - wstał, by zajrzeć do kielicha - miał nadzieję, że Hazel lub Maria wyjmą go zaraz ostrożnie z dłoni Pani Jeziora lub już to zrobiły -Za gęsty, miałaś wystarczające proporcje wody? - mruknął w geście rozejmu. W trakcie warzenia był zajęty czymś innym i nie słuchał, a Celine wyczarowała chyba właśnie więcej wody, ale nie miał czasu się nad tym głębiej zastanawiać, powracając wzrokiem do pacjentki.
-Sprawdzę, czy bicie jej serca jest już stabilniejsze, po zaklęciu będę potrzebował momentu ciszy. - zwrócił się do Neali, ale na tyle głośno by słyszeli go zgromadzeni wkoło Pani Jeziora. Z frustracją spojrzał na piaskową skórę, zastanawiając się jak można to naprawić - czy magia lecznicza mogła tu cokolwiek zdziałać, czy pozostawała magia tego labiryntu?* -Pomożesz mi z Ferulą, na wszelki wypadek? - był ciekaw Rennervate albo tego, czy eliksir obudzi Panią Jeziora, ale zarazem martwił się o to, czy jej rany się nie otworzą. -Albo, znasz podstawowe zaklęcia diagnostyczne? Gdzie nauczyłaś się leczenia? - nigdy nie miał asystentki i nie był pewien jak powinien traktować asystentkę z przypadku, ale potrafił płynnie przechodzić od chłodu do łagodności - co właśnie zrobił, siląc się nawet na blady uśmiech. -Diagno coro. - szepnął, przysuwając różdżkę do serca istoty.
*anatomia III, spostrzegawczość II, a rzucam na zaklęcie!
Nie lubił pracować w chaosie - cała jego kariera zawodowa zmierzała w końcu do osiągnięcia niezależności od zbyt wolnych pielęgniarek w Mungu i ordynatorów z którymi się nie zgadzał - ale potrafił się skupić, zignorował więc na moment wszystkie zewnętrzne bodźce i zogniskował własną uwagę na ranie Pani Jeziora, własnym zaklęciu i nasłuchiwaniu jednym uchem, czy Neala rzuca Fosilio. Był gotów poprawić je po dziewczynie, ale krwotok ustał, a rana zaczęła się zasklepiać.
-Brawo Neala! - wypuścił powietrze z płuc, wdzięczny losowi za cenne sekundy, a rudowłosej za prędką i bezbłędną reakcję pod presją. -Bądź w pogotowiu, nie wiadomo czy rana się nie otworzy... - poprosił, oglądając się przez ramię i posyłając jej prędki, szczery uśmiech. Szybko powrócił wzrokiem do czerwieniejącej rany, trzymając różdżkę w gotowości i nerwy na wodzy na wypadek gdyby zaklęcie znów nie odniosło skutku—był pewien tego, że człowiekowi o normalnym ciele by pomogli, ale skamieniała Pani Jeziora o niebieskawej skórze wymykała się granicom jego poznania.
Gdy nabrał pewności, że stan pacjentki (pacjentki z przypadku, ale już zaczął ją tak nazywać, biorąc za nią odpowiedzialność) jest względnie stabilny, zadarł głowę do góry, świadom rozgardiaszu przy prawej dłoni Pani Jeziora. Wypierał dotąd zewnętrzne bodźce, skupiony na leczeniu, ale to nie znaczy, że go nie irytowały ani nie rozpraszały ani nie niepokoiły (jak anatomicznie działało bycie posągiem, jak stabilna była jej dłoń?!). Chwilę walczył ze sobą, nie chcąc przerywać pracy innych, ale gdy ostatnie składniki znalazły się w kociołku - zdecydował się interweniować.
Do dzisiaj pamiętał, jak zaniepokojona matka stała pierwszemu uzdrowicielowi nad głową, gdy ten składał jego nogę, jak zasypywała go pytaniami, jak udawała pomocną, choć powinna była stamtąd zniknąć - i do dziś bezustannie zastanawiał się, czy w sprzyjających okolicznościach tamten złożyłby kość lepiej...
-Hola, hola! - spiorunował Hazel i jasnowłosą dziewczynę (Maria) lodowatym wzrokiem, bezpardonowo szukając kontaktu wzrokowego z obydwoma. -Ostrożnie! Jej serce bije, a do niedawna biło coraz wolniej, więc nie stójcie nam nad głową i warzcie ten eliksir z dala od pacjentki! - warknął. -A jeśli właśnie on ma jej pomóc to szybciej, jeśli łaska. - syknął z rosnącym poirytowaniem. Hazel mogła go pamiętać takiego ze szkoły, Krukona drażliwego gdy ktokolwiek przerwał mu skupienie - nawet przyjaciele, jego irytacja nigdy nie była personalna. Przed chwilą z równowagi zdołało go zresztą wyprowadzić nawet pytanie Theo. Właśnie, ciekawe, gdzie był Theo. Wizja przyjaciela samego w tym poplątanym labiryncie wcale nie poprawiała mu humoru i - gdy Pani Jeziora przestała umierać - dotarło do niego z bolesnym ukłuciem sumienia, że może Moore'owi też byłoby z nim raźniej na tej cholernej miotle, ale przecież tylko by go spowalniał.
-To nie jest rzeźba. - wymamrotał jeszcze pod nosem, pamiętając o siedzącym do niedawna na jej głowie ptaszysku. Współczuł jej tego upokarzającego letargu, bo choć nie doświadczył żadnej mistycznej wizji o roślinach i eliksirach (co pomyślał z pewną goryczą, wizje i wróżby były ostatnio dla niego drażliwym tematem), ale zaklęcie i ich późniejsze działania wyraźnie wykazały, że żyła. Czy była czegokolwiek świadoma?
-Adda! Ten eliksir miał ją uleczyć, w twojej wizji? Czy jak? - zawołał, oglądając się przez ramię - gdzie ona odeszła? Nie spodziewał się zresztą klarownej odpowiedzi, wciąż bardziej ufając medycynie niż figlom, jakie magia mogła płatać ludzkiej psychice - ale chciał wiedzieć i wciąż nie rozumiał, być może zbyt rozkojarzony leczeniem by uważniej wsłuchać się w słowa przyjaciółki za pierwszym razem.
Szukając wzrokiem Addy, dostrzegł Celine, wyczarowującą wodę, najwyraźniej na polecenie Everetta. Nie był tego świadom, ale jego spojrzenie znacznie złagodniało, a potem podjął - całkowicie racjonalną i świadomą - decyzję, by zwrócić się do Hazel bardziej pojednawczym tonem.
-Pokaż. - wstał, by zajrzeć do kielicha - miał nadzieję, że Hazel lub Maria wyjmą go zaraz ostrożnie z dłoni Pani Jeziora lub już to zrobiły -Za gęsty, miałaś wystarczające proporcje wody? - mruknął w geście rozejmu. W trakcie warzenia był zajęty czymś innym i nie słuchał, a Celine wyczarowała chyba właśnie więcej wody, ale nie miał czasu się nad tym głębiej zastanawiać, powracając wzrokiem do pacjentki.
-Sprawdzę, czy bicie jej serca jest już stabilniejsze, po zaklęciu będę potrzebował momentu ciszy. - zwrócił się do Neali, ale na tyle głośno by słyszeli go zgromadzeni wkoło Pani Jeziora. Z frustracją spojrzał na piaskową skórę, zastanawiając się jak można to naprawić - czy magia lecznicza mogła tu cokolwiek zdziałać, czy pozostawała magia tego labiryntu?* -Pomożesz mi z Ferulą, na wszelki wypadek? - był ciekaw Rennervate albo tego, czy eliksir obudzi Panią Jeziora, ale zarazem martwił się o to, czy jej rany się nie otworzą. -Albo, znasz podstawowe zaklęcia diagnostyczne? Gdzie nauczyłaś się leczenia? - nigdy nie miał asystentki i nie był pewien jak powinien traktować asystentkę z przypadku, ale potrafił płynnie przechodzić od chłodu do łagodności - co właśnie zrobił, siląc się nawet na blady uśmiech. -Diagno coro. - szepnął, przysuwając różdżkę do serca istoty.
*anatomia III, spostrzegawczość II, a rzucam na zaklęcie!
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Nie zastanawiałem się nad tym, co kto może sobie pomyśleć, gdy oferowałem Adzie wsparcie; objąłem przyjaciółkę ramieniem, w ten sposób chcąc ułatwić powrót do tego, co realne – choć czy na pewno? czy ten labirynt nie był jedynie kolejną fantasmagorią? – oraz uspokojenie skołatanych nerwów. Doświadczona przez nią wizja rzuciła nowe światło na naszą sytuację, na kobiecą rzeźbę i rozciągające się przy niej rysy, mimo wszystko nie zazdrościłem tego, że Tonks tak brutalne i bez ostrzeżenia została przeniesiona w zupełnie inny czas, a do tego zaskoczona odmalowującymi się na jej oczach zdarzeniami. – Tak, myślę, że możesz mieć rację – pokiwałem krótko głową, gdy zasugerowała scenariusz, o którym sam dopiero co pomyślałem. Rzucałem jej przy tym badawcze, zabarwione troską spojrzenia; czy na pewno wszystko było już w porządku? Nie miała mi tu zaraz zemdleć? – I w sumie nie mam lepszego pomysłu, więc pozostaje zostawić warzenie eliksiru w rękach innych i zobaczyć, co z tego wyjdzie... – urwałem, próbując podjąć niełatwą decyzję, czy powinienem ugryźć się w język, czy wprost przeciwnie, podzielić się z nią moimi tylko odrobinę malkontenckimi przemyśleniami. Zaraz jednak uległem pokusie, przelotnie nachyliłem się ku uchu czarownicy, by wypowiadane przeze mnie słowa dotarły tylko do niej. – Choć boję się, że Pani Jeziora może nie docenić rozgrzewania trzymanego przez nią kielicha – wyszeptałem cierpko, by zaraz wyprostować się, posłać jej porozumiewawcze spojrzenie i wzruszyć przy tym ramieniem w wyrazie kapitulacji; pozostawiałem decyzję w rękach innych, nie mogliśmy przecież warzyć eliksiru w pięć osób, do tego jeszcze tuż nad głową Hectora i pomagającej mu panny Neali. Wtedy też zachęciłem blondwłosego chochlika, by dotrzymał mi towarzystwa, a może też ochronił przed gniewem Evelyn; oboje wiedzieliśmy przecież, że nie lubiła, gdy ktoś ją poganiał albo też przerywał jej pracę. Poza tym, nie było czasu do stracenia, bo i tak spędziliśmy tu już dłuższą chwilę, to analizując wcześniejsze zdarzenia, to przyglądając się skamieniałej istocie wyjętej wprost z kart legend, a wciąż nie wiedzieliśmy, jak przywrócić ją do życia. Choć wierzyłem, że mamy już kilka cennych tropów.
Kolejnym z nich okazała się szczelina, która zwiększyła swe rozmiary pod naciskiem mego buta. Kiedy dzielna pomocnica Celine – z niespodziewanym wprost entuzjazmem – zajęła się starannym wyczarowywaniem kubłów wody, ja skupiłem się na analizie przebiegającej pod polaną żyły; wydobywające się spomiędzy pęknięć drobiny magii tańczyły na nieistniejącym wietrze, osiadały na drewienku różdżki, prędko jednak znikały. Jak gdyby coś im przeszkadzało, ograniczało ich potencjał. – Mam taką nadzieję, Celine. – To znaczy, że jej starania pomogą poprawić naszą sytuację. – Hm – mruknąłem sam do siebie, gdy zrozumiałem, że wraz z opadnięciem na kolana, przytknięciem ucha do ziemi, moje serce rozgrzało się, a spięte do tej pory mięśnie rozluźniły pod wpływem nagłego pokrzepienia. Nie wątpiłem już w powodzenie naszej misji. Nie myślałem o Królu Rybaku z niechęcią. – Też to czujesz? – zagadnąłem młodziutką czarownicę, zerkając ku niej kątem oka. – Ciepło. Nadzieję. – Mogłem brzmieć jak szaleniec, wiedziałem jednak, że objawy te nie pojawiły się znikąd, że nie była to kwestia wahania nastrojów, chwilowej wiary w sens podejmowanych działań, a efekt promieniującej spod ziemi magii. Pozytywnej, wszystko wskazywało więc na prąd południowy. Tylko czy otworzenie żyły – zakładając, że podołałbym temu zadaniu – mogłoby nam pomóc? O ile pamięć mnie nie myliła, tak oswobodzona siła skutecznie utrudniała czy tworzenie wywarów, czy amuletów. Z drugiej strony, dobiegły do mnie niezbyt zadowolone słowa Hectora, że niby z eliksirem coś było nie tak, jego konsystencja. A i znajdowaliśmy się w zaklętym, nawiedzonym duchem zmarłego monarchy labiryncie, więc może powinienem zaryzykować, zinterpretować obowiązujące zwykle zależności na opak? – Zapewne tak właśnie jest i rozciąga się pod całym tym terenem, inna sprawa, że może nie promieniować tak samo silnie w każdym miejscu. Nie mam również pojęcia jak duży jest ten labirynt, tak po prawdzie, a nasz zwiadowca gdzieś zaginął – odpowiedziałem Adrianie z pewnym opóźnieniem, stukając palcem wskazującym o wargę, trochę nieobecny, bo wciąż rozpatrujący wszelkie za i przeciw podjęcia jakże bohaterskiej lecz również ryzykownej próby zapanowania nad żyłą. Gdzie był Theo? – Daj spokój, nie pleciesz głupstw – zaprzeczyłem prędko, dopiero wtedy spoglądając ku niej przez ramię z przyganą. – Mam nadzieję, że będzie tak jak mówisz. Albo że byłoby tak jak mówisz, bo wcale nie wiem, czy uda mi się coś zdziałać... – urwałem, gdy dotarły do mnie słowa wypowiedziane przez Evelyn. Namiastka napięcia powróciła, nakazała odchrząknąć cicho, na koniec jeszcze spróbować wygiąć usta w bladym uśmiechu. – Jest taka szansa – oświadczyłem lakonicznie, bo nie chciałem obiecywać gruszek na wierzbie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że teorię może znałem, lecz nigdy wcześniej nie zajmowałem się praktyką, nie próbowałem transmutować gleby, zmuszać żyły do otworzenia się na dobre. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. – Dlatego odsuńcie się na bok, najlepiej w miejsce, gdzie pęknięcia nie są aż tak widoczne – poprosiłem wszystkie trzy kobiety, które zebrały się wokół mnie. Wcale nie odczuwałem tremy. No, może trochę. A kiedy upewniłem się już, że zarówno Despenser, w której towarzystwie wciąż czułem się nieco nieswój, jak i słodka Celine, a także pocieszająca zrozpaczonego niuchacza Ada zwiększyły dzielącą nas odległość, tym samym odchodząc w niebo bezpieczniejsze rejony polany, wstałem z klęczek, otrzepałem upiaszczone kolana i poprawiłem chwyt na różdżce. Pozwoliłem sobie na ostatni głębszy oddech, by w końcu spróbować wzmocnić źródło magii, nakłonić szczelinę do rozchylenia się nieco szerzej. – Aperi te, aperi te – jąłem mamrotać pod nosem, wykonując szakłakowym drewienkiem regularne, płynne ruchy.
| tutaj poturlane na żyłę
Kolejnym z nich okazała się szczelina, która zwiększyła swe rozmiary pod naciskiem mego buta. Kiedy dzielna pomocnica Celine – z niespodziewanym wprost entuzjazmem – zajęła się starannym wyczarowywaniem kubłów wody, ja skupiłem się na analizie przebiegającej pod polaną żyły; wydobywające się spomiędzy pęknięć drobiny magii tańczyły na nieistniejącym wietrze, osiadały na drewienku różdżki, prędko jednak znikały. Jak gdyby coś im przeszkadzało, ograniczało ich potencjał. – Mam taką nadzieję, Celine. – To znaczy, że jej starania pomogą poprawić naszą sytuację. – Hm – mruknąłem sam do siebie, gdy zrozumiałem, że wraz z opadnięciem na kolana, przytknięciem ucha do ziemi, moje serce rozgrzało się, a spięte do tej pory mięśnie rozluźniły pod wpływem nagłego pokrzepienia. Nie wątpiłem już w powodzenie naszej misji. Nie myślałem o Królu Rybaku z niechęcią. – Też to czujesz? – zagadnąłem młodziutką czarownicę, zerkając ku niej kątem oka. – Ciepło. Nadzieję. – Mogłem brzmieć jak szaleniec, wiedziałem jednak, że objawy te nie pojawiły się znikąd, że nie była to kwestia wahania nastrojów, chwilowej wiary w sens podejmowanych działań, a efekt promieniującej spod ziemi magii. Pozytywnej, wszystko wskazywało więc na prąd południowy. Tylko czy otworzenie żyły – zakładając, że podołałbym temu zadaniu – mogłoby nam pomóc? O ile pamięć mnie nie myliła, tak oswobodzona siła skutecznie utrudniała czy tworzenie wywarów, czy amuletów. Z drugiej strony, dobiegły do mnie niezbyt zadowolone słowa Hectora, że niby z eliksirem coś było nie tak, jego konsystencja. A i znajdowaliśmy się w zaklętym, nawiedzonym duchem zmarłego monarchy labiryncie, więc może powinienem zaryzykować, zinterpretować obowiązujące zwykle zależności na opak? – Zapewne tak właśnie jest i rozciąga się pod całym tym terenem, inna sprawa, że może nie promieniować tak samo silnie w każdym miejscu. Nie mam również pojęcia jak duży jest ten labirynt, tak po prawdzie, a nasz zwiadowca gdzieś zaginął – odpowiedziałem Adrianie z pewnym opóźnieniem, stukając palcem wskazującym o wargę, trochę nieobecny, bo wciąż rozpatrujący wszelkie za i przeciw podjęcia jakże bohaterskiej lecz również ryzykownej próby zapanowania nad żyłą. Gdzie był Theo? – Daj spokój, nie pleciesz głupstw – zaprzeczyłem prędko, dopiero wtedy spoglądając ku niej przez ramię z przyganą. – Mam nadzieję, że będzie tak jak mówisz. Albo że byłoby tak jak mówisz, bo wcale nie wiem, czy uda mi się coś zdziałać... – urwałem, gdy dotarły do mnie słowa wypowiedziane przez Evelyn. Namiastka napięcia powróciła, nakazała odchrząknąć cicho, na koniec jeszcze spróbować wygiąć usta w bladym uśmiechu. – Jest taka szansa – oświadczyłem lakonicznie, bo nie chciałem obiecywać gruszek na wierzbie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że teorię może znałem, lecz nigdy wcześniej nie zajmowałem się praktyką, nie próbowałem transmutować gleby, zmuszać żyły do otworzenia się na dobre. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. – Dlatego odsuńcie się na bok, najlepiej w miejsce, gdzie pęknięcia nie są aż tak widoczne – poprosiłem wszystkie trzy kobiety, które zebrały się wokół mnie. Wcale nie odczuwałem tremy. No, może trochę. A kiedy upewniłem się już, że zarówno Despenser, w której towarzystwie wciąż czułem się nieco nieswój, jak i słodka Celine, a także pocieszająca zrozpaczonego niuchacza Ada zwiększyły dzielącą nas odległość, tym samym odchodząc w niebo bezpieczniejsze rejony polany, wstałem z klęczek, otrzepałem upiaszczone kolana i poprawiłem chwyt na różdżce. Pozwoliłem sobie na ostatni głębszy oddech, by w końcu spróbować wzmocnić źródło magii, nakłonić szczelinę do rozchylenia się nieco szerzej. – Aperi te, aperi te – jąłem mamrotać pod nosem, wykonując szakłakowym drewienkiem regularne, płynne ruchy.
| tutaj poturlane na żyłę
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
― Przytrzym… ― Ale nim dokończyła, Evelyn już zainstalowała niuchacza w jej dłoniach i jeszcze wyrwała mu kępkę sierści. Stworzonko ― już wcześniej obrażone ― teraz wydawało się jeszcze na domiar złego strasznie smutne. Potwierdzenie tej teorii zresztą otrzymała sekundę później, kiedy stworzenie wtuliło się w nią, szukając schronienia, a Adda uśmiechnęła się, wyjątkowo rozczulona tym widokiem i pogładziła ostrożnie niuchacza po grzbiecie; musnęła miękką sierść samymi opuszkami palców, nie chcąc wyjść na zbyt nachalną.
Przez jeden zdradziecki moment chciało jej się płakać z powodu tego widoku ale dzielnie odgoniła wzruszenie, odetchnęła, chłonąc przyjemne, nocne powietrze. Czemu tak rozczulał ją byle niuchacz? Co jest?
― Hm? ― Podniosła głowę, napotykając spojrzenie Celine i jej cwany, lisi uśmiech. Coś mówiło jej, że przyjaciółka nie ma na myśli tego, jak ładnie jej z futrzaną ozdobą, ale coś… innego. Ściągnęła nieznacznie brwi, aluzja nasunęła się sama, a Adda ― dokładnie ta sama, która potrafiła przywołać pąsy na zawołanie ― spłoniła się naprawdę szczerze i dość niespodziewanie, głównie dla samej siebie. ― Nie zapeszaj ― szepnęła tylko w odpowiedzi, błogo nieświadoma faktu swojej własnej ciąży.
Obejrzała się przez ramię, słysząc pytanie Hectora.
― W mojej wizji powiedziała tylko, że ratując rośliny ― uratujemy ich wszystkich. I kielich był pełen wody, która wypłynęła z tych pęknięć. ― Wskazała dłonią szczeliny badane w tym momencie przez Everetta, zaraz potem wróciła do pojednawczego głaskania niuchacza. Miłe stworzonko.
Złapała spojrzenie powracającej Evelyn i zbliżyła się o tych parę kroków, znów znajdując się tuż obok Everetta. Stworzonka jednak nie oddała, przeczuwając, że może nie mieć ochoty na wizytę w ramionach swojego niedoszłego oprawcy w postaci Despenser.
Uśmiechnęła się niemrawo, słysząc zapewnienia Everetta ― prawda była taka, że na żyłach nie znała się ani trochę, a strzępy wiedzy ze szkoły zatarły się mocno w jej pamięci. Dobrze jednak, że nie plotła kompletnie od rzeczy.
Słysząc prośbę przyjaciela ― odsunęła się o tych parę kroków dalej, skubnęła też rękaw Evelyn, na wypadek gdyby czarownica nie była zbyt chętna by się odsunąć. Skontrolowała kątem oka, czy towarzyszy im także Celine, a potem wróciła spojrzeniem do Everetta, chłonąc każdy ruch i wypowiedzianą inkantację. Chyba nigdy jeszcze nie była świadkiem otwierania magicznej żyły.
Przez jeden zdradziecki moment chciało jej się płakać z powodu tego widoku ale dzielnie odgoniła wzruszenie, odetchnęła, chłonąc przyjemne, nocne powietrze. Czemu tak rozczulał ją byle niuchacz? Co jest?
― Hm? ― Podniosła głowę, napotykając spojrzenie Celine i jej cwany, lisi uśmiech. Coś mówiło jej, że przyjaciółka nie ma na myśli tego, jak ładnie jej z futrzaną ozdobą, ale coś… innego. Ściągnęła nieznacznie brwi, aluzja nasunęła się sama, a Adda ― dokładnie ta sama, która potrafiła przywołać pąsy na zawołanie ― spłoniła się naprawdę szczerze i dość niespodziewanie, głównie dla samej siebie. ― Nie zapeszaj ― szepnęła tylko w odpowiedzi, błogo nieświadoma faktu swojej własnej ciąży.
Obejrzała się przez ramię, słysząc pytanie Hectora.
― W mojej wizji powiedziała tylko, że ratując rośliny ― uratujemy ich wszystkich. I kielich był pełen wody, która wypłynęła z tych pęknięć. ― Wskazała dłonią szczeliny badane w tym momencie przez Everetta, zaraz potem wróciła do pojednawczego głaskania niuchacza. Miłe stworzonko.
Złapała spojrzenie powracającej Evelyn i zbliżyła się o tych parę kroków, znów znajdując się tuż obok Everetta. Stworzonka jednak nie oddała, przeczuwając, że może nie mieć ochoty na wizytę w ramionach swojego niedoszłego oprawcy w postaci Despenser.
Uśmiechnęła się niemrawo, słysząc zapewnienia Everetta ― prawda była taka, że na żyłach nie znała się ani trochę, a strzępy wiedzy ze szkoły zatarły się mocno w jej pamięci. Dobrze jednak, że nie plotła kompletnie od rzeczy.
Słysząc prośbę przyjaciela ― odsunęła się o tych parę kroków dalej, skubnęła też rękaw Evelyn, na wypadek gdyby czarownica nie była zbyt chętna by się odsunąć. Skontrolowała kątem oka, czy towarzyszy im także Celine, a potem wróciła spojrzeniem do Everetta, chłonąc każdy ruch i wypowiedzianą inkantację. Chyba nigdy jeszcze nie była świadkiem otwierania magicznej żyły.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Podczas, gdy Hector wykazał się jakże typowym dla niego zachowaniem - niepewnością, albo raczej skrajną pewnością, że tego już za wiele, tak ona starała się pozostać przy myśleniu, w którym to wszystko wokół było przede wszystkim ułudą i krótką historią pisaną magią. Choć wszystko wydawało się tak namacalne i prawdziwe, jedyną prawdziwość zauważała jedynie w czymś na kształt metafory w postaci kobiety i umierającej wokół natury, jak gdyby kobieta ta - posąg, który Hector próbował ratować - kryła w sobie uosobienie matki natury, a to co wokół, gdy umierało, zabrało ją razem z nią. Dlatego pozostawała gdzieś obok - jak gdyby spoglądała zarówno na siebie, jak i innych z oddali; tego musiała się nauczyć w momencie, w którym świat runął jej na głowę i odebrał wszystko, co niegdyś było stałością. Szum w uszach uspokoił nerwy, oczy skupił się na wywarze.
- No już, już. Dodawaj, tylko stopniowo. - Ponagliła dziewczę obok, obdarzając ją delikatnym, choć lekko zaniepokojonym spojrzeniem. Dodane składniki zaczęły się ze sobą łagodnie mieszać, nie wszystko było tutaj takim, jakim powinno - brakowało składników Marii i wymieszania, które postanowiła również zlecić dziewczynie.
- Zamieszaj to łagodnie, dzięki temu ułatwił połączenie składników. - Pośpiech nie był przyjacielem, co wskazało jej na wpół niezadowolone spojrzenie, jakim obdarzyła Hectora.
- Opanuj się, mój drogi. - Skinęła do dawnego przyjaciela i odchrząknęła, łagodząc niski, ochrypnięty w samej barwie głos. - To, co tutaj robimy, pomoże wszystkiemu wokół. - Odparła, oglądając całość rozgrywanej sceny pod kątem tegoż bezpieczeństwa, o które tak nawoływał. Przez moment rozejrzała się wokół, cały czas pozostając przy Marii, z którą postanowiła podzielić się pracą w imię nie tylko edukacji, co też poczucia spełnienia - tylko zajęte ręce mogły odsunąć od nich obawy i lęki. Spojrzała w tym momencie także na działanie Everetta, które podsunęły jej drobne obawy - czy bez żył magicznych, czy bez tętniącej w samym przybytku magii, były w stanie uzyskać odpowiedni eliksir? Tego nie była pewna, nie znała się na tym zjawisku, pozostając w obrębie zielarstwa i jego skutków i powodów, niż tego, co wywoływało otaczający ją świat. Brwi zmarszczyły się jednak, zescalając myśli w jedno - powinny kontynuować to, co zaczęły i liczyć na rezultat choćby skromny, pozwalający będącej tu naturze odżyć. Nie było czasu na analizowanie każdego fragmentu, na którym nawet nie do końca się znały - choć kto wie, jaką wiedzę dzierżyła młoda?
Obserwowała zmiany w eliksirze, dalej niepewna tego, co się dzieje, ale zauważając mimo wszystko zmiany na plus. Głęboko wierzyła, że wszystko szło zgodnie z planem; jeszcze raz analizując dodane składniki i przeprowadzone kroki. Serce było, składniki - znane na pamięć jeśli chodzi o ilość - były. Odpowiednia temperatura, odpowiednie naczynie.
- No już, już. Dodawaj, tylko stopniowo. - Ponagliła dziewczę obok, obdarzając ją delikatnym, choć lekko zaniepokojonym spojrzeniem. Dodane składniki zaczęły się ze sobą łagodnie mieszać, nie wszystko było tutaj takim, jakim powinno - brakowało składników Marii i wymieszania, które postanowiła również zlecić dziewczynie.
- Zamieszaj to łagodnie, dzięki temu ułatwił połączenie składników. - Pośpiech nie był przyjacielem, co wskazało jej na wpół niezadowolone spojrzenie, jakim obdarzyła Hectora.
- Opanuj się, mój drogi. - Skinęła do dawnego przyjaciela i odchrząknęła, łagodząc niski, ochrypnięty w samej barwie głos. - To, co tutaj robimy, pomoże wszystkiemu wokół. - Odparła, oglądając całość rozgrywanej sceny pod kątem tegoż bezpieczeństwa, o które tak nawoływał. Przez moment rozejrzała się wokół, cały czas pozostając przy Marii, z którą postanowiła podzielić się pracą w imię nie tylko edukacji, co też poczucia spełnienia - tylko zajęte ręce mogły odsunąć od nich obawy i lęki. Spojrzała w tym momencie także na działanie Everetta, które podsunęły jej drobne obawy - czy bez żył magicznych, czy bez tętniącej w samym przybytku magii, były w stanie uzyskać odpowiedni eliksir? Tego nie była pewna, nie znała się na tym zjawisku, pozostając w obrębie zielarstwa i jego skutków i powodów, niż tego, co wywoływało otaczający ją świat. Brwi zmarszczyły się jednak, zescalając myśli w jedno - powinny kontynuować to, co zaczęły i liczyć na rezultat choćby skromny, pozwalający będącej tu naturze odżyć. Nie było czasu na analizowanie każdego fragmentu, na którym nawet nie do końca się znały - choć kto wie, jaką wiedzę dzierżyła młoda?
Obserwowała zmiany w eliksirze, dalej niepewna tego, co się dzieje, ale zauważając mimo wszystko zmiany na plus. Głęboko wierzyła, że wszystko szło zgodnie z planem; jeszcze raz analizując dodane składniki i przeprowadzone kroki. Serce było, składniki - znane na pamięć jeśli chodzi o ilość - były. Odpowiednia temperatura, odpowiednie naczynie.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie przejęła się zgryźliwością posłaną w jej stronę, traktując ją raczej jako wynik stresu samej Hazel. Swoją drogą zaczynała jej poniekąd współczuć, doskonale wiedząc, jak to jest nieść na swoich barkach ciężar odpowiedzialności. Nie chciała jednak porównywać tych dwóch, zgoła odmiennych sytuacji, nie była specjalistą, by się nad tym roztrząsać, a i brak było powodu, który mógłby ją zachęcić do zrozumienia osoby, którą przecież znała jedynie przelotnie z czasów szkolnych. Zostawiła więc towarzystwo za plecami, nie chcąc przyczyniać się do tworzenia większego niż to konieczne zbiorowiska.
Dostrzegając Adrianę z niuchaczem, potknęła się na swojej drodze, przypominając sobie jak to zaledwie wczoraj zastała ją śpiącą na hamaku, co już wtedy było niepokojące, ale zarazem całkowicie wytłumaczalne dzięki całemu temu ślubowi i zamieszaniu mu towarzyszącemu. Teraz jednak patrzyła na nią, jak trzyma stworzenie w dłoniach, przygarniając je do siebie niczym dziecko i to uczucie niepokoju pojawiło się znów, wywołując w kobiecej głowie natrętną, zupełnie niechcianą myśl, że kiedyś przyjdzie czas na to, by ciotkować jej dziecku. To była dość przerażająca wizja, nawet jeśli to dziecko i tak już za ojca miałoby mieć lykantropa i żadna ciotka z podobnym brzemieniem nie stanowiłaby sensacji. Potrząsnęła głową; to nie czas na takie rozterki, pomartwisz się tym później. – Wszystko w porządku? – spytała przyjaciółkę, próbując oswoić się tym widokiem. Nie wyciągnęła jednak rąk po niuchacza, trzymając się na stosowny dystans, by zwierzę jeszcze bardziej się jej nie wystraszyło, zamiast tego spojrzała przyjrzała mu się, by choć poglądowo sprawdzić, czy nie ma żadnych martwiących objawów, które mogłyby ją zmartwić. Na szczęście nie dojrzała niczego, co wymagałoby interwencji, prócz oczywistej, zbolałej miny, której niestety sama była winna.
Uniosła brew w wyrazie lekkiego zdziwienia, słysząc chrząknięcie Sykesa w odpowiedzi na zadane mu pytanie i gotów była przysiąc, że uśmiech, którym ją obdarował był nienaturalnie wymuszony, co wywołało u niej dziwne, nieprzyjemnie szarpiące uczucie. Cofnęła się o krok, uciekając spojrzeniem, odcinając czym prędzej od kontaktu, nie chcąc przyczyniać się do zagęszczenia napiętej atmosfery i eskalacji ów zdarzenia. Powzięła wdech, unosząc ręce w poddańczym geście, nie mając zamiaru jeszcze bardziej tej przeprawy utrudniać, chaosu miała bowiem dziś powyżej uszu. – To już coś – przyznała polubownie, zmuszając się do zachowania spokojnego tonu w który nie wkradło się drżenie. Opuściła dłonie wzdłuż boków, słuchając dalszych słów, potakując machinalnie głową. Skierowała wzrok ku dołowi, na skubnięty rękaw, by zaraz skrzyżować spojrzenie z Adrianą, która całkiem nieświadomie wyrwała ją z dziwnego otępienia. – Och, co ja tu… a! Tak, tak, cofnijmy się – skwitowała prędko, pokonując kilka kroków w tył, trzymając się blisko towarzyszących jej kobiet, sprawdzając jeszcze, czy aby na pewno pod trzema parami stóp nie dostrzega żadnych pęknięć. Nie miała zamiaru przeszkadzać, wiedząc, że w żadnym stopniu nie zna się na tej dziedzinie magii. Obserwowała zatem, jak czarodziej podnosi się z ziemi, przygotowując najwyraźniej do rozprawienia się z przypadłym mu zadaniem. Zmarszczyła brwi w przypływie nagłej myśli, odwracając się jeszcze na moment przez ramię, gdzie stał Hector z płomiennowłosą dziewczyną i Hazel w towarzystwie blondwłosej czarownicy. Była też pewna, że widziała gdzieś wcześniej po drodze rudowłosego młodzieńca. Czegoś jej tu brakowało, ale zupełnie nie rozumiała czego, jakby nie mogła dopasować puzzli w układance. Rzuciła spojrzenie na Addę i niuchacza, przenosząc je na filigranową blondynkę stojącą tuż obok i ostatecznie kierując je ku Everettowi, który trudził się nad magiczną żyłą, próbując wymusić na niej posłuch. Zaginała palce dłoni, po jednym na każdego uczestnika dzisiejszej wyprawy. Osiem osób, ze mną dziewięć, a było nas tu przecież… - Ej, a co się właściwie stało z bucem z którym tańczyłam? – posłała pytanie w przestrzeń, zdając sobie sprawę, że gdzieś w trakcie przepychanek z niuchaczem, a może już wcześniej, ów mężczyzna zniknął jej z pola widzenia. Tego przecież chciała i nie przejmowałaby się tym zupełnie, gdyby nie fakt, że siedzieli w wypełnionym magią labiryncie, który zamykał ich jak mu się żywnie podobało, wpychając wszystkich obecnych do zupełnie innej rzeczywistości.
Dostrzegając Adrianę z niuchaczem, potknęła się na swojej drodze, przypominając sobie jak to zaledwie wczoraj zastała ją śpiącą na hamaku, co już wtedy było niepokojące, ale zarazem całkowicie wytłumaczalne dzięki całemu temu ślubowi i zamieszaniu mu towarzyszącemu. Teraz jednak patrzyła na nią, jak trzyma stworzenie w dłoniach, przygarniając je do siebie niczym dziecko i to uczucie niepokoju pojawiło się znów, wywołując w kobiecej głowie natrętną, zupełnie niechcianą myśl, że kiedyś przyjdzie czas na to, by ciotkować jej dziecku. To była dość przerażająca wizja, nawet jeśli to dziecko i tak już za ojca miałoby mieć lykantropa i żadna ciotka z podobnym brzemieniem nie stanowiłaby sensacji. Potrząsnęła głową; to nie czas na takie rozterki, pomartwisz się tym później. – Wszystko w porządku? – spytała przyjaciółkę, próbując oswoić się tym widokiem. Nie wyciągnęła jednak rąk po niuchacza, trzymając się na stosowny dystans, by zwierzę jeszcze bardziej się jej nie wystraszyło, zamiast tego spojrzała przyjrzała mu się, by choć poglądowo sprawdzić, czy nie ma żadnych martwiących objawów, które mogłyby ją zmartwić. Na szczęście nie dojrzała niczego, co wymagałoby interwencji, prócz oczywistej, zbolałej miny, której niestety sama była winna.
Uniosła brew w wyrazie lekkiego zdziwienia, słysząc chrząknięcie Sykesa w odpowiedzi na zadane mu pytanie i gotów była przysiąc, że uśmiech, którym ją obdarował był nienaturalnie wymuszony, co wywołało u niej dziwne, nieprzyjemnie szarpiące uczucie. Cofnęła się o krok, uciekając spojrzeniem, odcinając czym prędzej od kontaktu, nie chcąc przyczyniać się do zagęszczenia napiętej atmosfery i eskalacji ów zdarzenia. Powzięła wdech, unosząc ręce w poddańczym geście, nie mając zamiaru jeszcze bardziej tej przeprawy utrudniać, chaosu miała bowiem dziś powyżej uszu. – To już coś – przyznała polubownie, zmuszając się do zachowania spokojnego tonu w który nie wkradło się drżenie. Opuściła dłonie wzdłuż boków, słuchając dalszych słów, potakując machinalnie głową. Skierowała wzrok ku dołowi, na skubnięty rękaw, by zaraz skrzyżować spojrzenie z Adrianą, która całkiem nieświadomie wyrwała ją z dziwnego otępienia. – Och, co ja tu… a! Tak, tak, cofnijmy się – skwitowała prędko, pokonując kilka kroków w tył, trzymając się blisko towarzyszących jej kobiet, sprawdzając jeszcze, czy aby na pewno pod trzema parami stóp nie dostrzega żadnych pęknięć. Nie miała zamiaru przeszkadzać, wiedząc, że w żadnym stopniu nie zna się na tej dziedzinie magii. Obserwowała zatem, jak czarodziej podnosi się z ziemi, przygotowując najwyraźniej do rozprawienia się z przypadłym mu zadaniem. Zmarszczyła brwi w przypływie nagłej myśli, odwracając się jeszcze na moment przez ramię, gdzie stał Hector z płomiennowłosą dziewczyną i Hazel w towarzystwie blondwłosej czarownicy. Była też pewna, że widziała gdzieś wcześniej po drodze rudowłosego młodzieńca. Czegoś jej tu brakowało, ale zupełnie nie rozumiała czego, jakby nie mogła dopasować puzzli w układance. Rzuciła spojrzenie na Addę i niuchacza, przenosząc je na filigranową blondynkę stojącą tuż obok i ostatecznie kierując je ku Everettowi, który trudził się nad magiczną żyłą, próbując wymusić na niej posłuch. Zaginała palce dłoni, po jednym na każdego uczestnika dzisiejszej wyprawy. Osiem osób, ze mną dziewięć, a było nas tu przecież… - Ej, a co się właściwie stało z bucem z którym tańczyłam? – posłała pytanie w przestrzeń, zdając sobie sprawę, że gdzieś w trakcie przepychanek z niuchaczem, a może już wcześniej, ów mężczyzna zniknął jej z pola widzenia. Tego przecież chciała i nie przejmowałaby się tym zupełnie, gdyby nie fakt, że siedzieli w wypełnionym magią labiryncie, który zamykał ich jak mu się żywnie podobało, wpychając wszystkich obecnych do zupełnie innej rzeczywistości.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Od razu, na polecenie Hazel podeszła do kobiety z kielichem i ostrożnie, żeby nie przeszkadzać działaniom Hectora i Neali, nakierowała różdżkę na nóżkę kielicha.
― Lacarnum inflamare ― powiedziała, próbując skupić się maksymalnie na zadaniu, które miała przed sobą. Niewiele wiedziała z zakresu alchemii, jej wiedza zatrzymywała się na podstawach podstaw i nie sięgała nawet poziomu Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych w Hogwarcie, lecz na całe szczęście zaklęć pozwalających na prędkie rozgrzewanie kociołków uczono na jednej z pierwszych lekcji. Gdy tylko była pewna, że naczynie złapało odpowiednią temperaturę, wróciła wzrokiem do Hazel, wyczekując jej kolejnych słów.
Te nadeszły niedługo. Słuchała w skupieniu, chcąc zapamiętać z wywodu kobiety jak najwięcej. Pewna ulga spłynęła na jej ciało, gdy kobieta powiedziała, że większość składników, które miały pod ręką była bezpieczna ― jeszcze tego brakowało, żeby kielich―kociołek wybuchnął. Zaraz po dodaniu przez Hazel wijołapki sama dodała stokrotki i niezapominajki. Dodawała je powoli, zgodnie z ponagleniem kobiety i wydawało się, że była na dobrej drodze, żeby zapanować nad powoli zmieniającym konsystencję eliksirem, gdy z boku dobiegł ją karcący, nieprzyjemny ton męskiego głosu.
Natychmiast ściągnęła do siebie dłonie, w których trzymała dżdżownice i pióra, a do szarozielonych oczy w tej samej chwili napłynęły łzy. Dolna warga zadrżała ostrzegawczo, Maria przesunęła spojrzeniem między Hectorem a Hazel, wyraźnie przejęta. Cofnęła się nawet o krok, zbliżając się do kobiety tak, że stykała się z nią ramionami. W jej sercu zawsze istniał strach przed mężczyznami, a nagłe podniesienie głosu przez tego człowieka obudziło tylko stare demony. W jednej chwili zachciała po prostu rzucić wszystko ― najlepiej do kociołka ― i uciec, schować się gdzieś daleko, w bezpiecznym miejscu. Ale na całe szczęście wciąż mogła liczyć na swą tymczasową mentorkę, która raczej łagodnie zwróciła mężczyźnie uwagę.
Serce blondynki biło szybko, za szybko, lecz ton Hazel ponownie ułatwił jej skupienie się. Wreszcie wrzuciła do kociołka pozostałe składniki. Następnie sięgnęła po swą różdżkę, aby zamieszać zawartością kociołka. Wciąż trzymając się blisko Hazel uniosła drżącą, ściśniętą w pięść dłoń do klatki piersiowej, zagryzając nerwowo dolną wargę.
― To już chyba wszystko, proszę pani... ― szepnęła, choć uparcie wpatrywała się w kielich i dochodzący w nim eliksir. Nie chciała przecież nikomu wchodzić w drogę, próbowała robić wszystko najlepiej, jak tylko potrafiła. I też zależało jej na tym, aby pomóc Pani Jeziora, aby uratować rośliny. Jedyną jej zbrodnią było to, że nie była wystarczająco mądra. Wystarczająco zdolna, aby zrobić coś więcej. ― J―ja przepraszam... ― dodała po chwili, czując, jak ze wstydu rumienią jej się policzki i czubki uszu. Gardło zaschło jej nieprzyjemnie, lecz nie chciała nawet odkaszliwać.
Będzie cicha jak myszka i nikomu już nie wejdzie w drogę.
― Lacarnum inflamare ― powiedziała, próbując skupić się maksymalnie na zadaniu, które miała przed sobą. Niewiele wiedziała z zakresu alchemii, jej wiedza zatrzymywała się na podstawach podstaw i nie sięgała nawet poziomu Okropnie Wyczerpujących Testów Magicznych w Hogwarcie, lecz na całe szczęście zaklęć pozwalających na prędkie rozgrzewanie kociołków uczono na jednej z pierwszych lekcji. Gdy tylko była pewna, że naczynie złapało odpowiednią temperaturę, wróciła wzrokiem do Hazel, wyczekując jej kolejnych słów.
Te nadeszły niedługo. Słuchała w skupieniu, chcąc zapamiętać z wywodu kobiety jak najwięcej. Pewna ulga spłynęła na jej ciało, gdy kobieta powiedziała, że większość składników, które miały pod ręką była bezpieczna ― jeszcze tego brakowało, żeby kielich―kociołek wybuchnął. Zaraz po dodaniu przez Hazel wijołapki sama dodała stokrotki i niezapominajki. Dodawała je powoli, zgodnie z ponagleniem kobiety i wydawało się, że była na dobrej drodze, żeby zapanować nad powoli zmieniającym konsystencję eliksirem, gdy z boku dobiegł ją karcący, nieprzyjemny ton męskiego głosu.
Natychmiast ściągnęła do siebie dłonie, w których trzymała dżdżownice i pióra, a do szarozielonych oczy w tej samej chwili napłynęły łzy. Dolna warga zadrżała ostrzegawczo, Maria przesunęła spojrzeniem między Hectorem a Hazel, wyraźnie przejęta. Cofnęła się nawet o krok, zbliżając się do kobiety tak, że stykała się z nią ramionami. W jej sercu zawsze istniał strach przed mężczyznami, a nagłe podniesienie głosu przez tego człowieka obudziło tylko stare demony. W jednej chwili zachciała po prostu rzucić wszystko ― najlepiej do kociołka ― i uciec, schować się gdzieś daleko, w bezpiecznym miejscu. Ale na całe szczęście wciąż mogła liczyć na swą tymczasową mentorkę, która raczej łagodnie zwróciła mężczyźnie uwagę.
Serce blondynki biło szybko, za szybko, lecz ton Hazel ponownie ułatwił jej skupienie się. Wreszcie wrzuciła do kociołka pozostałe składniki. Następnie sięgnęła po swą różdżkę, aby zamieszać zawartością kociołka. Wciąż trzymając się blisko Hazel uniosła drżącą, ściśniętą w pięść dłoń do klatki piersiowej, zagryzając nerwowo dolną wargę.
― To już chyba wszystko, proszę pani... ― szepnęła, choć uparcie wpatrywała się w kielich i dochodzący w nim eliksir. Nie chciała przecież nikomu wchodzić w drogę, próbowała robić wszystko najlepiej, jak tylko potrafiła. I też zależało jej na tym, aby pomóc Pani Jeziora, aby uratować rośliny. Jedyną jej zbrodnią było to, że nie była wystarczająco mądra. Wystarczająco zdolna, aby zrobić coś więcej. ― J―ja przepraszam... ― dodała po chwili, czując, jak ze wstydu rumienią jej się policzki i czubki uszu. Gardło zaschło jej nieprzyjemnie, lecz nie chciała nawet odkaszliwać.
Będzie cicha jak myszka i nikomu już nie wejdzie w drogę.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Miecz ani drgnął.
Nie wiedział, czego się spodziewał, kiedy spróbował go wyjąć; z pewnością jednak nie tego, że się nie uda. Nie jemu. Cholerne żelastwo ani drgnęło, mimo tego, że przecież się zaparł, co natychmiast wprawiło go w naprawdę paskudny nastrój. Gdyby nie był tak zły, być może spróbowałby bliżej przyjrzeć się mieczowi, docenić kunszt, z jakim był wykuty; jako kowal zwracał uwagę na takie rzeczy, zazwyczaj, ale nie teraz, nie w momencie, kiedy jego męskość i siła stanęły pod znakiem zapytania. Do tego to paskudne zimno. Skrzywił się lekko, czując ziąb promieniujący nieprzyjemnie od zaciśniętych na rękojeści palców aż po ramiona. W głowie odtwarzał już wyraźnie scenę, w której bohatersko ląduje na tamtej polanie, dzierżąc to cholerstwo, i tym samym ratuje ich wszystkich z tej niezbyt zabawnej bajki, a Celine, wdzięczna i śliczna jak poranek, rzuca mu się w podzięce na szyję, ale...
... ale nie przewidział tego, że to on sam stanie sobie finalnie na drodze.
Poczucie fizycznego zimna natychmiast zniknęło, ustępując fali lodowatego przestrachu spływającej mu po karku jak pot. Nie był przekonany, co było gorsze- widok samego siebie stojącego naprzeciwko (natychmiast zwrócił uwagę na nienaturalnie skrzywione kolano, a więc to było widać, a więc zawsze wyglądał na kalekę) czy własne słowa, które nie padły z jego ust, ale przecież były jego własnymi myślami. Spiął się odruchowo, paradoksalnie zaciskając owinięte wokół rękojeści palce jeszcze mocniej. Nie potrafił mówić o uczuciach, potrafił tylko je czuć, i teraz stał tam jak skończony dureń, zaklęty w swojej złości jak Król Rybak w swoim gnijącym ciele. Być może on sam też gnił; być może od tamtego momentu toczyła go jakaś choroba, być może złamana kość zakaziła się, siejąc po całym jego ciele. Może dlatego był taki zepsuty. Może dlatego wszystko niszczył. Przez najdłuższe sekundy jego życia wpatrywał się w pełnym osłupienia milczeniu we własną twarz- czy zawsze wyglądał tak paskudnie, kiedy próbował kogoś wykpić? Musiał o to zapytać Hectora. Musiał zapytać Hectora o wiele rzeczy.
-Co to za pierdolone czary- Warknął w końcu, smutek, gorycz zawsze przeradzały się w złość, zawsze. Zmarszczył brwi i napiął ramiona, odruchowo próbując wyglądać na większego od przeciwnika, czyli właściwie samego siebie; być może byłoby to zabawne, gdyby to zarejestrował, ale był zbyt przejęty próbą stłumienia bólu po nadzwyczaj trafionym ciosie zadanym prosto w serce.
-Jak wyciągnę to gówno, to zobaczysz, ile bólu potrafię sprawić- Tak było dużo łatwiej, niż myśleć dłużej nad słowami, które miały jeszcze wiele nocy wybudzać go ze snu i nie pozwalać ponownie zasnąć. Tak było łatwiej, niż myśleć o Billym, o Hannah, o Tedzie, o Liddy, o Fran, o wszystkich, których zawiódł. Tak było łatwiej, niż pozwolić sobie na jakąkolwiek słabość- Gryfoni nie bywali słabi, on nie był słaby, nawet, jeśli nie potrafił wyciągnąć tego przeklętego miecza z tego jeszcze bardziej przeklętego kamienia. Klnąc pod nosem, przeniósł spojrzenie z własnej twarzy na rękojeść, która zdawała się bolesnym zimnem wtapiać w jego ręce. Poprawił ustawienie, noga odezwała się słabym bólem, kiedy jeszcze głębiej zakopał się w piach i odetchnął cicho- po czym ponownie szarpnął w górę, wkładając w ten gest całą słabo skrywaną wściekłość, która buzowała tuż pod jego skórą.
Nie wiedział, czego się spodziewał, kiedy spróbował go wyjąć; z pewnością jednak nie tego, że się nie uda. Nie jemu. Cholerne żelastwo ani drgnęło, mimo tego, że przecież się zaparł, co natychmiast wprawiło go w naprawdę paskudny nastrój. Gdyby nie był tak zły, być może spróbowałby bliżej przyjrzeć się mieczowi, docenić kunszt, z jakim był wykuty; jako kowal zwracał uwagę na takie rzeczy, zazwyczaj, ale nie teraz, nie w momencie, kiedy jego męskość i siła stanęły pod znakiem zapytania. Do tego to paskudne zimno. Skrzywił się lekko, czując ziąb promieniujący nieprzyjemnie od zaciśniętych na rękojeści palców aż po ramiona. W głowie odtwarzał już wyraźnie scenę, w której bohatersko ląduje na tamtej polanie, dzierżąc to cholerstwo, i tym samym ratuje ich wszystkich z tej niezbyt zabawnej bajki, a Celine, wdzięczna i śliczna jak poranek, rzuca mu się w podzięce na szyję, ale...
... ale nie przewidział tego, że to on sam stanie sobie finalnie na drodze.
Poczucie fizycznego zimna natychmiast zniknęło, ustępując fali lodowatego przestrachu spływającej mu po karku jak pot. Nie był przekonany, co było gorsze- widok samego siebie stojącego naprzeciwko (natychmiast zwrócił uwagę na nienaturalnie skrzywione kolano, a więc to było widać, a więc zawsze wyglądał na kalekę) czy własne słowa, które nie padły z jego ust, ale przecież były jego własnymi myślami. Spiął się odruchowo, paradoksalnie zaciskając owinięte wokół rękojeści palce jeszcze mocniej. Nie potrafił mówić o uczuciach, potrafił tylko je czuć, i teraz stał tam jak skończony dureń, zaklęty w swojej złości jak Król Rybak w swoim gnijącym ciele. Być może on sam też gnił; być może od tamtego momentu toczyła go jakaś choroba, być może złamana kość zakaziła się, siejąc po całym jego ciele. Może dlatego był taki zepsuty. Może dlatego wszystko niszczył. Przez najdłuższe sekundy jego życia wpatrywał się w pełnym osłupienia milczeniu we własną twarz- czy zawsze wyglądał tak paskudnie, kiedy próbował kogoś wykpić? Musiał o to zapytać Hectora. Musiał zapytać Hectora o wiele rzeczy.
-Co to za pierdolone czary- Warknął w końcu, smutek, gorycz zawsze przeradzały się w złość, zawsze. Zmarszczył brwi i napiął ramiona, odruchowo próbując wyglądać na większego od przeciwnika, czyli właściwie samego siebie; być może byłoby to zabawne, gdyby to zarejestrował, ale był zbyt przejęty próbą stłumienia bólu po nadzwyczaj trafionym ciosie zadanym prosto w serce.
-Jak wyciągnę to gówno, to zobaczysz, ile bólu potrafię sprawić- Tak było dużo łatwiej, niż myśleć dłużej nad słowami, które miały jeszcze wiele nocy wybudzać go ze snu i nie pozwalać ponownie zasnąć. Tak było łatwiej, niż myśleć o Billym, o Hannah, o Tedzie, o Liddy, o Fran, o wszystkich, których zawiódł. Tak było łatwiej, niż pozwolić sobie na jakąkolwiek słabość- Gryfoni nie bywali słabi, on nie był słaby, nawet, jeśli nie potrafił wyciągnąć tego przeklętego miecza z tego jeszcze bardziej przeklętego kamienia. Klnąc pod nosem, przeniósł spojrzenie z własnej twarzy na rękojeść, która zdawała się bolesnym zimnem wtapiać w jego ręce. Poprawił ustawienie, noga odezwała się słabym bólem, kiedy jeszcze głębiej zakopał się w piach i odetchnął cicho- po czym ponownie szarpnął w górę, wkładając w ten gest całą słabo skrywaną wściekłość, która buzowała tuż pod jego skórą.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Theo Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
- Ja, tak ja. - powtórzyłam jeszcze przytomniejąc trochę bardziej. Pan Vale zdawał się inny niż Ted. Znaczy, no był inny to zdawać się nie musiał. Ale kiedy kazał mi rzucić zaklęcie, nie pozostało wiele więcej jak wziąć i to zaklęcie które chciał rzucić. A raczej spróbować. Bo przecież jeszcze nie byłam w tym rzucaniu jakoś niezawodna. Różnie mi to wychodziło. Te łatwiejsze coraz lepiej mi szły. Ale tym razem wzięło i poszło. Jakoś. Odetchnęłam. Naprawdę odetchnęłam z ulgą, kiedy zaklęcie zatrzymało wyciekanie czegoś co było krwią - ale nie taką zwykłą bo niebieską. Nie bardzo rozumiałam co wokół się działo. Trochę jakbym ze wszystkim w tyle została, ale starałam się jak mogłam nadążać. Teraz skupiając się całkiem na tym, żeby robić to, czego uzdrowiciel ode mnie chciał.
- Ja.. hm.. dziękuję. - szepnęłam, zerkając na niego niepewnie. Pokiwałam jeszcze krótko głowo, pozwalając, by kilka kosmyków zsunęło mi się na przód. Zmarszczenie na brwiach jednak pozostało. Musiałam pozostać skupiona, żeby móc zareagować tak jak chciałam. Nie chciałam go zawieść - nikogo nie chciałam. Uniosłam głowę dopiero na to hola padające z ust Hectora. Zerknęłam ku tym którzy warzyli eliksir, Ale na chwilę, żeby wrócić wzrokiem do miejsca, jakby mogło za chwilę magicznie wziąć i się samo rozciąć. (nie mogło, prawda?)
Przeniosłam wzrok na tą Adę - panią - do której mówił uzdrowiciel mając wrażenie, że wszyscy tu się znają i że pasuję tutaj tak właściwie to wcale praktycznie. Ale to nic, przecież. Znaczy starsi byli. To się znali. Potknęłam głową, ale nie bardzo wiedziałam w jaki sposób miałabym załatwić moment ciszy. Za dużo nas było, żebym ja mogła nad kimś zapanować. Wzrokiem przesunęłam po piaskowej rzeźbie. Dlaczego taka się stała? Nie umiałam tego pojąć. Jak żyć mogła? Ale z drugiej strony, drzewa w Brenyn też były zaklęte. Może magia była bardziej zaskakująca niż można było się spodziewać. Rozejrzałam się, spoglądając na Celine, ale była zajęta. Zerknęłam tez w poszukiwaniu Roratio, ale kolejne pytanie ściągnęło mój wzrok prędzej.
- Tak, tak. - potwierdziłam energicznie kiwając głową. - Rzucałam je już sporo. - powiedziałam zgodnie z prawdą, a początkowy cień uśmiechu zmazał cień. Bo wiadomo czemu - bo wojna, rannych były sporo, stąd i bandaży dużo. - Ja znam… kuzyneczka Margaux mnie uczyła kiedyś trochę. A potem pomagałam przy tych co z zajętych ziem nadchodzili. Teraz panu, znaczy, Tedowi w Borrowash pomagam od niedawna.- wyjaśniłam pokrótce. - Tak myślę, panie Vanie. Ta krew była niebieska, ale dlaczego? Może powinniśmy wtedy rzucić Sango deprendo. Albo to na krążenie, jeśli krew będzie krążyć to serce też bić mocniej powinno zacząć, tak? Czy nie? - zastanowiłam się na głos, poprawiając różdżkę w ręce. Ale nie rzuciłam zaklęcia sama, nie czując jeszcze że powinnam podejmować takie decyzje, kiedy znajdował się obok ktoś kto wiedział więcej i lepiej. Drugą z dłoni wyciągnęłam, żeby najłagodniej jak móc dotknąć skóry posągu. Może potrzebowała ciepła. Niebieski z zimnem mi się kojarzył.
przepraszam za spóźnienie
- Ja.. hm.. dziękuję. - szepnęłam, zerkając na niego niepewnie. Pokiwałam jeszcze krótko głowo, pozwalając, by kilka kosmyków zsunęło mi się na przód. Zmarszczenie na brwiach jednak pozostało. Musiałam pozostać skupiona, żeby móc zareagować tak jak chciałam. Nie chciałam go zawieść - nikogo nie chciałam. Uniosłam głowę dopiero na to hola padające z ust Hectora. Zerknęłam ku tym którzy warzyli eliksir, Ale na chwilę, żeby wrócić wzrokiem do miejsca, jakby mogło za chwilę magicznie wziąć i się samo rozciąć. (nie mogło, prawda?)
Przeniosłam wzrok na tą Adę - panią - do której mówił uzdrowiciel mając wrażenie, że wszyscy tu się znają i że pasuję tutaj tak właściwie to wcale praktycznie. Ale to nic, przecież. Znaczy starsi byli. To się znali. Potknęłam głową, ale nie bardzo wiedziałam w jaki sposób miałabym załatwić moment ciszy. Za dużo nas było, żebym ja mogła nad kimś zapanować. Wzrokiem przesunęłam po piaskowej rzeźbie. Dlaczego taka się stała? Nie umiałam tego pojąć. Jak żyć mogła? Ale z drugiej strony, drzewa w Brenyn też były zaklęte. Może magia była bardziej zaskakująca niż można było się spodziewać. Rozejrzałam się, spoglądając na Celine, ale była zajęta. Zerknęłam tez w poszukiwaniu Roratio, ale kolejne pytanie ściągnęło mój wzrok prędzej.
- Tak, tak. - potwierdziłam energicznie kiwając głową. - Rzucałam je już sporo. - powiedziałam zgodnie z prawdą, a początkowy cień uśmiechu zmazał cień. Bo wiadomo czemu - bo wojna, rannych były sporo, stąd i bandaży dużo. - Ja znam… kuzyneczka Margaux mnie uczyła kiedyś trochę. A potem pomagałam przy tych co z zajętych ziem nadchodzili. Teraz panu, znaczy, Tedowi w Borrowash pomagam od niedawna.- wyjaśniłam pokrótce. - Tak myślę, panie Vanie. Ta krew była niebieska, ale dlaczego? Może powinniśmy wtedy rzucić Sango deprendo. Albo to na krążenie, jeśli krew będzie krążyć to serce też bić mocniej powinno zacząć, tak? Czy nie? - zastanowiłam się na głos, poprawiając różdżkę w ręce. Ale nie rzuciłam zaklęcia sama, nie czując jeszcze że powinnam podejmować takie decyzje, kiedy znajdował się obok ktoś kto wiedział więcej i lepiej. Drugą z dłoni wyciągnęłam, żeby najłagodniej jak móc dotknąć skóry posągu. Może potrzebowała ciepła. Niebieski z zimnem mi się kojarzył.
przepraszam za spóźnienie
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Woda, której twórczynią była Celine, wartkim strumieniem spłynęła na pojedyncze szczeliny, ale ziemia była na tyle wysuszona i jałowa, że w pierwszej chwili w ogóle jej nie wchłonęło i dopiero po kilku długich sekundach woda zaczęła zaciemniać glebę, a magiczne drobiny unosiły pojedyncze krople ku górze, w stronę kielicha. Mimo starań te jednak w połowie drogi opadały z powrotem, nie znajdując sił na dalszy lot. Rzucone przez Hectora zaklęcie diagnostyczne pokazało mu serce w pełnej okazałości - jego rysy pociągnięte błękitną, połyskującą nicią wskazywały na ludzką budową anatomiczną i ciągnące się od niego naczynia krwionośne; serce zabiło raz mocniej, by za chwilę zrobić to nieco słabiej, ale szybciej niż za pierwszym razem, gdy uzdrowiciel sprawdzał, co się dzieje z ciałem posągu. Tętno delikatnie się zwiększyło, klatka piersiowa, mimo piaskowej formy, uniosła się odrobinę wyżej. Całokształt obrazu dawał Hectorowi poczucie, że powoli jej stan wraca do normy, choć na pewno czegoś wciąż brakowało. Zaklęcie, którego podjęła się Maria, zamigotało czerwienią płomienia na końcu różdżki, a iskry sypnęły na boki niczym z krzesiwa, a kamienny puchar zareagował ciepłem. Ciepło to wzbudziło do pracy łączące się ze sobą składniki - mieszanina delikatnie zabulgotała, kilka bąbli pękło z charakterystycznym, niskim pyknięciem.
Sobowtór Theo wciąż bacznie mu się przyglądał, ale gdy usłyszał z jego ust groźbę, uśmiechnął się subtelnie, nieco pobłażliwie. I w tym samym momencie skały jakby się obluzowały, a miecz wyślizgnął się spomiędzy obu jej części wystrzeliwując ku górze, zaraz za ramieniem swojego wybawcy. Drugi Theo zaklaskał raz, za chwilę drugi, aplauz kosztując powoli i z cierpliwością. Uczucie zwycięstwa po latach zalało Moore’a, serce zabiło jak dzwon, w uszach poczuł jak budzą się wspomnienia trybun wybuchających krzykiem radości. Gdy spojrzał na miecz, uczucie zgasło - ostrze pokryte było rdzą, w niektórych miejscach kompletne tępe, w innych wręcz nadgryzione ceglastym nalotem.
- Niektóre zwycięstwa bywają w smaku wyjątkowo gorzkie - odparł jego brat bliźniak, bliżej przyglądając się mieczowi, wyciągając dłoń w jego kierunku, palcem sprawdzając, czy cokolwiek z niego pozostało. - Powiedz - warto było? - Theo wydawało się, że podobny do niego mężczyzna wcale nie pytał o próbę wyciągnięcia miecza. - Pora wracać, Theo.
Ciche pyknięcie odwróciło uwagę obu Moore’ów - ze skały prysnął cieniutki strumyk wody i spłynął w dół, a za nim kolejny, aż wody nazbierało się na tyle dużo, że popłynęła po ziemi, instynktownie wybierając drogę wprost do miejsca, z którego przyleciał. Cień uśmiechnął się do Theo i rozmył wraz z powiewem chłodnego, pachnącego życiem wiatru.
W tej samej chwili magia Everetta zaczęła rozbudzać żyłę płynącą pod waszymi stopami. Rozsądnie was ostrzegł, a wy posłuchaliście, uciekając spod rys, które teraz zaczęły pękać, otwierając się i jaśniejąc z każdą sekundą i każdą inkantacją wypowiedzianą przez Everetta. Cichy szmer magii wyrzucił w górę jasne drobiny, ale te zatrzymały się, jakby na coś czekając. Wtedy pod waszymi nogami pojawiły się pierwsze strużki wody ciągnące od wschodniej ściany wysuszonego żywopłotu. Woda spłynęła w otwarte żyły magii i połączyła się z nią, wystrzeliwując ku górze, grupując się i w łagodnych łukach spływając do kamiennego pucharu. Eliksir nabierał wody, rozcieńczał się, aż zaczął się przelewać i zielonkawą kaskadą spływał na złaknioną życia ziemię. Pod waszymi stopami zaczęła rosnąć trawą, stokrotki otwierały nowe pączki, fiołki i chabry wiły się w pełnym życia tańcu; nowe liście pęczniały na wysuszonych dotąd gałęziach żywopłotu, obrastając go tak gęsto, że nie było możliwości nawet wcisnąć tam drobniutkiej igły; pąki róż, peonii i lilii otworzyły się na tafli eliksiru, który wciąż wypływał z pucharu chłodną, pachnącą świeżością kaskadą. A dłonie, które owy kielich trzymały, delikatnie się poruszyły wraz z błękitem, który oblewał skórę na całym ciele - drobne gałązki oplotły kobiece nadgarstki, otworzyły się na nich płatki żarnowca, powędrowały też wyżej, do ramion, opadły na piersi i uda, okrywając liśćmi intymne części ciała. Kobieta w końcu otworzyła oczy i zamrugała powoli, rozglądając się dookoła. Wstała i puściła puchar, lecz ten wciąż trzymał się w powietrzu, tworząc coś na kształt fontanny. Okazało się, że Pani Jeziora przerastała najwyższe z was o głowę, wydawała się postacią niemal wyśnioną, nie z tego świata, choć wszystko wskazywało na to, że wciąż miała wiele z człowieka. Rozejrzała się po was raz jeszcze i na jej ustach wykwitł uśmiech - ciepły, rozczulony, ale jednocześnie pełen szacunku i zachwytu wobec was.
- Ileż szczęścia doznałam, że Merlin posłał akurat was! Wywiązaliście się ze swojego zadania absolutnie wspaniale! Każde z was z osobna i wszyscy razem, i och... - zaskoczona spojrzała na miejsce, gdzie pamiętała, że posiadała ranę. Tam jej jednak nie było. Spojrzał na Hectora i Nealę, dłonią sięgając do swojego wianka i wyjmując z niego jeden pączek tygrysiej linii, który rozkwitł między jej palcami. Wsunęła go we włosy młodej Weasleyówny, posyłając kolejny uśmiech dwójce medyków, którzy udzielili jej pomocy. - Wasze dłonie uleczą jeszcze wiele innych ran, jestem tego pewna, nie tylko tych na ciele, ale i na duszy - obróciła się ku Marii i Celine, a w miejscu, w którym dotknęła ich skroni, powstały drobne gałązki, które splątały się we wianek porośnięty małymi, białymi płatkami. - Strach nigdy nie będzie waszym sprzymierzeńcem, nie był też nigdy dobrym doradcą. Mimo młodego serca możecie zrobić ten krok naprzód. Bądźcie odważne. Bądźcie dzielne. - gdy dotknęła ich ramion, poczuły delikatny chłód na skórze, jakby muśnięcie wody z górskiego strumienia. Wzrok Pani Jeziora powędrował ku Adrianie, Evelyn i Hazel, a w jej dłoniach pojawiły się trzy niewielkie pączki magnolii. Każda z nich dostała jeden, a gdy gałązki dotknęły ich uszy, płatki rozchyliły się, uwalniając kojący słodyczą zapach. - Wasze czyny was wyprzedzają, moje drogie. Zachowajcie silne serca na czasy, które nastaną, i wartki umysł, byście nigdy nie zbłądziły. - dotknęła chłodnymi opuszkami policzków Evelyn i Hazel, by na krótką chwilę zatrzymać wzrok na Adzie. Uśmiechnęła się do niej, a ten uśmiech wywoływał niewytłumaczalną ulgę i pewność, że wszystko będzie dobrze. - Nie opuszczajcie tych, których kochacie. I dbajcie o siebie, zwłaszcza teraz. - wzrok przeniosła na Everetta, by po krótkiej sekundzie zastanowienia w dłoniach utkała laurowy wieniec, który położyła mężczyźnie na głowie. - Drzemie w tobie ogromna moc, potomku rodu Sykes. Tylko od ciebie zależy, czy zdecydujesz się podążyć ścieżką tej potęgi. - dotknęła jego ramienia, dodając mu tym gestem odwagi i otuchy. - A gdzie jest wasz... ach, tu - uśmiechnęła się do Theo, kiedy już znalazł się blisko nich, i zawołała go kiwnięciem ręki. Jej aura uspokajała, koiła ból w kolanie, dawała odczuć się jako ta, która dawała życie. Podobny wieniec laurowy znów uformował się w jej dłoniach, delikatnym ruchem ułożyła go na głowie Theo. - Przeszłość jest tą, która ściąga nas ku sobie, woła i zaprasza, ale tylko ty jesteś w stanie jej odpowiedzieć. - jej uśmiech pozostał łagodny, nie ganiący. - Jestem pod ogromnym wrażeniem waszej drogi, choć niestety to nie jest jej koniec... czeka na was ostatnia próba. Próba najtrudniejsza, próba, w której zmierzycie się z własnymi lękami, z obawami, które nawiedzały was od dnia, kiedy je poznaliście. Ale nie zostawię was z tym samych. Każdemu z was podaruję cząstkę swoich mocy, jednak wpierw... to wy musicie oddać mi cząstkę siebie.
Stanęła przy kielichu i dotknęła prawą dłonią jego krawędzi - kielich od razu odpowiedział, a magia zaczęła zmieniać jego strukturę, wydłużać, tworzyć cztery ściany wysokiego na metr cokołu, który objął kielich, niewidzialną ręką rozciągając go, by był większy i głębszy. Woda przestała się z niego przelewać, eliksir wsiąknął już w ziemię, a zamiast niego pojawiła się krystalicznie czysta woda. Ścianki cokołu porosły kwiaty i wybuchające nowymi liśćmi gałęzie. Tuż obok was, na wyciągnięcie dłoni, pojawiły się niewielkie, kryształowe fiolki - puste.
- Czasem wspomnienia sprawiają nam ból, którego pozbycie się może dać nam wolność i siłę, by móc kroczyć dalej. - Pani Jeziora wskazała dłońmi fiolki, delikatnym uśmiechem zachęcając do ich wypełnienia.
Wracamy do znajomych dźwięków, które będą towarzyszyć nam już do końca.
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone. W swoich postach możecie podejmować kilka aktywnych akcji, oby tylko mieściły się w możliwościach waszych postaci.
Dzięki przywódczym działaniom Hazel, wszyscy do końca wydarzenia dostajecie +5 do wszystkich rzutów.
Zdobyte przez was skarby:
Evelyn: złote monety, lśniąca, złota biżuteria
Czas na odpis trwa do 16.08. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore (na discordzie również zapraszam!).
Sobowtór Theo wciąż bacznie mu się przyglądał, ale gdy usłyszał z jego ust groźbę, uśmiechnął się subtelnie, nieco pobłażliwie. I w tym samym momencie skały jakby się obluzowały, a miecz wyślizgnął się spomiędzy obu jej części wystrzeliwując ku górze, zaraz za ramieniem swojego wybawcy. Drugi Theo zaklaskał raz, za chwilę drugi, aplauz kosztując powoli i z cierpliwością. Uczucie zwycięstwa po latach zalało Moore’a, serce zabiło jak dzwon, w uszach poczuł jak budzą się wspomnienia trybun wybuchających krzykiem radości. Gdy spojrzał na miecz, uczucie zgasło - ostrze pokryte było rdzą, w niektórych miejscach kompletne tępe, w innych wręcz nadgryzione ceglastym nalotem.
- Niektóre zwycięstwa bywają w smaku wyjątkowo gorzkie - odparł jego brat bliźniak, bliżej przyglądając się mieczowi, wyciągając dłoń w jego kierunku, palcem sprawdzając, czy cokolwiek z niego pozostało. - Powiedz - warto było? - Theo wydawało się, że podobny do niego mężczyzna wcale nie pytał o próbę wyciągnięcia miecza. - Pora wracać, Theo.
Ciche pyknięcie odwróciło uwagę obu Moore’ów - ze skały prysnął cieniutki strumyk wody i spłynął w dół, a za nim kolejny, aż wody nazbierało się na tyle dużo, że popłynęła po ziemi, instynktownie wybierając drogę wprost do miejsca, z którego przyleciał. Cień uśmiechnął się do Theo i rozmył wraz z powiewem chłodnego, pachnącego życiem wiatru.
W tej samej chwili magia Everetta zaczęła rozbudzać żyłę płynącą pod waszymi stopami. Rozsądnie was ostrzegł, a wy posłuchaliście, uciekając spod rys, które teraz zaczęły pękać, otwierając się i jaśniejąc z każdą sekundą i każdą inkantacją wypowiedzianą przez Everetta. Cichy szmer magii wyrzucił w górę jasne drobiny, ale te zatrzymały się, jakby na coś czekając. Wtedy pod waszymi nogami pojawiły się pierwsze strużki wody ciągnące od wschodniej ściany wysuszonego żywopłotu. Woda spłynęła w otwarte żyły magii i połączyła się z nią, wystrzeliwując ku górze, grupując się i w łagodnych łukach spływając do kamiennego pucharu. Eliksir nabierał wody, rozcieńczał się, aż zaczął się przelewać i zielonkawą kaskadą spływał na złaknioną życia ziemię. Pod waszymi stopami zaczęła rosnąć trawą, stokrotki otwierały nowe pączki, fiołki i chabry wiły się w pełnym życia tańcu; nowe liście pęczniały na wysuszonych dotąd gałęziach żywopłotu, obrastając go tak gęsto, że nie było możliwości nawet wcisnąć tam drobniutkiej igły; pąki róż, peonii i lilii otworzyły się na tafli eliksiru, który wciąż wypływał z pucharu chłodną, pachnącą świeżością kaskadą. A dłonie, które owy kielich trzymały, delikatnie się poruszyły wraz z błękitem, który oblewał skórę na całym ciele - drobne gałązki oplotły kobiece nadgarstki, otworzyły się na nich płatki żarnowca, powędrowały też wyżej, do ramion, opadły na piersi i uda, okrywając liśćmi intymne części ciała. Kobieta w końcu otworzyła oczy i zamrugała powoli, rozglądając się dookoła. Wstała i puściła puchar, lecz ten wciąż trzymał się w powietrzu, tworząc coś na kształt fontanny. Okazało się, że Pani Jeziora przerastała najwyższe z was o głowę, wydawała się postacią niemal wyśnioną, nie z tego świata, choć wszystko wskazywało na to, że wciąż miała wiele z człowieka. Rozejrzała się po was raz jeszcze i na jej ustach wykwitł uśmiech - ciepły, rozczulony, ale jednocześnie pełen szacunku i zachwytu wobec was.
- Ileż szczęścia doznałam, że Merlin posłał akurat was! Wywiązaliście się ze swojego zadania absolutnie wspaniale! Każde z was z osobna i wszyscy razem, i och... - zaskoczona spojrzała na miejsce, gdzie pamiętała, że posiadała ranę. Tam jej jednak nie było. Spojrzał na Hectora i Nealę, dłonią sięgając do swojego wianka i wyjmując z niego jeden pączek tygrysiej linii, który rozkwitł między jej palcami. Wsunęła go we włosy młodej Weasleyówny, posyłając kolejny uśmiech dwójce medyków, którzy udzielili jej pomocy. - Wasze dłonie uleczą jeszcze wiele innych ran, jestem tego pewna, nie tylko tych na ciele, ale i na duszy - obróciła się ku Marii i Celine, a w miejscu, w którym dotknęła ich skroni, powstały drobne gałązki, które splątały się we wianek porośnięty małymi, białymi płatkami. - Strach nigdy nie będzie waszym sprzymierzeńcem, nie był też nigdy dobrym doradcą. Mimo młodego serca możecie zrobić ten krok naprzód. Bądźcie odważne. Bądźcie dzielne. - gdy dotknęła ich ramion, poczuły delikatny chłód na skórze, jakby muśnięcie wody z górskiego strumienia. Wzrok Pani Jeziora powędrował ku Adrianie, Evelyn i Hazel, a w jej dłoniach pojawiły się trzy niewielkie pączki magnolii. Każda z nich dostała jeden, a gdy gałązki dotknęły ich uszy, płatki rozchyliły się, uwalniając kojący słodyczą zapach. - Wasze czyny was wyprzedzają, moje drogie. Zachowajcie silne serca na czasy, które nastaną, i wartki umysł, byście nigdy nie zbłądziły. - dotknęła chłodnymi opuszkami policzków Evelyn i Hazel, by na krótką chwilę zatrzymać wzrok na Adzie. Uśmiechnęła się do niej, a ten uśmiech wywoływał niewytłumaczalną ulgę i pewność, że wszystko będzie dobrze. - Nie opuszczajcie tych, których kochacie. I dbajcie o siebie, zwłaszcza teraz. - wzrok przeniosła na Everetta, by po krótkiej sekundzie zastanowienia w dłoniach utkała laurowy wieniec, który położyła mężczyźnie na głowie. - Drzemie w tobie ogromna moc, potomku rodu Sykes. Tylko od ciebie zależy, czy zdecydujesz się podążyć ścieżką tej potęgi. - dotknęła jego ramienia, dodając mu tym gestem odwagi i otuchy. - A gdzie jest wasz... ach, tu - uśmiechnęła się do Theo, kiedy już znalazł się blisko nich, i zawołała go kiwnięciem ręki. Jej aura uspokajała, koiła ból w kolanie, dawała odczuć się jako ta, która dawała życie. Podobny wieniec laurowy znów uformował się w jej dłoniach, delikatnym ruchem ułożyła go na głowie Theo. - Przeszłość jest tą, która ściąga nas ku sobie, woła i zaprasza, ale tylko ty jesteś w stanie jej odpowiedzieć. - jej uśmiech pozostał łagodny, nie ganiący. - Jestem pod ogromnym wrażeniem waszej drogi, choć niestety to nie jest jej koniec... czeka na was ostatnia próba. Próba najtrudniejsza, próba, w której zmierzycie się z własnymi lękami, z obawami, które nawiedzały was od dnia, kiedy je poznaliście. Ale nie zostawię was z tym samych. Każdemu z was podaruję cząstkę swoich mocy, jednak wpierw... to wy musicie oddać mi cząstkę siebie.
Stanęła przy kielichu i dotknęła prawą dłonią jego krawędzi - kielich od razu odpowiedział, a magia zaczęła zmieniać jego strukturę, wydłużać, tworzyć cztery ściany wysokiego na metr cokołu, który objął kielich, niewidzialną ręką rozciągając go, by był większy i głębszy. Woda przestała się z niego przelewać, eliksir wsiąknął już w ziemię, a zamiast niego pojawiła się krystalicznie czysta woda. Ścianki cokołu porosły kwiaty i wybuchające nowymi liśćmi gałęzie. Tuż obok was, na wyciągnięcie dłoni, pojawiły się niewielkie, kryształowe fiolki - puste.
- Czasem wspomnienia sprawiają nam ból, którego pozbycie się może dać nam wolność i siłę, by móc kroczyć dalej. - Pani Jeziora wskazała dłońmi fiolki, delikatnym uśmiechem zachęcając do ich wypełnienia.
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone. W swoich postach możecie podejmować kilka aktywnych akcji, oby tylko mieściły się w możliwościach waszych postaci.
Dzięki przywódczym działaniom Hazel, wszyscy do końca wydarzenia dostajecie +5 do wszystkich rzutów.
Zdobyte przez was skarby:
Evelyn: złote monety, lśniąca, złota biżuteria
Czas na odpis trwa do 16.08. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore (na discordzie również zapraszam!).
Zacisnął mocno usta, choć cisnęła mu się na nie riposta - najlepiej uwzględniająca Pandorę albo inną mitologiczną postać. Z przekory nie opanowałby się wcale i nie sądził by lekcja alchemii z dala od jego głowy miała kosztować je zbyt wiele, ale do cierpliwości skłoniło go świadomość, że mimo wszystko działają w grupie - i wiedza o wizji Addy, która, pomimo jego sceptycyzmu wobec wizji, rzucała nieco więcej sensu na ten eliksir. Hazel powróciła do pracy, a w przeciwieństwie do Wilde Maria zareagowała na uwagę łzami. Nie umknęły jego uwadze, a choć faktycznie nie znała go równie dobrze jak Wilde, to jak na jego magipsychiatryczny instynkt tak silna reakcja była nieco nieproporcjonalna i mogła wskazywać na inne przyczyny. Nie miał jednak czasu łagodzić ani analizować sytuacji. Łagodność i pocieszenie łatwo przychodziły mu łatwo jedynie w gabinecie, a łzy nie robiły na nim wrażenia. Zbyt wiele widział ich w swojej pracy, na pogrzebie żony (wśród jej krewnych), nawet (to, musiał przyznać, zrobiło na nim wrażenie) na własnym ślubie. Nie miał chusteczki, którą mógłby jej zaoferować, więc skupił się na zaklęciu - zaniepokojony, a ilekroć się niepokoił, tylekroć czuł złość. Ta minęła, gdy serce Pani Jeziora zabiło silniej, stabilniej, gdy przekonał się, że tętno wraca do normy.
-Jest lepiej. - zwrócił się do Neali z bladym uśmiechem. Nie znał Margaux, ale uśmiechnął się szerzej, słysząc o… -Tedowi z Borrowash? - nie było tam chyba innego Teda niż Ted Moore? -Pozdrów go ode mnie serdecznie. Jest dobrym nauczycielem, a sango circum nie zaszkodzi… - zauważył, ale zanim zdążył wyraźniej zachęcić do tego Nealę, jego tok myślenia przerwał głos Evelyn.
-Theo - nie buc, ale w sumie nazwał ją hydrą (oryginalniej!), więc byli kwita -próbuje nam pomóc z tej miotły. Lata szybciej niż… - chodzi, ale taki dowcip nigdy nie przeszedłby mu przez gardło -myślisz, skoro nie zauważyłaś. - zwrócił się do Evelyn, rad z tego, że Theo (niechcący) udowodnił jej, że pośpieszała ich nieco przedwcześnie. Czy w Hogwarcie rozmawiali za rzadko, by zauważył jej cięte poczucie humoru? Podobało mu się, niosąc powiew świeżości gdy samemu był podminowany.
Wdzięczny za ostrzeżenie Everetta i oceniwszy, że stan Pani Jeziora jest stabilniejszy, usunął się na bok i ze zdumieniem obserwował jak żyła błyskawicznie wypełnia się wodą - poszukał Sykesa spojrzeniem pełnym uznania, nie wiedząc, że jego talenty są tak wszechstronne. Kwiaty zaczęły rozkwitać, mówiłem, że eliksirowi potrzeba wody przemknęło mu triumfalnie przez myśl, ale taktownie zachował to dla siebie, a potem najpierw czujnym, potem zaskoczonym, a wreszcie zachwyconym spojrzeniem odprowadził Panią Jeziora. Zerknął w miejsce po jej ranie, jakby chcąc się upewnić, czy już na pewno wszystko w porządku, a potem odwzajemnił jej uśmiech. Choć zwykle słowa przychodziły mu łatwo, tym razem nie znalazł słów odpowiedzi - wzruszenie ścisnęło mu gardło, a gdy wspominała o leczeniu dusz powiódł za jej spojrzeniem do Celine. To jej duszę chciał uzdrowić od kilku miesięcy, ale czy kiedykolwiek mu się uda?
Niepokoiło go tylko, że nie wie, gdzie zniknął Theo - ale wtem powrócił, a Hectora opuściła reszta niewidzialnego napięcia. Powitał przyjaciela uśmiechem pełnym ulgi i ciekawości, miał mu tyle do opowiedzenia i... Merlinie, czy Theo znalazł miecz Króla Artura i czy w ogóle znał jego legendę? Muszą się napić i opowie ją bohaterowi z wieńcem laurowym, Sykesa, uwieńczonego identycznym też powinni zaprosić i Orestes pobawi się z Jarvisem i obiecał drinka Addzie i...
...to jeszcze nie był koniec, a propozycja Pani Jeziora, choć w pierwszej chwili kusząca, wzbudziła w nim bardziej ambiwalentne uczucia niż się spodziewał. Słysząc jej słowa i widząc fiolki podobne do tych, w których przechowywało się wspomnienia, zrozumiał od razu jaką cząstkę siebie ma na myśli - ale gdy zaczął zastanawiać się nad wspomnieniem, którego by się pozbył, nie nasunęła mu się oczywista odpowiedź. Ojca, ale wtedy nie rozumiałby dziś ani Lety ani Victora ani samego siebie. Kpin Beatrice, ale wtedy nie rozumiałby przyczyny własnej nienawiści ani nie byłby ostrożny w kwestii perspektywy ponownego ożenku. Poranka, w którym Orestes wyrwał mu się i zabłądził na Śmiertelnym Nokturnie, podejrzeń w kwestii usłyszanej przepowiedni - ale wtedy nie mógłby być czujny i próbować go bronić, a poza tym nie pozbyłby się żadnego wspomnienia związanego z Cassandrą. Chwili upadku ze schodów, jak na złość, nie pamiętał i do dzisiaj tego żałował, bo nie pamiętając nie rozumiał. A klątwa, której się lękał, była faktem, a nie wspomnieniem, a ból stworzył go takim, jakim był. - Wszyscy jesteśmy stworzeni ze złości. - w uszach dźwięczały mu słowa Lety, wszyscy Vale'owie.
Wiedział już, czego nie może oddać Pani Jeziora, ale chciał jej oddać coś innego. Szukając odpowiedniego daru, zerknął na Celine, której traumy nie stworzyły, a zniszczyły - być może samemu powinien doradzić jej Memoria wcześniej, ale nagle tknęła go dziwna, niewygodna myśl, że jeśli magia zdoła ją wyleczyć to jego kontakt z Lovegood całkowicie się urwie. Tak powinno być, wytłumaczył sobie pośpiesznie, ale dyskomfort pozostał. Dla uspokojenia, przeniósł spojrzenie na Addę i wtedy dotarło do niego, że poznali się w wieczór, w który zdradzał ją mąż. Że był przy niej w najtrudniejszej chwili i podczas najtrudniejszej decyzji o życia, że miała pełne prawo chcieć o nich zapomnieć. Przyjaźnili się długo i rozumieli na tyle dobrze, że wciąż poszliby potem na drinka, ale czy to wciąż będzie to samo? I wtedy, zamiast się uspokoić, w przypływie paniki (której nawet nie starał się ukryć, ale której Theo miał prawo nie rozumieć) spojrzał na przyjaciela, którego poznał w trakcie szeregu jego najboleśniejszych wspomnień. Które wybierze? Upokarzające wędrówki po Mungu? Tamtą izolatkę, ból jakiego Hector do tamtej pory nie widział? Noc po odejściu Fran? Z jednej strony życzył Theo, by tamte chwile nigdy się nie wydarzyły, ale z drugiej wiedział, że nigdy nie zaprzyjaźniliby się gdyby go wtedy przy nim nie było i czuł wyrzuty sumienia i wstyd, a niepokój odczuwany od poprzedniej sceny na myśl o zapomnianym Królu Rybaku jedynie się zintensyfikował.
-Dziękuję, Pani. - skłonił się lekko, z szacunkiem. -Czasami wspomnienia niszczą, ale czasami, nawet bolesne, coś tworzą. - odezwał się. -Bez własnego bólu - chronicznego, nogi, i bólu duszy - -gorzej rozumiałbym doświadczenia tych, których leczę. Nie mogę oddać tego, co mnie definiuje - nawet jeśli wolałby nigdy tego nie doświadczyć -i... - zawahał się, Król Rybak nie mógł to pewnie usłyszeć, ale i tak zbyt długo chciał wypowiedzieć te słowa. -...nie zgadzam się z diagnozą dworskich medyków. Być może zapomnienie uzdrowiłoby niektórych poddanych króla, ale nie mieli prawa decydować o całej krainie. To powinna być indywidualna decyzja. Dziękuję, że nam ją pozostawiasz. - swoją już podjął, w te innych (zmusił się, by już na nich nie patrzeć) nie miał prawa ingerować. -Przyjmij dar, dzięki któremu poznasz mnie lepiej. - takiego, jakim chciałby być i ukazującego, co go ukształtowało. -Memoria. - przytknął różdżkę do skroni, wybierając wspomnienie dzięki któremu - miał nadzieję - Pani Jeziora pozna go lepiej niż słuchając rodzinnych wrzasków:
Stara klacz kaszlała co jakiś czas i nie była już zdolna do cwału, ale był prawdziwie szczęśliwy - teraz i zawsze, wspomnienie było jednym z wielu podobnych - na krótką chwilę na niej galopował, by potem przejść do mniej męczącego Melancholy i jej jeźdźca kłusa. Na grzbiecie konia czuł się, jakby fruwał, jakby noga nie była już dla niego ciężarem. Nie czuł się kaleką, choć nigdy nie przestał nim być - a Melancholy nie przestała być starym koniem, który nigdy nie doścignie ogierów ojca i Victora, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Akceptował jej ograniczenia, a ona akceptowała go jako jeźdźca i kochał ją całym sercem... Chciałby pochwalić się bratu, że chwilę galopował, ale byli z ojcem na polowaniu - dziś bawił się sam, a potem pobawi się z Letą, spotkają się pewnie na kolacji, ale o kolacji nie chciał myśleć, matka znów była przygaszona i ubierała suknie z długimi rękawami i wysokim kołnierzem, choć był środek lata...
Wspomnienie, przywołane z perspektywy dorosłego, było zabarwione goryczą na myśl o losie siostry i matki, tęsknotą za bratem, lękiem przed ojcem i żalem - bo wiedział, jak skończyła Melancholy, zakatowana batem ojca za karę za jego nieposłuszeństwo.
Chwilę korciło go, by oddać wspomnienie, w którym Anselm Vale katuje ją na jego oczach, ale był winny pamięć przyjaciółce, która opuściła go jako pierwsza. Wypełnił fiolkę słodko-gorzkim wspomnieniem i wysunął ją w stronę Pani Jeziora, próbując nie myśleć o lęku przed utratą kolejnych przyjaciół.
-Jest lepiej. - zwrócił się do Neali z bladym uśmiechem. Nie znał Margaux, ale uśmiechnął się szerzej, słysząc o… -Tedowi z Borrowash? - nie było tam chyba innego Teda niż Ted Moore? -Pozdrów go ode mnie serdecznie. Jest dobrym nauczycielem, a sango circum nie zaszkodzi… - zauważył, ale zanim zdążył wyraźniej zachęcić do tego Nealę, jego tok myślenia przerwał głos Evelyn.
-Theo - nie buc, ale w sumie nazwał ją hydrą (oryginalniej!), więc byli kwita -próbuje nam pomóc z tej miotły. Lata szybciej niż… - chodzi, ale taki dowcip nigdy nie przeszedłby mu przez gardło -myślisz, skoro nie zauważyłaś. - zwrócił się do Evelyn, rad z tego, że Theo (niechcący) udowodnił jej, że pośpieszała ich nieco przedwcześnie. Czy w Hogwarcie rozmawiali za rzadko, by zauważył jej cięte poczucie humoru? Podobało mu się, niosąc powiew świeżości gdy samemu był podminowany.
Wdzięczny za ostrzeżenie Everetta i oceniwszy, że stan Pani Jeziora jest stabilniejszy, usunął się na bok i ze zdumieniem obserwował jak żyła błyskawicznie wypełnia się wodą - poszukał Sykesa spojrzeniem pełnym uznania, nie wiedząc, że jego talenty są tak wszechstronne. Kwiaty zaczęły rozkwitać, mówiłem, że eliksirowi potrzeba wody przemknęło mu triumfalnie przez myśl, ale taktownie zachował to dla siebie, a potem najpierw czujnym, potem zaskoczonym, a wreszcie zachwyconym spojrzeniem odprowadził Panią Jeziora. Zerknął w miejsce po jej ranie, jakby chcąc się upewnić, czy już na pewno wszystko w porządku, a potem odwzajemnił jej uśmiech. Choć zwykle słowa przychodziły mu łatwo, tym razem nie znalazł słów odpowiedzi - wzruszenie ścisnęło mu gardło, a gdy wspominała o leczeniu dusz powiódł za jej spojrzeniem do Celine. To jej duszę chciał uzdrowić od kilku miesięcy, ale czy kiedykolwiek mu się uda?
Niepokoiło go tylko, że nie wie, gdzie zniknął Theo - ale wtem powrócił, a Hectora opuściła reszta niewidzialnego napięcia. Powitał przyjaciela uśmiechem pełnym ulgi i ciekawości, miał mu tyle do opowiedzenia i... Merlinie, czy Theo znalazł miecz Króla Artura i czy w ogóle znał jego legendę? Muszą się napić i opowie ją bohaterowi z wieńcem laurowym, Sykesa, uwieńczonego identycznym też powinni zaprosić i Orestes pobawi się z Jarvisem i obiecał drinka Addzie i...
...to jeszcze nie był koniec, a propozycja Pani Jeziora, choć w pierwszej chwili kusząca, wzbudziła w nim bardziej ambiwalentne uczucia niż się spodziewał. Słysząc jej słowa i widząc fiolki podobne do tych, w których przechowywało się wspomnienia, zrozumiał od razu jaką cząstkę siebie ma na myśli - ale gdy zaczął zastanawiać się nad wspomnieniem, którego by się pozbył, nie nasunęła mu się oczywista odpowiedź. Ojca, ale wtedy nie rozumiałby dziś ani Lety ani Victora ani samego siebie. Kpin Beatrice, ale wtedy nie rozumiałby przyczyny własnej nienawiści ani nie byłby ostrożny w kwestii perspektywy ponownego ożenku. Poranka, w którym Orestes wyrwał mu się i zabłądził na Śmiertelnym Nokturnie, podejrzeń w kwestii usłyszanej przepowiedni - ale wtedy nie mógłby być czujny i próbować go bronić, a poza tym nie pozbyłby się żadnego wspomnienia związanego z Cassandrą. Chwili upadku ze schodów, jak na złość, nie pamiętał i do dzisiaj tego żałował, bo nie pamiętając nie rozumiał. A klątwa, której się lękał, była faktem, a nie wspomnieniem, a ból stworzył go takim, jakim był. - Wszyscy jesteśmy stworzeni ze złości. - w uszach dźwięczały mu słowa Lety, wszyscy Vale'owie.
Wiedział już, czego nie może oddać Pani Jeziora, ale chciał jej oddać coś innego. Szukając odpowiedniego daru, zerknął na Celine, której traumy nie stworzyły, a zniszczyły - być może samemu powinien doradzić jej Memoria wcześniej, ale nagle tknęła go dziwna, niewygodna myśl, że jeśli magia zdoła ją wyleczyć to jego kontakt z Lovegood całkowicie się urwie. Tak powinno być, wytłumaczył sobie pośpiesznie, ale dyskomfort pozostał. Dla uspokojenia, przeniósł spojrzenie na Addę i wtedy dotarło do niego, że poznali się w wieczór, w który zdradzał ją mąż. Że był przy niej w najtrudniejszej chwili i podczas najtrudniejszej decyzji o życia, że miała pełne prawo chcieć o nich zapomnieć. Przyjaźnili się długo i rozumieli na tyle dobrze, że wciąż poszliby potem na drinka, ale czy to wciąż będzie to samo? I wtedy, zamiast się uspokoić, w przypływie paniki (której nawet nie starał się ukryć, ale której Theo miał prawo nie rozumieć) spojrzał na przyjaciela, którego poznał w trakcie szeregu jego najboleśniejszych wspomnień. Które wybierze? Upokarzające wędrówki po Mungu? Tamtą izolatkę, ból jakiego Hector do tamtej pory nie widział? Noc po odejściu Fran? Z jednej strony życzył Theo, by tamte chwile nigdy się nie wydarzyły, ale z drugiej wiedział, że nigdy nie zaprzyjaźniliby się gdyby go wtedy przy nim nie było i czuł wyrzuty sumienia i wstyd, a niepokój odczuwany od poprzedniej sceny na myśl o zapomnianym Królu Rybaku jedynie się zintensyfikował.
-Dziękuję, Pani. - skłonił się lekko, z szacunkiem. -Czasami wspomnienia niszczą, ale czasami, nawet bolesne, coś tworzą. - odezwał się. -Bez własnego bólu - chronicznego, nogi, i bólu duszy - -gorzej rozumiałbym doświadczenia tych, których leczę. Nie mogę oddać tego, co mnie definiuje - nawet jeśli wolałby nigdy tego nie doświadczyć -i... - zawahał się, Król Rybak nie mógł to pewnie usłyszeć, ale i tak zbyt długo chciał wypowiedzieć te słowa. -...nie zgadzam się z diagnozą dworskich medyków. Być może zapomnienie uzdrowiłoby niektórych poddanych króla, ale nie mieli prawa decydować o całej krainie. To powinna być indywidualna decyzja. Dziękuję, że nam ją pozostawiasz. - swoją już podjął, w te innych (zmusił się, by już na nich nie patrzeć) nie miał prawa ingerować. -Przyjmij dar, dzięki któremu poznasz mnie lepiej. - takiego, jakim chciałby być i ukazującego, co go ukształtowało. -Memoria. - przytknął różdżkę do skroni, wybierając wspomnienie dzięki któremu - miał nadzieję - Pani Jeziora pozna go lepiej niż słuchając rodzinnych wrzasków:
Stara klacz kaszlała co jakiś czas i nie była już zdolna do cwału, ale był prawdziwie szczęśliwy - teraz i zawsze, wspomnienie było jednym z wielu podobnych - na krótką chwilę na niej galopował, by potem przejść do mniej męczącego Melancholy i jej jeźdźca kłusa. Na grzbiecie konia czuł się, jakby fruwał, jakby noga nie była już dla niego ciężarem. Nie czuł się kaleką, choć nigdy nie przestał nim być - a Melancholy nie przestała być starym koniem, który nigdy nie doścignie ogierów ojca i Victora, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Akceptował jej ograniczenia, a ona akceptowała go jako jeźdźca i kochał ją całym sercem... Chciałby pochwalić się bratu, że chwilę galopował, ale byli z ojcem na polowaniu - dziś bawił się sam, a potem pobawi się z Letą, spotkają się pewnie na kolacji, ale o kolacji nie chciał myśleć, matka znów była przygaszona i ubierała suknie z długimi rękawami i wysokim kołnierzem, choć był środek lata...
Wspomnienie, przywołane z perspektywy dorosłego, było zabarwione goryczą na myśl o losie siostry i matki, tęsknotą za bratem, lękiem przed ojcem i żalem - bo wiedział, jak skończyła Melancholy, zakatowana batem ojca za karę za jego nieposłuszeństwo.
Chwilę korciło go, by oddać wspomnienie, w którym Anselm Vale katuje ją na jego oczach, ale był winny pamięć przyjaciółce, która opuściła go jako pierwsza. Wypełnił fiolkę słodko-gorzkim wspomnieniem i wysunął ją w stronę Pani Jeziora, próbując nie myśleć o lęku przed utratą kolejnych przyjaciół.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Adda skinęła głową; trochę rozczulona niuchaczem, a trochę rozbawiona wyrazem jego pyszczka.
― Wszystko w porządku ― odpowiedziała Evelyn z uśmiechem. Wcześniejsza słabość wywołana dziwną wizją minęła, moment skrępowania słowami Celine także odszedł w niepamięć. Sytuacja wydawała się opanowana, choć udało jej się jednym uchem złowić uwagi Hectora, które burzyły to przekonanie.
Żyła została otwarta, a z pęknięć ― tak jak w wizji ― zaczynała wypływać woda. Adda wstrzymała na moment oddech, obserwując krople chybotliwie wzbijające się do lotu i zdawało się, że już-już są o krok od rozwiązania całej zagadki i zakończenia przygody w labiryncie, ale nic bardziej mylnego. Krople wody stanęły nagle, zawisły smętnie w powietrzu, mieniąc się ciepłym oranżem płomienia ogrzewającego kielich. Ukłucie rozczarowania było krótkie i nim Adda tak naprawdę je poczuła, zdążyło się rozpłynąć w kolejnej fali niepokoju przyniesionej wraz z potokiem wody, ale i tym razem towarzyszące jej emocje nie utrzymały się na długo. Pani Jeziora ożyła na jej oczach, a wraz z nią ożył cały labirynt, atakując mnogością zieleni i aromatem kwitnących kwiatów.
Słowa wypowiedziane przez tajemniczą istotę rozlały się ciepłem w jej sercu, niosąc za sobą niewytłumaczalną ulgę i przekonanie, że cokolwiek się stanie ― wszystko i tak będzie dobrze. Brakowało w jej życiu takich zapewnień, bo przecież praca podwójnego szpiega obfitowała w niepewność. Powzięte ryzyko potrafiło dobić, sprowadzić na samo dno ponurych rozważań, więc każdy taki optymistyczny promyk był na wagę złota. Adda uśmiechnęła się całkiem odruchowo, ten jeden raz pozwalając sobie nie kontrolować absolutnie każdego gestu i grymasu.
Nie opuszczajcie tych, których kochacie.
Powiodła spojrzeniem po zgromadzonych, na dłużej zatrzymując wzrok przy duszach szczególnie jej drogich; na Evelyn stojącej tuż obok, na Everettcie otrzepującym kolana z piachu, na pogrążonym w rozmyślaniach Hectorze i na Celine z którą być może nie łączyła jej przyjaźń zbyt długa, ale na pewno dość szczera, zwłaszcza biorąc pod uwagę niepewne czasy. Na ułamek chwili odpłynęła myślami gdzieś dalej, do rodziców i do Michaela, a słowa Pani Jeziora ponownie odezwały się echem w jej głowie.
W przeszłości zdarzało jej się opuszczać tych, których kochała, głównie w przekonaniu, ze robi to dla ich dobra, ale na tym etapie wiedziała już, nauczyła się na własnych błędach, że to nigdy nie jest dobry pomysł. Wzmocniona słowami Pani Jeziora przymknęła tylko oczy i powtórzyła w myśli te same słowa, jakby obiecując sobie samej już nigdy nie odwracać się od tych, którzy są jej bliscy.
Słodka woń magnolii skusiła ją by podnieść powieki, obejrzeć kwiat i tym samym wysłuchać kolejnej prośby tajemniczej istoty. Ostatnia próba? Cząstka jej mocy? …Wspomnienia sprawiające ból…
Natychmiast przypomniała sobie o Igorze, o swoim pierwszym mężu z którego rąk doświadczyła wielu krzywd. Wygodnie byłoby o nim zapomnieć. Wręcz zasługiwał na to, by wymazać go z pamięci, zetrzeć w proch pamięć o tamtej nocy w której sięgnęła po ostateczne rozwiązanie. Sięgnęła po fiolkę wolną dłonią, poprawiła sobie niuchacza wygodnie siedzącego w zgięciu łokcia i… zawahała się. Pozbycie się Chernova kusiło, ale też był on zbyt dużym fundamentem osoby, którą była teraz. Zresztą, wystarczającą karą dla czystokrwistej gnidy musiało być to, że teraz wygodnie kryła się pod jego nazwiskiem i grała skruszoną wdowę. Nie, musiała sięgnąć po inne wspomnienie. Płynnie sięgnęła do zakamarków pamięci, przejrzała te, które wciąż kłuły w sercu lub wywoływały nieprzyjemny dreszcz. Śmierć brata? Nie, o tym nie chciała zapominać. Poronienie? Adda zawahała się po raz kolejny, ale znów zrezygnowała. Nie zniosłaby myśli, że zapomniała o własnym dziecku, nawet jeśli to nigdy się nie urodziło.
― Memoria ― szepnęła w końcu, przykładając różdżkę do skroni. Wspomnienie, które napełniło fiolkę miało smak rdzy i kolor najgęstszego mroku. Reprezentowało moment, kiedy osiągnęła absolutne dno: po rozstaniu z Michaelem, po bijatyce z Igorem, po poronieniu i śmierci brata. Wszystkie te wydarzenia spadły na nią w jednej chwili, dosłownie zmiatając z nóg, odbierając kontrolę nad własnym życiem. Dziś czuła wstyd i niechęć wobec tego do jakiego stanu się doprowadziła, a także lekkie zakłopotanie na myśl o tym, że gdyby nie Everett, ta historia mogłaby nie mieć szczęśliwego zakończenia. Wspomnienia o pierwszej wizycie przyjaciela podczas tego niechlubnego epizodu jednak nie oddała, zachowując je w pamięci; całe i bezpieczne. Tylko rdza, duszący natłok negatywnych emocji i kolor tak ciemny, że zdawał się pochłaniać wszystkie inne.
Oddała fiolkę Pani Jeziora z lekkim uczuciem ulgi, ale i niepewności. Co z nim zrobi? Do czego użyje?
― Wszystko w porządku ― odpowiedziała Evelyn z uśmiechem. Wcześniejsza słabość wywołana dziwną wizją minęła, moment skrępowania słowami Celine także odszedł w niepamięć. Sytuacja wydawała się opanowana, choć udało jej się jednym uchem złowić uwagi Hectora, które burzyły to przekonanie.
Żyła została otwarta, a z pęknięć ― tak jak w wizji ― zaczynała wypływać woda. Adda wstrzymała na moment oddech, obserwując krople chybotliwie wzbijające się do lotu i zdawało się, że już-już są o krok od rozwiązania całej zagadki i zakończenia przygody w labiryncie, ale nic bardziej mylnego. Krople wody stanęły nagle, zawisły smętnie w powietrzu, mieniąc się ciepłym oranżem płomienia ogrzewającego kielich. Ukłucie rozczarowania było krótkie i nim Adda tak naprawdę je poczuła, zdążyło się rozpłynąć w kolejnej fali niepokoju przyniesionej wraz z potokiem wody, ale i tym razem towarzyszące jej emocje nie utrzymały się na długo. Pani Jeziora ożyła na jej oczach, a wraz z nią ożył cały labirynt, atakując mnogością zieleni i aromatem kwitnących kwiatów.
Słowa wypowiedziane przez tajemniczą istotę rozlały się ciepłem w jej sercu, niosąc za sobą niewytłumaczalną ulgę i przekonanie, że cokolwiek się stanie ― wszystko i tak będzie dobrze. Brakowało w jej życiu takich zapewnień, bo przecież praca podwójnego szpiega obfitowała w niepewność. Powzięte ryzyko potrafiło dobić, sprowadzić na samo dno ponurych rozważań, więc każdy taki optymistyczny promyk był na wagę złota. Adda uśmiechnęła się całkiem odruchowo, ten jeden raz pozwalając sobie nie kontrolować absolutnie każdego gestu i grymasu.
Nie opuszczajcie tych, których kochacie.
Powiodła spojrzeniem po zgromadzonych, na dłużej zatrzymując wzrok przy duszach szczególnie jej drogich; na Evelyn stojącej tuż obok, na Everettcie otrzepującym kolana z piachu, na pogrążonym w rozmyślaniach Hectorze i na Celine z którą być może nie łączyła jej przyjaźń zbyt długa, ale na pewno dość szczera, zwłaszcza biorąc pod uwagę niepewne czasy. Na ułamek chwili odpłynęła myślami gdzieś dalej, do rodziców i do Michaela, a słowa Pani Jeziora ponownie odezwały się echem w jej głowie.
W przeszłości zdarzało jej się opuszczać tych, których kochała, głównie w przekonaniu, ze robi to dla ich dobra, ale na tym etapie wiedziała już, nauczyła się na własnych błędach, że to nigdy nie jest dobry pomysł. Wzmocniona słowami Pani Jeziora przymknęła tylko oczy i powtórzyła w myśli te same słowa, jakby obiecując sobie samej już nigdy nie odwracać się od tych, którzy są jej bliscy.
Słodka woń magnolii skusiła ją by podnieść powieki, obejrzeć kwiat i tym samym wysłuchać kolejnej prośby tajemniczej istoty. Ostatnia próba? Cząstka jej mocy? …Wspomnienia sprawiające ból…
Natychmiast przypomniała sobie o Igorze, o swoim pierwszym mężu z którego rąk doświadczyła wielu krzywd. Wygodnie byłoby o nim zapomnieć. Wręcz zasługiwał na to, by wymazać go z pamięci, zetrzeć w proch pamięć o tamtej nocy w której sięgnęła po ostateczne rozwiązanie. Sięgnęła po fiolkę wolną dłonią, poprawiła sobie niuchacza wygodnie siedzącego w zgięciu łokcia i… zawahała się. Pozbycie się Chernova kusiło, ale też był on zbyt dużym fundamentem osoby, którą była teraz. Zresztą, wystarczającą karą dla czystokrwistej gnidy musiało być to, że teraz wygodnie kryła się pod jego nazwiskiem i grała skruszoną wdowę. Nie, musiała sięgnąć po inne wspomnienie. Płynnie sięgnęła do zakamarków pamięci, przejrzała te, które wciąż kłuły w sercu lub wywoływały nieprzyjemny dreszcz. Śmierć brata? Nie, o tym nie chciała zapominać. Poronienie? Adda zawahała się po raz kolejny, ale znów zrezygnowała. Nie zniosłaby myśli, że zapomniała o własnym dziecku, nawet jeśli to nigdy się nie urodziło.
― Memoria ― szepnęła w końcu, przykładając różdżkę do skroni. Wspomnienie, które napełniło fiolkę miało smak rdzy i kolor najgęstszego mroku. Reprezentowało moment, kiedy osiągnęła absolutne dno: po rozstaniu z Michaelem, po bijatyce z Igorem, po poronieniu i śmierci brata. Wszystkie te wydarzenia spadły na nią w jednej chwili, dosłownie zmiatając z nóg, odbierając kontrolę nad własnym życiem. Dziś czuła wstyd i niechęć wobec tego do jakiego stanu się doprowadziła, a także lekkie zakłopotanie na myśl o tym, że gdyby nie Everett, ta historia mogłaby nie mieć szczęśliwego zakończenia. Wspomnienia o pierwszej wizycie przyjaciela podczas tego niechlubnego epizodu jednak nie oddała, zachowując je w pamięci; całe i bezpieczne. Tylko rdza, duszący natłok negatywnych emocji i kolor tak ciemny, że zdawał się pochłaniać wszystkie inne.
Oddała fiolkę Pani Jeziora z lekkim uczuciem ulgi, ale i niepewności. Co z nim zrobi? Do czego użyje?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
There is an ocean so dark down below the waves
Where you watch while these dreams gently float away
Where you watch while these dreams gently float away
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Zakon Feniksa
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset