Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
- Celine:
- Strach coraz mocniej oplatał twoje ciało, czułaś, jak na ramionach, talii i nogach zaciskają się niewidzialne więzy, jak uniemożliwiają ci ruch - a przynajmniej uniemożliwiają stanięcie naprzeciw wyzwania, które postawił przed tobą labirynt. Regały zadrżały, gdy twoje plecy oparły się o półki, wbijając się w nie z dyskomfortem - nie bólem - a wyrzucone twoimi dłońmi książki w powietrzu stawały się liśćmi porastającymi wcześniej żywopłot. W tej samej chwili stało się coś, co mogło dać ci drogę ucieczki, choć nie twoje oczy zauważyły to pierwsze, a uszy.
- Twój strach nigdy nie był i nie będzie silniejszy niż ty, Celine! - głos Pani Jeziora przebił się wyraźnym i ciepłym echem przez mur przerażenia, a gdy otworzyłaś oczy, zobaczyłaś przed sobą jej sylwetkę, górującą nad tobą, zasłaniającą cię własnym ciałem przed Corneliusem. Jeśli również zdecydowałaś się spojrzeć na potwora, zobaczyłaś, że jest zorientowany, a po chwili kuli się nawet, gdy duch kobiety nie pozwala mu podejść bliżej. Regały zaczęły trzeszczeć pod ciężarem magii wibrującej w powietrzu, rozchodzącej się falą światła od Pani Jeziora. - Podnieś różdżkę! - dłoń twojej sojuszniczki podniosła się i regały po przeciwnej stronie owalnej sali wykrzywiły się jękliwie, pokazując starą skrzynię, której wieko zaskrzypiało ostrzegawczo. Cornelius Sallow wycofał się w przestrachu, co również mogłaś dostrzec; jego twarz wykrzywił gniew, ale wzrok skoncentrowany był przez chwilę na skrzyni. Bardzo nie chciał do niej wrócić, co dla ciebie mogło być wskazówką, że ten człowiek nie był tym, za co go uważałaś. - Nikt, a już zwłaszcza on, cię tutaj nie skrzywdzi, ale żerując na twoim strachu rośnie w siłę, nie pozwól mu na to! Podnieś różdżkę i wyrwij z niego każdą cząstkę radości, jaką kiedykolwiek miał czelność ci zabrać! Znasz inkantację, Celine! Teraz!
Duch zniknął, energia życia opuściła gabinet, ale ty zostałaś z siłą podarowaną ci przez Panią Jeziora. Drewno grenadillu zaczęło niemal parzyć, domagając się uściśnięcia, przelania magii na istotę, która ci zagrażała - bogin, którego byłaś w stanie już nazwać.
- Everett:
- Dłoń kobiety zbyt mocno zakleszczyła się na kostce i choć próbowałeś wyrwać się z jej uścisku, nie potrafiłeś - nie sam - ale zdołałeś się odsunąć na tyle, by być bliżej łóżka i leżącego na nim zawiniątka. Przerażenie ściskało za twoje serce, pazury kobiety wbijały się w skórę coraz mocniej, podciągając się bliżej, aż w końcu była w stanie podnieść się, wspierając o ramę łóżka. Chciała się w tej samej chwili na ciebie rzucić, powalić, ale przeszkodziła jej świetlista sylwetka orła, który przemknął z ciemności niczym strzała, za cel obierając właśnie ją, potwora w ludzkiej skórze. Twój strażnik rzucił się szponami na twarz, a kobieta puściła cię momentalnie, usiłując odpędzić się od drapieżnika. Jeśli spojrzałeś na dziejącą się walkę, zauważyłeś, że orle szpony zamiast dotykając twarzy kobiety, przechodzą przez nią, tańcząc z szarą mgłą, z której, najwyraźniej, stworzona była zmora.
- Twój syn jest bezpieczny! - głos Pani Jeziora dochodził od strony świetlistego strażnika, przemawiał przez niego, rozbrzmiewając echem w twojej głowie, rozganiając strach i obawy, upewniając cię w tym, że to, co widziałeś, jest swoistą nieprawdą, choć nie do końca. Wiatr wywołany trzepotem orlich skrzydeł rozrzucił kocyk i zawiniątko okazało się puste. - Twój strach przyjął postać twojej przeszłości, dotknął słabego punktu, ale ty wiesz, że to już jest za tobą! Tobie i twojemu synowi nic już nie zagraża! - twoja różdżka zapiekła, domagając się zaciśnięcia na niej twoich palców. - Obróć to w radość, którą zabrała ci zjawa!
Etażerka, na której stała świeca, zadrżała, na co kobieta zareagowała niemal natychmiastowo, cofając się ze przestrachem pod drzwi. Zauważyłeś to bez problemu i wiedziałeś, że to musiał być bogin.
- Maria:
- Twój głos rozbrzmiał wśród drzew, odbił się od gałęzi, przemknął między nimi niczym wiatr huraganu, ale zaklęcie chybiło celu - wstążka magii rozprysła się nad kutą bramą niczym elfi pył, niewzruszone zawiasy skrzypiały, aż w końcu zamek zakleszczył się złośliwie, głośno, a klamka opadła na znak zablokowanego przejścia. Ten dźwięk usłyszałaś również za swoimi plecami - nieznośnie głośny, przerażający - a gdy się odwróciłaś, na twoich oczach zadziało się znów to samo, kolejna brama zamknęła się. Twoje zaklęcie chybiło celu - promień przeszył powietrze, uderzając w pobliżu bramy, zostawiając w ziemi nadpalony ślad po magii. Spłoszone jednorożce podniosły łby, rżały niespokojnie, szukając u ciebie pomocy, a wśród nich rozbrzmiał nagle głos, który doskonale znałaś.
- Nie zrobiłaś nic złego - Pani Jeziora docierała do twoich uszu uspokajającym szeptem, szeptem pełnym wiary i zaufania, ale nigdzie nie mogłaś dostrzec jej sylwetki. - To twój strach, Mario, ponura zjawa, a nie to, czym tak naprawdę się stałaś. Podnieś różdżkę raz jeszcze i przełam lęk tym, co najszczęśliwsze w twojej duszy! - po ostatnich słowach brama wygięła się nienaturalnie, pręty zaskomlały i było w tym odgłosie coś sprawiającego, że uwierzyłaś w swoje szanse, że ta brama to tak naprawdę wierutne kłamstwo, do którego ktoś próbuje cię niesłusznie nakłonić. - Zagoń lęki tam, skąd przyszły! - niedaleko bramy stał dojrzały dąb, jeden z wielu. Jego kora zaczęła się przekształcać, rozsuwać, aż odkryła znajdujące się tam drzwiczki z rzeźbioną na kształt rogu jednorożca rączką. Zaświtała ci w głowie myśl, że to, co przed sobą miałaś, musiało być magiczną projekcją, jakimś bytem żerującym na twoim strachu. - Znasz inkantację, Mario! Masz odwagę, by ją wypowiedzieć!
Drzwi tajemniczej skrytki schowanej w pniu drzewa delikatnie się uchyliły, jednorożce podeszły bliżej, swoimi rogami i kopytami szarżując na żelazną konstrukcję, która oddzielała ich od młodej opiekunki. Chciały ci pomóc, a ty byłaś dzięki temu pewna, że naprawdę zachowałaś czystość.
- Hazel:
- Światło latarni, która stała najbliżej ciebie, zadrżało, wiatr pchnął cię do przodu, jakby nakazywał ci biec za sylwetką nieznanego ci człowieka - nie potrzebowałaś jednak dodatkowej zachęty, by za nim ruszyć. Mężczyzna nie odwrócił się w odpowiedzi na twoje wołanie, Raanan jednak wciąż błagalnie wyciągnął dziecięce dłonie w twoją stronę. W pewnym momencie lampa, nad którą bezpośrednio znajdował się porywacz, rozjarzyła się oślepiająco jasnym światłem, zmuszając go do zatrzymania się i skulenia ramion pod naporem nieznanej mu siły. Tuż obok ciebie skrzypnęły stare drzwi w wejściu do klatki schodowej - nie pasowały jednak do futryny, gdy ta była metalowa, a one drewniane, z mosiężną, przetartą klamką. Mężczyzna spojrzał z przestrachem na to, jak drzwi się delikatnie otworzyły - ewidentnie nie chciał wracać tam, dokąd prowadziło wejście.
- To strach, Hazel! Twoje matczyne serce pragnie bezpieczeństwa dla swojego dziecka, ale to, co widzisz, to tylko projekcja twoich obaw - głos Pani Jeziora rozbrzmiał wszędzie. Na sam dźwięk owych słów postać rozejrzała się panicznie dookoła, natychmiast podejmując zdecydowanie szybszy chód, ale wybuchające światło kolejnej latarni nie pozwalało mu ruszyć dalej. Twoje zaklęcie rzuciło się promieniem we wskazanym przez ciebie kierunku, ale mogłaś dostrzec, jak przelatuje przez ramię tajemniczej istoty, jakby była zaledwie dymem, który przybrał wybrany przez siebie kształt; ramię, które powinno zostać ugodzone zaklęciem, natychmiast przybrało wcześniejszą postać, wyglądając tak naturalnie, że nie dało się rozróżnić sylwetki między ludzką a duchową. - Przegoń marę tym, co lśni w twoim sercu radością, nie strachem!
Drgające światło lamp na zmianę rozświetlało i przygaszało twój widok, ale cel był w tej chwili nieruchomy, choć widok syna w niebezpieczeństwie nie mógł napawać spokojem. Wiedziałaś już jednak, że to, co zobaczyłaś przed sobą, nie mogło być prawdą - mglista postać przybrała tylko postać tego, czego się bałaś.
- Ada:
- Otaczające się wysokie mury więzienia były niepokojąco prawdziwe, ale wszystko, co widziałaś dookoła wcześniej, upominało się o swoją prawdę - Prewettowie nie mogliby stworzyć podobnego obrazu, Igor Chernov nie żył, a Michaela widziałaś ostatni raz prawdopodobnie przed wyjście z domu. Twoja różdżka odpowiedziała chłodem nieudanego zaklęcia, którego błękitny promień mignął między sylwetkami i rozbryznął się na ścianie, na krótką oświetlając spowite cieniami więzienie.
- To twój skołatany umysł nadal mu kształt - głos Pani Jeziora rozbrzmiał wśród ścian, na co twój sobowtór odpowiedział panicznym rozglądaniem się na boki i przestrachem widocznym w milczącym spojrzeniu zapłakanych oczu. Gdzieś za tobą szczęknęły drzwi jednej z celi, a kobieta cofnęła się o krok, widząc, że przejście się otwiera. - Odeślij twoje lęki tam, skąd przyszły, Adriano, znasz zaklęcie - szept ułożył się miękko na twoich ramionach, napełnił odwagą, dodając pewności, że to, co widzisz, to tylko wytwór twojego umysłu, które jakiś zagubiony bogin musiał odnaleźć i wykorzystać przeciwko tobie, by pożywić się na osłabionym ciele.
- Hector:
- Dementor nachylał się nad Orestesem i już miał przystąpić do ostatecznego Pocałunku, kiedy twój głos rozbrzmiał wśród pnących się coraz wyżej gałęzi, zamykających się nad wami niczym klatka - zjawa uniosła się i obróciła ku tobie niewidzącą, wydrapaną w ciemnym materiale twarz. Orestes nie odpowiedział na wezwanie, najprawdopodobniej będąc nieprzytomnym, nie odpowiedział również na twoją obecność, gdy zdecydowałeś się podbiec blisko niego. Zaraz za tobą usłyszałeś jednak jasne, ciepłe rżenie i świetlista sylwetka klaczy rzuciła się na dementora, który natychmiast zaczął się wycofywać. Wiedziałeś, że wspomnienie Melancholy nie może być zwierzęcą formą patronusa, ale miała cząstkę jego mocy, była w stanie zniechęcić potwora od ataku na ciebie. Ciebie, bo gdy spojrzałeś pod swoje ramiona chcące otoczyć ochronną barierą chłopca, ten rozpłynął się nagle niczym mgła, której smugi ciągnęły się po ziemi szarym, niknącym dymem. Czerwone iskry, które wystrzeliłeś z różdżki rozbryznęły się na kopule tworzącej się z silnie splecionych gałęzi żywopłotu. Ktoś musiał je jednak zauważyć.
- Musisz go odgonić, Hectorze! - głos Pani Jeziora docierał z sylwetki klaczy, która ze wszystkich sił odganiała napierającego na was dementora. Ten jednak zatrzymał się, gdy niedaleko ciebie łodygi żywopłotu odsłoniły wieko starej, podrapanej skrzyni. Zawiasy zajęczały, a dementor jeszcze bardziej się wycofał. - Orestesowi nic nie jest, a to, co przed sobą widzisz, wdarło się siłą do twojego umysłu, szukając w nim strachu! Podnieś raz jeszcze swoją różdżkę i wypowiedz zaklęcie, które wypędzi tę zjawę tam, skąd przyszła!
Twoja wiedza, choć elementarna, z obrony przed czarną magią, pozwoliła ci połączyć ze sobą fakty - to bogin musiał wydostać się ze skrzyni i natychmiast musiał tam wrócić.
- Neala:
- Niedźwiedź szedł tuż obok siebie, szczerząc kły do sylwetki jelenia, który już próbował na was szarżować. Doskonale dopasowaliście się czasem reakcji - gdy wiązka zaklęcia pomknęła w stronę sylwetki jelenia, strażnik wyskoczył do niego, dając ci drogę ucieczki; zaklęcie rozbryzgało się o ścianę żywopłotu, a ty, doskonale świadoma rzucanego zaklęcia, zdołałaś w porę zasłonić oczy, by światło cię nie oślepiło. Jeleń wierzgnął mocno, obił się o zielone gałęzie, na chwilę tracąc swoją pełną formę - zorientowałaś się w ten sposób, że był duchem, istotą stworzoną z mgły, która nie mogła być Panem Śmierci obecnym wtedy w Brenyn. Udało ci się dobiec do łuku bez trudu, ale zamiast wyjścia, zobaczyłaś tam niewielki kuferek - na twoją obecność zareagował natychmiast, lekko się uchylając. W ten samej chwili Pan Śmierci obrócił się w twoją stronę, od razu wycofując się w strachu, czerwone ślepia wwiercając w lekko rozchylające się wieko kuferka. Niedźwiedź, stojący między tobą a jeleniem, zaryczał donośnie, wzniecając w tobie upartą chęć do reakcji. Z lekcji obrony przed czarną magią wiedziałaś, że boginy były związane z przedmiotami, w których zostały zamknięte, a wyrwać je z nich mogła obecność człowieka, na którego lękach mogły żerować.
- Evelyn:
- Ból, który sobie zadałaś, sprawił, że twój umysł stał się jednocześnie bardziej wyczulony na bodźce i nieco przygaszony przez nagłą serię bolesnych impulsów przebiegających przez twoje ciało - pozwoliło ci to dostrzec kilka szczegółów, które pojawiły się niemal w tym samym momencie, w którym wycelowałaś swoją różdżkę w wilkołacze ciało brata. Niedaleko ciebie rozbrzmiało donośne, wilcze wycie. Gdy spojrzałaś w kierunku jego źródła, zobaczyłaś formującą się z błyszczących drobin powietrza swoją wilczą strażniczkę. Posłała ci krótkie, porozumiewawcze spojrzenie, jakby chciała w ten niemy sposób przekazać ci, że jest z tobą i będzie cię bronić. Łapą zaczęła prędko kopać w ziemi, by za chwilę magia labiryntu zaczęła rozsuwać splątane do tej pory, podziemne korzenie drzew rosnących na wzgórzu - spod ziemi wydostała się stara, obdrapana skrzynia, której zamek kliknął delikatnie, odchylając wieko. Wilkołak już gotował się do skoku na ciebie, ale gdy usłyszał charakterystyczne kliknięcie, zawahał się, cofając, jednocześnie starając się zawiesić wzrok na tobie, swojej ofierze, i przedmiocie, od którego chciał najwyraźniej uciec.
- To twój strach, Evelyn, nie pozwól mu dłużej wkradać się co wspomnień, które tak wiele dla ciebie znaczą! - futro wilczycy nastroszyło się ostrzegawczo, zęby zalśniły w księżycowej poświacie, gdy rozchyliła pysk i głos Pani Jeziora zakołysał się gdzieś w pobliżu jej mglistej, lśniącej sylwetki. Twoja różdżka zapiekła w palce, magia zawrzała w tobie, szukając ujścia. Wilkołak najeżył się, gotów jednak rzucić się do ataku, jeśli tylko wyczuje odpowiedni moment. - Uchwyć pewnie swoją różdżkę i wypowiedz zaklęcie, znasz je! Przepędź tę zjawę ze swojego umysłu, niech wróci tam, skąd przyszła!
Twoja rozległa wiedza z zakresu obrony przed czarną magią podsuwała ci odpowiedź - tylko boginy w jakiś sposób łączyły się z naczyniami, w których mieszkały, czyhając tylko na czyjś odsłonięty słaby punkt, lęki i obawy, na których mogły się posilić.
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone. W tej turze możecie wykonać dwie akcje, wliczając w to również każdą próbę rzucenia zaklęcia. Rzut na obronę przed zaklęciem dla Neali znajduje się tutaj i jest udany.
Dzięki przywódczym działaniom Hazel i błogosławieństwom Pani Jeziora, wszyscy do końca wydarzenia dostajecie premię +15 do wszystkich rzutów (łącznie).
Czas na odpis trwa do 15.10 Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore (na discordzie również zapraszam!).
Pogrążony w przerażeniu umysł miał trudności z oceną faktów. Zepchnięty na bok rozsądek protestował, ale wytaczane przezeń argumenty nie miały dość siły by przebić się ponad taflę strachu. Zaklęcie chybiło, błękitny promień na moment rozświetlił całe pomieszczenie, wydobył z głębokiego cienia ukruszone kamienie wkomponowane w ścianę i żelazne ściany pojedynczych cel. Mimo porażki, nie opuściła różdżki nawet na moment, przysięgając sobie w duchu, że jeśli nie zaklęciami, rozszarpie intruza gołymi rękami. Postąpiła krok do przodu, gotowa wprowadzić swoją strategię w życie, ale wtem, całkiem niespodziewanie, kamienne pomieszczenie wypełnił znany jej głos należący do Pani Jeziora.
Drgnęła lekko, zaskoczona, i rozejrzała się, ale wysokiej sylwetki nigdzie nie dostrzegła. W oczy rzucił jej się natomiast strach sobowtóra, jego nagłe zdezorientowanie. Adda ściągnęła chmurnie brwi; gdzieś z boku jęknęły stare zawiasy otwieranej celi. Jakie były szanse, że to faktycznie prawda? Z drugiej strony ― czy Pani Jeziora miałaby jakikolwiek interes w kłamstwie? Dmuchnęła gniewnie w opadający na skroń kosmyk włosów; po tych wszystkich ekscesach w labiryncie już niczego nie była pewna.
― Riddiculus ― burknęła na odlew w stronę teoretycznie-chyba-bogina, ale zaklęcie rozmyło się w połowie drogi, nawet nie sięgając poszarpanej i zapłakanej teoretycznie-chyba-jednak-nie-czarownicy. Adda zerknęła kontrolnie przez ramię, wciąż paranoicznie chcąc bronić Michaela, ale wtedy spłynęła na nią kolejna rada wraz z niewytłumaczalną pewnością transformującą teoretycznie-chyba-jednak-nie-czarownicę w pospolitego bogina.
Zebrała się w sobie raz jeszcze, tym razem podchodząc do sprawy przytomniej i z nową siłą. Obróciła różdżkę w palcach; mdła smuga światła zatańczyła na drewnie zitanu, wydobywając nowy, dotąd niewidziany odcień głębokiego fioletu. Myśl ― nakazała samej sobie, szukając w pamięci obrazka na tyle śmiesznego, by był w stanie przemienić bogina, odebrać mu władzę.
― Riddiculus! ― rzuciła pewnie i władczo, myśląc o lunaballach tańczących kankana. Wiązka zaklęcia pomknęła przez długość pomieszczenia, ugodziła bogina i faktycznie zmusiła go do przyjęcia nowego kształtu. Tańczące lunaballe zakręciły się bez grama gracji i wdzięku, jedna czknęła magiczną bańką, druga zaczęła recytować liczbę Pi do osiemnastego miejsca po przecinku, wywołując u Addy narastające rozbawienie.[bylobrzydkobedzieladnie]
Drgnęła lekko, zaskoczona, i rozejrzała się, ale wysokiej sylwetki nigdzie nie dostrzegła. W oczy rzucił jej się natomiast strach sobowtóra, jego nagłe zdezorientowanie. Adda ściągnęła chmurnie brwi; gdzieś z boku jęknęły stare zawiasy otwieranej celi. Jakie były szanse, że to faktycznie prawda? Z drugiej strony ― czy Pani Jeziora miałaby jakikolwiek interes w kłamstwie? Dmuchnęła gniewnie w opadający na skroń kosmyk włosów; po tych wszystkich ekscesach w labiryncie już niczego nie była pewna.
― Riddiculus ― burknęła na odlew w stronę teoretycznie-chyba-bogina, ale zaklęcie rozmyło się w połowie drogi, nawet nie sięgając poszarpanej i zapłakanej teoretycznie-chyba-jednak-nie-czarownicy. Adda zerknęła kontrolnie przez ramię, wciąż paranoicznie chcąc bronić Michaela, ale wtedy spłynęła na nią kolejna rada wraz z niewytłumaczalną pewnością transformującą teoretycznie-chyba-jednak-nie-czarownicę w pospolitego bogina.
Zebrała się w sobie raz jeszcze, tym razem podchodząc do sprawy przytomniej i z nową siłą. Obróciła różdżkę w palcach; mdła smuga światła zatańczyła na drewnie zitanu, wydobywając nowy, dotąd niewidziany odcień głębokiego fioletu. Myśl ― nakazała samej sobie, szukając w pamięci obrazka na tyle śmiesznego, by był w stanie przemienić bogina, odebrać mu władzę.
― Riddiculus! ― rzuciła pewnie i władczo, myśląc o lunaballach tańczących kankana. Wiązka zaklęcia pomknęła przez długość pomieszczenia, ugodziła bogina i faktycznie zmusiła go do przyjęcia nowego kształtu. Tańczące lunaballe zakręciły się bez grama gracji i wdzięku, jedna czknęła magiczną bańką, druga zaczęła recytować liczbę Pi do osiemnastego miejsca po przecinku, wywołując u Addy narastające rozbawienie.[bylobrzydkobedzieladnie]
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana Tonks dnia 12.10.23 22:00, w całości zmieniany 2 razy
Dusiła się. Dusiła się jej dusza, purpurowiejąca w obliczu strachu tak dogłębnego i paraliżującego, że nie poddawała w wątpliwość okoliczności, w jakich się znalazła. Nie zastanawiała się, czy Cornelius Sallow pojawiłby się w Dorset, kiedy miał do swojej dyspozycji konkurencyjny festiwal, liczyło się tylko odnalezienie drogi ucieczki, odepchnięcie zagrożenia. Nierealnego, bogin ubrał szaty rzecznika ministerstwa magii, ale nie był postacią z krwi i kości, tą, która przeraziłaby ją samym głośniejszym oddechem. Księgi odrzucane przez ramiona przeistaczały się w liście, jednak nawet tego nie widziała, otępiona grzmiącym stukotem serca, przez które wszystkie kończyny wpadały w rezonans, drżące jak gałęzie rwane ulewą. Z pewnością nie podołałaby bez objawiającej się obecności Pani Jeziora, fragmentu jej duszy rozdzielonego na kilka równolegle istniejących części, tego pełnego życia i głębi głosu, który natychmiast zogniskował na sobie jej uwagę. Gdy odwracała wzrok na górującą nad nią błękitną sylwetkę, w jej oczach wciąż drzemała wolno stygnąca katatonia świadomości podszyta kipiącym przerażeniem. Wciskała się w fatamorganę regału tak intensywnie, że gdyby było to prawdziwe lite drewno mebla, na jej ciele następnego dnia rozkwitłyby sińce. Przytomność wracała do niej powoli, głos mitycznej damy trzeźwił i studził opierające się mu zmysły, napełniając ją trudną do nazwania nadzieją. Obawiała się jej żywić, nadzieja często istniała po to, by tym boleśniej obdzierać przy swoim zaniku, ale czy mogłaby nie zaufać ciepłemu przewodnictwu kobiety, która już raz odebrała z jej ramion ciężar? Oddech półwili trząsł się w jej piersi, ulatywał z niej nieregularnie. Spokojniej, to na pewno; wciąż jednak brakowało mu odpowiedniego rytmu, by nazwać go ukojonym, kiedy prostowała się na chybotliwych, słabych nogach i przeszukiwała kieszeń, z której po chwili wydobyła rozpalony grenadill. Jego rdzeń zdawał się żyć własnym życiem, pulsował, śpiewał do niej, błagał, by nakierowała go na demona ukazanego przez labirynt i pozbyła się lęku, jaki doprowadził ją na skraj histerii. Zdołała spojrzeć na Panią Jeziora z wdzięcznością, zanim ta zanikła, ale nawet i wtedy na miejsce jej sylwetki, odgradzającej ją od Sallowa, nie powrócił już tak przemożny strach. Zatlił się w piersi, dźgnął, to prawda, ale nie rozbuchał się do wcześniejszej pożogi. Odziany w elegancką czarną tkaninę potwór spoglądał ku skrzyni odsłoniętej magiczną ingerencją i wiedziała już, że nie był prawdziwym Corneliusem, nie przybył tu po to, by zaciągnąć ją z powrotem do Tower of London. Mogła się przed nim bronić. Pani Jeziora miała rację, nawet pomimo mizernej wiedzy znała inkantację mającą przeganiać te istoty, zacisnęła więc dłoń na trzonku różdżki, zagryzając dolną wargę niemal do krwi. Ból trzeźwił ją po więziennych przeżyciach - szkodliwie, nie powinna polegać na jego dekoncentrującym od koszmarnych myśli działaniu, jednak czasem ta metoda wybrzmiewała u niej wręcz bezwiednie. Nie pozwól mu urosnąć w siłę, powtarzała jak mantrę słowa Pani Jeziora, tylko jak miała wyrwać z niego radość? Okalające go wspomnienia były czarne, gorzkie, mętne, stały się fundamentem, na którym wzniesiono zagrożenie.
Myśl, Celine. Pierwszy ruch, który wykonała nadgarstkiem, był zbyt drżący, wiązka magii rozprysła się przy samym szpicu, zanim w ogóle drasnęłaby oddzielającą ją od niego przestrzeń. Półwila zacisnęła wolną rękę na najbliższej półce znajdującego się za jej plecami regału i na chwilę przymknęła oczy, zbierając w sobie drobiny koncentracji. Musiała przeistoczyć go w coś zabawnego, oderwanego od jego prawdziwego ja, nierealnego, coś, co zmieniłoby łzy przerażenia w łzy rozbawienia - tylko czym miało to być? Szukała humoru we wspomnieniach sięgających zamierzchłych czasów, wracała nimi do duchów francuskich arystokratów, których mijała na korytarzach Beauxbatons, i nagle doznała olśnienia. Powieki o wilgotnych od łez rzęsach uniosły się ku górze, szpic różdżki ugodził w pierś bogina jak palec, którym mogłaby oskarżycielsko na niego wskazać, szeptając, że przyszedł na niego czas. Że mu się nie podda. - Riddiculus - ponowiła inkantację, wyobrażając sobie Corneliusa Sallowa odzianego w przerysowane wersalskie fatałaszki. Strojny, abstrakcyjnie wykrochmalony wams miał opiąć go szczelnie jak stygnąca na nim murarska zaprawa. Opięta pod szyją baskina miała za zadanie zasłonić mu usta, a zbyt krótkie pantalony eksponować niekształtne, iksowate nogi obleczone mlecznoróżowymi rajstopami. Poniżej kolan znaleźć miała się tradycyjna wstążka, na stopach - trzewiki na podwyższonym obcasie, odbierające mu męskości. A na głowie? Kapelusz z dziesiątką pawich piór, które smętnie zadyndają z wysokości i przydadzą mu jeszcze więcej napuszenia, doprawiające widoku zbyt bujnej, lokowanej peruki. To by ją rozbawiło, to odebrałoby mu powagi, bo nie zdołałby dogonić dawnej mody, byłby jedynie jej miałką imitacją, przekoloryzowaną drwiną - nie Francji, a samego siebie.
Myśl, Celine. Pierwszy ruch, który wykonała nadgarstkiem, był zbyt drżący, wiązka magii rozprysła się przy samym szpicu, zanim w ogóle drasnęłaby oddzielającą ją od niego przestrzeń. Półwila zacisnęła wolną rękę na najbliższej półce znajdującego się za jej plecami regału i na chwilę przymknęła oczy, zbierając w sobie drobiny koncentracji. Musiała przeistoczyć go w coś zabawnego, oderwanego od jego prawdziwego ja, nierealnego, coś, co zmieniłoby łzy przerażenia w łzy rozbawienia - tylko czym miało to być? Szukała humoru we wspomnieniach sięgających zamierzchłych czasów, wracała nimi do duchów francuskich arystokratów, których mijała na korytarzach Beauxbatons, i nagle doznała olśnienia. Powieki o wilgotnych od łez rzęsach uniosły się ku górze, szpic różdżki ugodził w pierś bogina jak palec, którym mogłaby oskarżycielsko na niego wskazać, szeptając, że przyszedł na niego czas. Że mu się nie podda. - Riddiculus - ponowiła inkantację, wyobrażając sobie Corneliusa Sallowa odzianego w przerysowane wersalskie fatałaszki. Strojny, abstrakcyjnie wykrochmalony wams miał opiąć go szczelnie jak stygnąca na nim murarska zaprawa. Opięta pod szyją baskina miała za zadanie zasłonić mu usta, a zbyt krótkie pantalony eksponować niekształtne, iksowate nogi obleczone mlecznoróżowymi rajstopami. Poniżej kolan znaleźć miała się tradycyjna wstążka, na stopach - trzewiki na podwyższonym obcasie, odbierające mu męskości. A na głowie? Kapelusz z dziesiątką pawich piór, które smętnie zadyndają z wysokości i przydadzą mu jeszcze więcej napuszenia, doprawiające widoku zbyt bujnej, lokowanej peruki. To by ją rozbawiło, to odebrałoby mu powagi, bo nie zdołałby dogonić dawnej mody, byłby jedynie jej miałką imitacją, przekoloryzowaną drwiną - nie Francji, a samego siebie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wiedziała, po prostu wiedziała, że nie może być prawdziwy, że nie mogło go tu być.
A mimo to, tak bardzo chciała wierzyć, że nie był marą, że naprawdę był jej bratem, że żył, że był tu. Pragnęła, ponieważ go kochała, tak samo, jak kochała rodziców i wyznawane wartości do których przywykła. Chciała, by tu był, chciała go widzieć ten jeden, jeden ostatni raz.
Łzy spłynęły po policzkach, bo wiedziała, że to, co przed nią stoi nie jest tym, czego pragnęła. Wiedziała, że ta mara nie ma wartości stwórczych, że jej reakcje nie przyniosą jej ukojenia, że nigdy już nie zazna ciepła rodzinnego ducha, którego tak pragnęła.
I płakała. Płakała nad stratą, nad tym, czym się stali, nad nienawiścią, zgrozą i niechęcią. Nad tym, że niszczyła własne wyobrażenie przez niego, tego, który stał tu i nie przybierał ludzkiej postaci, a którego wciąż darzyła miłością jaką tylko bliźniak mógł darzyć swą drugą, bliźniaczą część. Był jej połową, nierozerwalnym węzłem emocji i teraz miała stracić go na zawsze, przynajmniej tu, naocznie, własnymi siłami. Czuła się podle, czuła się zdrajcą rodziny, wrogiem własnej krwi.
I nie chciała więcej się tak czuć.
Różdżka drżała w dłoni, gdy głos niósł się drżącym echem. Błagała go, prosiła, zmuszała, by ustąpił. Wierzyła, że jeszcze się ugnie, że nie będzie mieć tego na sumieniu.
Zobaczyła wilczycę, tę samą, która prowadziła ją przez korytarz i na jej widok zacisnęła zęby.
Nie, nie, nie, nie mów, że to mara.
Ale ona mówiła, udowadniała jej, że to, co zwie bratem jest jedynie wspomnieniem, niechcianym obrazem, chwilą do unicestwienia, zupełnie jak lęk, jak…
Bogin.
Załkała, patrząc z przestrachem w oczy, te znane, dokładnie te, które śledziła od narodzin, bliźniaczo podobne. Chciała się nim nacieszyć, choć przecież nie był sobą. Chciała go zapamiętać, choć nie był tym, kogo oczekiwała, nie był tym, kogo chciała zobaczyć i przytulić, by wreszcie poczuć się bezpiecznie, by wreszcie lęk został zażegnany.
Celowała w niego różdżką, płacząc, błagając, by ustał. Nie rozumiał i zdawało się, że nic nie zdoła go od tego odwieść, mimo próśb, nawoływań i błagań.
- Szlag! – warknęła, gdy wilczyca w pełni zmaterializowała się u jej boku, kończąc swe wymyślne wskazówki. Czuła, jak się jeży, jak nie chce poddać się jej słowom. Chciała wierzyć, że to Soren, brat, braciszek, a nie mara, byle bogin, który zaraz zniknie. Chciała go na jeszcze parę krótkich chwil.
Jednak ten czas nie był nieskończony, a wilczyca zdawała się niecierpliwić.
- Riddiculus – wyrzuciła gwałtownie, lecz różdżka odmówiła współpracy. – Kurwa! – zaklęła bezsilnie, obserwując kolorową wiązkę światła, która ledwie sięgnęła jej stóp. Była zbyt roztrzęsiona, zbyt wzburzona nagłą wizją straty rodziny z własnej dłoni.
Wtem sobie przypomniała. O nich, tych, do których chciała dotrzeć, tych, których chciała chronić, a stalowoniebieskie tęczówki nabrały wyrazu. Znów musiała postąpić wbrew sobie, znów musiała wybierać między snem, a rzeczywistością. Znów musiał zdradzić własne przekonania i rodzinę w której się wychowała.
- Przepraszam – rzekła wreszcie, plamiąc ziemię łzami, wyjawiając ból i cierpienie spod skóry, pozwalając łzom płynąć, a kolanom się ugiąć. - Riddiculus – powtórzyła inkantację, tym razem sprawniej i pewniej, obserwując jak mara jej brata zamienia się w rekina z wilczymi uszami i równie puszystym ogonem.
Tym razem nie było jej do śmiechu.
Upadła na kolana, pozwalając sobie na chwilę żalu, gdy wreszcie ciałem wstrząsnął długo nienadchodzący szloch pod wpływem którego dłonie nakryły twarz, by zbierać spływające łzy, wyrzuty sumienia, strach i wyolbrzymiony lęk.
Bo choć był jedynie wspomnieniem i lękiem, to dla niej wciąż był bratem, którego właśnie utraciła.
A mimo to, tak bardzo chciała wierzyć, że nie był marą, że naprawdę był jej bratem, że żył, że był tu. Pragnęła, ponieważ go kochała, tak samo, jak kochała rodziców i wyznawane wartości do których przywykła. Chciała, by tu był, chciała go widzieć ten jeden, jeden ostatni raz.
Łzy spłynęły po policzkach, bo wiedziała, że to, co przed nią stoi nie jest tym, czego pragnęła. Wiedziała, że ta mara nie ma wartości stwórczych, że jej reakcje nie przyniosą jej ukojenia, że nigdy już nie zazna ciepła rodzinnego ducha, którego tak pragnęła.
I płakała. Płakała nad stratą, nad tym, czym się stali, nad nienawiścią, zgrozą i niechęcią. Nad tym, że niszczyła własne wyobrażenie przez niego, tego, który stał tu i nie przybierał ludzkiej postaci, a którego wciąż darzyła miłością jaką tylko bliźniak mógł darzyć swą drugą, bliźniaczą część. Był jej połową, nierozerwalnym węzłem emocji i teraz miała stracić go na zawsze, przynajmniej tu, naocznie, własnymi siłami. Czuła się podle, czuła się zdrajcą rodziny, wrogiem własnej krwi.
I nie chciała więcej się tak czuć.
Różdżka drżała w dłoni, gdy głos niósł się drżącym echem. Błagała go, prosiła, zmuszała, by ustąpił. Wierzyła, że jeszcze się ugnie, że nie będzie mieć tego na sumieniu.
Zobaczyła wilczycę, tę samą, która prowadziła ją przez korytarz i na jej widok zacisnęła zęby.
Nie, nie, nie, nie mów, że to mara.
Ale ona mówiła, udowadniała jej, że to, co zwie bratem jest jedynie wspomnieniem, niechcianym obrazem, chwilą do unicestwienia, zupełnie jak lęk, jak…
Bogin.
Załkała, patrząc z przestrachem w oczy, te znane, dokładnie te, które śledziła od narodzin, bliźniaczo podobne. Chciała się nim nacieszyć, choć przecież nie był sobą. Chciała go zapamiętać, choć nie był tym, kogo oczekiwała, nie był tym, kogo chciała zobaczyć i przytulić, by wreszcie poczuć się bezpiecznie, by wreszcie lęk został zażegnany.
Celowała w niego różdżką, płacząc, błagając, by ustał. Nie rozumiał i zdawało się, że nic nie zdoła go od tego odwieść, mimo próśb, nawoływań i błagań.
- Szlag! – warknęła, gdy wilczyca w pełni zmaterializowała się u jej boku, kończąc swe wymyślne wskazówki. Czuła, jak się jeży, jak nie chce poddać się jej słowom. Chciała wierzyć, że to Soren, brat, braciszek, a nie mara, byle bogin, który zaraz zniknie. Chciała go na jeszcze parę krótkich chwil.
Jednak ten czas nie był nieskończony, a wilczyca zdawała się niecierpliwić.
- Riddiculus – wyrzuciła gwałtownie, lecz różdżka odmówiła współpracy. – Kurwa! – zaklęła bezsilnie, obserwując kolorową wiązkę światła, która ledwie sięgnęła jej stóp. Była zbyt roztrzęsiona, zbyt wzburzona nagłą wizją straty rodziny z własnej dłoni.
Wtem sobie przypomniała. O nich, tych, do których chciała dotrzeć, tych, których chciała chronić, a stalowoniebieskie tęczówki nabrały wyrazu. Znów musiała postąpić wbrew sobie, znów musiała wybierać między snem, a rzeczywistością. Znów musiał zdradzić własne przekonania i rodzinę w której się wychowała.
- Przepraszam – rzekła wreszcie, plamiąc ziemię łzami, wyjawiając ból i cierpienie spod skóry, pozwalając łzom płynąć, a kolanom się ugiąć. - Riddiculus – powtórzyła inkantację, tym razem sprawniej i pewniej, obserwując jak mara jej brata zamienia się w rekina z wilczymi uszami i równie puszystym ogonem.
Tym razem nie było jej do śmiechu.
Upadła na kolana, pozwalając sobie na chwilę żalu, gdy wreszcie ciałem wstrząsnął długo nienadchodzący szloch pod wpływem którego dłonie nakryły twarz, by zbierać spływające łzy, wyrzuty sumienia, strach i wyolbrzymiony lęk.
Bo choć był jedynie wspomnieniem i lękiem, to dla niej wciąż był bratem, którego właśnie utraciła.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Choć w teorii kojarzył, że dementory nie całują ludzi dwukrotnie, to milczenie syna i tak wzbudziło w nim najgorsze lęki i podejrzenia. Jest tylko nieprzytomny, próbował się uspokoić, ale wcale go to nie uspokajało. Z jednej strony było upiornie cicho, z drugiej nie dość cicho by mógł usłyszeć oddech chłopca. Wezwawszy pomoc, spróbował zasłonić Orestesa własnym ciałem i wystawić się na najgorsze i...
Końskie rżenie przecięło ciemną noc - czy Melancholy wróciła się tutaj, widząc szkarłatne iskry? Czy wróciłaby się do niego, dla niego? Z niedowierzaniem uniósł wzrok, mając nadzieję, że nie będzie musiał oglądać krzywdy wiernej kłączy po raz kolejny - i chcąc jak najlepiej wykorzystać podarowane przez nią sekundy, spróbował chwycić Orestesa za ramiona, obudzi go, albo stąd wyniesie...
...ale chłopiec rozpłynął się, pozostawiając po sobie bezbrzeżną pustkę i niedowierzanie. Zrozpaczony ojciec po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że coś tu nie gra, że może scenę nie jest tak rzeczywista, jak mu się wydawało. Wciąż tkwił jednak w kleszczach lęku, uderzenie negatywnych emocji nie mogło zniknąć od razu, podobnie jak lata wątpienia w siebie. Usłyszał głos Pani Jeziora, ale z goryczą pomyślał, że niesłusznie ma go za bohatera. Może i skronie wieńczył mu teraz wieniec laurowy, ale nigdy nie był zwycięzcą i nigdy nie zdołał opanować zaklęcia patronusa. Na szczęście, jej kolejne słowa rzuciły trochę światła na tą posępną scenę, a widok skrzyni i reakcji dementora podsunął mu ostatni element układanki.
Bogin...? Od bardzo dawna nie widział własnego, spodziewając się raczej szczytu ciemnych schodów i upiornego rzężenia rannego człowieka dobiegającego z dołu, ale wiele się wydarzyło, wiele się zmieniło. I tylko widok dementora był kilka miesięcy temu zdolny wykrzesać łzy z człowieka, który nigdy nie płakał. Teraz spływały mu już swobodnie po policzkach, najpierw ze strachu o Orestesa, a teraz chyba ze złości na intruza, który w tak okrutny sposób żerował na jego lękach i wspomnieniach.
Wyprostował się na klęczkach, spojrzał na Melancholy z cichą wdzięcznością, a potem zmusił się do spojrzenia na dementora-bogina. Musiał dobrze wycelować - pamiętał jak w szkole nawet Riddiculus sprawiał mu problemy, jak bardzo upokorzony czuł się na lekcji Obrony Przed Czarną Magią, gdy jego bratu wychodziło każde proste zaklęcie.
Może i Hector zmagał się z tą dziedziną magii, ale przynajmniej zawodowo potrafił ośmieszać ludzi. Wspomnienia płynące w stronę szkoły podsunęły mu wyobrażenie wyjątkowo nielubianej prefekt, z którą uwielbiał się kłócić. Najpierw wyobraził sobie jej minę gdy pokonał ją w argumentacji. Potem makijaż klaunów z cyrku, które tak lubił Orestes. Wreszcie kiczowatą, niemodną już suknię z zeszłego sezonu - z głębokim dekoltem i zbyt ciasno ściśniętym gorsetem, krój kojarzący mu się z kurtyzanami w Wenus.
-Riddiculus! - krzyknął, chcąc nadać boginowi karykaturalnej, kobiecej postaci w cyrkowym makijażu. Celował tak, by promień zaklęcia popchnął bogina w stronę skrzyni.
rzut
Końskie rżenie przecięło ciemną noc - czy Melancholy wróciła się tutaj, widząc szkarłatne iskry? Czy wróciłaby się do niego, dla niego? Z niedowierzaniem uniósł wzrok, mając nadzieję, że nie będzie musiał oglądać krzywdy wiernej kłączy po raz kolejny - i chcąc jak najlepiej wykorzystać podarowane przez nią sekundy, spróbował chwycić Orestesa za ramiona, obudzi go, albo stąd wyniesie...
...ale chłopiec rozpłynął się, pozostawiając po sobie bezbrzeżną pustkę i niedowierzanie. Zrozpaczony ojciec po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że coś tu nie gra, że może scenę nie jest tak rzeczywista, jak mu się wydawało. Wciąż tkwił jednak w kleszczach lęku, uderzenie negatywnych emocji nie mogło zniknąć od razu, podobnie jak lata wątpienia w siebie. Usłyszał głos Pani Jeziora, ale z goryczą pomyślał, że niesłusznie ma go za bohatera. Może i skronie wieńczył mu teraz wieniec laurowy, ale nigdy nie był zwycięzcą i nigdy nie zdołał opanować zaklęcia patronusa. Na szczęście, jej kolejne słowa rzuciły trochę światła na tą posępną scenę, a widok skrzyni i reakcji dementora podsunął mu ostatni element układanki.
Bogin...? Od bardzo dawna nie widział własnego, spodziewając się raczej szczytu ciemnych schodów i upiornego rzężenia rannego człowieka dobiegającego z dołu, ale wiele się wydarzyło, wiele się zmieniło. I tylko widok dementora był kilka miesięcy temu zdolny wykrzesać łzy z człowieka, który nigdy nie płakał. Teraz spływały mu już swobodnie po policzkach, najpierw ze strachu o Orestesa, a teraz chyba ze złości na intruza, który w tak okrutny sposób żerował na jego lękach i wspomnieniach.
Wyprostował się na klęczkach, spojrzał na Melancholy z cichą wdzięcznością, a potem zmusił się do spojrzenia na dementora-bogina. Musiał dobrze wycelować - pamiętał jak w szkole nawet Riddiculus sprawiał mu problemy, jak bardzo upokorzony czuł się na lekcji Obrony Przed Czarną Magią, gdy jego bratu wychodziło każde proste zaklęcie.
Może i Hector zmagał się z tą dziedziną magii, ale przynajmniej zawodowo potrafił ośmieszać ludzi. Wspomnienia płynące w stronę szkoły podsunęły mu wyobrażenie wyjątkowo nielubianej prefekt, z którą uwielbiał się kłócić. Najpierw wyobraził sobie jej minę gdy pokonał ją w argumentacji. Potem makijaż klaunów z cyrku, które tak lubił Orestes. Wreszcie kiczowatą, niemodną już suknię z zeszłego sezonu - z głębokim dekoltem i zbyt ciasno ściśniętym gorsetem, krój kojarzący mu się z kurtyzanami w Wenus.
-Riddiculus! - krzyknął, chcąc nadać boginowi karykaturalnej, kobiecej postaci w cyrkowym makijażu. Celował tak, by promień zaklęcia popchnął bogina w stronę skrzyni.
rzut
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawyłem z bólu, gdy szpony maszkary zakleszczyły się na mej nodze, tym samym nie pozwalając na ucieczkę. Była obok, tuż obok, pełzająca przez półmrok, szczękająca kośćmi, dysząca smrodem śmierci; natłok bodźców przyprawiał mnie o gorączkę, nakazywał sercu biec szybciej, jeszcze szybciej, obijając się przy tym o klatkę żeber. Krew dudniła mi w uszach, w głowie za to miałem pustkę; strach i gniew przejmowały nade mną kontrolę. To one nakazały mi rzucić się w stronę zawiniątka, ale również – to one utrudniały okiełznanie myśli, zracjonalizowanie sceny, w którą zostałem rzucony. Wiedziałem, że Jarvis powinien być bezpieczny, a jednocześnie instynkt podpowiadał mi swoje, kazał reagować na to, co widziałem i słyszałem, szarpać się i walczyć, byle tylko nie zrobiła krzywdy jemu, małemu i bezbronnemu, całkowicie niewinnemu...
Próbowałem ją od siebie odepchnąć, zarówno po to, by przestała mnie ranić, jak i z powodu odczuwanej odrazy. Niewiele jednak mogłem zdziałać; była ode mnie silniejsza, a pazury bez trudu przebijały materiał odzienia, zagłębiały się w skórę, wyrywając z mej piersi kolejne warknięcia i jęki. – Wracaj skąd przybyłaś – warknąłem przez zaciśnięte zęby, gdy dotarło do mnie, że ta istota z piekła rodem opiera się o ramę łóżka, że wstaje, że zaraz rzuci się na mnie, albo na wciąż ciche, nieruchome zawiniątko. Przecież to nie mogła być prawda. Przecież ona umarła.
Ale co jeśli tylko tak myślałem? Jeśli mroczna, plugawa magia wypaczyła ją do cna, przemieniając ją w tego stwora...?
Świetlisty orzeł powrócił, pikując wprost na szpetną twarz agresorki. Myślałem, że już go nigdy nie zobaczę, że jego jedynym zajęciem było doprowadzenie mnie do kolejnej polany – ucieszyłem się więc na jego widok, i to jeszcze jak. Również dlatego, że dzięki niemu potwór przestał mnie atakować, zadawać ból; w końcu mogłem dotrzeć do Jarvisa, osłonić go własnym ciałem... Nie umiałem jednak spuścić jej z oka, przestać przyglądać się tej przedziwnej walce światłości z mrokiem. Lecz znów nie potrafiłem uwierzyć temu, co widzę – choć chyba już dawno temu powinienem zaakceptować niemożliwe; orle szpony nie zostawiały na jej skórze choćby śladu, bo nie było żadnej skóry, jedynie szara mgła. Jak...? Przecież dopiero co trzymała mnie w swych pazurach, zadawała kolejne rany, była materialna.
Pani Jeziora przemówiła, na co wytrzeszczyłem oczy, przełknąłem głośno ślinę; czarne chmury, które do tej pory spowijały mój umysł, rozstąpiły się pod naporem jej znajomego głosu, niesionej nim treści. To tylko – i aż – mój strach. Wytwór napędzanej traumą wyobraźni. Ale co z zawiniątkiem? Przecież widziałem, czułem...! Nie; kocyk był pusty, teraz już miałem tego świadomość, a wraz z tą myślą objawiła się ulga. Maszkara nie mogła go skrzywdzić. Dzięki temu – nie mogła skrzywdzić i mnie.
Świeca zachybotała się, co sprawiło, że zjawa przemknęła w kierunku drzwi. Musiałem działać, teraz, dopóki nie atakowała.
– Riddiculus! – spróbowałem ochrypłym głosem, wyobrażając sobie, że kobieta przemienia się w bobra, który ściska w łapkach skradzione pranie. Coś jednak poszło nie tak. Może wciąż byłem zbyt oszołomiony całą sceną, a może wizja ta nie była wystarczająco zabawna, bo w mrokach wciąż czaiła się ta paskuda, uosobienie skrywanego na dnie umysłu lęku. – Riddiculus! – powtórzyłem z naciskiem, jednocześnie zerkając kątem oka ku świetlistemu strażnikowi, jak gdyby szukając w nim wsparcia. No, tylko mnie tu znowu nie zostawiaj samego.
| raz i dwa; z bonusami łapię się na połowicznie udane zaklęcia, ale nie mam pojęcia, jak - i czy - miałoby to działać
Próbowałem ją od siebie odepchnąć, zarówno po to, by przestała mnie ranić, jak i z powodu odczuwanej odrazy. Niewiele jednak mogłem zdziałać; była ode mnie silniejsza, a pazury bez trudu przebijały materiał odzienia, zagłębiały się w skórę, wyrywając z mej piersi kolejne warknięcia i jęki. – Wracaj skąd przybyłaś – warknąłem przez zaciśnięte zęby, gdy dotarło do mnie, że ta istota z piekła rodem opiera się o ramę łóżka, że wstaje, że zaraz rzuci się na mnie, albo na wciąż ciche, nieruchome zawiniątko. Przecież to nie mogła być prawda. Przecież ona umarła.
Ale co jeśli tylko tak myślałem? Jeśli mroczna, plugawa magia wypaczyła ją do cna, przemieniając ją w tego stwora...?
Świetlisty orzeł powrócił, pikując wprost na szpetną twarz agresorki. Myślałem, że już go nigdy nie zobaczę, że jego jedynym zajęciem było doprowadzenie mnie do kolejnej polany – ucieszyłem się więc na jego widok, i to jeszcze jak. Również dlatego, że dzięki niemu potwór przestał mnie atakować, zadawać ból; w końcu mogłem dotrzeć do Jarvisa, osłonić go własnym ciałem... Nie umiałem jednak spuścić jej z oka, przestać przyglądać się tej przedziwnej walce światłości z mrokiem. Lecz znów nie potrafiłem uwierzyć temu, co widzę – choć chyba już dawno temu powinienem zaakceptować niemożliwe; orle szpony nie zostawiały na jej skórze choćby śladu, bo nie było żadnej skóry, jedynie szara mgła. Jak...? Przecież dopiero co trzymała mnie w swych pazurach, zadawała kolejne rany, była materialna.
Pani Jeziora przemówiła, na co wytrzeszczyłem oczy, przełknąłem głośno ślinę; czarne chmury, które do tej pory spowijały mój umysł, rozstąpiły się pod naporem jej znajomego głosu, niesionej nim treści. To tylko – i aż – mój strach. Wytwór napędzanej traumą wyobraźni. Ale co z zawiniątkiem? Przecież widziałem, czułem...! Nie; kocyk był pusty, teraz już miałem tego świadomość, a wraz z tą myślą objawiła się ulga. Maszkara nie mogła go skrzywdzić. Dzięki temu – nie mogła skrzywdzić i mnie.
Świeca zachybotała się, co sprawiło, że zjawa przemknęła w kierunku drzwi. Musiałem działać, teraz, dopóki nie atakowała.
– Riddiculus! – spróbowałem ochrypłym głosem, wyobrażając sobie, że kobieta przemienia się w bobra, który ściska w łapkach skradzione pranie. Coś jednak poszło nie tak. Może wciąż byłem zbyt oszołomiony całą sceną, a może wizja ta nie była wystarczająco zabawna, bo w mrokach wciąż czaiła się ta paskuda, uosobienie skrywanego na dnie umysłu lęku. – Riddiculus! – powtórzyłem z naciskiem, jednocześnie zerkając kątem oka ku świetlistemu strażnikowi, jak gdyby szukając w nim wsparcia. No, tylko mnie tu znowu nie zostawiaj samego.
| raz i dwa; z bonusami łapię się na połowicznie udane zaklęcia, ale nie mam pojęcia, jak - i czy - miałoby to działać
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Brendan był obok. Może nie ciałem, ale duchem w sylwetce niedźwiedzia, która znajdowała się zaraz przy mnie. Był moim stróżem - jak zawsze. Postanowiłam plan, mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zawiodę sama siebie. Że tym razem się ruszę, bo Jima nie było obok, żeby wyciągnąć mnie ze strachu i poruszyć na przód, dzisiaj musiałam iść sama - zdawałam sobie z tego sprawę. Zaklęcie, o dziwo, wyszło a ja - o dziwo jeszcze większe- zdążyłam zasłonić oczy w porę. Światło mnie nie oślepiło. Biegłam jak najszybciej mogłam, bo od tego miała zależeć w tym momencie moja przyszłość. Letni Festiwal, Neala, nic nam nie grozi - dobre sobie. Raz po raz wędrując spojrzeniem od miejsca do którego biegłam ku jeleniowi, który wpadł w gałęzie labiryntu. Mrugnęłam, ale chyba mi się nie wydawało kiedy patrzyłam jak się rozmywa, traci formę. Dobiegłam do miejsca, nie zastanawiając się od razu mocniej. Krok wychamowały a mnie ogarnęło… rozczarowanie i przerażenie. Myślałam, że biegnę do wyjścia. Nie do kufra stojącego na środku. Odwróciłam głowę, wodząc spojrzeniem od kufra o jelenia i na niedźwiedzia, gdy ryknął. Wzięłam wdech w płuca w końcu łapiąc. To nie Pan Śmierci był przede mną a bogin. Tak być musiało, stąd wziął się kufer zamiast wyjścia. Dobra, dobra, boginy były tworem, które karmiły się strachem. Ale choć to wiedziałam, to serce nadal biło mi szybko. W graść się weź, Weasley. Ćwiczyłaś to zaklęcie z Brendanem. Co on mówił o boginach? Że zaklęcie jest ważne, ale śmiechem pozbyć się go można. Dobra, co by było zabawne? Jakby może miał wrotki na nogach i rozjechał się całkiem? A na porożu serentyny jakieś. - Riddiculus. - wybrałam zaklęcie różdżkę kierując w stronę potwora. Najmocniej - naprawdę najmocniej, tak że aż nos i brwi w skupieniu zmarszczyłam całkiem - skupiłam się na myśli, którą miałam i ruchu nadgarstka, który pamiętałam z ulgą patrząc z jak z mojej różdżki wydobywa się wiązka. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a ja dobrze myślałam zaraz miałam wybuchnąć śmiechem na jelenia na wrotkach.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W chwili tak wysokiej paniki nie była pewna, co było gorsze. Poczucie, że zaraz padnie trupem, bo przecież jej organizm w odpowiedzi na tak wysoki poziom stresu począł powoli wygaszać wszystkie życiowe funkcje, czy to, że właśnie spełniał się najgorszy z jej koszmarów, a ona nie potrafiła nawet na to porządnie zareagować. Promień zaklęcia rozbił się nad bramą, nie przypominając zupełnie tego, czym tak naprawdę miał być. Gdy oglądała jego drobinki opadające niczym w zwolnionym tempie — tak kontrastujące z szaleńczym biciem serca, urywanymi oddechami i drżeniem wszystkich kończyn — wydawało jej się, że zupełnie już traci rozum, a wraz z nim wszystkie siły. Kolana zderzyły się z twardą ziemią z łupnięciem, a głowa opadła w dół, zupełnie bezwiednie, choć oczy wciąż, uparcie, chyba na złość samej sobie albo może przez wzgląd na tlącą się w niej iskrę niezgody na bycie tylko biernym obserwatorem zdarzeń jej życia, skupione były wyłącznie na zamykającej się bramie. Łzy ciekły po policzkach, podobne do wartkich strumieni, ale wewnętrzny głos zabraniał jej odwrócenia wzroku.
Jeżeli taki ma być jej los, musi być świadkiem swego upadku.
Tylko raz obejrzała się za siebie, gdy ten sam, prześmiewczy dźwięk zamykanej bramy rozległ się za jej plecami. Myślała, że to już wyłącznie figle nadwyrężonej wyobraźni, ale myliła się, myliła się tragicznie. Druga z bram, również zamknięta, mogła być już wyłącznie szyderą, gdyby nie rozdzierające serce rżenie jednorożców. Potrzebowały jej. Musiała... Musiała dostać się za bramę. Musiała im pomóc.
Ale wciąż była taka słaba. Położyła obie dłonie na ziemi, szukając w niej siły i oparcia, próbując przynajmniej wstać na równe nogi. Jeżeli nie pomogło zaklęcie, mogła jeszcze spróbować sforsować bramę, tym razem siłą. Ale czy była w stanie? Czy da radę? Może... Może naprawdę już na nic nie zasługiwała?
W najciemniejszej godzinie samozwątpienia usłyszała jednak głos. Głos, który podobny był do delikatnego głaskania po włosach przez mamę. Jak ciepły uścisk, który otoczył trzęsące się ciało młodego dziewczęcia. Odruchowo obróciła się przez ramię, nerwowo wypatrując sylwetki Pani Jeziora, lecz nie mogła jej nigdzie dostrzec. Pozostało więc tylko słuchać.
— Ja... Ja nie dam rady... — szepnęła płaczliwie, naprawdę nie wierząc w to, że była w stanie zmienić bieg historii. Wziąć sprawy w swoje ręce. Przecież zawsze była tylko kukiełką, biernym obserwatorem tego, gdzie pchał ją los. A teraz... Teraz miała mieć na coś wpływ? Miała odwrócić los, może na swoją korzyść? Pani Jeziora w nią wierzyła. Wierzyła tak mocno, jak nie wierzył nigdy nikt. I był ktoś jeszcze — kolejne rżenia jednorożców w połączeniu z wiarą Pani Jeziora sprawiły, że Maria wreszcie odbiła się dłońmi od ziemi, stanęła na własnych nogach. Zatrzymawszy się w lekkim, acz pewnym rozkroku, tak dobrze znanej pozycji z lekcji uroków oraz obrony przed czarną magią, wycelowała różdżką w bramę.
Kątem oka widziała dąb, który podlegał transformacji. Na jej własnych oczach! To wreszcie dało jej impuls do próby oczyszczenia głowy z czarnych myśli, pozwoliło na pierwszy od dawna, nieco głębszy oddech. Tak jak we wcześniejszej próbie przyjęcia pozycji wyjściowej do rzucenia zaklęcia, ponownie wracała myślami do wspomnień z lekcji. Szarozielone oczęta rozbłysły raz jeszcze, tym razem blaskiem realizacji, nie zaś od kryształów łez.
Bogin. Wredne stworzenie.
Zacisnąwszy palce na różdżce, niemal do pobielenia knykciów, uniosła nieco podbródek do góry. Nagle wszystko zaczęło mieć sens, świat podpowiadał jej, że musiała się skupić, że jeszcze nic nie było przesądzone, że wszystko zależało od niej.
— Dam radę! — oznajmiła, starając się w swój głos wlać całą swą odwagę, nawet jeżeli głoski wciąż drżały, niepewne wyniku próby. Widziała jednorożce, teraz pędzące jej z pomocą. Gdyby nie była czysta, gdyby naprawdę zrobiła coś złego, te uciekłyby przed nią, ale... Teraz pragnęły jej towarzystwa. To wszystko musiała być więc złośliwa iluzja. Wystarczyło więc skupić się, zaklęcie było jej znane. Wyobraziła sobie, że brama zmienia się w dynio—karocę zaprzężoną w białe konie, niemalże identyczną do wyobrażenia unieśmiertelnionego w historii o Kopciuszku. Drzwi karocy pozostawały otwarte, tak jak otwarta powinna być brama do rezerwatu. — Riddiculus!
| rzut
Jeżeli taki ma być jej los, musi być świadkiem swego upadku.
Tylko raz obejrzała się za siebie, gdy ten sam, prześmiewczy dźwięk zamykanej bramy rozległ się za jej plecami. Myślała, że to już wyłącznie figle nadwyrężonej wyobraźni, ale myliła się, myliła się tragicznie. Druga z bram, również zamknięta, mogła być już wyłącznie szyderą, gdyby nie rozdzierające serce rżenie jednorożców. Potrzebowały jej. Musiała... Musiała dostać się za bramę. Musiała im pomóc.
Ale wciąż była taka słaba. Położyła obie dłonie na ziemi, szukając w niej siły i oparcia, próbując przynajmniej wstać na równe nogi. Jeżeli nie pomogło zaklęcie, mogła jeszcze spróbować sforsować bramę, tym razem siłą. Ale czy była w stanie? Czy da radę? Może... Może naprawdę już na nic nie zasługiwała?
W najciemniejszej godzinie samozwątpienia usłyszała jednak głos. Głos, który podobny był do delikatnego głaskania po włosach przez mamę. Jak ciepły uścisk, który otoczył trzęsące się ciało młodego dziewczęcia. Odruchowo obróciła się przez ramię, nerwowo wypatrując sylwetki Pani Jeziora, lecz nie mogła jej nigdzie dostrzec. Pozostało więc tylko słuchać.
— Ja... Ja nie dam rady... — szepnęła płaczliwie, naprawdę nie wierząc w to, że była w stanie zmienić bieg historii. Wziąć sprawy w swoje ręce. Przecież zawsze była tylko kukiełką, biernym obserwatorem tego, gdzie pchał ją los. A teraz... Teraz miała mieć na coś wpływ? Miała odwrócić los, może na swoją korzyść? Pani Jeziora w nią wierzyła. Wierzyła tak mocno, jak nie wierzył nigdy nikt. I był ktoś jeszcze — kolejne rżenia jednorożców w połączeniu z wiarą Pani Jeziora sprawiły, że Maria wreszcie odbiła się dłońmi od ziemi, stanęła na własnych nogach. Zatrzymawszy się w lekkim, acz pewnym rozkroku, tak dobrze znanej pozycji z lekcji uroków oraz obrony przed czarną magią, wycelowała różdżką w bramę.
Kątem oka widziała dąb, który podlegał transformacji. Na jej własnych oczach! To wreszcie dało jej impuls do próby oczyszczenia głowy z czarnych myśli, pozwoliło na pierwszy od dawna, nieco głębszy oddech. Tak jak we wcześniejszej próbie przyjęcia pozycji wyjściowej do rzucenia zaklęcia, ponownie wracała myślami do wspomnień z lekcji. Szarozielone oczęta rozbłysły raz jeszcze, tym razem blaskiem realizacji, nie zaś od kryształów łez.
Bogin. Wredne stworzenie.
Zacisnąwszy palce na różdżce, niemal do pobielenia knykciów, uniosła nieco podbródek do góry. Nagle wszystko zaczęło mieć sens, świat podpowiadał jej, że musiała się skupić, że jeszcze nic nie było przesądzone, że wszystko zależało od niej.
— Dam radę! — oznajmiła, starając się w swój głos wlać całą swą odwagę, nawet jeżeli głoski wciąż drżały, niepewne wyniku próby. Widziała jednorożce, teraz pędzące jej z pomocą. Gdyby nie była czysta, gdyby naprawdę zrobiła coś złego, te uciekłyby przed nią, ale... Teraz pragnęły jej towarzystwa. To wszystko musiała być więc złośliwa iluzja. Wystarczyło więc skupić się, zaklęcie było jej znane. Wyobraziła sobie, że brama zmienia się w dynio—karocę zaprzężoną w białe konie, niemalże identyczną do wyobrażenia unieśmiertelnionego w historii o Kopciuszku. Drzwi karocy pozostawały otwarte, tak jak otwarta powinna być brama do rezerwatu. — Riddiculus!
| rzut
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ból matki przy utracie dziecka był nieporównywalny. I już chciała krzyczeć, wyć wprost z bólu, by oddał go, by zabrał ją - by ukrócił pękanie serca i łzy pokrywające w panice bladne, wychudzone lico. Kościste zarysowania nóg nie dały rady dogonić idących sylwetek, a zaklęcie zaklęło niepowodzenie jeszcze dogłębniejszym poczuciem niemocy. Ramiona zdawały się łamać w ciężaru gehenny niesionej tym widokiem; jej Raanan, jej słodki Raanan, który dziecięcym uśmiechem budził ją zapachem świeżo zerwanej koniczyny. Raanan, który opatulony poprzedzieranym fartuszkiem mieszał w garnku owsiankę, gdy Florus popłakiwał w matczyne ramię. Ledwie brakowało, by skomlenie dobyło się kobiecych warg, a jednolite tkanki przeszył ból rozerwania. Brakowało jej tchu, brakowało też siły mięśni, które zginały brzuch wpół w usilnym poszukiwaniu energii. Kłucie pod żebrem nasilało wrażenie niemożności, ale szła, nim głos rozniósł się po umyśle, wtórując skrzypnięciu drzwi.
Słowa docierały, ale nie potrafiła odpowiedzieć im od razu. Przed oczyma dalej przebywał syn, tak bardzo nie chciała go stracić, jak gdyby rzucenie zaklęcia miało odebrać bliskość pierworodnego. Dłonie mliły różdżkę, kolejne słowa docierały, a uszy respektowały tylko szum idący z natłoku szaleńczo bijącego serca. Wydawało jej się, że obraz staje się rozmazany, a zeszklone oczy pokrywa poświata utraty świadomości. Zmęczenie; nagły zew chęci walki w ciele tak wyzbytym siły, skończył się zawrotami głowy, które tylko potwierdziły marę, malującą się przed oczyma.
Mamo, mamo! Słowa odbijały się od ścian czaszki, rozprzestrzeniały z prędkością wybornego drapieżnika. Sceneria bólu karmiła twarz pokrytą cierpieniem tyle silniejszym, ile ledwie moment wcześniej obwiniała się za bycie złą matką. Na powrót taką była, na powrót zawiodła. Świst powietrza wpadł pomiędzy skąpane rozmazaną czerwienią wargi, ścięgna szyi napięły się na kościstym tworze, potęgując wrażenie napięcia.
Nie potrafiła już walczyć.
— Riddiculus. — Skierowała dłoń w kierunku mary, pchana pogłosami znajomego głosu jeziora. Oddech spowolnił do nędznego ledwie unoszenia klatki, spojrzenie pokryła wizja wykończenia. Ile bólu była w stanie znieść, gdyby to - co przed nią - stało się prawdą? Jak silną wizją była sceneria synów przebranych w wielobarwne stroje dawnych lat, przypominających w swej kreacji postaci z powiadanych przez jej matkę bajek? Jak silna potrafiła być ona, gdy drżąca w dłoni różdżka wtórowała wypowiadanym słowom, mając odegnać wizję własnego dziecka - odegnać zło, ale odebrać też bolesną prawdę. Świat miał zakołysać się na powrót, nieść chłodem bliskości niedawnego rytuału. Wystarczyła pojedyncza wiązka światła, pojedyncze uwierzenie.
rzut.
Słowa docierały, ale nie potrafiła odpowiedzieć im od razu. Przed oczyma dalej przebywał syn, tak bardzo nie chciała go stracić, jak gdyby rzucenie zaklęcia miało odebrać bliskość pierworodnego. Dłonie mliły różdżkę, kolejne słowa docierały, a uszy respektowały tylko szum idący z natłoku szaleńczo bijącego serca. Wydawało jej się, że obraz staje się rozmazany, a zeszklone oczy pokrywa poświata utraty świadomości. Zmęczenie; nagły zew chęci walki w ciele tak wyzbytym siły, skończył się zawrotami głowy, które tylko potwierdziły marę, malującą się przed oczyma.
Mamo, mamo! Słowa odbijały się od ścian czaszki, rozprzestrzeniały z prędkością wybornego drapieżnika. Sceneria bólu karmiła twarz pokrytą cierpieniem tyle silniejszym, ile ledwie moment wcześniej obwiniała się za bycie złą matką. Na powrót taką była, na powrót zawiodła. Świst powietrza wpadł pomiędzy skąpane rozmazaną czerwienią wargi, ścięgna szyi napięły się na kościstym tworze, potęgując wrażenie napięcia.
Nie potrafiła już walczyć.
— Riddiculus. — Skierowała dłoń w kierunku mary, pchana pogłosami znajomego głosu jeziora. Oddech spowolnił do nędznego ledwie unoszenia klatki, spojrzenie pokryła wizja wykończenia. Ile bólu była w stanie znieść, gdyby to - co przed nią - stało się prawdą? Jak silną wizją była sceneria synów przebranych w wielobarwne stroje dawnych lat, przypominających w swej kreacji postaci z powiadanych przez jej matkę bajek? Jak silna potrafiła być ona, gdy drżąca w dłoni różdżka wtórowała wypowiadanym słowom, mając odegnać wizję własnego dziecka - odegnać zło, ale odebrać też bolesną prawdę. Świat miał zakołysać się na powrót, nieść chłodem bliskości niedawnego rytuału. Wystarczyła pojedyncza wiązka światła, pojedyncze uwierzenie.
rzut.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Ada:
- Po wypowiedzeniu inkantacji, z twojej różdżki popłynęła magia, przybierając na krótką chwilę fioletowy odcień, i ugodziła tqojego sobowtóra w samą pierś - zjawa zadygotała raz, by następnie poddać się odstraszającemu ją zaklęciu, które sprawiło, że przekształciła się w niewielkie stado tańczących dookoła prawdziwej Tonks lunabali, które wesołym krokiem, kiwając jasnymi główkami, wbiegły wprost do otwierającej się celi. Ta zamknęła się za nimi, po raz ostatni kwękając przy tym zawiasami w podobny do zabawkowej piszczałki sposób. Labirynt wokół ciebie znów zaczął się zmieniać - ściany więzienia utraciły iluzję więzienia, a splatające się gęsto gałęzie opadły, wracając do swojego wcześniejszego stanu, którym był zwyczajnie bardzo wysoki żywopłot i szmaragdowa, wilgotna trawa pod twoimi butami. Zniknęła również sylwetka Michaela, udowadniając ci w ten sposób, że był tylko częścią tej złudnej wizji. W miejscu, gdzie uprzednio leżał, teraz znajdował się czarny, ostry kawałek metalu w kształcie grotu strzały, ale o wiele od niej szerszy. Jakby sam koniec ostrza miecza.
- Celine:
- Pierwszy ruch różdżką był niepewny, zadrżała ci dłoń, ale twój umysł prędko odnalazł drogę w odpowiednim kierunku, magią zabierając strach i zamieniając go w śmiech, gdy sylwetka Corneliusa nagle obrosła w stare, pstrokate szaty przypominające te z dawnych epok. Zjawa aż czknęła bezgłośnie, gdy strzelający do góry baskin przesłonił jej pół twarzy, a upierzony gęsto kapelusz zasłonił kolejne pół, rozkazując Sallowowi niemal po omacku tańczyć, stukając przy tym francuskimi obcasikami, w celu odnalezienia drogi ucieczki. Tej jednak nie było - tracąc źródło strachu, którym tak chętnie się żywił, osłabł tak, że otwarta skrzynia wciągnęła go niemal natychmiast, nie dając nawet krótkiej chwili, by usiłował z nią walczyć. Krople szczęścia opadły na twoje serce, lęku już nie było, odpływał nieproszony - podobnie działo się z labiryntem wokół ciebie. Biblioteczne regały znów stały się gęsto splecionymi łodygami, które opadały, zabierając ze sobą iluzję gabinetu. Stałaś już na owalnej polanie, a tuż obok ciebie zalśnił w księżycowym blasku czarny fragment ostrza, po obu stronach nadłamany, po jednej nieco ostrzejszy, jakby kiedyś był używany w przeznaczonym sobie celu, jednak czas nie pozostał dla niego łaskawy.
- Evelyn:
- Zaklęcie, które nie sięgnęło celu, i twoje myśli, które wciąż związane były z bratem, były dla wilkołaka zaproszeniem do ataku. Wilkołak ruszył przed siebie, otwierając paszczę w bezgłośnym ryku, ale nie zdołał do ciebie dotrzeć, bo mglista postać wilczycy ruszyła ci na ratunek. Strażniczka skoczyła na spotkanie z boginem i udało jej się go odepchnąć, ale była nietrwałym, baśniowym tworem i w tym samym momencie zniknęła, zostawiając po sobie tylko malutkie drobiny białej magii rozwiewające się w powietrzu. Wilkołak potrząsnął łbem, zderzenie z wilczycą musiało go na chwilę oślepić. I w tym momencie dezorientacji trafiło go zaklęcie Riddiculusa, zmuszając do zmiany - wilcze ciało stało się rybie, zostawiając po sobie jedynie skrawki poprzedniej formy. Nie trwał w tym stanie długo, wyczuwając w tobie mieszaninę niespokojnych uczuć i zszargane nerwy, ale jej magia go pokonała, a skrzynia wciągnęła, zamykając się z głośnym trzaskiem. Polana zaczęła tracić swoją dotychczasową postać, wracając do poprzedniego stanu - owalna, trawiasta polana obudowana wysokim żywopłotem. Poczułaś czyjąś ciepłą dłoń ocierającą łzy płynące po policzku, chwilowe tchnienie życia, ale nikogo wokół ciebie nie było. Tknął cię jedynie chłód metalu, który nagle znalazł się w twojej dłoni. Na czarnym kruszcu, który wyglądał jak fragment ostrza, odbijało się mleczne światło księżyca nad Dorset.
- Hector:
- Melancholy tańczyła z boginem, nie pozwalając mu podejść bliżej, i zniknęła dopiero w chwili, gdy wyczuła magię kumulującą się w koniuszku różdżki - promień zaklęcia ugodził dementora, zmuszając go do porzucenia prób żerowania na twoim strachu. Jego szata wystrzeliła w górę, zdradzając, że kryła się pod nią prefetka, za którą Hector bardzo nie przepadał. Zrobiła się czerwona na twarzy, zakrywając dłońmi swój odsłonięty dekolt w panicznym geście. Wyglądała, jakby chciała wciąż atakować, ale twoje zaklęcie odebrało jej jakąkolwiek moc i zmuszona była rzucić się w kierunku skrzyni - ta ostatecznie zamknęła za nią swoje wieko i zamek, wiążąc tam magiczną istotę. Być może ta wizja pozostawiła po sobie ślad rozbawienia, a być może żalu - cokolwiek to było, wyraźnie poczułeś, jak ciężar opada z twojego serca, zostawiając po sobie spokój i ulgę. Kopuła, którą tworzyły dotąd gałęzie, zaczęła się otwierać, wpuszczając na polanę księżycową poświatę. Znów otoczyła cię trawiasta polana i wysokie żywopłoty, znów byłeś tutaj sam. Coś błysnęło pod twoimi kolanami, a gdy zwróciłeś ku temu swój wzrok, zauważyłeś podłużny, ułamany fragment rękojeści oplecionej brązowym rzemykiem.
- Everett:
- Etażerka zaklekotała ostrzegawczo szufladą - ostrzegawczo tylko dla bogina, który na ten dźwięk cofał się w strachu pod drzwi, próbując wydostać się z pomieszczenia. Mimo że promień pierwszego zaklęcia minął bogina i rozbił się o ścianę, rozświetlając pokój, drugi objął go magią, zmuszając do porzucenia próby dalszego ucztowania na twoim strachu. Zjawa nagle zaczęła się przekształcać, kulić w sobie, aż zamiast kobiety na podłodze został kopczyk damskich ubrań, z których nagle wychyliła się główka bobra. Zwierzę aż podskoczyło i już miało zamiar uciec, kiedy szuflada wciągnęła go do środka, zamykając się głośno. Poczułeś ulgę, jakieś ciche tchnienie spokoju zmieszanego z bladym szczęściem. Twój syn miał się dobrze, a kobieta, którą widziałeś, była tylko wizją, którą labirynt postanowił przed tobą postawić. Również magia samego labiryntu odpowiedziała na pokonanie przez ciebie własnego lęku - łodygi zaczęły opadać, pokój rozpierzchał się w mglistej poświacie iluzji, aż w końcu pozostało tylko łóżko, na którym jeszcze chwilę temu leżało zawiniątko. W białym materiale leżał kawałek metalowej, rzeźbionej, oplecionej rzemieniem rękojeści, wyglądającej, jakby ktoś rozłączył ją od swojej bliźniaczki. Przy dolnej krawędzi dostrzegłeś drobiny obsydianu sugerujące, że ktoś musiał użyć ogromnej siły, by oddzielić rękojeść od ostrza.
- Neala:
- Inkantacja zaklęcia była dokładna, a promień zaklęcia trafił celnie - jeleń nie zdążył zareagować. Na jego porożu siła twojej magii zawiązała mu wielobarwne wstążki, podfruwające za każdym razem, gdy usiłował wykonać krok w różowych wrotkach; w końcu po staraniach rozkraczył się na ziemi, zmieniając ostatecznie w obłok szarej, gęstej mgły, którą wciągnął kuferek stojący tuż przed tobą. Pokonałaś bogina. Niedźwiedź, twój strażnik, zniknął w momencie, gdy wieko kuferka zamknęło się na dobre; pozostawił po sobie migoczące drobiny rozmywane przez wiatr. Zamiast strachu pojawił się śmiech, rozgonił ciężkie chmury i rozmył iluzję zamykającej się polany. Kuferek również zniknął, a na jego miejscu zobaczyłaś czarny, lśniący kawałek ostrza, który niegdyś musiał stanowić fragment całości.
- Maria:
- Głos Pani Jeziora umilkł, dając ci przestrzeń do znalezienia w sobie siły, która pokierowała twoją magią, dłonią i różdżką. Jednorożce rozbiegły się, gdy zobaczyły błysk zaklęcia, ale wciąż były blisko, a brama zaczęła rosnąć, puchnąć, przeobrażać swój kształt, aż w końcu na twoich oczach powstała karoca w kształcie dyni, którą prowadziły dwa białe, niemal przezroczyste konie. Twór przetoczył się przez polanę, ale nie oparł się wołającej go mocy dębu - otwarta skrytka w pniu wciągnęła bogina, natychmiast zamykając za nim drzwiczki. Uwolnione jednorożce wybiegły do Marii, trącając ją miękkimi nosami i biegając wokół, upewniając w tym, że cokolwiek zrobiła, wciąż była ich godna. Trwało to kilka krótkich chwil, później iluzja zaczęła zanikać, a wraz z nią zniknęły również szlachetne sylwetki magicznych stworzeń. Jeden z nich coś jednak po sobie zobaczył - obok śladu kopyta dostrzegłaś lśniący w szmaragdzie trawy czarny kawałek metalu, ostrego na krawędziach, chłodnego i ciężkiego, który wydawał ci się odłupany od większej części oręża.
- Hazel:
- Sceneria wokół ciebie drżała, światło lamp gasło, jakby ciemność, która spowijała ulicę, miała za chwilę pochłonąć każdą jego cząstkę i oblec cię nieprzepuszczającym nadziei kocem, zamykając w nim na długi czas. Ale strażnik przy tobie był, zatrzymał w miejscu istotę, która podstępem chciała zabrać ci szansę na uratowanie syna; ty jednak odnalazłaś w sobie siłę - promień zaklęcia ugodził mężczyznę w plecy i zmusił do zmiany swojej postaci tak, jak wyobraziłaś to sobie ty. Płaszcz mężczyzny spłynął na ziemię, jakby sylwetka, którą opinał, wyparowała, i wyczołgali się spod niej dwaj chłopcy, doskonale ci zresztą znani. Raanan, śmiejąc się, chwycił brata za dłoń. Obaj ubrani byli jak dwaj rycerze, w ubraniach imitujących srebrne zbroje, z drewnianymi mieczami w dłoniach. Pomachali do ciebie i szturchając się w zabawie, pomknęli w stronę otwartej klatki schodowej. Drzwi zamknęły się za nimi, ale ty już się nie bałaś. Byli bezpieczni. Wrócili do domu. Spokój wypędził z serca strach, magia labiryntu ugięła się pod nim, wracając do swojej wcześniejszej postaci. Jedynym elementem, który teraz odróżniał się na tle wilgotnej od rosy trawy, był czarny fragment ostrza, odbijający światło księżyca niczym lustro.
Staliście tak wszyscy w otaczającej was ciszy, sami na polanach, do których doprowadzili was wasi strażnicy, aż w końcu żywopłoty przed wami, do tej pory obiecujące przejście, zaczęły rozsuwać swe gałęzie, odkrywając przed wami schroniony wcześniej posąg i stojący przed nim kamienny ołtarz, pusty, obdrapany przez upływający czas i wiejący między liśćmi wiatr. Marmurowa posąg przedstawiał męską sylwetką okrytą kamiennym płaszczem z kapturem głęboko narzuconym na twarz, której nie można było dostrzec. Klękał na jednym kolanie, jedno ramię, prawe, wysuwając do przodu, z pięścią zaciśniętą na czymś, czego aktualnie tam nie było - sprawiał wrażenie podpierającego się na owym czymś, może przedmiocie, a może nieznanej wam magii. Wyryty w kamieniu płaszcz okrywał całą jego sylwetkę, stając się dla niego symbolicznym schronieniem przed oczami postronnych. Mogliście się również zorientować, że znów staliście wszyscy razem w tym samym miejscu - na szerokiej polanie, przed obliczem Króla Rybaka, który przemówił głębokim, wiekowym głosem. Tym razem był blisko, a choć nie widzieliście ruchu jego warg, a posąg wciąż stał nieruchomo, wiedzieliście, że to mówi On.
Niewielu śmiałków było w stanie przebrnąć przez własny strach. Większość z nich pozwalało mu się pochłonąć, pozwalało pożreć się własnym obawom, które tworzone cudzą dłonią stawały się jeszcze bardziej realne niż w ich umysłach. Wciąż słyszę ich krzyki, ziemia wciąż leczy rany po śladach ich palców błagających o ratunek, drzewa śpiewają żałobne hymny, gdy nadchodzi noc. Wy jednak - dotarliście aż tutaj i za to oddaję wam chwałę. Odnaleźliście również mój miecz - skradziony mi przez ludzi chcących ratować siebie i innych przed losem, który im zgotowałem. Połóżcie go przede mną. Złóżcie na powrót jego fragmenty w całość i pozwólcie, bym mógł znów się z nim połączyć.
Dzięki przywódczym działaniom Hazel i błogosławieństwom Pani Jeziora, wszyscy do końca wydarzenia dostajecie premię +15 do wszystkich rzutów (łącznie).
Czas na odpis trwa do 25.10.
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore (na discordzie również zapraszam!).
Strach powoli obumierał, zastępowany rozbawieniem, aż drżące od histerycznego płaczu wargi zadrżały od uśmiechu, a w gardle zatańczył chichot. Tak właśnie powinien skończyć prawdziwy Cornelius Sallow - wyśmiany, pogardzany, wchłonięty przez bezdenne więzienie, które stłamsi godność i zetrze arogancję na popiół. Odarty z przerażającej aury. Świat był nadto okrutny bez jego osoby, Brytania go nie potrzebowała, na pewno nie będzie dla niego miejsca w wywalczonej wolności, o którą tak zabiegał Zakon Feniksa i podziemne Ministerstwo rezydujące w Plymouth, za którym Celine, może nie aktywnie, lecz biernie, opowiadała się całym sercem. Pomyślała teraz o tym miejscu, tych ludziach, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, z nadzieją rosnącą na miejscu żmijowiska opuszczonego przez ostygłą panikę; ostatni raz przyjrzała się zamkniętej skrzyni, by potem obrócić głowę i powieść spojrzeniem za zanikającymi ścianami, które zastępowały elegancką powierzchnię szmaragdowymi liśćmi labiryntu. Przetrwałaś, powtarzała sobie, przetrwałaś, a on nie może cię tu dosięgnąć. Wzniosła wzrok ku rozłożystemu baldachimowi czarnego nieba i nasączała płuca rześkim wieczornym powietrzem, szczęśliwa z każdego oddechu - gdy nagle na krawędzi wzroku coś odbiło lunarną poświatę i przykuło spojrzenie. Coś ostrego, atramentowego; kawałek klingi? Leciwy odłamek omamił jej uwagę, sięgnęła po niego i ostrożnie ujęła w dłonie, tak, by się nie pokaleczyć, a gdy na nowo wyprostowała plecy, dostrzegła pozostałych śmiałków na polanie. Magia sprowadziła ich tu wszystkich. Serce półwili momentalnie rozszalało się w piersi, szeroko otwartymi sarnimi oczyma taksowała ich w poszukiwaniu oznak bólu i udręki, po czym puściła się biegiem w kierunku Neali, którą tak bardzo chciała uściskać.
- Nic ci nie jest, promyku? - spytała troskliwie, by po chwili sięgnąć spojrzeniem twarzy każdego z pozostałych. Na dłużej zatrzymała wzrok na Adrianie i Hectorze, odetchnąwszy z ulgą, bo chyba rzeczywiście nic im nie dolegało. Blade twarze, błyszczące oczy, nic więcej. Potem spojrzała na Everetta, na panią Wilde, finalnie ogniskując też wzrok na Marii i Evelyn. - Jesteście cali? - zwróciła się do swoich towarzyszy. Gdzie przepadła pozostała dwójka? Tego nie wiedziała, zauważyła jednak, że każdy z nich otrzymał za pokonaną próbę fragment onyksowego miecza, i zastygła, gdy otulił ich znajomy głos Króla Rybaka. Kreślił smutną przeszłość, pełną krwi, cierpienia i strachu. Tęsknota za zjednoczeniem z utraconym artefaktem była żywa, niemal namacalna, Celine miała wrażenie, że srebrzyła każdy listek na gałęziach labiryntu i śpiewała do nich z księżyca, a oni mogli położyć temu kres i zwrócić mu spokój. - To jak puzzle - szepnęła, kiedy duch monarchy umilkł, i spojrzała na odłamek w swoich dłoniach, unosząc go nieco wyżej. - Mam tu chyba kawałek jednego boku - powiadomiła towarzyszy, by zaraz kucnąć na ziemi z taneczną lekkością i ułożyć cząstkę na ołtarzu nieopodal pomnika, ostrą krawędzią do zewnątrz. Czy miecz miał zostać scalony magią? Baśniową, niewidzialną siłą, która złączy odpryski złotym spoiwem i przywróci im dawny blask? Ogarnęła ją ekscytacja, wyobraźnia zawrzała, kiedy odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na pozostałych z uśmiechem, zachęcającym i aksamitnym.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nic ci nie jest, promyku? - spytała troskliwie, by po chwili sięgnąć spojrzeniem twarzy każdego z pozostałych. Na dłużej zatrzymała wzrok na Adrianie i Hectorze, odetchnąwszy z ulgą, bo chyba rzeczywiście nic im nie dolegało. Blade twarze, błyszczące oczy, nic więcej. Potem spojrzała na Everetta, na panią Wilde, finalnie ogniskując też wzrok na Marii i Evelyn. - Jesteście cali? - zwróciła się do swoich towarzyszy. Gdzie przepadła pozostała dwójka? Tego nie wiedziała, zauważyła jednak, że każdy z nich otrzymał za pokonaną próbę fragment onyksowego miecza, i zastygła, gdy otulił ich znajomy głos Króla Rybaka. Kreślił smutną przeszłość, pełną krwi, cierpienia i strachu. Tęsknota za zjednoczeniem z utraconym artefaktem była żywa, niemal namacalna, Celine miała wrażenie, że srebrzyła każdy listek na gałęziach labiryntu i śpiewała do nich z księżyca, a oni mogli położyć temu kres i zwrócić mu spokój. - To jak puzzle - szepnęła, kiedy duch monarchy umilkł, i spojrzała na odłamek w swoich dłoniach, unosząc go nieco wyżej. - Mam tu chyba kawałek jednego boku - powiadomiła towarzyszy, by zaraz kucnąć na ziemi z taneczną lekkością i ułożyć cząstkę na ołtarzu nieopodal pomnika, ostrą krawędzią do zewnątrz. Czy miecz miał zostać scalony magią? Baśniową, niewidzialną siłą, która złączy odpryski złotym spoiwem i przywróci im dawny blask? Ogarnęła ją ekscytacja, wyobraźnia zawrzała, kiedy odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na pozostałych z uśmiechem, zachęcającym i aksamitnym.
[bylobrzydkobedzieladnie]
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 23.10.23 17:05, w całości zmieniany 2 razy
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Parsknęła pod nosem, obserwując jak roztańczone lunaballe pakują się zgodnie do celi, ale rozbawienie szybko uleciało, gdy labirynt znów zaczął się zmieniać. Spojrzenie czarownicy odruchowo odpłynęło w kierunku sylwetki męża, ale kiedy i ta zniknęła, nie pozostało jej już nic innego jak obserwacja niewiarygodnie wysokiego żywopłotu i soczyście zielonej trawy. Mimo tego, że ostatecznie nieszczęsna scena okazała się jedynie boginem ― jakaś jej część wgryzła się w jej duszę na tyle mocno, by rozlać się niepokojem wśród myśli i wzbudzić nagłą potrzebę upewnienia się co do faktycznego stanu zdrowia Michaela. Może był cały, może naprawdę, ale to naprawdę, nic się nie stało. Ale po tym, jak trzeciego lipca zobaczyła ponuraka, posępny symbol śmierci, wolałaby się dwa razy upewnić, niż potem wyrzucać sobie przeoczenie.
Spotkanie z aurorem musiało zejść jednak na dalszy plan; teraz nadal tkwiła w środku labiryntu, a cała ta sytuacja zaczynała ją mocno męczyć. Czy Król Rybak ich stąd kiedyś wypuści? Czy będą tu tkwić tak długo, że sami staną się elementami legendy? Przypomniała sobie scenę pierwszą, wesoły bankiet na którym kładł się cień śmierci i w duchu uznała, że chyba tam odnalazłaby się najlepiej.
Postąpiła krok do przodu, chcąc się lepiej zorientować w terenie, ale jej spojrzenie zwabił nikły błysk w miejscu w którym jeszcze chwilę temu leżało ciało jej męża. Pochyliła się i ostrożnie podniosła z ziemi coś… jakiś odłamek, ostry odłamek. Adda ściągnęła chmurnie brwi, a umysł podsunął jej skojarzenie z mieczem, tym samym, którym ugodzono Króla Rybaka w pierwszej scenie. Czy to to? Odłamek miecza?...
Labirynt zaszeleścił obietnicą wyjścia, Adda momentalnie poderwała głowę do góry, akurat w momencie w którym gałęzie całkiem się rozsunęły, ukazując posąg i najbliższą mu okolicę. Ostrożnie i nieufnie, doskonale pamiętając akcję z boginem, postąpiła naprzód, wyszła na kolejną niewielką polanę na które stało już parę osób i wciąż dochodziły kolejne. Wzrokiem odszukała najdroższe jej dusze ― Evelyn i Everetta, zaraz potem zauważyła Hectora, który zdawał jej się nieco bledszy niż zwykle, ale wciąż opanowany. Celine rzuciła jej się w oczy jako ostatnia; Adda odniosła wrażenie, że tancerka także rozgląda się za znajomymi, więc posłała jej krótki uśmiech, mający znaczyć mniej więcej tyle co “wszystko w porządku”.
― Jak się bawicie? Mam nadzieję, że wyśmienicie? ― zagadnęła mrukliwie Everetta i Evelyn. ― Też natknęliście się na bogina? ― dodała ściszonym tonem, ale nim rozmowa zdołała się rozwinąć ― przecięło ją odkrycie Celine. Adda skinęła głową w bok, zachęcając towarzyszy do podejścia bliżej.
― Ja mam chyba sam koniec klingi ― odezwała się i ułożyła kawałek na ołtarzu, nieco dalej od tego należącego do Celine.
Spotkanie z aurorem musiało zejść jednak na dalszy plan; teraz nadal tkwiła w środku labiryntu, a cała ta sytuacja zaczynała ją mocno męczyć. Czy Król Rybak ich stąd kiedyś wypuści? Czy będą tu tkwić tak długo, że sami staną się elementami legendy? Przypomniała sobie scenę pierwszą, wesoły bankiet na którym kładł się cień śmierci i w duchu uznała, że chyba tam odnalazłaby się najlepiej.
Postąpiła krok do przodu, chcąc się lepiej zorientować w terenie, ale jej spojrzenie zwabił nikły błysk w miejscu w którym jeszcze chwilę temu leżało ciało jej męża. Pochyliła się i ostrożnie podniosła z ziemi coś… jakiś odłamek, ostry odłamek. Adda ściągnęła chmurnie brwi, a umysł podsunął jej skojarzenie z mieczem, tym samym, którym ugodzono Króla Rybaka w pierwszej scenie. Czy to to? Odłamek miecza?...
Labirynt zaszeleścił obietnicą wyjścia, Adda momentalnie poderwała głowę do góry, akurat w momencie w którym gałęzie całkiem się rozsunęły, ukazując posąg i najbliższą mu okolicę. Ostrożnie i nieufnie, doskonale pamiętając akcję z boginem, postąpiła naprzód, wyszła na kolejną niewielką polanę na które stało już parę osób i wciąż dochodziły kolejne. Wzrokiem odszukała najdroższe jej dusze ― Evelyn i Everetta, zaraz potem zauważyła Hectora, który zdawał jej się nieco bledszy niż zwykle, ale wciąż opanowany. Celine rzuciła jej się w oczy jako ostatnia; Adda odniosła wrażenie, że tancerka także rozgląda się za znajomymi, więc posłała jej krótki uśmiech, mający znaczyć mniej więcej tyle co “wszystko w porządku”.
― Jak się bawicie? Mam nadzieję, że wyśmienicie? ― zagadnęła mrukliwie Everetta i Evelyn. ― Też natknęliście się na bogina? ― dodała ściszonym tonem, ale nim rozmowa zdołała się rozwinąć ― przecięło ją odkrycie Celine. Adda skinęła głową w bok, zachęcając towarzyszy do podejścia bliżej.
― Ja mam chyba sam koniec klingi ― odezwała się i ułożyła kawałek na ołtarzu, nieco dalej od tego należącego do Celine.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Wygiął kąciki ust z rozbawieniem, a potem zmusił się do ochrypłego śmiechu - pamiętając jak i szczerze chcąc odgonić bogina, bo choć przywołana przez niego wizja była komiczna to nie bawiła go szczerze. Wymuszone uczucia splotły się z goryczą, ale przynajmniej zamknięcie istoty w skrzyni ostatecznie przekonało Hectora o tym, że ani Orestesa ani dementora tu nie było. Że syn był bezpieczny, choć w Vale'u pozostało uporczywe pragnienie sprawdzenia tego, czy na pewno. Myśli błądziły w stronę plaży, teściów i dziecka, coraz trudniej było mu się skupić na zagadkach labiryntu i losach martwego króla. Orestes żył, wbrew upiornym przepowiedniom z trzeciego lipca - żył i go potrzebował.
Dostrzegł fragment rękojeści pod swoimi nogami i nachylił się by podnieść znalezisko.
Na kolejnej polanie omiótł wzrokiem posąg, a potem poszukał spojrzeniem wszystkich zgromadzonych. Blady, nerwowo studiował ich miny i gesty - czy też zostali poddani okrutnej próbie, czy może jako jedyny miał pecha wpaść na zbiegłego bogina? Celine ściskała Nealę, samemu podszedł więc do Addy, Everetta i Evelyn, chcąc zakomunikować coś przyjaciółce. Dosłyszał końcówkę jej cichych słów o boginie i skrzywił się, wyjątkowo nie próbując zamaskować tego, jak kruche jest jego opanowanie.
-Wszyscy widzieliśmy boginy? - i byli tu wszyscy, oprócz krewnego Archibalda (w Weymouth nie mogło mu się chyba stać nic złego) i... -...widzieliście gdzieś Theo? - pobladł, zastanawiając się, czy przyjaciel odleciał na miotle i zostawił go samego (ukłucie rozczarowania) czy też dalej walczył ze swoim lękiem (silniejsze ukłucie wyrzutów sumienia). Czym mógł być, szpitalną salą? Obiecał przecież już nigdy nie zostawiać go w szpitalu samego.
-Przełożymy drinka na kiedy indziej, muszę jak najszybciej znaleźć Orestesa. Zabawa zabawą, ale po czymś takim nie odzyskam w kwadrans wiary w jego bezpieczeństwo. - mruknął do Addy, a potem zawiesił smutne, nienachalnie pytające spojrzenie na mogącym usłyszeć jego słowa Everettcie, zastanawiając się czy i jego najgłębsze lęki przybierały kształt strachu o syna i czy on rwie się już do powrotu do Jarvisa.
Lęki. Może i nie mógł pomóc Theo, ale obiecał pomagać j e j, a zostawił ją samą. Szukał wzrokiem Celine, najpierw ściskającej przyjaciółkę, potem tanecznie podchodzącej do ołtarza. Wysłuchał słów Króla Rybaka i ruszył za Addą do kamiennej płyty, gdzie przytaknął obydwu blondynkom. Theo wiedziałby dokładnie, jaki kawałek miecza jest jakim, ale przynajmniej zagadka Hectora była dość jasna: -Ja mam rękojeść. - ułożył rękojeść w dostatecznej odległości, by między nią i ostrzem można było wpasować kolejne kawałki układanki, a potem odsunął się od ołtarza i przysunął do Celine. Zauważył jej śliczny uśmiech, ale kto nie potrafił uśmiechać się na zawołanie? Szukał przede wszystkim jej spojrzenia, niespokojnie, jego własne zdawało się jakieś gorączkowe.
-Jak się czujesz? - zniżył głos do szeptu, robiąc gest jakby chciał złapać ją za ramię, ale ostatecznie musnął tylko dziewczęcy łokieć własną dłonią, zakłopotany. Obiecał jej, że nikt nie dowie się o naturze ich znajomości, ale nie potrafił, nie chciał trzymać się w takiej sytuacji z daleka. -Nie powinnaś widzieć ani myśleć... nie tu, nie teraz. - w chaotyczne słowa spróbował tchnąć współczucie, Festiwal miał być dla niej tarczą, a nie powrotem do leczonych u niego traum. -Jestem dla Ciebie, Celine, jeśli potrzebujesz, zawsze. - nawet wśród wolnych dni i zabawy, znajdzie przecież dla niej czas.
Dostrzegł fragment rękojeści pod swoimi nogami i nachylił się by podnieść znalezisko.
Na kolejnej polanie omiótł wzrokiem posąg, a potem poszukał spojrzeniem wszystkich zgromadzonych. Blady, nerwowo studiował ich miny i gesty - czy też zostali poddani okrutnej próbie, czy może jako jedyny miał pecha wpaść na zbiegłego bogina? Celine ściskała Nealę, samemu podszedł więc do Addy, Everetta i Evelyn, chcąc zakomunikować coś przyjaciółce. Dosłyszał końcówkę jej cichych słów o boginie i skrzywił się, wyjątkowo nie próbując zamaskować tego, jak kruche jest jego opanowanie.
-Wszyscy widzieliśmy boginy? - i byli tu wszyscy, oprócz krewnego Archibalda (w Weymouth nie mogło mu się chyba stać nic złego) i... -...widzieliście gdzieś Theo? - pobladł, zastanawiając się, czy przyjaciel odleciał na miotle i zostawił go samego (ukłucie rozczarowania) czy też dalej walczył ze swoim lękiem (silniejsze ukłucie wyrzutów sumienia). Czym mógł być, szpitalną salą? Obiecał przecież już nigdy nie zostawiać go w szpitalu samego.
-Przełożymy drinka na kiedy indziej, muszę jak najszybciej znaleźć Orestesa. Zabawa zabawą, ale po czymś takim nie odzyskam w kwadrans wiary w jego bezpieczeństwo. - mruknął do Addy, a potem zawiesił smutne, nienachalnie pytające spojrzenie na mogącym usłyszeć jego słowa Everettcie, zastanawiając się czy i jego najgłębsze lęki przybierały kształt strachu o syna i czy on rwie się już do powrotu do Jarvisa.
Lęki. Może i nie mógł pomóc Theo, ale obiecał pomagać j e j, a zostawił ją samą. Szukał wzrokiem Celine, najpierw ściskającej przyjaciółkę, potem tanecznie podchodzącej do ołtarza. Wysłuchał słów Króla Rybaka i ruszył za Addą do kamiennej płyty, gdzie przytaknął obydwu blondynkom. Theo wiedziałby dokładnie, jaki kawałek miecza jest jakim, ale przynajmniej zagadka Hectora była dość jasna: -Ja mam rękojeść. - ułożył rękojeść w dostatecznej odległości, by między nią i ostrzem można było wpasować kolejne kawałki układanki, a potem odsunął się od ołtarza i przysunął do Celine. Zauważył jej śliczny uśmiech, ale kto nie potrafił uśmiechać się na zawołanie? Szukał przede wszystkim jej spojrzenia, niespokojnie, jego własne zdawało się jakieś gorączkowe.
-Jak się czujesz? - zniżył głos do szeptu, robiąc gest jakby chciał złapać ją za ramię, ale ostatecznie musnął tylko dziewczęcy łokieć własną dłonią, zakłopotany. Obiecał jej, że nikt nie dowie się o naturze ich znajomości, ale nie potrafił, nie chciał trzymać się w takiej sytuacji z daleka. -Nie powinnaś widzieć ani myśleć... nie tu, nie teraz. - w chaotyczne słowa spróbował tchnąć współczucie, Festiwal miał być dla niej tarczą, a nie powrotem do leczonych u niego traum. -Jestem dla Ciebie, Celine, jeśli potrzebujesz, zawsze. - nawet wśród wolnych dni i zabawy, znajdzie przecież dla niej czas.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myślałem, że nic z tego. Że i druga wiązka zaklęcia uderzy w ścianę, nie sięgając sylwetki szkarady, nie przynosząc oczekiwanego rezultatu. Na szczęście los postanowił się do mnie uśmiechnąć, zadać kłam najczarniejszym z wyobrażanych sobie scenariuszy; nie zdołałem mrugnąć, a w miejscu upiornej kobiety została jedynie kupka porzuconych pod drzwiami ubrań, z nich zaś wychynęła głowa bobra – nieszkodliwego, kojarzącego mi się z Primą zwierzaka. W następnej chwili pochłonęła go żarłoczna etażerka, więżąc bogina, bo tym musiał być potwór, ta istota z mych koszmarów, raz na zawsze. Czy to naprawdę koniec? Czy już nigdy więcej nie miałem jej zobaczyć...?
Dopiero wtedy odetchnąłem pełną piersią, jak gdyby kamień spadł mi z serca. Co więcej, przygnębiająca, skąpana w mroku sceneria zaczęła się odmieniać; pokój zniknął, tak samo skrzypiące pod nogami deski, zastąpiła je miękka, skąpana w blasku gwiazd – i komety – polana. Mimo to łóżko wciąż stało obok, na nim zaś spoczywał imitujący zawiniątko kocyk. Ciekawość nakazała uczynić krok do przodu, a później kolejny, byle przekonać się, czy na pewno znajdę tam jedynie pustkę, dlaczego mebel nie zdematerializował się jak cała reszta mrocznej sypialni. Wtedy też ujrzałem przedziwny przedmiot, którego chwilę temu – dałbym sobie za to rękę uciąć – jeszcze tu nie było. Ująłem fragment czegoś, co wyglądało jak rękojeść, z dyktowaną rozsądkiem ostrożnością; nie obawiałem się jednak kolejnej próby, bo uczucie nienaturalnej ulgi wciąż było we mnie silne. Dodawało ono sił, pozwalało uspokoić bieg serca; a także niemalże przekonać siebie samego, że Jarvis z pewnością był bezpieczny, że ta scena w żadnym stopniu nie reprezentowała prawdy.
Wciąż skupiałem spojrzenie na obsydianowej, obwiązanej rzemieniem powierzchni, gdy żywopłot zaczął się rozstępować, tym samym pozwalając mi ruszyć dalej, jeszcze dalej, w głąb tego przeklętego labiryntu. Zmarszczyłem brwi na widok posągu – wyraźnie czegoś mu brakowało, czegoś w ręce lub przy ręce – i rozciągającego się obok ołtarza. Kątem oka dostrzegłem ruch, to sprawiło, że zwróciłem uwagę nie tylko na dziwa nowej polany, ale i dołączających do mnie czarodziejów; całych, zdrowych...? Zmusiłem usta, by złożyły się w uśmiechu, chciałem nim uraczyć wszystkich, którzy tylko spojrzeliby w moim kierunku – najważniejsze jednak było, by odnaleźć Adę i Evelyn, przekonać się, czemu musiały stawić czoła w trakcie swych wędrówek. Nim zdołałbym do nich dotrzeć, w pół kroku zatrzymał mnie głos, którego nie pomyliłbym z żadnym innym; głos Króla Rybaka. Pokonaliśmy strach, odnaleźliśmy fragmenty miecza, czy oznaczało to koniec prób? Koniec wyzwań?
– Nigdy nie bawiłem się lepiej – odparłem Adzie, wplatając w swe słowa odpowiednią dawkę ironi; w ten sposób łatwiej było maskować niedawny strach. – I tak, wyskoczył na mnie bogin, psidwacza jego... – urwałem, albo raczej dokończyłem przekleństwo pod nosem, racząc przyjaciółkę badawczym spojrzeniem; następnie przeniosłem zabarwiony troską wzrok na pobladłą twarz Evelyn, nie chcąc być przy tym zbyt nachalnym, ale jednocześnie nie potrafiąc tego nie robić, nie martwić się, nie patrzeć. – Wszystko w porządku? – zapytałem cicho, z zawahaniem. Zrozumiałbym, gdyby nie chciała odpowiadać. Wtedy też podeszła do nas blondwłosa tancereczka, kierując się w stronę ołtarza. Czy byli cali? – Wciąż w jednym kawałku. A Ty, ptaszyno? – zwróciłem się do Celine, tak kruchej i wiotkiej; nie chciałem nawet strzelać, z jakimi demonami stoczyła walkę. Lepiej było spuścić na to zasłonę milczenia. – Nie widziałem go. Może zrezygnował? – odpowiedziałem Hectorowi, myśląc tutaj o Theo, tym samym Theo, który nie tak dawno temu porwał Evelyn na parkiet. Bo przecież czy organizatorzy nie zaproponowali czegoś podobnego tej małej, rudej, jeszcze w trakcie pobytu w zamku? – O patrz, też mam część rękojeści – dodałem niewiele później, układając swój kawałek zaraz przy tym, który złożył na płycie Vale.
Dopiero wtedy odetchnąłem pełną piersią, jak gdyby kamień spadł mi z serca. Co więcej, przygnębiająca, skąpana w mroku sceneria zaczęła się odmieniać; pokój zniknął, tak samo skrzypiące pod nogami deski, zastąpiła je miękka, skąpana w blasku gwiazd – i komety – polana. Mimo to łóżko wciąż stało obok, na nim zaś spoczywał imitujący zawiniątko kocyk. Ciekawość nakazała uczynić krok do przodu, a później kolejny, byle przekonać się, czy na pewno znajdę tam jedynie pustkę, dlaczego mebel nie zdematerializował się jak cała reszta mrocznej sypialni. Wtedy też ujrzałem przedziwny przedmiot, którego chwilę temu – dałbym sobie za to rękę uciąć – jeszcze tu nie było. Ująłem fragment czegoś, co wyglądało jak rękojeść, z dyktowaną rozsądkiem ostrożnością; nie obawiałem się jednak kolejnej próby, bo uczucie nienaturalnej ulgi wciąż było we mnie silne. Dodawało ono sił, pozwalało uspokoić bieg serca; a także niemalże przekonać siebie samego, że Jarvis z pewnością był bezpieczny, że ta scena w żadnym stopniu nie reprezentowała prawdy.
Wciąż skupiałem spojrzenie na obsydianowej, obwiązanej rzemieniem powierzchni, gdy żywopłot zaczął się rozstępować, tym samym pozwalając mi ruszyć dalej, jeszcze dalej, w głąb tego przeklętego labiryntu. Zmarszczyłem brwi na widok posągu – wyraźnie czegoś mu brakowało, czegoś w ręce lub przy ręce – i rozciągającego się obok ołtarza. Kątem oka dostrzegłem ruch, to sprawiło, że zwróciłem uwagę nie tylko na dziwa nowej polany, ale i dołączających do mnie czarodziejów; całych, zdrowych...? Zmusiłem usta, by złożyły się w uśmiechu, chciałem nim uraczyć wszystkich, którzy tylko spojrzeliby w moim kierunku – najważniejsze jednak było, by odnaleźć Adę i Evelyn, przekonać się, czemu musiały stawić czoła w trakcie swych wędrówek. Nim zdołałbym do nich dotrzeć, w pół kroku zatrzymał mnie głos, którego nie pomyliłbym z żadnym innym; głos Króla Rybaka. Pokonaliśmy strach, odnaleźliśmy fragmenty miecza, czy oznaczało to koniec prób? Koniec wyzwań?
– Nigdy nie bawiłem się lepiej – odparłem Adzie, wplatając w swe słowa odpowiednią dawkę ironi; w ten sposób łatwiej było maskować niedawny strach. – I tak, wyskoczył na mnie bogin, psidwacza jego... – urwałem, albo raczej dokończyłem przekleństwo pod nosem, racząc przyjaciółkę badawczym spojrzeniem; następnie przeniosłem zabarwiony troską wzrok na pobladłą twarz Evelyn, nie chcąc być przy tym zbyt nachalnym, ale jednocześnie nie potrafiąc tego nie robić, nie martwić się, nie patrzeć. – Wszystko w porządku? – zapytałem cicho, z zawahaniem. Zrozumiałbym, gdyby nie chciała odpowiadać. Wtedy też podeszła do nas blondwłosa tancereczka, kierując się w stronę ołtarza. Czy byli cali? – Wciąż w jednym kawałku. A Ty, ptaszyno? – zwróciłem się do Celine, tak kruchej i wiotkiej; nie chciałem nawet strzelać, z jakimi demonami stoczyła walkę. Lepiej było spuścić na to zasłonę milczenia. – Nie widziałem go. Może zrezygnował? – odpowiedziałem Hectorowi, myśląc tutaj o Theo, tym samym Theo, który nie tak dawno temu porwał Evelyn na parkiet. Bo przecież czy organizatorzy nie zaproponowali czegoś podobnego tej małej, rudej, jeszcze w trakcie pobytu w zamku? – O patrz, też mam część rękojeści – dodałem niewiele później, układając swój kawałek zaraz przy tym, który złożył na płycie Vale.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Udało się. Udało mi się, zrozumiałam to, kiedy wiązka zaklęcia wymknęła z różdżki a ja skupiona jak nigdy wcześniej patrzyłam na Pana Śmierci. Na jelenia, jak jego poroże oplatają wielobarwne wstążki a na nogach pojawiają się wrotki. Patrzyłam jak zatraca równowage podnosząc to jedno kopyto to drugie, czując jak ten widok wlewa we mnie coraz większe rozbawienie aż w końcu widząc, jak rozjeżdża się na wszystkie strony całkiem wybuchłam śmiechem. Nie potrafiąc zapanować nad nim całkiem. Czując łzy wyciekające mi z oczu.
- Dziękuję! - krzyknęłam, choć widomo niedźwiedzia zdążyło się rozpłynąć razem z zamknięciem wieka kuferka. Ale ja nie skończyłam płakać. - Dziękuję Brendan! - wypadło z moich warg, bo nawet jeśli to była tylko moja wyobraźnia - albo wizualizacja tego, co potrzebowałam, nawet jeśli nie było go obok, ani nie było już w ogóle w tym świecie, to to on prowadził mnie dalej. To dzięki jego naukom wiedziałam co robić. Dzięki temu że był moim bratem byłam jaka byłam właśnie. Płakałam i się śmiałam, jak paranoiczka jakaś. Ściskając mocno różdżkę, tęskniąc, kochając i żałując jednocześnie. Biorąc ciężkie oddechy, kiedy usłyszałam ruch liści. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć oczy. Ruszając na przód, ale zaraz się cofając, przypominając sobie, że widziałam tam coś więcej. Kawałek ostrza, chwyciłam go ostrożnie w drugą rękę z nim podchodząc bliżej. Dostrzegając resztę, ale oczy szukały mi tylko jednej jednostki w stronę której się rzuciłam. - Celine, Celine. - szepnęłam, unosząc rękę, żeby położyć na jej policzku. Zaraz obejmując ją, odsuwając tą z kawałkiem miecz czy czymkolwiek tam jeszcze. - W porządku? - zapytałam jej.
- J-jak coś mogę pomóc. - zawtórowała pytaniu Celine o to, czy wszyscy byli cali, sami rozejrzała się wokół tylko pobieżnie.
- Oh, też mam kawałek. - powiedziałam jakże odkrywczo, w końcu się ruszając kawałek. Uniosłam go trochę wyżej, uważając, żeby się nie zaciąć. - Mój to chyba gdzieś w środek wejdzie - orzekłam podchodząc i wydymając lekko usta w zastanowieniu, w końcu pochylając się, żeby ułożyć go w miejscu które wydawało mi się odpowiednie. Na pewno nie było miecza końcówką. Ani jego rękojeścią - było ostrzem. Położyłam je licząc, że ostatnia osoba zrobi najwyżej ostateczne roszady.
- Dziękuję! - krzyknęłam, choć widomo niedźwiedzia zdążyło się rozpłynąć razem z zamknięciem wieka kuferka. Ale ja nie skończyłam płakać. - Dziękuję Brendan! - wypadło z moich warg, bo nawet jeśli to była tylko moja wyobraźnia - albo wizualizacja tego, co potrzebowałam, nawet jeśli nie było go obok, ani nie było już w ogóle w tym świecie, to to on prowadził mnie dalej. To dzięki jego naukom wiedziałam co robić. Dzięki temu że był moim bratem byłam jaka byłam właśnie. Płakałam i się śmiałam, jak paranoiczka jakaś. Ściskając mocno różdżkę, tęskniąc, kochając i żałując jednocześnie. Biorąc ciężkie oddechy, kiedy usłyszałam ruch liści. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć oczy. Ruszając na przód, ale zaraz się cofając, przypominając sobie, że widziałam tam coś więcej. Kawałek ostrza, chwyciłam go ostrożnie w drugą rękę z nim podchodząc bliżej. Dostrzegając resztę, ale oczy szukały mi tylko jednej jednostki w stronę której się rzuciłam. - Celine, Celine. - szepnęłam, unosząc rękę, żeby położyć na jej policzku. Zaraz obejmując ją, odsuwając tą z kawałkiem miecz czy czymkolwiek tam jeszcze. - W porządku? - zapytałam jej.
- J-jak coś mogę pomóc. - zawtórowała pytaniu Celine o to, czy wszyscy byli cali, sami rozejrzała się wokół tylko pobieżnie.
- Oh, też mam kawałek. - powiedziałam jakże odkrywczo, w końcu się ruszając kawałek. Uniosłam go trochę wyżej, uważając, żeby się nie zaciąć. - Mój to chyba gdzieś w środek wejdzie - orzekłam podchodząc i wydymając lekko usta w zastanowieniu, w końcu pochylając się, żeby ułożyć go w miejscu które wydawało mi się odpowiednie. Na pewno nie było miecza końcówką. Ani jego rękojeścią - było ostrzem. Położyłam je licząc, że ostatnia osoba zrobi najwyżej ostateczne roszady.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset