Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Z zamyślenia wytrącił go najpierw nie dźwięk własnego nazwiska, a ciężar i ciepło ramienia Theo. Przyjaciel często zdawał się cały rozgrzany, jakby chodził za szybko, albo zbyt wiele czasu spędzał w swojej kuźni. Hectorowi dotyk zwykle kojarzył się z niezręcznością, a ten niespodziewany - z zagrożeniem - ale gdy poznali się w szpitalu, nie miał serca ani energii tłumaczyć zdołowanemu Theo dlaczego tłumy budzą w nim lęk dyskomfort i dlaczego nagłe gesty kojarzą mu się ze złośliwymi dzieciakami z Hogwartu lub z ojcem, a potem po prostu się przyzwyczaił. Na podobnie poufały gest w festiwalowym tłumie mógł sobie pozwolić tylko Theo (czasy, gdy przekomarzali się tak z bliźniakiem, były boleśnie odległe), więc Hector nawet nie drgnął, tylko podniósł na niego o wiele cieplejszy (choć wciąż nieco rozkojarzony) wzrok.
-Zgadłeś. - skrzywił się lekko, ale teraz cała sytuacja zdawała się mniej irytująca niż przed chwilą. -Zaszantażowała mnie rocznicą, niewerbalnie rzecz jasna - wytłumaczył odruchowo, wznosząc oczy do góry. -Na godzinkę lub dwie, co to w ogóle za jednostka czasu? - spytał w roztargnieniu kogoś, kto dziś się spóźnił i chyba nawet miał szansę zrozumieć sens takiej jednostki, ale pytanie było retoryczne. -Uratujemy go. - postanowił z uśmiechem, choć my było głównie grzecznościowe, bo roztropniej było nie pokazywać się teściom w towarzystwie tego Moore'a, ani żadnego innego Moore'a. Choć Ted i Theo byli różni jak woda i ogień (a Hector na tylebał się że straci cenił obie te przyjaźnie, że nie wtrącał się w sprawy między braćmi choć czasem go korciło), to obydwoje zdołali zaskarbić sobie zażartą niechęć Beatrice. A ich trzeci brat był do niedawna na plakatach, o których być może wszyscy powoli już zapomnieli, ale Hector nadal pamiętał tamto zdjęcie Billy'ego i zimną gulę w gardle gdy "Walczący Mag" obwołał go martwym, a on na moment w to uwierzył.
-Co? - nie zdawał sobie nawet sprawy, że dalej zerka w stronę labiryntu. Jakie mrugać, jaką ją, jaki usprawiedliwiony? Podążył torem wzroku Theo i aż wyrwało mu się ciche -...to nie tak... - ale zamilkł, uświadomiwszy sobie, że nie może mu powiedzieć jak, związany tajemnicą magipsychiatry wobec pacjentki. Znali się na tyle długo, że Theo wiedział już kiedy Hector nabiera w ten sposób wody w usta, ale wobec półwili miał chyba szansę tego nie skojarzyć.
Zacisnął usta, bo nie gap się na moją pacjentkę, p ó ł w i l ę, zrozumiale nieufną wobec wielkich mężczyzn jak ty nie było czymś co mógł przekazać Theo telepatycznie. Przyjaciel zrozumiałby pewnie argument w stylu nie gap się na nią, bo ja się gapię, ale ten z kolei był szalenie nieodpowiedni. Już prawie uciekł się do logiki, cisnące się na usta "jest z dziesięć lat młodsza" wydawało się jemu logiczne, ale wtem tuż za ich plecami rozbrzmiał damski głos pełen reprymendy.
Wzniósł oczy do nieba i - jeszcze zanim Theo wyprostował plecy i spiąć lekko mięśnie (choć Hector nie należał to najszybszych osób, to lubił wyprzedzać przynajmniej jego irytację) - potknął się teatralnie, podpierając się o ramię Moore'a i zwalniając kroku.
-Proszę wybaczyć - wycedził ze sztuczną uprzejmością, odwracając się przez ramię. -...stres i pośpiech działa na mnie gorzej, bo to syndrom... - z pokerową twarzą był już gotów zmyślić nazwę wyimaginowanego schorzenia, ale wtedy rozpoznał we natrętnej babie znajomą z Hogwartu. -O, Evelyn. - jego mina od razu złagodniała. Byli na jednym roku i pamiętał ich doskonale. Rodzeństwo Despenser, bliźnięta, najpierw nierozłączne - a potem jej brat zyskał w Slytherinie nowych przyjaciół, zupełnie jak Victor w Gryffindorze, a Hector czasem rozpoznawał w jej minie lustrzane odbicie własnej pustki i tęsknoty. -Po prostu nas wyprzedź. - zaproponował, kierowany resztką sentymentu wobec ich bliźniaczej przeszłości. -Bo jest nas dwóch, a laskę mamy tylko jedną. Ostatnio je gubię, gdy się śpieszę. - dokończył, bo był winien Theo jakiś dowcip i był ciekawy, czy Evelyn się uśmiechnie.
Celine zniknęła mu już z oczu, za plecami słyszał za to głos (aż drgnął nerwowo, ale tym razem nie był to głos ponaglenia) sugerujący dwa zakończenia baśni o Królu Rybaku, iluzję wyboru. Szli dalej, a urokliwe otoczenie labiryntu skutecznie rozmywało myśli o teściach i rocznicy śmierci żony i troskach dnia codziennego...
...do czasu, gdy na polanie znów nie rozbrzmiał głos. Odruchowo zacisnął dłoń mocniej na lasce, spoglądając na Theo - wcześniej zdążył jeszcze omieść wzrokiem zgromadzonych, było ich mniej niż sądził - oprócz swej pacjentki, Addy, Everetta, Hazel, Evelyn i brata Archibalda, dostrzegł też rudowłosą i jasnowłosą dziewczynę. Z początku ciekawiło go, co tu wszyscy robią, co czują, kim są (w przypadku niektórych) i tak dalej, ale to jego minę chciał zobaczyć na dźwięk słów o skazanych na śmierć medykach. Nie wątpił, że w Mungu Theo czuł się podobnie jak Król Rybak, a teraz?
Wygodniej było zastanawiać się nad stanem ducha przyjaciela niż nad tym, jakie emocje opowieść wzbudziła w nim samym - uzdrowicielu, który winien empatyzować z prześladowanymi medykami. Uzdrowicielu, który wciąż zastanawiał się dlaczego tyle czasu zajęło im wpadnięcie na to, że może być przeklęty, który wciąż nienawistnie myślał o doktorze Hopkirku, który skazał go na ponowne łamanie zrośniętej kości. Miało pomóc, nie pomogło. Słowa ucichły, scena zmieniła się na ich oczach, Hector spojrzał na iluzję z mimowolnym podziwem.
Niby wiedział, że to iluzja, baśń, ale i tak serce drgnęło na widok zwiniętych pism, pełnych zapewne traktatów na temat choroby króla i na temat chromych ludzi ogółem.
-Poczytam sobie. - mruknął, bo choć przeczytał o swoim kalectwie już wszystko (Freud to nie był, a w młodości nie lubił o tym czytać, ale gdy poznał Theo wrócił do podręczników o złamaniach, w naiwnej nadziei, że może chociaż on nie jest beznadziejnym przypadkiem), to i tak był ciekawy. Przed wejściem do labiryntu pragnął jeszcze zaczepić znajomych, ale teraz - popędzony już przez Evelyn, świadom własnej laski, świadom niewygodnej paraleli z usłyszaną opowieścią - intuicyjnie zapragnął wtopić się w tłum i zatonąć w pergaminach. Rozwinął pierwszy z brzegu, przebiegając niecierpliwie wzrokiem po treści, ale kątem oka znów dostrzegł srebrny błysk wirujących włosów Celine.
Podniósł wzrok, to baletnica - wyjaśnił Theo, jeśli ten był obok i w ogóle słuchał - i uśmiechnął się.
czytam traktaty uczonych, ile zdążę! (nie rzucam na razie, ale anatomia III i spostrzegawczość II jeśli to ważne!)
-Zgadłeś. - skrzywił się lekko, ale teraz cała sytuacja zdawała się mniej irytująca niż przed chwilą. -Zaszantażowała mnie rocznicą, niewerbalnie rzecz jasna - wytłumaczył odruchowo, wznosząc oczy do góry. -Na godzinkę lub dwie, co to w ogóle za jednostka czasu? - spytał w roztargnieniu kogoś, kto dziś się spóźnił i chyba nawet miał szansę zrozumieć sens takiej jednostki, ale pytanie było retoryczne. -Uratujemy go. - postanowił z uśmiechem, choć my było głównie grzecznościowe, bo roztropniej było nie pokazywać się teściom w towarzystwie tego Moore'a, ani żadnego innego Moore'a. Choć Ted i Theo byli różni jak woda i ogień (a Hector na tyle
-Co? - nie zdawał sobie nawet sprawy, że dalej zerka w stronę labiryntu. Jakie mrugać, jaką ją, jaki usprawiedliwiony? Podążył torem wzroku Theo i aż wyrwało mu się ciche -...to nie tak... - ale zamilkł, uświadomiwszy sobie, że nie może mu powiedzieć jak, związany tajemnicą magipsychiatry wobec pacjentki. Znali się na tyle długo, że Theo wiedział już kiedy Hector nabiera w ten sposób wody w usta, ale wobec półwili miał chyba szansę tego nie skojarzyć.
Zacisnął usta, bo nie gap się na moją pacjentkę, p ó ł w i l ę, zrozumiale nieufną wobec wielkich mężczyzn jak ty nie było czymś co mógł przekazać Theo telepatycznie. Przyjaciel zrozumiałby pewnie argument w stylu nie gap się na nią, bo ja się gapię, ale ten z kolei był szalenie nieodpowiedni. Już prawie uciekł się do logiki, cisnące się na usta "jest z dziesięć lat młodsza" wydawało się jemu logiczne, ale wtem tuż za ich plecami rozbrzmiał damski głos pełen reprymendy.
Wzniósł oczy do nieba i - jeszcze zanim Theo wyprostował plecy i spiąć lekko mięśnie (choć Hector nie należał to najszybszych osób, to lubił wyprzedzać przynajmniej jego irytację) - potknął się teatralnie, podpierając się o ramię Moore'a i zwalniając kroku.
-Proszę wybaczyć - wycedził ze sztuczną uprzejmością, odwracając się przez ramię. -...stres i pośpiech działa na mnie gorzej, bo to syndrom... - z pokerową twarzą był już gotów zmyślić nazwę wyimaginowanego schorzenia, ale wtedy rozpoznał we natrętnej babie znajomą z Hogwartu. -O, Evelyn. - jego mina od razu złagodniała. Byli na jednym roku i pamiętał ich doskonale. Rodzeństwo Despenser, bliźnięta, najpierw nierozłączne - a potem jej brat zyskał w Slytherinie nowych przyjaciół, zupełnie jak Victor w Gryffindorze, a Hector czasem rozpoznawał w jej minie lustrzane odbicie własnej pustki i tęsknoty. -Po prostu nas wyprzedź. - zaproponował, kierowany resztką sentymentu wobec ich bliźniaczej przeszłości. -Bo jest nas dwóch, a laskę mamy tylko jedną. Ostatnio je gubię, gdy się śpieszę. - dokończył, bo był winien Theo jakiś dowcip i był ciekawy, czy Evelyn się uśmiechnie.
Celine zniknęła mu już z oczu, za plecami słyszał za to głos (aż drgnął nerwowo, ale tym razem nie był to głos ponaglenia) sugerujący dwa zakończenia baśni o Królu Rybaku, iluzję wyboru. Szli dalej, a urokliwe otoczenie labiryntu skutecznie rozmywało myśli o teściach i rocznicy śmierci żony i troskach dnia codziennego...
...do czasu, gdy na polanie znów nie rozbrzmiał głos. Odruchowo zacisnął dłoń mocniej na lasce, spoglądając na Theo - wcześniej zdążył jeszcze omieść wzrokiem zgromadzonych, było ich mniej niż sądził - oprócz swej pacjentki, Addy, Everetta, Hazel, Evelyn i brata Archibalda, dostrzegł też rudowłosą i jasnowłosą dziewczynę. Z początku ciekawiło go, co tu wszyscy robią, co czują, kim są (w przypadku niektórych) i tak dalej, ale to jego minę chciał zobaczyć na dźwięk słów o skazanych na śmierć medykach. Nie wątpił, że w Mungu Theo czuł się podobnie jak Król Rybak, a teraz?
Wygodniej było zastanawiać się nad stanem ducha przyjaciela niż nad tym, jakie emocje opowieść wzbudziła w nim samym - uzdrowicielu, który winien empatyzować z prześladowanymi medykami. Uzdrowicielu, który wciąż zastanawiał się dlaczego tyle czasu zajęło im wpadnięcie na to, że może być przeklęty, który wciąż nienawistnie myślał o doktorze Hopkirku, który skazał go na ponowne łamanie zrośniętej kości. Miało pomóc, nie pomogło. Słowa ucichły, scena zmieniła się na ich oczach, Hector spojrzał na iluzję z mimowolnym podziwem.
Niby wiedział, że to iluzja, baśń, ale i tak serce drgnęło na widok zwiniętych pism, pełnych zapewne traktatów na temat choroby króla i na temat chromych ludzi ogółem.
-Poczytam sobie. - mruknął, bo choć przeczytał o swoim kalectwie już wszystko (Freud to nie był, a w młodości nie lubił o tym czytać, ale gdy poznał Theo wrócił do podręczników o złamaniach, w naiwnej nadziei, że może chociaż on nie jest beznadziejnym przypadkiem), to i tak był ciekawy. Przed wejściem do labiryntu pragnął jeszcze zaczepić znajomych, ale teraz - popędzony już przez Evelyn, świadom własnej laski, świadom niewygodnej paraleli z usłyszaną opowieścią - intuicyjnie zapragnął wtopić się w tłum i zatonąć w pergaminach. Rozwinął pierwszy z brzegu, przebiegając niecierpliwie wzrokiem po treści, ale kątem oka znów dostrzegł srebrny błysk wirujących włosów Celine.
Podniósł wzrok, to baletnica - wyjaśnił Theo, jeśli ten był obok i w ogóle słuchał - i uśmiechnął się.
czytam traktaty uczonych, ile zdążę! (nie rzucam na razie, ale anatomia III i spostrzegawczość II jeśli to ważne!)
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Korytarz oddychał chłodem i ciemnością.
Adda szła ostrożnie, jedną dłonią wadząc o ścianę żywopłotu; nierówności, ostre krawędzie, miękkie liście przemykały pod opuszkami palców, łaskotały skórę. Powietrze przesycała wilgoć, kroki niknęły w cichych pluskach wody, a mrok nocy rozświetlały tylko błękitne ogniki. Ich blade światło kładło się srebrnym blaskiem na skórze, plątało w jasnych włosach Celine i chowało w fałdach morelowej sukienki półwili. Choć słyszała u wylotu tunelu kroki i głosy, nie obejrzała się, zafascynowana obrazkiem niknącym w czeluści labiryntu. Co czekało na nich dalej? Skąd dochodził ten dziwny głos?
― Sama ― potwierdziła roztargniona, kiedy Celine nagle znalazła się obok niej i z ochotą splotła z nią dłoń, odwzajemniła krótki gest. Uśmiechnęła się, kiedy spytała o Michaela. ― Lwy mają to do siebie, że lubią polowania ― odparła, przewracając teatralnie oczami, choć tak po prawdzie nie była pewna, co w tej chwili robi jej mąż. Może, zwyczajem wszystkich kotów, właśnie uciął sobie drzemkę?
Krótka chwila przeznaczona tylko im minęła; Celine okręciła się zwinnie i lekko, złapała w objęcia jakąś ognistowłosą dziewczynę i powitała jej towarzysza. Adda odpłynęła spojrzeniem gdzieś dalej, spoglądając w końcu na twarze tych, którzy także znaleźli się razem z nimi na skraju korytarza. Z charakternym błyskiem w oku pomachała Everettowi i stojącej nieopodal Hazel, przeciągnęła spojrzeniem po sylwetkach dwóch mężczyzn, rozpoznając w nich Hectora i Theo, a tuż za nimi ― co za niespodzianka ― dostrzegła pannę Despenser. Rozejrzała się z lekkim ukłuciem paniki za niuchaczem-kleptomanem, odruchowo dotknęła zegarka zdobiącego nadgarstek i obrączki, ale nie, nic nie zniknęło. Kiedy nieprzyjemne ukłucie paniki zniknęło, do jej głowy przesączyła się nowa myśl dotycząca tak Evelyn, jak i Everetta. Czy oni… czy przyszli tu razem? Czy jej wczorajsze modlitwy do dowolnego boga zdolnego je usłyszeć zostały wysłuchane i się pogodzili, porozmawiali jak dorośli ludzie? Jeszcze raz przyjrzała się Sykesowi i Despenser, ale wyglądało na to, że jedno nie zauważa drugiego.
Albo starannie go unika.
― Evelyn! ― zawołała, stając na palcach, by lepiej było ją widać i pomachała ręką, chcąc zwabić przyjaciółkę do siebie.
― Hm? ― Opadła na pięty dokładnie w tej samej sekundzie w której Celine zadała swoje pytanie. ― A, głos. Tak, też go słyszałam. Na początku wydawało mi się, że to tylko omamy, ale jakoś… ― wzruszyła ramionami, wracając wzrokiem do Evelyn. Chciała na nią poczekać, jeśli czarownica wyprzedzi swoich dwóch dotychczasowych kompanów, ale nie planowała się narzucać z towarzystwem, jeśli miała inne plany.
Wycieczka w głąb ciemnej gardzieli przebiegła sprawnie i dość szybko; jej oczy nie zdążyły się nawet przyzwyczaić do skąpej ilości światła, kiedy korytarz nagle się skończył i rozlał w kształt kwadratowej polany spowitej blaskiem księżyca. Woda cicho szemrała pod butami czarodziei, tafla drżała, zaburzając odbity obraz nocnego nieba.
Głos ― ten sam, który przemówił do niej wcześniej ― odezwał się niespodziewanie. Wślizgnął pomiędzy myśli, rozbrzmiał echem w głowie, tkając swoją opowieść, odsłaniając kolejne szczegóły. Woda zadrżała, krople uniosły się w górę, a przed nimi skrystalizował się obraz prawdziwie baśniowy, jakby wyrwany ze stronic książki. Sala biesiadna zdawała się prawdziwa, choć nie umknęło jej uwadze, że w swojej prawdziwości była także strasznie wybrakowana. Lewitujące kieliszki, podziurawione pary w tańcu pozostawione same sobie, osamotnione talerze i spanikowane sokoły ― to wszystko aż wołało, prosiło, by uzupełnić luki.
Adda zauważyła puste miejsce u boku samego króla i już-już miała odejść w tamtym kierunku, kiedy jej uwagę zwabiła grupa rycerzy wznoszących toast. Brakowało im kogoś, jeden z kieliszków lewitował w wyjątkowo samotny i smutny sposób, jakby prosząc o zaopiekowanie. Płynnym, miękkim krokiem wplotła się pomiędzy barczyste sylwetki, ujęła wyciosane z kryształu naczynie w dłoń i każdego z możnych panów uraczyła ślicznym uśmiechem. Rozmowa z królem, zadbanie o jego dobrostan było w rzeczy samej istotne, ale jeszcze istotniejsze było zbadanie nastrojów rycerzy. Byli tu by go bronić? Byli tu, bo musieli? Czy król, skazując na śmierć uzdrowicieli i ludzi biegłych w sztuce lekarskiej, przypadkiem stracił kogoś dla nich ważnego? Pragnęła poznać odpowiedzi na swoje pytania, odkryć tajemnice skryte pod pysznymi zbrojami.
Jej spojrzenie opieszale prześlizgnęło się po każdym rycerzu, a kątem oka udało jej się wychwycić także wirującą w tańcu Celine i czytającego jakiś pergamin Hectora.
― Wybaczcie, sir ― zwróciła się do jednego z rycerzy ― cóż to za toast teraz wznosimy? Za pomyślność? Za zdrowie? Za króla? ― dała pozór zaciekawienia, przybierając pozę niewymuszenie elegancką.
wznoszę toast z rycerzami i próbuję z nimi porozmawiać
Adda szła ostrożnie, jedną dłonią wadząc o ścianę żywopłotu; nierówności, ostre krawędzie, miękkie liście przemykały pod opuszkami palców, łaskotały skórę. Powietrze przesycała wilgoć, kroki niknęły w cichych pluskach wody, a mrok nocy rozświetlały tylko błękitne ogniki. Ich blade światło kładło się srebrnym blaskiem na skórze, plątało w jasnych włosach Celine i chowało w fałdach morelowej sukienki półwili. Choć słyszała u wylotu tunelu kroki i głosy, nie obejrzała się, zafascynowana obrazkiem niknącym w czeluści labiryntu. Co czekało na nich dalej? Skąd dochodził ten dziwny głos?
― Sama ― potwierdziła roztargniona, kiedy Celine nagle znalazła się obok niej i z ochotą splotła z nią dłoń, odwzajemniła krótki gest. Uśmiechnęła się, kiedy spytała o Michaela. ― Lwy mają to do siebie, że lubią polowania ― odparła, przewracając teatralnie oczami, choć tak po prawdzie nie była pewna, co w tej chwili robi jej mąż. Może, zwyczajem wszystkich kotów, właśnie uciął sobie drzemkę?
Krótka chwila przeznaczona tylko im minęła; Celine okręciła się zwinnie i lekko, złapała w objęcia jakąś ognistowłosą dziewczynę i powitała jej towarzysza. Adda odpłynęła spojrzeniem gdzieś dalej, spoglądając w końcu na twarze tych, którzy także znaleźli się razem z nimi na skraju korytarza. Z charakternym błyskiem w oku pomachała Everettowi i stojącej nieopodal Hazel, przeciągnęła spojrzeniem po sylwetkach dwóch mężczyzn, rozpoznając w nich Hectora i Theo, a tuż za nimi ― co za niespodzianka ― dostrzegła pannę Despenser. Rozejrzała się z lekkim ukłuciem paniki za niuchaczem-kleptomanem, odruchowo dotknęła zegarka zdobiącego nadgarstek i obrączki, ale nie, nic nie zniknęło. Kiedy nieprzyjemne ukłucie paniki zniknęło, do jej głowy przesączyła się nowa myśl dotycząca tak Evelyn, jak i Everetta. Czy oni… czy przyszli tu razem? Czy jej wczorajsze modlitwy do dowolnego boga zdolnego je usłyszeć zostały wysłuchane i się pogodzili, porozmawiali jak dorośli ludzie? Jeszcze raz przyjrzała się Sykesowi i Despenser, ale wyglądało na to, że jedno nie zauważa drugiego.
Albo starannie go unika.
― Evelyn! ― zawołała, stając na palcach, by lepiej było ją widać i pomachała ręką, chcąc zwabić przyjaciółkę do siebie.
― Hm? ― Opadła na pięty dokładnie w tej samej sekundzie w której Celine zadała swoje pytanie. ― A, głos. Tak, też go słyszałam. Na początku wydawało mi się, że to tylko omamy, ale jakoś… ― wzruszyła ramionami, wracając wzrokiem do Evelyn. Chciała na nią poczekać, jeśli czarownica wyprzedzi swoich dwóch dotychczasowych kompanów, ale nie planowała się narzucać z towarzystwem, jeśli miała inne plany.
Wycieczka w głąb ciemnej gardzieli przebiegła sprawnie i dość szybko; jej oczy nie zdążyły się nawet przyzwyczaić do skąpej ilości światła, kiedy korytarz nagle się skończył i rozlał w kształt kwadratowej polany spowitej blaskiem księżyca. Woda cicho szemrała pod butami czarodziei, tafla drżała, zaburzając odbity obraz nocnego nieba.
Głos ― ten sam, który przemówił do niej wcześniej ― odezwał się niespodziewanie. Wślizgnął pomiędzy myśli, rozbrzmiał echem w głowie, tkając swoją opowieść, odsłaniając kolejne szczegóły. Woda zadrżała, krople uniosły się w górę, a przed nimi skrystalizował się obraz prawdziwie baśniowy, jakby wyrwany ze stronic książki. Sala biesiadna zdawała się prawdziwa, choć nie umknęło jej uwadze, że w swojej prawdziwości była także strasznie wybrakowana. Lewitujące kieliszki, podziurawione pary w tańcu pozostawione same sobie, osamotnione talerze i spanikowane sokoły ― to wszystko aż wołało, prosiło, by uzupełnić luki.
Adda zauważyła puste miejsce u boku samego króla i już-już miała odejść w tamtym kierunku, kiedy jej uwagę zwabiła grupa rycerzy wznoszących toast. Brakowało im kogoś, jeden z kieliszków lewitował w wyjątkowo samotny i smutny sposób, jakby prosząc o zaopiekowanie. Płynnym, miękkim krokiem wplotła się pomiędzy barczyste sylwetki, ujęła wyciosane z kryształu naczynie w dłoń i każdego z możnych panów uraczyła ślicznym uśmiechem. Rozmowa z królem, zadbanie o jego dobrostan było w rzeczy samej istotne, ale jeszcze istotniejsze było zbadanie nastrojów rycerzy. Byli tu by go bronić? Byli tu, bo musieli? Czy król, skazując na śmierć uzdrowicieli i ludzi biegłych w sztuce lekarskiej, przypadkiem stracił kogoś dla nich ważnego? Pragnęła poznać odpowiedzi na swoje pytania, odkryć tajemnice skryte pod pysznymi zbrojami.
Jej spojrzenie opieszale prześlizgnęło się po każdym rycerzu, a kątem oka udało jej się wychwycić także wirującą w tańcu Celine i czytającego jakiś pergamin Hectora.
― Wybaczcie, sir ― zwróciła się do jednego z rycerzy ― cóż to za toast teraz wznosimy? Za pomyślność? Za zdrowie? Za króla? ― dała pozór zaciekawienia, przybierając pozę niewymuszenie elegancką.
wznoszę toast z rycerzami i próbuję z nimi porozmawiać
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
- Potrzebowaliśmy z pewnością, mówiłam o tym Archiemu. - orzekłam w krótkiej odpowiedzi, potwierdzając jeszcze swoje słowa skiniem głowy. Bo to samo mówiłam mu kilka miesięcy temu. Ludzie byli silni, ale każdy potrzebował czasem przerwy. Wytchnienia. Przypomnienia, jak będzie, kiedy ten koszmar się skończy - a co za tym idzie też nadziei.
Głos, który odezwał się w mojej głowie wlał we mnie niepokój. Prawdziwy, niczym nie zmącony strach, że wszystko to, co stało się w Brenyn, miało zajść i tutaj. Z tą różnicą, że Roratio właśnie twierdził że i on słyszał ten głos. Czy powinno to oznaczać, że może sprawy miały się inaczej? Jakie było prawdopodobieństwo na to? Wiedziałam jedno, widząc przed nami zmierzającą do wejścia sylwetkę Celine - nie mogłśmy dać się tam zaciągnąć. Nie byłam tak silna jak Brendan - ba, nawet tak dzielna nie byłam. Lęk zaciskał się kajdanami na mnie całkiem wyraźnie i czułam zimny dreszcz, który przebiegł mi po plecach na pierwsze brzmienie nieznanego głosu. Zadrżałam, mimo że wokół panowała duchota. Ruszyłam, nie patrząc czy kogoś potrącam, albo na kogo wpadam, powtarzając tylko przepraszam raz za razem, ciągnąc za nadgarstek za sobą Roratio. Chciał żebym uważała, ale nie wiedział, nie mógł, że teraz liczyła się każda chwila.
- Nie rozumiesz. - wypadło z moich ust, kiedy zbliżałam się coraz bardziej, widocznie przestraszona. Wytrącona z równowagi. Roratio nie wiedział. Nie rozumiał. Musiałyśmy - musieliśmy - zawrócić. Teraz, zaraz szybko. W końcu do niej dopadłam, czując jak zgarnia mnie w swoje ramiona. Nie mogłam jednak w nich trwać. Nie mogłam, bo to nie był na to czas.
- Nic nie jest w porządku, Celine. Nic a nic. Musimy stąd wyjść. Teraz. - powiedziałam, łapiąc ją za nadgarstek odwracając się do wyjścia. Ale zamarłam, czując jak krew odchodzi mi z twarzy całkiem. Bo wyjścia, już nie było wcale. Odwróciłam się w jeden bok, a potem w drugi - może w tym amoku dotarcia do niej, gdzieś skręciłam i nie zauważyłam. Z wielkimi, rozszerzonymi oczami wróciłam spojrzeniem do przyjaciółki, przesuwając nim wcześniej po Roratio i blondynce, która obok niej stała. - S-słyszeliśmy. - powiedziałam niemrawo. Opuszczając rękę wzdłuż ciała. - Nie rozumiesz. Nie rozumiesz Celine. Za głosami się nie podąża. - uniosłam rękę, żeby pokazać jej bliznę po rozcięciu. - Ostatnim razem straciłam prawie… siebie. - broda mi zadrżała. - A Jim… A jimmy… - oczy mi się zaszkliły, pokręciłam głową. Niedobrze, było całkowicie niedobrze. Otworzyłam znów wargi, a później rozległ się głos w mojej głowie. Jeszcze gorzej. Zamarłam całkiem, czując jak w sercu tłucze mi się strasznie. Brałam urywany oddech w pierś, zaciskając naznaczoną dłoń w pięść. Drugą, prawą, sięgnęłam po różdżkę.
To co ukazało się moim oczom sprawiło, że zamarłam ponownie. To się nie działo. Nie mogło dziać się naprawdę. Rozejrzałam się wokół marszcząc brwi rude. A niezrozumienie sprawiło, że ruch Celine zarejestrowałam z opóźnieniem. Ruszyłam za nią w kierunku władcy.
- Celine… przestań. - próbowałam ją powstrzymać, ale ta zdawała się nie dostrzegać niebezpieczeństwa, nierealności zdarzeń. Bo to nie mogłam być prawda. Nie mogła, prawda? Rozejrzałam się znów wokół. W obrazku jakby czegoś brakowało, jakby były puste miejsca. Patrzyłam na przyjaciółkę wyginając usta. Naprawdę chciała próbować pomóc komuś, kto nie widział już świata dobrze nawet jeśli był tylko duchem? Zatrzęsłam się. Ze złości, ze strachu, sama nie byłam już pewna. W końcu ruszyłam wprost do niego. Do Króla, mimo, że kolana ledwie słuchały kolejnych poleceń a w gardle zebrała się ciężka gula. Jeśli ktoś znał wyjście z tego - czymkolwiek to było to on. Wydostanę nas stąd.
- Obroń ją Roratio. - poprosiłam rzucając mu spojrzenie, lawirując między tłumem. Celine była bezbronna, zwłaszcza w tańcu, zwłaszcza kiedy oddawała mu się, zapominając o świecie wokół. Musiałam nas stąd zabrać i wyciągnąć, zanim rozpocznie się tragedia. Nie bałam się stanąć przed królem - był człowiek jak każdy z nas wcześniej. Po prostu dzierżył kiedyś większą władzę. Serce, każdy z nas kształtował samotnie. Zatrzymałam się przed nim, przełykając ślinę, poprawiając palce na różdżce ale nie kierując jej w jego stronę. Zadarłam podbródek w ten sposób chcąc dodać sobie odwagi.
- Nie potrzebujesz, panie, całkowitej sprawności, by móc cieszyć się życiem które ci zostało. To nie nogą powinieneś się przejmować, a sercem, które zaszło okrutną zarazą w której życia innego cenić nie potrafi. Nikt nie jest winny tego, co się stało i nikt nie powinien za to płacić. Spojrzyj w końcu sercem i pozwól nam wrócić skąd ześmy przyszli. Jesteś jedno duchem czasu przeszłego. - oddychałam ciężko, słowa wypychając z ust szybko, ale z pewnością które mieszało się z przerażeniem w oczach. - Niczym więcej. - ostatnie ze słów szepnęłam cicho - ni to do niego, ni to do siebie.
Głos, który odezwał się w mojej głowie wlał we mnie niepokój. Prawdziwy, niczym nie zmącony strach, że wszystko to, co stało się w Brenyn, miało zajść i tutaj. Z tą różnicą, że Roratio właśnie twierdził że i on słyszał ten głos. Czy powinno to oznaczać, że może sprawy miały się inaczej? Jakie było prawdopodobieństwo na to? Wiedziałam jedno, widząc przed nami zmierzającą do wejścia sylwetkę Celine - nie mogłśmy dać się tam zaciągnąć. Nie byłam tak silna jak Brendan - ba, nawet tak dzielna nie byłam. Lęk zaciskał się kajdanami na mnie całkiem wyraźnie i czułam zimny dreszcz, który przebiegł mi po plecach na pierwsze brzmienie nieznanego głosu. Zadrżałam, mimo że wokół panowała duchota. Ruszyłam, nie patrząc czy kogoś potrącam, albo na kogo wpadam, powtarzając tylko przepraszam raz za razem, ciągnąc za nadgarstek za sobą Roratio. Chciał żebym uważała, ale nie wiedział, nie mógł, że teraz liczyła się każda chwila.
- Nie rozumiesz. - wypadło z moich ust, kiedy zbliżałam się coraz bardziej, widocznie przestraszona. Wytrącona z równowagi. Roratio nie wiedział. Nie rozumiał. Musiałyśmy - musieliśmy - zawrócić. Teraz, zaraz szybko. W końcu do niej dopadłam, czując jak zgarnia mnie w swoje ramiona. Nie mogłam jednak w nich trwać. Nie mogłam, bo to nie był na to czas.
- Nic nie jest w porządku, Celine. Nic a nic. Musimy stąd wyjść. Teraz. - powiedziałam, łapiąc ją za nadgarstek odwracając się do wyjścia. Ale zamarłam, czując jak krew odchodzi mi z twarzy całkiem. Bo wyjścia, już nie było wcale. Odwróciłam się w jeden bok, a potem w drugi - może w tym amoku dotarcia do niej, gdzieś skręciłam i nie zauważyłam. Z wielkimi, rozszerzonymi oczami wróciłam spojrzeniem do przyjaciółki, przesuwając nim wcześniej po Roratio i blondynce, która obok niej stała. - S-słyszeliśmy. - powiedziałam niemrawo. Opuszczając rękę wzdłuż ciała. - Nie rozumiesz. Nie rozumiesz Celine. Za głosami się nie podąża. - uniosłam rękę, żeby pokazać jej bliznę po rozcięciu. - Ostatnim razem straciłam prawie… siebie. - broda mi zadrżała. - A Jim… A jimmy… - oczy mi się zaszkliły, pokręciłam głową. Niedobrze, było całkowicie niedobrze. Otworzyłam znów wargi, a później rozległ się głos w mojej głowie. Jeszcze gorzej. Zamarłam całkiem, czując jak w sercu tłucze mi się strasznie. Brałam urywany oddech w pierś, zaciskając naznaczoną dłoń w pięść. Drugą, prawą, sięgnęłam po różdżkę.
To co ukazało się moim oczom sprawiło, że zamarłam ponownie. To się nie działo. Nie mogło dziać się naprawdę. Rozejrzałam się wokół marszcząc brwi rude. A niezrozumienie sprawiło, że ruch Celine zarejestrowałam z opóźnieniem. Ruszyłam za nią w kierunku władcy.
- Celine… przestań. - próbowałam ją powstrzymać, ale ta zdawała się nie dostrzegać niebezpieczeństwa, nierealności zdarzeń. Bo to nie mogłam być prawda. Nie mogła, prawda? Rozejrzałam się znów wokół. W obrazku jakby czegoś brakowało, jakby były puste miejsca. Patrzyłam na przyjaciółkę wyginając usta. Naprawdę chciała próbować pomóc komuś, kto nie widział już świata dobrze nawet jeśli był tylko duchem? Zatrzęsłam się. Ze złości, ze strachu, sama nie byłam już pewna. W końcu ruszyłam wprost do niego. Do Króla, mimo, że kolana ledwie słuchały kolejnych poleceń a w gardle zebrała się ciężka gula. Jeśli ktoś znał wyjście z tego - czymkolwiek to było to on. Wydostanę nas stąd.
- Obroń ją Roratio. - poprosiłam rzucając mu spojrzenie, lawirując między tłumem. Celine była bezbronna, zwłaszcza w tańcu, zwłaszcza kiedy oddawała mu się, zapominając o świecie wokół. Musiałam nas stąd zabrać i wyciągnąć, zanim rozpocznie się tragedia. Nie bałam się stanąć przed królem - był człowiek jak każdy z nas wcześniej. Po prostu dzierżył kiedyś większą władzę. Serce, każdy z nas kształtował samotnie. Zatrzymałam się przed nim, przełykając ślinę, poprawiając palce na różdżce ale nie kierując jej w jego stronę. Zadarłam podbródek w ten sposób chcąc dodać sobie odwagi.
- Nie potrzebujesz, panie, całkowitej sprawności, by móc cieszyć się życiem które ci zostało. To nie nogą powinieneś się przejmować, a sercem, które zaszło okrutną zarazą w której życia innego cenić nie potrafi. Nikt nie jest winny tego, co się stało i nikt nie powinien za to płacić. Spojrzyj w końcu sercem i pozwól nam wrócić skąd ześmy przyszli. Jesteś jedno duchem czasu przeszłego. - oddychałam ciężko, słowa wypychając z ust szybko, ale z pewnością które mieszało się z przerażeniem w oczach. - Niczym więcej. - ostatnie ze słów szepnęłam cicho - ni to do niego, ni to do siebie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Za moimi plecami rozbrzmiewały kolejne głosy, mniej i bardziej znajome, gdzieś obok przemknęła para młodych czarodziejów, zauważyłem ich płomienne czupryny kątem oka, to wszystko było jednak niczym więcej jak tylko szumem tła. Bo wciąż miałem problem, by oderwać spojrzenie od twarzy odzianej w zwiewną sukienkę czarownicy, tej, która stała zaraz obok, której widok poruszał czułą stronę, a jednocześnie – która nie mogła być nią. Czy to był jakiś nieśmieszny żart? A może po prostu sen? Utkany z trosk, z wyrzutów sumienia, z tęsknoty; wszystkich tych uczuć, które pyszniąca się na niebie kometa wyciągała na powierzchnię świadomości i potęgowała, skutecznie ścierając z ust uśmiech.
Chodźmy.
Nie powtórzyłem tego słowa po raz trzeci. Wykonałem jednak gest dłonią, który miał zachęcić znajomą-nieznajomą, by podążyła roślinnym korytarzem, by odpowiedziała na wezwanie tajemniczego głosu; bo przecież również musiała go usłyszeć. Prawda? Jak i wszyscy inni, starzy i młodzi, stawiający kolejne kroki na podmokłej, odbijającej blask księżyca trawie. Dopiero wtedy, gdy oderwałem wzrok od tkniętego słońcem lica, zacząłem powoli rejestrować obecność pozostałych śmiałków; Ady, której skinąłem krótko głową, gdy tylko powitała mnie machaniem, Hectora i Theo, obejrzałem się na nich przez ramię, gdy dosłyszałem męskie głosy, a także Evelyn – nie spodziewałem się jej tutaj, choć nie wiedziałem, jaki był dokładny powód tego założenia. Przecież nie mogła spędzać całego swojego czasu w Szkocji; ba, wierzyłem, że powinna korzystać z dobrodziejstw festiwalu, spróbować choć na chwilę zapomnieć o zmartwieniach i piętrzących się obowiązkach... Tylko dlaczego odczułem na jej widok to dziwne kłucie? Ni to wstyd, ni to zmieszanie. Jak gdybym zrobił coś złego.
Powinienem się z nią przywitać. Może to o to chodziło? Tak jak z całą resztą. W ten właśnie sposób zachowałbym się w każdej innej sytuacji, bez oporów uścisnął dłonie utykających czarodziejów, zagadnął towarzyszące nam panie; coś jednak paraliżowało, dusiło, skutecznie utrudniając skupienie się na oświetlonej srebrzystym blaskiem polanie. Dopiero rozbrzmiewający w czaszce głos nakazał mi zapomnieć o nieporządku uczuć; słuchałem napływających znikąd słów, poznając historię Króla Rybaka – tego, który utracił nadzieję, ale i tego, który w swym rozgoryczeniu nie zawahał się przed wydaniem na próbujących przyjść mu z pomocą medyków wyroku śmierci. To jednak był dopiero początek. Z zaciśniętymi zębami, napiętą szczęką, obserwowałem wznoszące się wszędzie wokół krople; drżały, tańcząc na niewidzialnych podmuchach wiatru, by niewiele później odmalować na naszych oczach obraz zupełnie innego miejsca. I najpewniej – czasu. Tak przynajmniej wnioskowałem, biorąc pod uwagę fakt wystrój komnaty, przywodzącej na myśl dziejące się wieku temu, w średniowieczu, legendy, a także ubiór zasiadających przy stole rycerzy, mędrców, czy w końcu tego, który zajmował miejsce u jego szczytu. Monarcha? Czy raczej – tyran?
Nie potrafiłem jeszcze zdecydować, czy istnienie tej iluzji przypisywałem zaklęciom stworzonym na wyraźne życzenie opiekujących się festiwalem lordów, czy może raczej działaniu jakichś halucynogennych, pobudzających wyobraźnię kadzideł; bez znaczenia. Scena, której nagle staliśmy się częścią, miała w sobie coś przygnębiającego; nie tylko za sprawą posępnego, skrywającego swe oblicze za materiałem kaptura króla. Wystarczyło poświęcić chwilę na nieco dokładniejszą obserwację, na przeanalizowanie naszego otoczenia, by zauważyć puste przestrzenie, zamrożone w tańcu figury, lewitujące półmiski. Jak gdyby ktoś usunął kilka pionków, zatrzymał czas dla innych, a przez to – na szachownicy zapanował chaos.
– Myślisz, że pan król znajdzie wielu śmiałków? Tak biorąc pod uwagę fakt, w jak miły sposób potraktował próbujących rozwiązać jego problem uzdrowicieli – zagaiłem, znów siląc się na zostawioną gdzieś u wejścia do labiryntu lekkość, tym razem wyraźnie zabarwiła ją jednak ironia; przelotnie spojrzałem ku licu wciąż orbitującej wokół mnie kobiety, nie chcąc jednak przypatrywać się jej zbyt intensywnie, zbyt długo. Ze strachu. Zrobiłem krok do przodu, a później kolejny, z zamiarem obejrzenia przygotowanych na tę ucztę potraw z bliska; cóż to za odmiana, w normalnym życiu robiliśmy wszystko, by jakoś związać koniec z końcem, zapełnić spiżarki, dzielnie stawiać czoła wszechobecnym trudnościom, tym powodowanym przez trawiącą kraj wojnę. Ostrożnie sięgnąłem ku jednemu z lewitujących talerzy, próbując chwycić między palce pieczyste, przekonać się na własnej skórze, czy mogę go w ogóle dotknąć, czy iluzja rozproszy się pod naporem dotyku. Gdzieś z oddali dobieg mnie głos Celine; ból serca złapanego w klatkę, miała nadzieję pozwolić zapomnieć mu o troskach. Ptaszyno, nie boisz się może, że zaraz twoja śliczna główka potoczy się po podłodze, wprost pod buty jednego z tych zakutych w zbroje rycerzy...? Kątem oka ujrzałem również pochylającego się nad jakimś pergaminem Hectora; cóż, jeśli ktoś miał zrozumieć skreślone piórem uczonego zapiski, to najpewniej on. Ada – jak to Ada – miękkim krokiem zbliżyła się do obrońców króla, z uśmiechem na ustach wznosząc z nimi toast; czyżby chciała wybadać nastroje, podsłuchać ich rozmowy? Wtedy też do pogrążonego w zadumie monarchy ruszyło rudowłose dziewczę; odprowadziłem ją wzrokiem, odruchowo sprawdzając, gdzie zapodziałem różdżkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby sytuacja prędko skomplikowała się na tyle, by trzeba zrobić z niej użytek.
Chodźmy.
Nie powtórzyłem tego słowa po raz trzeci. Wykonałem jednak gest dłonią, który miał zachęcić znajomą-nieznajomą, by podążyła roślinnym korytarzem, by odpowiedziała na wezwanie tajemniczego głosu; bo przecież również musiała go usłyszeć. Prawda? Jak i wszyscy inni, starzy i młodzi, stawiający kolejne kroki na podmokłej, odbijającej blask księżyca trawie. Dopiero wtedy, gdy oderwałem wzrok od tkniętego słońcem lica, zacząłem powoli rejestrować obecność pozostałych śmiałków; Ady, której skinąłem krótko głową, gdy tylko powitała mnie machaniem, Hectora i Theo, obejrzałem się na nich przez ramię, gdy dosłyszałem męskie głosy, a także Evelyn – nie spodziewałem się jej tutaj, choć nie wiedziałem, jaki był dokładny powód tego założenia. Przecież nie mogła spędzać całego swojego czasu w Szkocji; ba, wierzyłem, że powinna korzystać z dobrodziejstw festiwalu, spróbować choć na chwilę zapomnieć o zmartwieniach i piętrzących się obowiązkach... Tylko dlaczego odczułem na jej widok to dziwne kłucie? Ni to wstyd, ni to zmieszanie. Jak gdybym zrobił coś złego.
Powinienem się z nią przywitać. Może to o to chodziło? Tak jak z całą resztą. W ten właśnie sposób zachowałbym się w każdej innej sytuacji, bez oporów uścisnął dłonie utykających czarodziejów, zagadnął towarzyszące nam panie; coś jednak paraliżowało, dusiło, skutecznie utrudniając skupienie się na oświetlonej srebrzystym blaskiem polanie. Dopiero rozbrzmiewający w czaszce głos nakazał mi zapomnieć o nieporządku uczuć; słuchałem napływających znikąd słów, poznając historię Króla Rybaka – tego, który utracił nadzieję, ale i tego, który w swym rozgoryczeniu nie zawahał się przed wydaniem na próbujących przyjść mu z pomocą medyków wyroku śmierci. To jednak był dopiero początek. Z zaciśniętymi zębami, napiętą szczęką, obserwowałem wznoszące się wszędzie wokół krople; drżały, tańcząc na niewidzialnych podmuchach wiatru, by niewiele później odmalować na naszych oczach obraz zupełnie innego miejsca. I najpewniej – czasu. Tak przynajmniej wnioskowałem, biorąc pod uwagę fakt wystrój komnaty, przywodzącej na myśl dziejące się wieku temu, w średniowieczu, legendy, a także ubiór zasiadających przy stole rycerzy, mędrców, czy w końcu tego, który zajmował miejsce u jego szczytu. Monarcha? Czy raczej – tyran?
Nie potrafiłem jeszcze zdecydować, czy istnienie tej iluzji przypisywałem zaklęciom stworzonym na wyraźne życzenie opiekujących się festiwalem lordów, czy może raczej działaniu jakichś halucynogennych, pobudzających wyobraźnię kadzideł; bez znaczenia. Scena, której nagle staliśmy się częścią, miała w sobie coś przygnębiającego; nie tylko za sprawą posępnego, skrywającego swe oblicze za materiałem kaptura króla. Wystarczyło poświęcić chwilę na nieco dokładniejszą obserwację, na przeanalizowanie naszego otoczenia, by zauważyć puste przestrzenie, zamrożone w tańcu figury, lewitujące półmiski. Jak gdyby ktoś usunął kilka pionków, zatrzymał czas dla innych, a przez to – na szachownicy zapanował chaos.
– Myślisz, że pan król znajdzie wielu śmiałków? Tak biorąc pod uwagę fakt, w jak miły sposób potraktował próbujących rozwiązać jego problem uzdrowicieli – zagaiłem, znów siląc się na zostawioną gdzieś u wejścia do labiryntu lekkość, tym razem wyraźnie zabarwiła ją jednak ironia; przelotnie spojrzałem ku licu wciąż orbitującej wokół mnie kobiety, nie chcąc jednak przypatrywać się jej zbyt intensywnie, zbyt długo. Ze strachu. Zrobiłem krok do przodu, a później kolejny, z zamiarem obejrzenia przygotowanych na tę ucztę potraw z bliska; cóż to za odmiana, w normalnym życiu robiliśmy wszystko, by jakoś związać koniec z końcem, zapełnić spiżarki, dzielnie stawiać czoła wszechobecnym trudnościom, tym powodowanym przez trawiącą kraj wojnę. Ostrożnie sięgnąłem ku jednemu z lewitujących talerzy, próbując chwycić między palce pieczyste, przekonać się na własnej skórze, czy mogę go w ogóle dotknąć, czy iluzja rozproszy się pod naporem dotyku. Gdzieś z oddali dobieg mnie głos Celine; ból serca złapanego w klatkę, miała nadzieję pozwolić zapomnieć mu o troskach. Ptaszyno, nie boisz się może, że zaraz twoja śliczna główka potoczy się po podłodze, wprost pod buty jednego z tych zakutych w zbroje rycerzy...? Kątem oka ujrzałem również pochylającego się nad jakimś pergaminem Hectora; cóż, jeśli ktoś miał zrozumieć skreślone piórem uczonego zapiski, to najpewniej on. Ada – jak to Ada – miękkim krokiem zbliżyła się do obrońców króla, z uśmiechem na ustach wznosząc z nimi toast; czyżby chciała wybadać nastroje, podsłuchać ich rozmowy? Wtedy też do pogrążonego w zadumie monarchy ruszyło rudowłose dziewczę; odprowadziłem ją wzrokiem, odruchowo sprawdzając, gdzie zapodziałem różdżkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby sytuacja prędko skomplikowała się na tyle, by trzeba zrobić z niej użytek.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Skrzywił się paskudnie, słysząc słowa spływające z ust Hectora. Zazwyczaj uwielbiał mieć rację- tym razem nie czuł jednak satysfakcji, jedynie mierny, nieprzyjemny ucisk w dołku. Rocznica; zastanawiał się, czy Hector poruszy ten temat, czy będzie wolał przemilczeć sprawy, o których trudno było mówić niezależnie od okoliczności, i skorzysta z okazji do upicia się do nieprzytomności. Theo przygotowany był na udzielenie mu wszelkiej pomocy, od rozmowy (w tym był najgorszy) do dotrzymania mu towarzystwa w (zbyt) licznych drinkach (w tym był za to znakomity). Nie przywykł do rozmawiania o emocjach; z roku na rok stawał się umiarkowanie lepszy, towarzystwo magipsychiatry wyczuliło go nieco na fakt istnienia uczuć, więc niechętnie zaczął je zauważać i nazywać (niektóre wyjątkowo nieskutecznie). Wciąż daleki był jednak od tytułu mistrza taktu, mimo szczerych chęci właściwe słowa nie zwykły samoistnie przychodzić mu na język wtedy, kiedy ich potrzebował. Zdecydowanie łatwiej przychodziło mu więc wyrażanie uczuć w inny sposób, dlatego zdejmował rękę z ramion Hectora bardzo powoli, próbując wysondować, jak właściwie czuł się w związku z rocznicą.
-No tak- Mruknął, zezując na przyjaciela z boku spod zmarszczonych lekko brwi.- Niech jej ziemia lekką będzie, i tak dalej.
Nienawidził Beatrice, nawet, jeśli ledwie ją poznał. Nie dlatego, że każda jego wizyta wjego ich domu kończyła się kobiecym wrzaskiem i mógł przysiąc, że na ogół zaledwie włos dzielił ją od rzucenia w niego wazonu albo zaklęcia szatkującego go na kawałki. Poznał ją jednak w momencie, w którym w jego własnym domu nieustannie spotykał go krzyk, i łzy, i wściekłość; był gotów pomieścić to wszystko, złe uczucia były przecież tymi, które rozumiał najlepiej. Nienawidził jej nie za to, jaka była wobec niego; nienawidził jej za zmarszczone brwi Hectora. Za to, jak cichł mu głos, kiedy o niej mówił. Za to, jak coś w nim gasło, nieuchronnie, ze spotkania na spotkanie wydawał się mieścić coraz więcej goryczy i śmiać się coraz rzadziej. Nienawidził jej za to, jak mocno popychała go w kierunku, od którego on rozpaczliwie starał się go odwieść. Kiedy umarła, nie czuł więc żalu, tak, jak nie czuł go teraz. Kiedy umarła, świętował sam ze sobą ten dzień od świtu do zmierzchu. Teraz zamierzał zrobić dokładnie to samo.
-Uratujemy- Zgodził się z uśmiechem, niechętnie odsuwając od siebie pochmurne myśli i wspomnienia, które nieproszone napłynęły mu do głowy na samą myśl o matce Orestesa. Uśmiech szybko jednak spłynął mu z ust, kiedy zauważył nagłe i podejrzane milczenie Hectora. Nie mógł mu mieć za złe stanu zawieszenia, w który wprawiła go srebrnowłosa kobieta przypominająca wróżkę w swojej zwiewnej sukience; on sam przecież dłuższą chwilę nie mógł oderwać od niej zachwyconego spojrzenia. Skąd jednak ten ton zawahania..? Natychmiast dostrzegł znajomy sposób, w jaki Hector zacisnął usta, ewidentnie zatrzymując nimi tym samym odpowiedź na tę zagadkę. Zmarszczył brwi, zaintrygowany; nie zdołał jednak wycisnąć z niego nic więcej, tor pędzących myśli wykoleił się nagle w odpowiedzi na słowa padające zza ich pleców.
Wystarczyła sekunda, jedno uderzenia serca; nie przywykł w końcu do myślenia, zanim wprowadzał w życie czyny, i natychmiast poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Zanim zdołał jednak spiąć się i niechybnie wybuchnąć, poczuł dotyk chłodnej ręki Hectora na swoim ramieniu. Drgnął mimowolnie, widząc, jak się potyka; teatralnie, na niby, co wciąż nie powstrzymało fali przerażenia od przetoczenia się przez jego ciało. Gest Hectora osiągnął jednak oczekiwany skutek- Theo nie był w stanie pomieścić w sobie jednocześnie wściekłości i przestrachu, dlatego przełknął wszystkie jadowite słowa, jakie był gotowy wyrzucić z siebie w kierunku nieznajomej. Tuż po tym nie mógł też powstrzymać uśmiechu wpełzającego mu na usta; podjął grę, podnosząc rękę i przykrywając nią dłoń Hectora, znajomo gładką, znajomo chłodną.
-Confundus paralytica- Dodał śmiertelnie poważnym tonem, mierząc nieznajomą niechętnym spojrzeniem. Jego łacina zaczynała się i kończyła na znajomości tych dwóch słów, wyciągniętych z setek niezrozumiałych diagnoz i magimedycznych konsultacji, które zdążył odbyć w swojej krótkiej (i nieszczęśliwej) karierze.- To bardzo poważna choroba. Zaraźliwa. Radziłbym Ci iść szybko, tak, jak my nie możemy.
Zdusił w zarodku wszystkie inne kąśliwe uwagi, które zaczęły w nim kiełkować, po czym powoli puścił dłoń Hectora i ruszył za nim w mrok labiryntu. Im dalej się zapuszczali, tym gorszy wydawał mu się pomysł podjęcia rzuconej przez bajarkę rękawicy; sama świadomość potencjalnego niebezpieczeństwa nie sprawiła jednak jeszcze nigdy, że zrezygnował z raz obranego celu. Ze zmarszczonymi lekko brwiami obserwował spektakl odgrywający się przed ich oczami. Skomplikowana, złożona magia zawsze budziła w nim coś na kształt nieśmiałego podziwu; wrażenie oczarowania prysło jednak szybko w zetknięciu z kolejnymi słowami baśni. Zanim zdołał się powstrzymać, parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Błyskawicznie odnalazł wzrokiem spojrzenie Hectora i uniósł oczy do nieba w parodii błagania o litość.
-Witaj w klubie, panie królu- Sarknął pod nosem, poważniejąc dopiero w odpowiedzi na ruchy zgromadzonych dookoła nich osób. Wśród śmiałków natychmiast rozpoznał postać Everetta i skinął mu głową z odrobinę krzywym uśmiechem; takim samym obdarzył też Addę, zmierzającą wyraźnie w kierunku towarzystwa przy kielichach.
-Wypij zdrowie wszystkich obecnych tu kulawych- Zaproponował jej śmiertelnie poważnie, chociaż kąciki ust drgały, próbując rozciągnąć się w zupełnie nieprzystającym do sytuacji uśmiechu. Na krótką chwilę zawiesił wzrok na tańczącej Celine, wyglądała cudownie; skinął też z uznaniem rudowłosej dziewczynie, ruda i odważna, czyżby była jedną z Weasley’ów?
Sam po krótkiej chwili zastanowienia skierował kroki w stronę parkietu; po drodze zerknął jeszcze przez ramię, szukając wzrokiem Hectora i upewniając się, że był bezpieczny. Wybrał zwoje, oczywiście- uśmiechnął się pod nosem, rzucając ciche- Miłej lektury, nie daj się ściąć- zanim sam zajął jedno z wolnych miejsc, natychmiast rozglądając się w poszukiwaniu ofiary.
-Pozwolisz, łaskawa pani?- Zaoferował ze złośliwym uśmiechem, wyciągając rękę w kierunku Evelyn.- W tańcu jestem lepszy niż w chodzeniu, przekonasz się.
-No tak- Mruknął, zezując na przyjaciela z boku spod zmarszczonych lekko brwi.- Niech jej ziemia lekką będzie, i tak dalej.
Nienawidził Beatrice, nawet, jeśli ledwie ją poznał. Nie dlatego, że każda jego wizyta w
-Uratujemy- Zgodził się z uśmiechem, niechętnie odsuwając od siebie pochmurne myśli i wspomnienia, które nieproszone napłynęły mu do głowy na samą myśl o matce Orestesa. Uśmiech szybko jednak spłynął mu z ust, kiedy zauważył nagłe i podejrzane milczenie Hectora. Nie mógł mu mieć za złe stanu zawieszenia, w który wprawiła go srebrnowłosa kobieta przypominająca wróżkę w swojej zwiewnej sukience; on sam przecież dłuższą chwilę nie mógł oderwać od niej zachwyconego spojrzenia. Skąd jednak ten ton zawahania..? Natychmiast dostrzegł znajomy sposób, w jaki Hector zacisnął usta, ewidentnie zatrzymując nimi tym samym odpowiedź na tę zagadkę. Zmarszczył brwi, zaintrygowany; nie zdołał jednak wycisnąć z niego nic więcej, tor pędzących myśli wykoleił się nagle w odpowiedzi na słowa padające zza ich pleców.
Wystarczyła sekunda, jedno uderzenia serca; nie przywykł w końcu do myślenia, zanim wprowadzał w życie czyny, i natychmiast poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Zanim zdołał jednak spiąć się i niechybnie wybuchnąć, poczuł dotyk chłodnej ręki Hectora na swoim ramieniu. Drgnął mimowolnie, widząc, jak się potyka; teatralnie, na niby, co wciąż nie powstrzymało fali przerażenia od przetoczenia się przez jego ciało. Gest Hectora osiągnął jednak oczekiwany skutek- Theo nie był w stanie pomieścić w sobie jednocześnie wściekłości i przestrachu, dlatego przełknął wszystkie jadowite słowa, jakie był gotowy wyrzucić z siebie w kierunku nieznajomej. Tuż po tym nie mógł też powstrzymać uśmiechu wpełzającego mu na usta; podjął grę, podnosząc rękę i przykrywając nią dłoń Hectora, znajomo gładką, znajomo chłodną.
-Confundus paralytica- Dodał śmiertelnie poważnym tonem, mierząc nieznajomą niechętnym spojrzeniem. Jego łacina zaczynała się i kończyła na znajomości tych dwóch słów, wyciągniętych z setek niezrozumiałych diagnoz i magimedycznych konsultacji, które zdążył odbyć w swojej krótkiej (i nieszczęśliwej) karierze.- To bardzo poważna choroba. Zaraźliwa. Radziłbym Ci iść szybko, tak, jak my nie możemy.
Zdusił w zarodku wszystkie inne kąśliwe uwagi, które zaczęły w nim kiełkować, po czym powoli puścił dłoń Hectora i ruszył za nim w mrok labiryntu. Im dalej się zapuszczali, tym gorszy wydawał mu się pomysł podjęcia rzuconej przez bajarkę rękawicy; sama świadomość potencjalnego niebezpieczeństwa nie sprawiła jednak jeszcze nigdy, że zrezygnował z raz obranego celu. Ze zmarszczonymi lekko brwiami obserwował spektakl odgrywający się przed ich oczami. Skomplikowana, złożona magia zawsze budziła w nim coś na kształt nieśmiałego podziwu; wrażenie oczarowania prysło jednak szybko w zetknięciu z kolejnymi słowami baśni. Zanim zdołał się powstrzymać, parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Błyskawicznie odnalazł wzrokiem spojrzenie Hectora i uniósł oczy do nieba w parodii błagania o litość.
-Witaj w klubie, panie królu- Sarknął pod nosem, poważniejąc dopiero w odpowiedzi na ruchy zgromadzonych dookoła nich osób. Wśród śmiałków natychmiast rozpoznał postać Everetta i skinął mu głową z odrobinę krzywym uśmiechem; takim samym obdarzył też Addę, zmierzającą wyraźnie w kierunku towarzystwa przy kielichach.
-Wypij zdrowie wszystkich obecnych tu kulawych- Zaproponował jej śmiertelnie poważnie, chociaż kąciki ust drgały, próbując rozciągnąć się w zupełnie nieprzystającym do sytuacji uśmiechu. Na krótką chwilę zawiesił wzrok na tańczącej Celine, wyglądała cudownie; skinął też z uznaniem rudowłosej dziewczynie, ruda i odważna, czyżby była jedną z Weasley’ów?
Sam po krótkiej chwili zastanowienia skierował kroki w stronę parkietu; po drodze zerknął jeszcze przez ramię, szukając wzrokiem Hectora i upewniając się, że był bezpieczny. Wybrał zwoje, oczywiście- uśmiechnął się pod nosem, rzucając ciche- Miłej lektury, nie daj się ściąć- zanim sam zajął jedno z wolnych miejsc, natychmiast rozglądając się w poszukiwaniu ofiary.
-Pozwolisz, łaskawa pani?- Zaoferował ze złośliwym uśmiechem, wyciągając rękę w kierunku Evelyn.- W tańcu jestem lepszy niż w chodzeniu, przekonasz się.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła wypowiedzieć słowa, wzrokiem podążając wzdłuż znanej sobie twarzy a jednak tak odległej, niczym przemierzone, bezkresne fale dzielącej ich przez lata wody. Chodźmy utknęło w myślach, boleśnie obijając się o kąty umysłu. Idźmy więc, jak przed laty, gdy słowa nie raniły, a czyny tkwiły tylko pomiędzy dwójką nieznających granic i blokad nastolatków, których życie doświadczyło wystarczająco, by teraz nie rozumieli przestrzeni wokół siebie - odrzucali to, co jawne i odkryte na rzecz złudnej wyobraźni. Był tu, on, naprawdę.
- Chodźmy. - Odparła szeptem, nie odrywając spojrzenia od tak doskonale znanej, a jednocześnie odległej sylwetki. Powoli, niczym podążając przez nieznany labirynt, przesunęła spojrzeniem przez szyję, po barki aż po dłoń, która skłaniała ją do podążenia dalej. Gdy on parł do przodu, ona zwykła się zatrzymywać - wystraszona, niepewna, tchórzliwa w naturze dążącej do spokoju i harmonii. Był sztormem i leśnią gęstwiną; w których zgubić potrafiła się nawet na równinie. Zawsze stawiał krok pierwszy, prąc wprost w rozkapryszone ramiona losu. I tym razem, nie powtarzając błędu sprzed lat, gdy odmówiła, poszła za nim. Bez słowa, odnajdując po drodze wszystkie znajome twarze, nie obdarowując ich jednak niczym więcej, niż lekkimi skinieniami głowy, takim, którym - nieświadomie współdzieląc gest z nim - odbarowała Adę. Niegotowa, by tłumaczyć, by powrócić do wspomnień u boku historii zbyt blisko powracających do dawnych, odległych czasów. Czasów, gdy był on, gdy był Hector w zacienionej bibliotece, gdy przekomarzała się niewinnie z Theo. Oni wszyscy tu byli, niczym wyrwani z odległego snu. Pozostawała więc niepewna tego, co tak naprawdę się wokół niej działo. Ale ponownie, niczym w zaznanym kilkanaście lat wcześniej etapie życia, on wydawał się jedyną ostoją. Jedyną pewnością, jaką była gotowa przyjąć bez najmniejszego zawachania. Sceneria utknęła gdzieś głębiej, w miejscu, którego nie potrafiła nazwać. W szczupłym ciele zawrzało, ścisk wypełnił klatkę piersiową w nieznośnym przeczuciu.
Ja wydałem rozkaz, ja patrzyłem, jak kat staje się ramieniem Śmierci i zabiera ich życie ze sobą.
Powieki zatrzepotały kilkukrotnie, zielone spojrzenie odnalazło wreszcie jego twarz - nikłą dawką odwagi, której resztki zdołała wykrzesać z przerastających ją emocji. Nie spoglądała na tłum, nie obserwowała roztaczających się wokół sceny, zczytując poszczególne elementy z jego twarzy - reakcji, lekkich iskierek przesuwającego się spojrzenia. Ukłucie, na powrót, odsunęło twarz od kontemplacji, a usta zbiły się w krótką linię, marszcząc zadarty, skryty pod piegami - niczym artefaktem przeszłości - nos. Wtedy dojrzała postacie, które znajdowały się wystarczająco blisko nich, by w kołoczącym od niezrozumienia umyśle znalazło się światło nadziei.
- Przekonajmy się. - Odpowiedziała wreszcie,Jareth'owi podnosząc się ledwie w sekundę na palce, by słowa trafiły bardziej do niego niż kogokolwiek innego. W tym samym momencie, z dziwnym uczuciem stęsknienia, odsunęła spojrzenie od Sykesa i zrobiła krok w stronę będących nieopodal uczonych. Gdzieś w tle rozbrzmiała jej sylwetka Hectora, toteż jej ruch był tym rozsądniejszy. - Panowie! - Głos uniósł się, spojrzenie na ostatnią sekundę opadło - mimowolnie, powracając i powracając - na mężczyznę obok, aby kontynuować, ze słodkim i niewinnym uśmiechem. Dłonią zaczesawszy kosmyk za ucho, ponownie pełnym głosem odparła w ich stronę, licząc, że jej towarzysz podłapie grę. - Czujecie ten zapach? Robinia pseudacacia... - Wzmocniła słowa francuskim akcentem, dłonią wykonując lekkie okrążenia na zgiętym łokciu, jakby ruch nadgarstka miał jej pomóc w odnalezieniu angielskiej nazwy, którą przecież doskonale znała. - Akacja! Może ktoś dodał jej ekstrakt do ciasta... a to ciekawe, wykazano przecież niedawno, że działa otumaniająco. - Znów, zza ramienia, spojrzała na Jaretha Everetta, szukając kolejnego kroku w swojej rozgrywce. - Chyba... chyba nie tego król potrzebuje. - Pozwoliła niesfornemu kosmykowi ponownie opaść na twarz, a ręce splotła przed sobą, na wysokości talii, przybierając na pokrytych czerowną szminką ustach delikatny, na wpół uroczy uśmiech. Ten, który on doskonale znał, a który przed laty miał absolutnie inny wydźwięk. Ten, który teraz mógł rozkruszyć lód i sprowadzić na manowce wytężone umysły. Mógł, ale czy była w stanie to zrobić, gdy policzki zapiekły na wpół zawstydzeniem, na wpół czystym wstydem, przed tym, jaką twarz posiadała po tylu latach?
Zagaduję do uczonych, trochę naciągam realia i kokietuję, by puścili parę.
- Chodźmy. - Odparła szeptem, nie odrywając spojrzenia od tak doskonale znanej, a jednocześnie odległej sylwetki. Powoli, niczym podążając przez nieznany labirynt, przesunęła spojrzeniem przez szyję, po barki aż po dłoń, która skłaniała ją do podążenia dalej. Gdy on parł do przodu, ona zwykła się zatrzymywać - wystraszona, niepewna, tchórzliwa w naturze dążącej do spokoju i harmonii. Był sztormem i leśnią gęstwiną; w których zgubić potrafiła się nawet na równinie. Zawsze stawiał krok pierwszy, prąc wprost w rozkapryszone ramiona losu. I tym razem, nie powtarzając błędu sprzed lat, gdy odmówiła, poszła za nim. Bez słowa, odnajdując po drodze wszystkie znajome twarze, nie obdarowując ich jednak niczym więcej, niż lekkimi skinieniami głowy, takim, którym - nieświadomie współdzieląc gest z nim - odbarowała Adę. Niegotowa, by tłumaczyć, by powrócić do wspomnień u boku historii zbyt blisko powracających do dawnych, odległych czasów. Czasów, gdy był on, gdy był Hector w zacienionej bibliotece, gdy przekomarzała się niewinnie z Theo. Oni wszyscy tu byli, niczym wyrwani z odległego snu. Pozostawała więc niepewna tego, co tak naprawdę się wokół niej działo. Ale ponownie, niczym w zaznanym kilkanaście lat wcześniej etapie życia, on wydawał się jedyną ostoją. Jedyną pewnością, jaką była gotowa przyjąć bez najmniejszego zawachania. Sceneria utknęła gdzieś głębiej, w miejscu, którego nie potrafiła nazwać. W szczupłym ciele zawrzało, ścisk wypełnił klatkę piersiową w nieznośnym przeczuciu.
Ja wydałem rozkaz, ja patrzyłem, jak kat staje się ramieniem Śmierci i zabiera ich życie ze sobą.
Powieki zatrzepotały kilkukrotnie, zielone spojrzenie odnalazło wreszcie jego twarz - nikłą dawką odwagi, której resztki zdołała wykrzesać z przerastających ją emocji. Nie spoglądała na tłum, nie obserwowała roztaczających się wokół sceny, zczytując poszczególne elementy z jego twarzy - reakcji, lekkich iskierek przesuwającego się spojrzenia. Ukłucie, na powrót, odsunęło twarz od kontemplacji, a usta zbiły się w krótką linię, marszcząc zadarty, skryty pod piegami - niczym artefaktem przeszłości - nos. Wtedy dojrzała postacie, które znajdowały się wystarczająco blisko nich, by w kołoczącym od niezrozumienia umyśle znalazło się światło nadziei.
- Przekonajmy się. - Odpowiedziała wreszcie,
Zagaduję do uczonych, trochę naciągam realia i kokietuję, by puścili parę.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzrok starszej kobiety nie był ciężarem; był czymś miłym i ciepłym, i tak łagodnym, jakby bajarka wcale nie przyglądała jej się tylko, a jeszcze wyciągała ku niej ramiona, obejmując tak samo, jak robiła to z tamtą małą dziewczynką. Słysząc jej ostatnie słowa, dochodzące zza pleców, odwróciła się przez ramię, posyłając Nanie ciepły, pełen werwy uśmiech. Skinęła głową, bez słów dziękując za słowa wsparcia, za wskazówki. Wszyscy oni — choć nie widziała wszystkich, a na pewno nie znała ich zdecydowanej większości — mieli wybór. Mogli poprowadzić tę historię ku wolności lub zniewoleniu. Co było dobrym rozwiązaniem?
W pierwszej chwili pomyślała o wolności. Bo to wolność przecież była tym, co uważano za najważniejszą wartość w trakcie tej wojny. A później myśleć zaczęła o tym, że zniewolenie nie musiało być przecież takie złe — zniewolone były wszak zwierzęta w rezerwatach, dla ich dobra. Dzięki takim placówkom nie wyginęły jeszcze jednorożce, znikacze, testrale i wiele, wiele innych. Kruchy kompromis zapewniał bezpieczeństwo i symbiozę. A i ludzi zamykało się czasem w miejscach odosobnienia, dla dobra ogółu. Bywali też ludzie, którym w zniewoleniu znanych ram było wygodnie, bezpiecznie, dobrze. Ona była takim człowiekiem, słodko—kwaśna realizacja rozlała się w ustach, niemal parząc w język.
A jak było z królem?
Szła przed siebie, niemalże zawzięcie, próbując wsłuchiwać się wyłącznie w dźwięk pluskającej wody, nie zaś dźwięki rozmów czy przekomarzanek. Ogniki przyciągały wzrok, odbijały się w zwierciadle szaro—zielonych oczu, stanowiły drogowskaz, za którym należało pójść. Roślinność z prawej, roślinność z lewej, pozornie niekończący się korytarz wreszcie przerzedził się, wprowadzając ich na kwadratową, rozświetloną księżycowym blaskiem polanę.
Dopiero wtedy rozejrzała się dookoła. Była Celine, była rudowłosa dziewczyna, którą spotkała w Kornwalii, imię Neala przewinęło się przez jej umysł, zaraz później czując ściśnięcie niepokoju. Okoliczności ich ostatniego spotkania nie były najlepsze, ale teraz towarzyszył jej rudowłosy młody mężczyzna, może brat? Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy, speszone spojrzenie lawirowało gdzieś wokół pukli włosów i obsypanymi niezliczoną ilością piegów polikami i noszącymi ślady złamania nosa. Spojrzenie rozjaśniło się na widok Everetta, dłoń podniosła się sama do powitalnego machnięcia. Dalej był jeszcze mężczyzna z laską (Hector), a obok niego...
Przełknęła ślinę i zamrugała kilkukrotnie, mając wrażenie, że świat płata jej figla. W końcu zobaczenie samego Theo Moore musiało być kolejnym elementem fantastycznym tej bajki. Czy inni także widzieli kogoś, kogo podziwiali? Maria była wieloletnim fanem Jastrzębi z Falmouth, to na ich stadionie zawiązywała swoje pierwsze znajomości bez pilnego wzroku rodziców. Znała wszystkich graczy, także tych, którzy swą karierę już skończyli, a już w szczególności tych, których skrzydła roztrzaskały się aż tak tragicznie. Ale panienka w białej sukience nie widziała w postawnym mężczyźnie upadłej gwiazdy; wciąż widziała go w jego szczytowej formie, osiadłego mocno na miotle, ścigającego, jak ona. Fala wspomnień wróciła, gdy przymknęła powieki, widząc się samą, próbującą powtórzyć wykonywane przez Moore'a manewry.
Aż wtedy znów rozbrzmiał głos.
Wsłuchiwała się w opowieść, historię Króla Rybaka opowiadaną przez niego samego. Z początku nie było w niej nic niezwykłego — Królowie byli przecież bogaci, mieli wszystko, co mogły im kupić pieniądze, a jednak... Jednak bywały rzeczy, których kupić się nie dało. Zimny dreszcz przeszedł przez jej ciało, gdy słyszała o egzekucjach, sercu skutym lodem, konsekwencjami, które ściągnęły na ziemie czyny króla. Przez większą część czasu myślała, że chorobą jest noga, która odmawiała posłuszeństwa, nie pozwalała na pełną sprawność. Ale gdy zakończył się monolog, gdy wspomniane zostały policzone już dni królewskie, poczęła myśleć, że problem może leżeć gdzieś indziej.
Z zamyślenia wyrwała ją woda, która zaczęła drżeć, a później zaczęły dziać się rzeczy, których nie mogła wytłumaczyć. Z zachwyceniem obserwowała, jak przed ich oczami materializuje się średniowieczna sala biesiadna, dokładnie taka, o jakich czytała przez całe swoje życie. Skupiła wzrok na siedzącym u szczytu stołu mężczyźnie. To on musiał być królem, ale daleko było mu do sprawnego młodzieńca. Był chudy, skrywał twarz pod kapturem, na pewno nie był szczęśliwy. Życie działo się wokół niego — rycerze, służba, tańczące pary, uczeni, sokolnicy ze swymi podopiecznymi. Ludzie poczęli ruszać do zapełnienia żywego obrazu, nie mogła więc stać zupełnie bezczynnie. Obiecałam ci służyć, królu szepnęła pokornie w myślach, kierując swe kroki ku jednemu z sokołów, które machały skrzydłami w panice, nie mogąc odnaleźć oparcia żerdzi. Zamiast żerdzi podsunęła jednemu z ptaków własną rękę. Dokładnie wiedziała, że powinna mieć na sobie rękawicę, że szpony sokoła pewnie zrobią jej krzywdę i zranią skórę, ale obiecała, nie mogła więc się cofnąć. Pragnęła uspokoić spłoszone zwierzę, dlatego też to na nim skupiła całą swoją uwagę. Nie chciała przemawiać, na pewno nie na głos, jeszcze nie. Zresztą, Król Rybak słyszał jej myśli, musiał być pewien, że pragnęła mu pomóc, że prowadziły ją tylko czyste intencje.
| zajmuję się sokołem i go uspokajam, ONMS II
W pierwszej chwili pomyślała o wolności. Bo to wolność przecież była tym, co uważano za najważniejszą wartość w trakcie tej wojny. A później myśleć zaczęła o tym, że zniewolenie nie musiało być przecież takie złe — zniewolone były wszak zwierzęta w rezerwatach, dla ich dobra. Dzięki takim placówkom nie wyginęły jeszcze jednorożce, znikacze, testrale i wiele, wiele innych. Kruchy kompromis zapewniał bezpieczeństwo i symbiozę. A i ludzi zamykało się czasem w miejscach odosobnienia, dla dobra ogółu. Bywali też ludzie, którym w zniewoleniu znanych ram było wygodnie, bezpiecznie, dobrze. Ona była takim człowiekiem, słodko—kwaśna realizacja rozlała się w ustach, niemal parząc w język.
A jak było z królem?
Szła przed siebie, niemalże zawzięcie, próbując wsłuchiwać się wyłącznie w dźwięk pluskającej wody, nie zaś dźwięki rozmów czy przekomarzanek. Ogniki przyciągały wzrok, odbijały się w zwierciadle szaro—zielonych oczu, stanowiły drogowskaz, za którym należało pójść. Roślinność z prawej, roślinność z lewej, pozornie niekończący się korytarz wreszcie przerzedził się, wprowadzając ich na kwadratową, rozświetloną księżycowym blaskiem polanę.
Dopiero wtedy rozejrzała się dookoła. Była Celine, była rudowłosa dziewczyna, którą spotkała w Kornwalii, imię Neala przewinęło się przez jej umysł, zaraz później czując ściśnięcie niepokoju. Okoliczności ich ostatniego spotkania nie były najlepsze, ale teraz towarzyszył jej rudowłosy młody mężczyzna, może brat? Nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy, speszone spojrzenie lawirowało gdzieś wokół pukli włosów i obsypanymi niezliczoną ilością piegów polikami i noszącymi ślady złamania nosa. Spojrzenie rozjaśniło się na widok Everetta, dłoń podniosła się sama do powitalnego machnięcia. Dalej był jeszcze mężczyzna z laską (Hector), a obok niego...
Przełknęła ślinę i zamrugała kilkukrotnie, mając wrażenie, że świat płata jej figla. W końcu zobaczenie samego Theo Moore musiało być kolejnym elementem fantastycznym tej bajki. Czy inni także widzieli kogoś, kogo podziwiali? Maria była wieloletnim fanem Jastrzębi z Falmouth, to na ich stadionie zawiązywała swoje pierwsze znajomości bez pilnego wzroku rodziców. Znała wszystkich graczy, także tych, którzy swą karierę już skończyli, a już w szczególności tych, których skrzydła roztrzaskały się aż tak tragicznie. Ale panienka w białej sukience nie widziała w postawnym mężczyźnie upadłej gwiazdy; wciąż widziała go w jego szczytowej formie, osiadłego mocno na miotle, ścigającego, jak ona. Fala wspomnień wróciła, gdy przymknęła powieki, widząc się samą, próbującą powtórzyć wykonywane przez Moore'a manewry.
Aż wtedy znów rozbrzmiał głos.
Wsłuchiwała się w opowieść, historię Króla Rybaka opowiadaną przez niego samego. Z początku nie było w niej nic niezwykłego — Królowie byli przecież bogaci, mieli wszystko, co mogły im kupić pieniądze, a jednak... Jednak bywały rzeczy, których kupić się nie dało. Zimny dreszcz przeszedł przez jej ciało, gdy słyszała o egzekucjach, sercu skutym lodem, konsekwencjami, które ściągnęły na ziemie czyny króla. Przez większą część czasu myślała, że chorobą jest noga, która odmawiała posłuszeństwa, nie pozwalała na pełną sprawność. Ale gdy zakończył się monolog, gdy wspomniane zostały policzone już dni królewskie, poczęła myśleć, że problem może leżeć gdzieś indziej.
Z zamyślenia wyrwała ją woda, która zaczęła drżeć, a później zaczęły dziać się rzeczy, których nie mogła wytłumaczyć. Z zachwyceniem obserwowała, jak przed ich oczami materializuje się średniowieczna sala biesiadna, dokładnie taka, o jakich czytała przez całe swoje życie. Skupiła wzrok na siedzącym u szczytu stołu mężczyźnie. To on musiał być królem, ale daleko było mu do sprawnego młodzieńca. Był chudy, skrywał twarz pod kapturem, na pewno nie był szczęśliwy. Życie działo się wokół niego — rycerze, służba, tańczące pary, uczeni, sokolnicy ze swymi podopiecznymi. Ludzie poczęli ruszać do zapełnienia żywego obrazu, nie mogła więc stać zupełnie bezczynnie. Obiecałam ci służyć, królu szepnęła pokornie w myślach, kierując swe kroki ku jednemu z sokołów, które machały skrzydłami w panice, nie mogąc odnaleźć oparcia żerdzi. Zamiast żerdzi podsunęła jednemu z ptaków własną rękę. Dokładnie wiedziała, że powinna mieć na sobie rękawicę, że szpony sokoła pewnie zrobią jej krzywdę i zranią skórę, ale obiecała, nie mogła więc się cofnąć. Pragnęła uspokoić spłoszone zwierzę, dlatego też to na nim skupiła całą swoją uwagę. Nie chciała przemawiać, na pewno nie na głos, jeszcze nie. Zresztą, Król Rybak słyszał jej myśli, musiał być pewien, że pragnęła mu pomóc, że prowadziły ją tylko czyste intencje.
| zajmuję się sokołem i go uspokajam, ONMS II
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Po tym jakże nie zamierzonym potknięciu jednego z mężczyzn, gotów była go zaraz przetrącić - tak na poprawienie stanu zdrowotnego jego nogi. Zawahała się tylko dlatego, że labirynt za nimi z szelestem się zamknął, co na chwilę zbiło kruczowłosą z pantałyku. Nie chciała od nich nic, prócz przesunięcia się, udostępnienia kawałeczka wolnej przestrzeni przez którą mogłaby czmychnąć dalej. Ba, powinni być jej wdzięczni, że w ogóle o to zapytała zamiast od razu bestialsko się między nimi przepychać. Westchnęła ciężko, zaraz wywracając oczami; czuła, że jednak będzie zmuszona do wymiany zdań w tym temacie, a jak wiadomo, była mistrzynią uprzejmości. Już pierwsze słowa nieznajomego wprawiły ją w nastrój do ciskania gromów, ale dostrzegła znajome rysy twarzy, dopasowując je prędko do tembru głosu. Świetnie. – Hector, no proszę – przywitała się, odrobinę schodząc z tonu, prawdopodobnie jedynie z uwagi na przeszłość, wspomnienie beznadziejności położeń w których się znajdowali. Miała nadzieję, że nie padnie zaraz pytanie o jej brata, sama również nie miała zamiaru odbijać pałeczki w tym temacie. Przywołała na usta grymas, zarys leniwego uśmiechu po następnych słowach. To było tak lekkie i pełne dystansu, że nie mogła zareagować inaczej. Już miała się do tego odnieść, wysilić na żartobliwą refleksję, gdy do jej uszu dotarły słowa drugiego z mężczyzn. Nie znała jego imienia, ale w myślach już zdążyła nadać mu miano nadętego buca, zdawało się pasować jak ulał. - Jakże miły panie – zaczęła buńczucznie, podrywając spojrzenie ku obcym oczom. - Gwarantuję, że nie chcesz przeprowadzać ze mną rozmów na temat bardzo zaraźliwych chorób – skwitowała, przeciskając się zaraz pomiędzy nadętym bucem, a żywopłotem. Omal nie prychnęła, mając z tyłu głowy własną klątwę. Ludzie tak lekkomyślnie wydawali wyroki, choć nie znali możliwych konsekwencji własnych słów. Nic gorszego od likantropii nie mogło jej się przydarzyć, prawdę mówiąc, już śmierć byłaby łaskawsza. – Jeszcze by się okazało, że moja jest paskudnie zaraźliwa – ostatni zgryźliwy uśmiech, ostatnie spojrzenie i już odwróciła się, by ruszyć dalej.
Była szansa, że teraz zdoła dogonić przyjaciółkę. Widziała ją już nawet, choć musiała kilkukrotnie podskoczyć, by się upewnić, że to właśnie ona do niej macha. Odwzajemniła gest, zmuszając się zaraz do podbiegnięcia w jej kierunku, tym razem nie zamierzając stracić jej z oka. Znów dostrzegła Everetta i towarzyszącą mu kobietę, która wydawała się dziwnie znajoma, ale znów koło nich przebiegała, więc nie zdążyła się odpowiednio lepiej przyjrzeć. Minęła ich, zmuszając się do zachowania spokoju, co było niepokojąco trudne z uwagi na nagły natłok myśli. Merlinie, miej mnie w opiece, pomyślała z nieprzyjemnym odczuciem żalu, zupełnie jakby zabolał ją ten widok i nie do końca rozumiała skąd wzięło się w niej to nagłe, przedziwne uczucie. Chciała dla niego jak najlepiej, więc chyba powinna się cieszyć, a nie trapić, prawda? Zrzuciła winę na alkohol, którym wczoraj raczyła się u Adriany, zdecydowanie musiał jej zaszkodzić i teraz doznawała efektów ubocznych.
Zaraz stanęła obok Addy z nieprzejednaną miną, jakby samym wzrokiem chciała sprawić, by ta nie poruszyła żadnego z tematów znajdujących się na liście pt. „nie dzisiaj”. – Och, litości, gorzej tu niż na targu – wysapała na powitanie, poprawiając nieistniejące zagniecenie na ciemnobordowym materiale spódnicy. Ten cały spacer po labiryncie już przestał jej się podobać, a przecież dopiero co go rozpoczęła. Gorączka emocji skutecznie podsuwała ciemne chmury nad jej głowę. – Wyobraź sobie, że właśnie jakiś baran chciał mnie zrobić w konia – burknęła z niechęcią i nutą oburzenia, zupełnie nie zwracając uwagi na abstrakcję wypowiedzianego zdania. Chwilowo była zbyt wytrącona z równowagi, by się tym przejąć, postanawiając zostać w towarzystwie przyjaciółki najlepiej do końca tej podróży, tak było najbezpieczniej. Nie zdążyła opowiedzieć więcej, bo właśnie wtedy usłyszała pojawił się głos, ten sam, który wcześniej zwabił ją do labiryntu. Tym razem mówił dłużej, a wraz z jego słowami wiatr przybierał na sile. Przed oczami zaczęła dostrzegać zarysy jakiegoś pomieszczenia, które z każdą chwilą nabierało ostrości, kształtując się niespiesznie, fragment po fragmencie.
Ostatecznie objęła wzrokiem znaczną część sali, przelotnie wędrując od suto zastawionych stołów przez unieruchomione w tańcu postaci aż po sam tron. Wstrzymała powietrze w płucach, gdy stalowoniebieskimi tęczówkami analizowała ten widok. Król mógł mieć wszystko, skarby narodów, najlepsze uczty, posłuch jakiego nikt inny nie był w stanie wypracować, a jednak to niosło za sobą ogrom wyrzeczeń, zmęczenie, jak i samą chorobę. Wszyscy tu zebrani pozornie przybyli dla niego, choć ta biesiada tak naprawdę była pożytkiem dla nich samych. Szkotka poczuła dojmujące ukłucie w sercu. Znała wyroki, które były konsekwencją dokonywanych czynów. Znała ból dźwigania odpowiedzialności na własnych barkach; winę za każde niepowodzenie do którego nie doprowadziła za pośrednictwem własnych rąk; ogromną złość, która nie ma granic wobec odczuwanej bezsilności. Najgorsza w tym była gorycz wsiąkająca w żyły niczym trucizna, wymuszająca gwałtowność w działaniu, nienawiść, podejmowanie decyzji, których w trzeźwości i spokoju nigdy by się nie popełniło. Znała to, znała każdą z tych emocji – przeżyła je przecież na własnej skórze. Jej również odebrano coś przed przeszło ośmiu laty, coś, co było jej i tylko jej. Zabrano jej życie jakie znała i rzucono wprost w wir nowej rzeczywistości. To brat uczynił ją słabą, własne odbicie w formie bliźnięcia, które okazało się żmiją w gnieździe. Powinien ją strzec, kochać, bronić, a zamiast tego wyrządził jej krzywdę, popełnił zdradę niewybaczalną, coś, co mieć miejsca nie powinno. Skaził ją, pozbawił rodziny, jestestwa, przyszłości. To przez niego chorowała, skalana klątwą, która rok za rokiem odbierała jej energię, dokładając pełen inwentarz wyrzeczeń. Nie chodziło jedynie o przewrażliwiony słuch, czy węch, zmysły nieraz raczące ją omamami; ból doznawany raz za razem podczas pełni, tortury łamanych kości i rozrywanych ścięgien; upadek dumy za każdym razem, gdy musiała zakuwać się w łańcuchy, czy też zanikająca godność, gdy rankiem zastawała brygadzistę. To wszystko było niemal niczym w porównaniu z tym, jak bardzo pragnęła zemsty, odwetu za swoje cierpienie i za to, co zostało jej odebrane. Niegdyś choćby grała na skrzypcach, niosąc ojcowskie melodie na smyczku po który teraz sięgała tak rzadko z uwagi na wiecznie drżące dłonie. Muzyka dodawała jej sił, przywoływała dobre wspomnienia, a obecnie nie potrafiła poprawnie odtworzyć żadnej ze znanych melodii, choć przecież doskonale wiedziała jak wyzbyć z instrumentu poprawny dźwięk. Ciało odmawiało posłuszeństwa, a ona wstydziła się tego za każdym razem, zupełnie tak, jakby było to jej osobistą porażką. Chcąc się chronić tworzyła maski, szereg nienaturalnych masek, które miały sprawiać, że nikt już nigdy więcej nie sprawi jej bólu i tak ogromnego zawodu. Wyglądała na silną, twardo stąpającą po ziemi, nawet wtedy, gdy w jej głowie panował chaos. Odtrącała bez zawahania, raniła słowem jednocześnie wyglądając jakby ze znudzeniem mówiła o tym, co jadła wczoraj na obiad. Czuła się bezpieczna w swoim osamotnieniu. Z czasem zaczęła przejmować te cechy, wtłaczając je w siebie, czyniąc własnymi. Jak on - Król zasiadający na tronie, który wydawał się posiadać wszystko, nie mając tak naprawdę nic – przynajmniej w interpretacji wysnutej przez przepełnione zrozumieniem, stalowoniebieskie tęczówki pewnej Szkotki, która o życiu wiedziała niewiele, zarazem posiadając sprzeczny ogrom doświadczeń. Nie miała zamiaru do niego podchodzić, będąc świadomą, że nie udźwignęłaby tego ciężaru. To nie słowa zmieniają postrzeganie człowieka, a czyny – coś, co wytrąci z równowagi, przekroczy bezpieczne granice i zmusi do przewartościowania tego, co ważne. Tak też było przecież w jej przypadku. Otworzyła się nie dlatego, że słuchała mądrych głów, które powtarzały jej bzdety, że życie jest piękne, a ona się marnuje w otchłani własnych zmartwień i plątaniny emocji. Zmieniła się, ponieważ w pewnym momencie zaczęła się bać nie tylko o siebie, a również o pewnego upartego osła, który przychodził pomagać jej w pracy za każdym razem, niezależnie od tego jakimi czułymi słowami obraziła go dzień wcześniej. Był, pomimo jej jakże urokliwego uosobienia, bazyliszkowych spojrzeń, czy bolesnych trzepnięć w ramię i choć starała się go odpychać jak tylko mogła, to nic się nie zmieniało, a jej fasada stopniowo się poddawała. Tego Król nie zyska z dnia na dzień, nawet jeśli właśnie wzbogacony został o towarzystwo rudowłosej dziewczyny, która najwyraźniej postanowiła do niego przemówić.
Odwróciła spojrzenie w kierunku sokołów, ciesząc się, że już ktoś podjął próbę zaopiekowania się nimi, inaczej pewnie to tam właśnie skierowałaby swoje kroki. Osobiście nie oferowałaby ręki w zastępstwie żerdzi, a pewnie uciekłaby się do użycia nogi z jakiegoś krzesła, robiąc przy tym niemały bałagan, ale czego to się nie robiło dla sprawy. Postanowiła mieć na oku poczynania nieznajomej na wypadek, gdyby ta potrzebowała pomocy, nie było przecież wiadomo, czy stworzenia ostatecznie nie będą chciały wyrządzić jej krzywdy. Poklepała się po biodrze, by sprawdzić, czy aby na pewno różdżka znajduje się w specjalnej kieszonce spódnicy i ze spokojem stwierdziła, że tak, jest w pogotowiu.
Teraz jednak musiała znaleźć zajęcie dla siebie i pewnie prędko dołączyłaby do wznoszącej toasty z rycerzami Addy, gdyby nie mężczyzna, który niespodziewanie pojawił się tuż obok. Zmarszczyła brwi, by zaraz jedną z nich podciągnąć do góry w niemym pytaniu. Wzniosła spojrzenie ku męskiej twarzy, próbując rozszyfrować czego on jeszcze w ogóle od niej chce, przecież nie przetrąciła mu nogi, o ile dobrze pamiętała. – Osobliwe – skwitowała jedynie, przenosząc wzrok na wysuniętą w jej kierunku dłoń. Ten gest przypominał bardziej rzucenie rękawicy niż niewinną próbę znalezienia partnerki do tańca, a to stanowczo podziałało na jej dumę, zagorzałą chęć walki. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy nie powinna znaleźć jakiejś trywialnej wymówki, nawet sięgnęła spojrzeniem ponad męskie ramię, by przywołać sobie ewentualne wybawienie z opresji, ale zdawało się, że każdy już zdążył znaleźć sobie zajęcie, radząc sobie bez przeszkód. Ostatecznie wyciągnęła drżącą rękę, wahając się jedynie przez moment, przygotowując na nieuniknione ukłucie bólu w zetknięciu z ciepłem obcej dłoni. Wzdrygnęła się nieznacznie, zaciskając mocniej usta, dopóki uczucie nie osłabło. – Spróbuj mi to udowodnić – nadęty bucu, dokończyła złośliwie w myślach, gdy ruszyli w stronę parkietu, odnajdując jedno z przerzedzonych miejsc od brzegu. Zawczasu obejrzała się na sąsiadujące, unieruchomione postacie, próbując ocenić charakter tańca, nim scena ożyje, o ile w ogóle będzie to mieć miejsce. Weszła między wrony i musiała bardzo się postarać, by odegrać scenę z jak najlepszym odwzorowaniem, tak przynajmniej rozumiała cel ów zadania. Opieszale oparła dłoń na męskim ramieniu licząc, że o ile wzburzy ją fakt poddania swych kroków jego decyzjom, to przynajmniej będzie mogła z premedytacją kilkukrotnie go podeptać w niewielkim wyrazie buntu. - Gotowy? - posłała pytanie z błyskiem w oku i lekkim, impertynenckim uśmiechem. Sam dokonał wyboru, a ona miała sprawić, by zapamiętał ten taniec na długo.
|najwyraźniej idę tańczyć, w razie potrzeby może uratuje mnie taniec współczesny na I
Była szansa, że teraz zdoła dogonić przyjaciółkę. Widziała ją już nawet, choć musiała kilkukrotnie podskoczyć, by się upewnić, że to właśnie ona do niej macha. Odwzajemniła gest, zmuszając się zaraz do podbiegnięcia w jej kierunku, tym razem nie zamierzając stracić jej z oka. Znów dostrzegła Everetta i towarzyszącą mu kobietę, która wydawała się dziwnie znajoma, ale znów koło nich przebiegała, więc nie zdążyła się odpowiednio lepiej przyjrzeć. Minęła ich, zmuszając się do zachowania spokoju, co było niepokojąco trudne z uwagi na nagły natłok myśli. Merlinie, miej mnie w opiece, pomyślała z nieprzyjemnym odczuciem żalu, zupełnie jakby zabolał ją ten widok i nie do końca rozumiała skąd wzięło się w niej to nagłe, przedziwne uczucie. Chciała dla niego jak najlepiej, więc chyba powinna się cieszyć, a nie trapić, prawda? Zrzuciła winę na alkohol, którym wczoraj raczyła się u Adriany, zdecydowanie musiał jej zaszkodzić i teraz doznawała efektów ubocznych.
Zaraz stanęła obok Addy z nieprzejednaną miną, jakby samym wzrokiem chciała sprawić, by ta nie poruszyła żadnego z tematów znajdujących się na liście pt. „nie dzisiaj”. – Och, litości, gorzej tu niż na targu – wysapała na powitanie, poprawiając nieistniejące zagniecenie na ciemnobordowym materiale spódnicy. Ten cały spacer po labiryncie już przestał jej się podobać, a przecież dopiero co go rozpoczęła. Gorączka emocji skutecznie podsuwała ciemne chmury nad jej głowę. – Wyobraź sobie, że właśnie jakiś baran chciał mnie zrobić w konia – burknęła z niechęcią i nutą oburzenia, zupełnie nie zwracając uwagi na abstrakcję wypowiedzianego zdania. Chwilowo była zbyt wytrącona z równowagi, by się tym przejąć, postanawiając zostać w towarzystwie przyjaciółki najlepiej do końca tej podróży, tak było najbezpieczniej. Nie zdążyła opowiedzieć więcej, bo właśnie wtedy usłyszała pojawił się głos, ten sam, który wcześniej zwabił ją do labiryntu. Tym razem mówił dłużej, a wraz z jego słowami wiatr przybierał na sile. Przed oczami zaczęła dostrzegać zarysy jakiegoś pomieszczenia, które z każdą chwilą nabierało ostrości, kształtując się niespiesznie, fragment po fragmencie.
Ostatecznie objęła wzrokiem znaczną część sali, przelotnie wędrując od suto zastawionych stołów przez unieruchomione w tańcu postaci aż po sam tron. Wstrzymała powietrze w płucach, gdy stalowoniebieskimi tęczówkami analizowała ten widok. Król mógł mieć wszystko, skarby narodów, najlepsze uczty, posłuch jakiego nikt inny nie był w stanie wypracować, a jednak to niosło za sobą ogrom wyrzeczeń, zmęczenie, jak i samą chorobę. Wszyscy tu zebrani pozornie przybyli dla niego, choć ta biesiada tak naprawdę była pożytkiem dla nich samych. Szkotka poczuła dojmujące ukłucie w sercu. Znała wyroki, które były konsekwencją dokonywanych czynów. Znała ból dźwigania odpowiedzialności na własnych barkach; winę za każde niepowodzenie do którego nie doprowadziła za pośrednictwem własnych rąk; ogromną złość, która nie ma granic wobec odczuwanej bezsilności. Najgorsza w tym była gorycz wsiąkająca w żyły niczym trucizna, wymuszająca gwałtowność w działaniu, nienawiść, podejmowanie decyzji, których w trzeźwości i spokoju nigdy by się nie popełniło. Znała to, znała każdą z tych emocji – przeżyła je przecież na własnej skórze. Jej również odebrano coś przed przeszło ośmiu laty, coś, co było jej i tylko jej. Zabrano jej życie jakie znała i rzucono wprost w wir nowej rzeczywistości. To brat uczynił ją słabą, własne odbicie w formie bliźnięcia, które okazało się żmiją w gnieździe. Powinien ją strzec, kochać, bronić, a zamiast tego wyrządził jej krzywdę, popełnił zdradę niewybaczalną, coś, co mieć miejsca nie powinno. Skaził ją, pozbawił rodziny, jestestwa, przyszłości. To przez niego chorowała, skalana klątwą, która rok za rokiem odbierała jej energię, dokładając pełen inwentarz wyrzeczeń. Nie chodziło jedynie o przewrażliwiony słuch, czy węch, zmysły nieraz raczące ją omamami; ból doznawany raz za razem podczas pełni, tortury łamanych kości i rozrywanych ścięgien; upadek dumy za każdym razem, gdy musiała zakuwać się w łańcuchy, czy też zanikająca godność, gdy rankiem zastawała brygadzistę. To wszystko było niemal niczym w porównaniu z tym, jak bardzo pragnęła zemsty, odwetu za swoje cierpienie i za to, co zostało jej odebrane. Niegdyś choćby grała na skrzypcach, niosąc ojcowskie melodie na smyczku po który teraz sięgała tak rzadko z uwagi na wiecznie drżące dłonie. Muzyka dodawała jej sił, przywoływała dobre wspomnienia, a obecnie nie potrafiła poprawnie odtworzyć żadnej ze znanych melodii, choć przecież doskonale wiedziała jak wyzbyć z instrumentu poprawny dźwięk. Ciało odmawiało posłuszeństwa, a ona wstydziła się tego za każdym razem, zupełnie tak, jakby było to jej osobistą porażką. Chcąc się chronić tworzyła maski, szereg nienaturalnych masek, które miały sprawiać, że nikt już nigdy więcej nie sprawi jej bólu i tak ogromnego zawodu. Wyglądała na silną, twardo stąpającą po ziemi, nawet wtedy, gdy w jej głowie panował chaos. Odtrącała bez zawahania, raniła słowem jednocześnie wyglądając jakby ze znudzeniem mówiła o tym, co jadła wczoraj na obiad. Czuła się bezpieczna w swoim osamotnieniu. Z czasem zaczęła przejmować te cechy, wtłaczając je w siebie, czyniąc własnymi. Jak on - Król zasiadający na tronie, który wydawał się posiadać wszystko, nie mając tak naprawdę nic – przynajmniej w interpretacji wysnutej przez przepełnione zrozumieniem, stalowoniebieskie tęczówki pewnej Szkotki, która o życiu wiedziała niewiele, zarazem posiadając sprzeczny ogrom doświadczeń. Nie miała zamiaru do niego podchodzić, będąc świadomą, że nie udźwignęłaby tego ciężaru. To nie słowa zmieniają postrzeganie człowieka, a czyny – coś, co wytrąci z równowagi, przekroczy bezpieczne granice i zmusi do przewartościowania tego, co ważne. Tak też było przecież w jej przypadku. Otworzyła się nie dlatego, że słuchała mądrych głów, które powtarzały jej bzdety, że życie jest piękne, a ona się marnuje w otchłani własnych zmartwień i plątaniny emocji. Zmieniła się, ponieważ w pewnym momencie zaczęła się bać nie tylko o siebie, a również o pewnego upartego osła, który przychodził pomagać jej w pracy za każdym razem, niezależnie od tego jakimi czułymi słowami obraziła go dzień wcześniej. Był, pomimo jej jakże urokliwego uosobienia, bazyliszkowych spojrzeń, czy bolesnych trzepnięć w ramię i choć starała się go odpychać jak tylko mogła, to nic się nie zmieniało, a jej fasada stopniowo się poddawała. Tego Król nie zyska z dnia na dzień, nawet jeśli właśnie wzbogacony został o towarzystwo rudowłosej dziewczyny, która najwyraźniej postanowiła do niego przemówić.
Odwróciła spojrzenie w kierunku sokołów, ciesząc się, że już ktoś podjął próbę zaopiekowania się nimi, inaczej pewnie to tam właśnie skierowałaby swoje kroki. Osobiście nie oferowałaby ręki w zastępstwie żerdzi, a pewnie uciekłaby się do użycia nogi z jakiegoś krzesła, robiąc przy tym niemały bałagan, ale czego to się nie robiło dla sprawy. Postanowiła mieć na oku poczynania nieznajomej na wypadek, gdyby ta potrzebowała pomocy, nie było przecież wiadomo, czy stworzenia ostatecznie nie będą chciały wyrządzić jej krzywdy. Poklepała się po biodrze, by sprawdzić, czy aby na pewno różdżka znajduje się w specjalnej kieszonce spódnicy i ze spokojem stwierdziła, że tak, jest w pogotowiu.
Teraz jednak musiała znaleźć zajęcie dla siebie i pewnie prędko dołączyłaby do wznoszącej toasty z rycerzami Addy, gdyby nie mężczyzna, który niespodziewanie pojawił się tuż obok. Zmarszczyła brwi, by zaraz jedną z nich podciągnąć do góry w niemym pytaniu. Wzniosła spojrzenie ku męskiej twarzy, próbując rozszyfrować czego on jeszcze w ogóle od niej chce, przecież nie przetrąciła mu nogi, o ile dobrze pamiętała. – Osobliwe – skwitowała jedynie, przenosząc wzrok na wysuniętą w jej kierunku dłoń. Ten gest przypominał bardziej rzucenie rękawicy niż niewinną próbę znalezienia partnerki do tańca, a to stanowczo podziałało na jej dumę, zagorzałą chęć walki. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy nie powinna znaleźć jakiejś trywialnej wymówki, nawet sięgnęła spojrzeniem ponad męskie ramię, by przywołać sobie ewentualne wybawienie z opresji, ale zdawało się, że każdy już zdążył znaleźć sobie zajęcie, radząc sobie bez przeszkód. Ostatecznie wyciągnęła drżącą rękę, wahając się jedynie przez moment, przygotowując na nieuniknione ukłucie bólu w zetknięciu z ciepłem obcej dłoni. Wzdrygnęła się nieznacznie, zaciskając mocniej usta, dopóki uczucie nie osłabło. – Spróbuj mi to udowodnić – nadęty bucu, dokończyła złośliwie w myślach, gdy ruszyli w stronę parkietu, odnajdując jedno z przerzedzonych miejsc od brzegu. Zawczasu obejrzała się na sąsiadujące, unieruchomione postacie, próbując ocenić charakter tańca, nim scena ożyje, o ile w ogóle będzie to mieć miejsce. Weszła między wrony i musiała bardzo się postarać, by odegrać scenę z jak najlepszym odwzorowaniem, tak przynajmniej rozumiała cel ów zadania. Opieszale oparła dłoń na męskim ramieniu licząc, że o ile wzburzy ją fakt poddania swych kroków jego decyzjom, to przynajmniej będzie mogła z premedytacją kilkukrotnie go podeptać w niewielkim wyrazie buntu. - Gotowy? - posłała pytanie z błyskiem w oku i lekkim, impertynenckim uśmiechem. Sam dokonał wyboru, a ona miała sprawić, by zapamiętał ten taniec na długo.
|najwyraźniej idę tańczyć, w razie potrzeby może uratuje mnie taniec współczesny na I
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
W końcu dosięgnęli sylwetki blondwłosego dziewczęcia, której twarz pamiętał - jakże mógłby zapomnieć? - z ogniska, na którym w ogóle nie powinno go być. Los jednak zapragnął inaczej i skrzyżował ich ścieżki chociaż na chwilę, pozostawiając pytanie, czy spotkają się jeszcze? Po drodze jeszcze, złapawszy wzrok Nany, schylił głowę w geście pozdrowienia, skoro i ona postanowiła w ten sposób pokazać mu swój szacunek. Bo nawet jeżeli on dzierżył lordowski tytuł, to ona niosła ciężar opowieści, który sprawiał, że te tytuły miały mieć później znaczenie.
Skinął Celine głową, na znak, że mimo luk pojawiających się w pamięci trafnie odgadła zagadkę jego imienia. Rozejrzał się wokół, próbując zorientować się, kto podążył wraz z nimi za głosem Króla. Jedyną znaną mu twarzą - oprócz Neali oraz Celine - była ta należąca do Hectora, przyjaciela Archibalda, który gościł w Weymouth podczas niedawnej uroczystości o dużo bardziej kameralnym charakterze. Był prawie pewien, że tuż obok kroczył dawny zawodnik Jastrzębi - Theo Moore. Rory chociaż sercem był za Zjednoczonymi to interesował się Quidditchem i doskonale znał jego historię oraz karierę, która zakończyła się zdecydowanie za szybko. Czy będzie to nietaktem, gdy po wszystkim podejdzie po autograf? Złapał też wzrok pewnej młodej panny (Marii) o jasnych pasmach włosów. Uśmiech posłany w jej stronę mimowolnie uformował się na twarzy młodego lorda.
Już chciał odpowiedzieć na pytanie Celine - bo przecież Rory był zawsze gotowy na przygodę - ale bardzo zaniepokoiło go zachowanie Neali, która zdawała się wpadać w panikę, chociaż nic nie mogło jej się stać. Przecież to tylko jedna z atrakcji na Festiwalu Lata. Miała rację, nie rozumiał skąd u niej taki lęk.
- Nel spójrz na mnie, dobrze? Spokojnie, przecież to tylko część festiwalowych atrakcji, w Weymouth jesteś bezpieczna, wy jesteście bezpieczne - zapewnił ją siląc się na ciepło i miękkość w głosie, próbując zmusić dziewczynę, aby skupiła na nim swój wzrok zamiast omiatać całą przestrzeń rozbieganym wzrokiem. A mimo to widział, że się bała - nie znał podstaw jej strachu, ale nie umniejszał im w żadnym stopniu. Chciał, aby wiedziała, że to przecież tylko zabawa - a przynajmniej on jako jeden z organizatorów Festiwalu w ten sposób to odbierał. Chciał zaproponować jej wyjście, przecież mogli iść skorzystać z tuzina innych atrakcji przygotowanych dla odwiedzających Weymouth, ale wtedy wejście przez które przeszli zostało zamknięte. W uszach ponownie rozbrzmiał głos Króla i chociaż martwił się stanem Neali to nie umiał powstrzymać własnej ekscytacji, która sama pchała jego nogi do przodu. Oglądał wszystko dokładnie, całą transformację łąki zamkniętej między ścianami labiryntu w średniowieczną salę balową.
Celine jakby uwiedziona postacią samotnego Króla Rybaków ruszyła przed siebie i za nią niczym ognisty cień podążyła Neala za nią. - Obiecuję - odparł i miał tej obietnicy dotrzymać. A skoro słowo się rzekło to i on podążył śladem dziewcząt w stronę stołu Króla, chociaż kątem oka zauważył młodą czarownicę, która nie pasowała do średniowiecznej scenerii, próbującą uspokoić ptaki. Co do tego miał złe przeczucia. O ile słowa Celine mogły napełnić serce Króla nadzieją, może otulić ciepłem, o tyle słowa Nel mogły mieć skutek odwrotny. Rory ukłonił się przed królewskim obliczem. - Wasza wysokość, jam jest sir Roratio z rodu Prewett, wybacz mi tak późne przybycie oraz śmiałość, ale wraz z moją towarzyszką, lady Nealą przebyliśmy długą drogę i miałbym kilka zajmujących tematów, które chciałbym z Królem omówić, czy pozwoli Król, abym towarzyszył mu przy stole? - nie umiał ukryć, że bawił się świetnie, wtapiając się w scenerię - przecież był gospodarzem przez wychowanie, wiedział jakie zasady panują podczas takich uczt i miejsce obok króla nie powinno pozostawać puste. Obraz biesiady był wybrakowany, podobnie jak pokiereszowane chorobą serce króla.
Skinął Celine głową, na znak, że mimo luk pojawiających się w pamięci trafnie odgadła zagadkę jego imienia. Rozejrzał się wokół, próbując zorientować się, kto podążył wraz z nimi za głosem Króla. Jedyną znaną mu twarzą - oprócz Neali oraz Celine - była ta należąca do Hectora, przyjaciela Archibalda, który gościł w Weymouth podczas niedawnej uroczystości o dużo bardziej kameralnym charakterze. Był prawie pewien, że tuż obok kroczył dawny zawodnik Jastrzębi - Theo Moore. Rory chociaż sercem był za Zjednoczonymi to interesował się Quidditchem i doskonale znał jego historię oraz karierę, która zakończyła się zdecydowanie za szybko. Czy będzie to nietaktem, gdy po wszystkim podejdzie po autograf? Złapał też wzrok pewnej młodej panny (Marii) o jasnych pasmach włosów. Uśmiech posłany w jej stronę mimowolnie uformował się na twarzy młodego lorda.
Już chciał odpowiedzieć na pytanie Celine - bo przecież Rory był zawsze gotowy na przygodę - ale bardzo zaniepokoiło go zachowanie Neali, która zdawała się wpadać w panikę, chociaż nic nie mogło jej się stać. Przecież to tylko jedna z atrakcji na Festiwalu Lata. Miała rację, nie rozumiał skąd u niej taki lęk.
- Nel spójrz na mnie, dobrze? Spokojnie, przecież to tylko część festiwalowych atrakcji, w Weymouth jesteś bezpieczna, wy jesteście bezpieczne - zapewnił ją siląc się na ciepło i miękkość w głosie, próbując zmusić dziewczynę, aby skupiła na nim swój wzrok zamiast omiatać całą przestrzeń rozbieganym wzrokiem. A mimo to widział, że się bała - nie znał podstaw jej strachu, ale nie umniejszał im w żadnym stopniu. Chciał, aby wiedziała, że to przecież tylko zabawa - a przynajmniej on jako jeden z organizatorów Festiwalu w ten sposób to odbierał. Chciał zaproponować jej wyjście, przecież mogli iść skorzystać z tuzina innych atrakcji przygotowanych dla odwiedzających Weymouth, ale wtedy wejście przez które przeszli zostało zamknięte. W uszach ponownie rozbrzmiał głos Króla i chociaż martwił się stanem Neali to nie umiał powstrzymać własnej ekscytacji, która sama pchała jego nogi do przodu. Oglądał wszystko dokładnie, całą transformację łąki zamkniętej między ścianami labiryntu w średniowieczną salę balową.
Celine jakby uwiedziona postacią samotnego Króla Rybaków ruszyła przed siebie i za nią niczym ognisty cień podążyła Neala za nią. - Obiecuję - odparł i miał tej obietnicy dotrzymać. A skoro słowo się rzekło to i on podążył śladem dziewcząt w stronę stołu Króla, chociaż kątem oka zauważył młodą czarownicę, która nie pasowała do średniowiecznej scenerii, próbującą uspokoić ptaki. Co do tego miał złe przeczucia. O ile słowa Celine mogły napełnić serce Króla nadzieją, może otulić ciepłem, o tyle słowa Nel mogły mieć skutek odwrotny. Rory ukłonił się przed królewskim obliczem. - Wasza wysokość, jam jest sir Roratio z rodu Prewett, wybacz mi tak późne przybycie oraz śmiałość, ale wraz z moją towarzyszką, lady Nealą przebyliśmy długą drogę i miałbym kilka zajmujących tematów, które chciałbym z Królem omówić, czy pozwoli Król, abym towarzyszył mu przy stole? - nie umiał ukryć, że bawił się świetnie, wtapiając się w scenerię - przecież był gospodarzem przez wychowanie, wiedział jakie zasady panują podczas takich uczt i miejsce obok króla nie powinno pozostawać puste. Obraz biesiady był wybrakowany, podobnie jak pokiereszowane chorobą serce króla.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cisze przerywały tylko wasze kroki, które wywoływały delikatny plusk. Gdy jednak stanęliście w centrum scenerii, wasze buty zaczęły uderzać o kamienną posadzkę, a nie zanurzać się w okrytej kroplami wody trawie. Obrazy i architektura, którą przed sobą mieliście, zaczynała coraz bardziej w waszych oczach sprawiać wrażenie prawdziwej, aż w końcu różnic nie sposób było szukać. Wszystko zawieszone były w czasie - sylwetki, te tańczące i siedzące, wznoszące toast w statycznej postawie mimów, sokoły, których skrzydła zawisły w powietrzu niczym zawieszone na sznureczkach figurki. Kiedy jednak zajęliście miejsca, czas nagle powrócił - pochodnie rozpaliły się czerwonym ogniem, wino wylało się z kielichów, gdy rycerze stuknęli nimi o siebie w pełnym chwały okrzyku, służba ruszyła między stołami, nachylając się ku zgromadzonym, pytając, czy nie dolać napitku, czy aby chleba nie brakuje, czy może donieść pieczonego królika. Sokół zleciał na ramię Marii, w panice wydając z siebie ostatni skwir, dopóki nie dostrzegł przychylnej mu dłoni. Poruszył skrzydłami, odnajdując miejsce na dziewczęcej ręce, ostrymi szponami zahaczając się o materiał i skórę, ale nie powodując tym bólu, prędzej dyskomfort. Nie miał zasłoniętego łebka, uważnie rozejrzał się po sali, aż w końcu dziobem sięgnął do swojej nóżki, do której przyczepiony był malutki rulonik pergamin, jednak pękaty, jakby w środku coś się kryło. Oderwał dziób od szponów i spojrzał na Marię, ciekaw jej reakcji. Gdy Celine stanęła przy stole, zebrała na sobie uwagę wszystkich ucztujących, jednak Król nie poruszył się, nie zdjął kaptura, by zobaczyć to, co chciała mu zaprezentować. Mimo to inni byli zachwyceni pozami i kolejnymi figurami, które wykonywała, nagradzając ją owacjami i oklaskami, okrzykami radości i zachwytu. Zrobiła wrażenie również na tancerzach, którzy zrobili jej miejsce w centralnej części, wirując obok niej w okręgu. Nagle półwila poczuła, jak jej dłoń zostaje ujęta dłonią inną, większą od swojej, lecz miękką, jasną, szlachetną.
- Zechcesz podarować mi ten taniec, o Pani? - przystojny, jasnowłosy młodzieniec łagodnie uniósł jej ramię i okręcił wokół własnej osi, nie tracąc przy tym płynności ruchów w tańcu.
Hector usiadł wśród rozmawiających, a raczej szepczących uczonych, którzy zdawali się nieco odbiegać humorem od pozostałych biesiadników - nie śmiali się, nie wznosili toastu na cześć Króla, obróceni byli w swoich kierunkach, nachylając się, gdy któremuś z nich zaświtała nowa myśl. Rozwinięty pergamin iście skrywał w sobie rysunek anatomiczny człowiek z zaznaczeniem kości udowej i biodrowej, które najwyraźniej stały się przekleństwem króla. Hector jednak dostrzegł coś jeszcze - pergamin, uniesiony delikatnie pod światło świecy, zdradził tekst bladym atramentem wypisany na odwrocie: Król nie jest chory, a przeklęty. Święty Graal został zapisany runami według starej klątwy, która ma odczynić czar i zwrócić nam dawny porządek. Nie przerywaj, gdy Galahad wstanie i wzniesie ku Królowi toast. Wtedy to nastąpi. Gdy tylko Hector odczytał owe słowa, tekst zniknął, wchłonięty przez szorstką fakturę pergaminu. Jeden z uczonych nachylił się w jego stronę i szepnął:
- Biada Najwyższemu - po czym oddał się uczcie.
Rycerze na pewno należeli do najgłośniejszej grupy świętujących na uczcie osób. Ich zbroje szczękały w rytm wznoszonych toastów, przeplatały się z ich wesołymi okrzykami i stuknięciami kryształ o kryształ lub drewno o drewno, zależy, kto czym aktualnie się poił. Adriana poczuła mocną woń alkoholu, kiedy chwyciła za kryształowy kielich wypełniony winem, jednak przemieszaną z kwiecistym, ale też i owocowym aromatem. Wino należało na pewno do rodzaju tych mocniejszych trunków. Jeden z rycerzy, siedzący jako drugi po lewicy Króla, spojrzał na kobietę zachęcony jej olśniewającym uśmiechem. Przybrał minę wskazującą na chęć przypodobania się jej, oblizał usta, przymrużył oczy.
- Piękna Pani - odpowiedział jej głębokim barytonem, miękkim, choć skażonym już ostrymi igłami alkoholu wędrującymi po gardle. - Za zdrowie! - wykrzyczał, po czym nachylił się do niej, gdy inni rycerze znów unieśli w okrzykach kielichy. Adriana jednak mogła go doskonale usłyszeć. - Ale na pewno nie Króla. Zostań na uczcie jeszcze chwilunię, a będziesz z nami świętować okazję o wiele ważniejszą. - po czym znów, jakby chciał pozbawić niechcianych obserwatorów pozorów, wzniósł kielich. - Za Króla!
Ciepłe wnętrze sali, aromaty gorących potraw i śmiech rozbrzmiewający raz za razem zdawał się koić strach, jakim napełniało się serce Neali. Rozglądając się wokół siebie była pewna, że Brenyn jest daleko stąd, a ciosane w potężnym kamieniu ściany ją chronią. Magia osiadała na niej powoli, zabierając w świat obcy, ale otwierający swe bramy z zaproszeniem do zwiedzania. Podobnie jak Celine, stając przed Królem zwabiła do siebie uwagę wszystkich ucztujących, łącznie z tymi, którzy zajęli swoje miejsca w wizji, ale jej słowa nie wzbudziły zachwytu, a niepokój. Rycerzom miny zrzedły, kielichy opadły na stół, służba na chwilę straciła płynność ruchów w roznoszeniu jadła. Na szczęście muzycy wciąż grali, a tańczące pary zanurzone były w pląsach. Jednak stało się coś niespodziewanego - Król delikatnie drgnął, uniósł zwieszoną twarz, a jedno jasne oko wyjrzało zza cienistych ram kaptura, źrenica zogniskowała się na rudowłosej Neali... dopóki służąca, czerwona na policzkach gospodyni, nie stanęła przed górą stołu i nie chwyciła dziewczyny pod ramię tak mocno, że aż poczuła paznokcie wbijające się w skórę.
- Co ty wyprawiasz?! Miałaś roznosić chleb, a nie zagadywać naszego Króla jakimiś bajkami o duchach! Już, chwytaj za talerz i zanieś go na drugą stronę! Goście są głodni! - rozkazała natychmiast tonem nieznoszącym sprzeciwu i wcisnęła w jej dłonie koszyk wypełniony ciepłym, aromatycznym pieczywem.
Everett, ująwszy w palce mięso, poczuł jego soczystą fakturę, roztopiony tłuszcz spłynął po kciuku w dół, grzejąc skórę. Aromat był ziołowy, ciężki, a samo mięso okryte sosem tak smakowitym, że aż chciało się je zjeść, połknąć przez gryzienia, w całości. Gospodyni, ta sama, która zajęła się Nealą, zerknęła na ciebie uważnie, jakby czuła, że coś kombinujesz. Nie będzie patrzyła na ciebie jednak cały czas, a wokół było całe mnóstwo ludzi.
- Hej, ty! - rycerz siedzący po lewicy Króla zawołał na ciebie, gestem dłoni kierując ku sobie. - Co tam masz, chłopcze? Przejadł mi się dzik, dajże coś innego!
Rycerz znajdował się całkiem blisko Everetta, na tyle, że mógł dostrzec miecz, który oparty był o jego krzesło - stalowe ostrze otoczone było skórzaną pochwą, ale błękitne światło przebijało się przez nią, migocząc mocniej, kiedy wiatr poruszał ogniem tańczącym na pochodniach, i wyraźnie układało się w runy wypisane wzdłuż ostrza, jednak teraz najbardziej czytelna była Eihwaz. Everett doskonale wiedział, że intencje wiążące się z nią nigdy nie mogły być dobre.
Twarz Króla była wychudzona, ale to dostrzec można było dopiero w momencie, gdy Neala swoją przemową wzbudziła w nim niejasny przejaw zainteresowania. Cera była blada, dzięki ciemności ją skrywającej niemal biała, nos długi, a kości policzkowe kościste, podkreślające aż za bardzo zapadnięte oczy. Uczeni zainteresowali się głosem Hazel, choć jej podniesiony ton wzbudził w nich bardziej lęk, niż szczerą ciekawość. Ten, którego znajdowała się najbliżej, delikatnie dotknął jej łokcia i wskazał miejsce przy stole, obok siebie. Był najstarszy z nich wszystkich, a na jego ustach zagościł uśmiech, w przeciwieństwie do ponurych grymasów pozostałych.
- Pochodzisz z Francji, ptaszyno? - zagadnął z ciekawością, proponując jej półmisek z cudownie pachnącą, pieczoną dziczyzną z jabłkami i pomidorkami. Zapach kusił, głód w Anglii doskwierał najbardziej w takich momentach. - Oczywiście masz rację, odpowiednio dobrany ekstrakt z robinii ma działanie otumaniające, ale... pamiętajmy, że to, czy coś jest trucizną, zależy od jego dawki. Jeśli więc zmniejszyć dawkę ekstraktu, z pewnością dostaniemy specyfik na zmniejszenie bólu i ulgę w cierpieniu. Nie wydaje ci się to rozsądne? - zerknął w stronę Króla i westchnął cicho, ciężko, z rezygnacją, w której kryły się jednak podejrzane nuty. - Być może nie będziemy musieli już prowadzić podobnych rozważań. Biada Najwyższemu. - uczony wpatrywał się w ciebie oczekująco, a zarazem wzrokiem tym jakby obiecując, że jeśli wykona odpowiedni krok, czeka na nią kolejna garść informacji.
Ruch Evelyn i Theo na parkiecie wzbudził zainteresowanie tancerzy, którzy byli już pochłonięci zabawą. Prędko okazało się, że sam taniec nie należał do najbardziej skomplikowanych - figury dotyczyły głównie wspólnych obrotów partnerów, przestępowania z nogi na nogi, podskoków i wymiany partnerów między sobą - ale wykonywany był szybko, w gładkich przejściach między figurami. Evelyn i Theo mogli mieć problem z nadążeniem za innymi parami, wszak taniec odbywał się po okręgu, a w centrum tańczyła Celine ze swoim partnerem, stanowiąc centrum spektaklu.
Roratio, stawiając się przed Królem i zachowując tak, jak przystało na szlachetnego potomka, sprawił, że oblicze Króla ujawniło się na tyle, by młody lord mógł zobaczyć, jak ten kiwa mu powoli głową, a dłonią wskazuje miejsce obok siebie, po swojej prawicy. Rycerz, który siedział po jego lewicy, również zwrócił na niego uwagę, i skinął mu głową z głębokim szacunkiem, jaki mu się należał. Dłonią machnął na Everetta, pokazując mu palcem kielich, który stał przed Roratio, sugerując, by nalał mu wina.
- Mogę ci ufać, sir Prewetcie? - szepnął Król tak, by zostać usłyszanym tylko przez młodzieńca, nikogo więcej. Jego głos był słaby, schorowany podobnie jak jego ciało, ale tembr sugerował, że był to ten głos, który raczył ich opowieścią. - Dziś zginę. Odnajdź, proszę, Graal, i pochowaj mnie razem z nim tak, jak na to przystało. Nie pozostało mi wiele czasu.
Rycerz siedzący po lewicy Króla wstał nagle, stuknięciami noża o kielich zwracając na siebie uwagę całego zgromadzenia.
- Najdrożsi! Najbardziej zaufani! Najmądrzejsi i najodważniejsi! - rycerz uniósł kielich z szerokim, dumnym uśmiechem. - Dziś nadszedł dzień, gdy wyruszymy w poszukiwaniu lekarstwa zdolnego uleczyć naszego jedynego, najwspanialszego władcę. Za zdrowie Króla! - zakrzyknął i lewą ręką sięgnął po miecz, do tej pory oparty o krzesło, który uniósł w geście zwycięstwa. - Za nasze zdrowie!
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone. Zmieniamy atmosferę na zdecydowanie żywszą.
Everett i Hazel nie mogą oprzeć się zapachom i aromatom biesiadnego jadła, ST dostrzeżenia tego, co z pozoru niewyczuwalne, wynosi dla każdego z was 60. Do rzutu dodajecie bonus przysługujący ze spostrzegawczości.
Evelyn i Theo próbują odnaleźć rytm wśród tańczących par, ST na niepogubienie się wśród kroków wynosi łącznie 80 - bonusy przysługujące z tańca (jakiegokolwiek) i rzuty sumują się ze sobą.
Czas na odpis trwa do 28.06. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore.
- Zechcesz podarować mi ten taniec, o Pani? - przystojny, jasnowłosy młodzieniec łagodnie uniósł jej ramię i okręcił wokół własnej osi, nie tracąc przy tym płynności ruchów w tańcu.
Hector usiadł wśród rozmawiających, a raczej szepczących uczonych, którzy zdawali się nieco odbiegać humorem od pozostałych biesiadników - nie śmiali się, nie wznosili toastu na cześć Króla, obróceni byli w swoich kierunkach, nachylając się, gdy któremuś z nich zaświtała nowa myśl. Rozwinięty pergamin iście skrywał w sobie rysunek anatomiczny człowiek z zaznaczeniem kości udowej i biodrowej, które najwyraźniej stały się przekleństwem króla. Hector jednak dostrzegł coś jeszcze - pergamin, uniesiony delikatnie pod światło świecy, zdradził tekst bladym atramentem wypisany na odwrocie: Król nie jest chory, a przeklęty. Święty Graal został zapisany runami według starej klątwy, która ma odczynić czar i zwrócić nam dawny porządek. Nie przerywaj, gdy Galahad wstanie i wzniesie ku Królowi toast. Wtedy to nastąpi. Gdy tylko Hector odczytał owe słowa, tekst zniknął, wchłonięty przez szorstką fakturę pergaminu. Jeden z uczonych nachylił się w jego stronę i szepnął:
- Biada Najwyższemu - po czym oddał się uczcie.
Rycerze na pewno należeli do najgłośniejszej grupy świętujących na uczcie osób. Ich zbroje szczękały w rytm wznoszonych toastów, przeplatały się z ich wesołymi okrzykami i stuknięciami kryształ o kryształ lub drewno o drewno, zależy, kto czym aktualnie się poił. Adriana poczuła mocną woń alkoholu, kiedy chwyciła za kryształowy kielich wypełniony winem, jednak przemieszaną z kwiecistym, ale też i owocowym aromatem. Wino należało na pewno do rodzaju tych mocniejszych trunków. Jeden z rycerzy, siedzący jako drugi po lewicy Króla, spojrzał na kobietę zachęcony jej olśniewającym uśmiechem. Przybrał minę wskazującą na chęć przypodobania się jej, oblizał usta, przymrużył oczy.
- Piękna Pani - odpowiedział jej głębokim barytonem, miękkim, choć skażonym już ostrymi igłami alkoholu wędrującymi po gardle. - Za zdrowie! - wykrzyczał, po czym nachylił się do niej, gdy inni rycerze znów unieśli w okrzykach kielichy. Adriana jednak mogła go doskonale usłyszeć. - Ale na pewno nie Króla. Zostań na uczcie jeszcze chwilunię, a będziesz z nami świętować okazję o wiele ważniejszą. - po czym znów, jakby chciał pozbawić niechcianych obserwatorów pozorów, wzniósł kielich. - Za Króla!
Ciepłe wnętrze sali, aromaty gorących potraw i śmiech rozbrzmiewający raz za razem zdawał się koić strach, jakim napełniało się serce Neali. Rozglądając się wokół siebie była pewna, że Brenyn jest daleko stąd, a ciosane w potężnym kamieniu ściany ją chronią. Magia osiadała na niej powoli, zabierając w świat obcy, ale otwierający swe bramy z zaproszeniem do zwiedzania. Podobnie jak Celine, stając przed Królem zwabiła do siebie uwagę wszystkich ucztujących, łącznie z tymi, którzy zajęli swoje miejsca w wizji, ale jej słowa nie wzbudziły zachwytu, a niepokój. Rycerzom miny zrzedły, kielichy opadły na stół, służba na chwilę straciła płynność ruchów w roznoszeniu jadła. Na szczęście muzycy wciąż grali, a tańczące pary zanurzone były w pląsach. Jednak stało się coś niespodziewanego - Król delikatnie drgnął, uniósł zwieszoną twarz, a jedno jasne oko wyjrzało zza cienistych ram kaptura, źrenica zogniskowała się na rudowłosej Neali... dopóki służąca, czerwona na policzkach gospodyni, nie stanęła przed górą stołu i nie chwyciła dziewczyny pod ramię tak mocno, że aż poczuła paznokcie wbijające się w skórę.
- Co ty wyprawiasz?! Miałaś roznosić chleb, a nie zagadywać naszego Króla jakimiś bajkami o duchach! Już, chwytaj za talerz i zanieś go na drugą stronę! Goście są głodni! - rozkazała natychmiast tonem nieznoszącym sprzeciwu i wcisnęła w jej dłonie koszyk wypełniony ciepłym, aromatycznym pieczywem.
Everett, ująwszy w palce mięso, poczuł jego soczystą fakturę, roztopiony tłuszcz spłynął po kciuku w dół, grzejąc skórę. Aromat był ziołowy, ciężki, a samo mięso okryte sosem tak smakowitym, że aż chciało się je zjeść, połknąć przez gryzienia, w całości. Gospodyni, ta sama, która zajęła się Nealą, zerknęła na ciebie uważnie, jakby czuła, że coś kombinujesz. Nie będzie patrzyła na ciebie jednak cały czas, a wokół było całe mnóstwo ludzi.
- Hej, ty! - rycerz siedzący po lewicy Króla zawołał na ciebie, gestem dłoni kierując ku sobie. - Co tam masz, chłopcze? Przejadł mi się dzik, dajże coś innego!
Rycerz znajdował się całkiem blisko Everetta, na tyle, że mógł dostrzec miecz, który oparty był o jego krzesło - stalowe ostrze otoczone było skórzaną pochwą, ale błękitne światło przebijało się przez nią, migocząc mocniej, kiedy wiatr poruszał ogniem tańczącym na pochodniach, i wyraźnie układało się w runy wypisane wzdłuż ostrza, jednak teraz najbardziej czytelna była Eihwaz. Everett doskonale wiedział, że intencje wiążące się z nią nigdy nie mogły być dobre.
Twarz Króla była wychudzona, ale to dostrzec można było dopiero w momencie, gdy Neala swoją przemową wzbudziła w nim niejasny przejaw zainteresowania. Cera była blada, dzięki ciemności ją skrywającej niemal biała, nos długi, a kości policzkowe kościste, podkreślające aż za bardzo zapadnięte oczy. Uczeni zainteresowali się głosem Hazel, choć jej podniesiony ton wzbudził w nich bardziej lęk, niż szczerą ciekawość. Ten, którego znajdowała się najbliżej, delikatnie dotknął jej łokcia i wskazał miejsce przy stole, obok siebie. Był najstarszy z nich wszystkich, a na jego ustach zagościł uśmiech, w przeciwieństwie do ponurych grymasów pozostałych.
- Pochodzisz z Francji, ptaszyno? - zagadnął z ciekawością, proponując jej półmisek z cudownie pachnącą, pieczoną dziczyzną z jabłkami i pomidorkami. Zapach kusił, głód w Anglii doskwierał najbardziej w takich momentach. - Oczywiście masz rację, odpowiednio dobrany ekstrakt z robinii ma działanie otumaniające, ale... pamiętajmy, że to, czy coś jest trucizną, zależy od jego dawki. Jeśli więc zmniejszyć dawkę ekstraktu, z pewnością dostaniemy specyfik na zmniejszenie bólu i ulgę w cierpieniu. Nie wydaje ci się to rozsądne? - zerknął w stronę Króla i westchnął cicho, ciężko, z rezygnacją, w której kryły się jednak podejrzane nuty. - Być może nie będziemy musieli już prowadzić podobnych rozważań. Biada Najwyższemu. - uczony wpatrywał się w ciebie oczekująco, a zarazem wzrokiem tym jakby obiecując, że jeśli wykona odpowiedni krok, czeka na nią kolejna garść informacji.
Ruch Evelyn i Theo na parkiecie wzbudził zainteresowanie tancerzy, którzy byli już pochłonięci zabawą. Prędko okazało się, że sam taniec nie należał do najbardziej skomplikowanych - figury dotyczyły głównie wspólnych obrotów partnerów, przestępowania z nogi na nogi, podskoków i wymiany partnerów między sobą - ale wykonywany był szybko, w gładkich przejściach między figurami. Evelyn i Theo mogli mieć problem z nadążeniem za innymi parami, wszak taniec odbywał się po okręgu, a w centrum tańczyła Celine ze swoim partnerem, stanowiąc centrum spektaklu.
Roratio, stawiając się przed Królem i zachowując tak, jak przystało na szlachetnego potomka, sprawił, że oblicze Króla ujawniło się na tyle, by młody lord mógł zobaczyć, jak ten kiwa mu powoli głową, a dłonią wskazuje miejsce obok siebie, po swojej prawicy. Rycerz, który siedział po jego lewicy, również zwrócił na niego uwagę, i skinął mu głową z głębokim szacunkiem, jaki mu się należał. Dłonią machnął na Everetta, pokazując mu palcem kielich, który stał przed Roratio, sugerując, by nalał mu wina.
- Mogę ci ufać, sir Prewetcie? - szepnął Król tak, by zostać usłyszanym tylko przez młodzieńca, nikogo więcej. Jego głos był słaby, schorowany podobnie jak jego ciało, ale tembr sugerował, że był to ten głos, który raczył ich opowieścią. - Dziś zginę. Odnajdź, proszę, Graal, i pochowaj mnie razem z nim tak, jak na to przystało. Nie pozostało mi wiele czasu.
Rycerz siedzący po lewicy Króla wstał nagle, stuknięciami noża o kielich zwracając na siebie uwagę całego zgromadzenia.
- Najdrożsi! Najbardziej zaufani! Najmądrzejsi i najodważniejsi! - rycerz uniósł kielich z szerokim, dumnym uśmiechem. - Dziś nadszedł dzień, gdy wyruszymy w poszukiwaniu lekarstwa zdolnego uleczyć naszego jedynego, najwspanialszego władcę. Za zdrowie Króla! - zakrzyknął i lewą ręką sięgnął po miecz, do tej pory oparty o krzesło, który uniósł w geście zwycięstwa. - Za nasze zdrowie!
Everett i Hazel nie mogą oprzeć się zapachom i aromatom biesiadnego jadła, ST dostrzeżenia tego, co z pozoru niewyczuwalne, wynosi dla każdego z was 60. Do rzutu dodajecie bonus przysługujący ze spostrzegawczości.
Evelyn i Theo próbują odnaleźć rytm wśród tańczących par, ST na niepogubienie się wśród kroków wynosi łącznie 80 - bonusy przysługujące z tańca (jakiegokolwiek) i rzuty sumują się ze sobą.
Czas na odpis trwa do 28.06. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore.
- Och, a myślałam, że wolą wylegiwać się w cieple nagrzanej słońcem ziemi i czekać, aż ich lwice wrócą ze smakowitym kąskiem - zaświergotała do Adriany. Nigdy nie przyrównałaby Michaela Tonksa do podobnej apatii, ale dziś, tutaj, teraz, czuła w duszy śpiew zadziornej lekkości i poddawała się jego słodkiej melodii, ciesząc się, że u boku miała przyjaciół. Że mogli przeżyć to razem, wkroczyć do świata baśni, poznać Króla z legend spisanych na dawnych, pożółkłych pergaminach.
Panika kwitła w błękitnych tęczówkach Neali, wypuszczając pączki dojrzałe od lęku podsycanego przez horror, który przeżyła nie tak dawno temu. Czy naprawdę, mając u boku Roratio, nie wierzyła w bezpieczeństwo roztoczone migotliwym kloszem nad plażami Dorset? Spojrzenie Celine przesunęło się od cynamonowych piegów obsypujących twarz przyjaciółki do towarzyszącego im lorda, jakby poszukiwała w nim pomocy; wsparcia, które nadeszło już niebawem, galopując na nieistniejącym, książęcym rumaku, ciepłym i troskliwym. W kącikach jej ust zadrżał wdzięczny uśmiech. Przyciągnęła do siebie Weasley jeszcze mocniej, otaczając ją ramionami, zapraszając do tego, by zatraciła się w ich wspólnym cieple i nieco uspokoiła rozedrgany, pokiereszowany strachem oddech.
- To tylko zabawa, Nel - szepnęła do niej z miłością. Doświadczenia z moczar Brenyn odcisnęły na niej głęboko zakorzenione piętno, rozumiała to i nie lekceważyła lęków rozbudzających się z drzemki w ciemnościach duszy. Wplotła palce w rdzawe kosmyki i pogłaskała czule tył jej głowy, kojąco, z miękkim oddechem i ufnym uśmiechem. - Niewinna, bajeczna ułuda, nic prawdziwego. Jeśli nam się nie spodoba, albo jeśli uznamy, że stało się niebezpiecznie, natychmiast wyjdziemy. Rory otworzy nam drogę, prawda? Wyprowadzi nas stąd i pójdziemy gdzie tylko zechcemy - obiecała łagodnie, zerkając przy tym na rudowłosego młodzieńca. Nie wiedziała, czy faktycznie mógłby utorować im przejście przez strzeliste korytarze labiryntu i położyć kres ich udziałowi w zabawie, ale był Prewettem, spodziewała się więc, że żywopłoty w jakiś zawoalowany sposób odpowiedziałyby jego woli.
Kiwnęła głową, kiedy Adda przyznała, że zaproszenie wybrzmiało w ich wspólnej jaźni. A zatem zostali wybrani; pozwoliła Roratio uspokoić Nealę, samej ruszając dalej, w aksamitną drogę ku zatraceniu w utkanej baśni, która oplotła ją nićmi przygaszonego, zszarzałego złota, ciasno przytrzymując w otwartej ranie spozierającej z piersi Króla, na którego wezwanie razem odpowiedzieli. Uwodził ją ten świat. Ociekający dawno utraconą nierealnością, ciężarem przewin, trudnych decyzji, bolesnych, wpijających się w duszę cierni. Niejednoznaczna, zmuszająca ją do sprzecznych refleksji opowieść. Wirowała w tańcu, poruszając się wokół par zgromadzonych na parkiecie, wpuszczając do uwrażliwionej powłoki duszy dźwięk ich zachwyconych owacji; to one niosły ją w gładkim rytmie, zachęcając do wzbijania się w powietrze, do wyginania kończyn, pobudzały jej mięśnie do naturalnej im pracy, a oczy śledzące jej ruchy widziały dokładnie to, kim naprawdę była - upierzoną baletnicą, pragnącą jedynie dawać im radość z obserwacji tanecznego posągu. Przystanęła na kilka uderzeń serca, zaróżowiona od tchnienia emocji, gdy obok niej zamajaczyła czupryna złożona z pszenicznych kłosów. Śliczna twarz młodzieńca, jego ciepłe, pełne podziwu oczy, ręce zapraszające ją do piruetu; uśmiechnęła się, a sukienka zafalowała, kiedy poddała się zachęcie, obróciwszy się wokół własnej osi. Ich taniec stał się teraz częścią tej historii; odpowiadała plastycznością jego dyrygowaniu, sunąc przez powietrze z wprawną gracją.
- Kim jesteś, panie? Komu mam podarować ten taniec? - zwróciła się błogo do jasnowłosego nieznajomego. Czy był znamienitą postacią utrwaloną w legendzie Króla Rybaka, czy jedynie jednym z setek dworzan, anonimowym, pozbawionym imienia? - Wasz król wygląda na tak bardzo przygnębionego. Czy nic nie jest w stanie go rozweselić i wzniecić jego życzliwości? - zapytała szeptem, monarcha nawet na nią nie spojrzał, nie drgnął, by obejrzeć taniec, który tak zachwycał pozostałych. Tyranii nie dało się zmazać w jedną noc, ale gdyby tylko zechciał, mógłby odbudować zaufanie poddanych i pomóc im żyć w zasłużonym, spokojnym bezpieczeństwie. Nie chciał, czy nie mógł się na to zdobyć?
Czas tracił znaczenie. Płynęła w ramionach jasnowłosego partnera, pozwalając mu podrywać się z ziemi przy subtelnych obrotach, układała wtedy dłonie na jego ramionach i odchylała się do tyłu, czując przyjemne napięcie mięśni, kiedy włosy marzyły o dotknięciu posadzki, a powieki przymykały się, wyobrażając sobie, że tańczyła z kimś innym. Z innym młodzieńcem o jasnych włosach i błękitnych oczach. Z młodzieńcem, którego dziś tu nie było.
Gdzieś na uboczu pęczniał zgorzel spisku. Trucizna sączyła się z zakamuflowanych intencji skąpanych w ciszy, której nie była świadoma; jak długo tańczyła z nieznajomym? Minęło ledwie kilka minut, czy może cała wieczność? Jeszcze zanim w przestrzeni rozbrzmiały pierwsze zgłoski wzniesionego toastu, odsunęła się od mężczyzny i dygnęła z jedwabną gracją, gotowa ruszyć dalej, pozwolić ponieść się falom w kierunku obranym przez instynkt.
- Dziękuję ci - powiedziała słodko, po czym baletowym krokiem pomknęła w głąb komnaty, przemknąwszy tuż obok tańczących Evelyn i Theo, z zaintrygowaniem poświęcając sekundę, może dwie, by przyjrzeć się ich podrygom. - Przepięknie razem wyglądacie - pochwaliła ich, nim stopy powiodły ją dalej, zahaczywszy o obecność Hectora. Zawirowała wokół niego, tnąc morelową sukienką membranę powietrza i pozwalając srebrnym włosom musnąć jego ramię; jeden kwiat wyplątał się spośród posrebrzanych kosmyków i opadł na podłogę. Uśmiechnęła się do niego, lecz nic nie powiedziała, zastanawiając się za to, czy odnajdzie w sobie mądrość, by wesprzeć przygnębionego władcę. Mógłby to zrobić. Docierał do najciemniejszych zakamarków traum i rozsupływał ich sploty, rzuciwszy nowe światło na rany, które wcześniej wydawały się nie do zaleczenia. Wierzyła w niego, dobrze, że tu był; przy nim również czuła się bezpiecznie, tak jakby mogła bezkarnie pozwolić sobie pląsać po posadzce, zatracić się w tym, do czego gnało jej serce.
Wzniesiono kielichy i tubalnie rozbrzmiał toast, znalazła się wówczas tuż przy powstającym dżentelmenie, którego słowa o odnalezieniu lekarstwa sprawiły, że jej serce rozgrzało się nadzieją. Może nie wszystko było stracone. Może tę historię dało się zmienić. Dygnęła przed piewcą toastu, wyciągnąwszy ku niemu szczupłą, finezyjnie ułożoną dłoń, i uśmiechnęła się ponownie. Okalające twarz srebrne pukle podkreślały rumieńce.
- Zatańcz ze mną, sir - poprosiła rycerza, nie mogąc odmówić sobie zachęty wystosowanej do człowieka, który wydawał się jej tak odważny i szlachetny. Czy były to tylko pozory? Miecz w jego ręce odbijał migotliwe światło pochodni, uniosła spojrzenie na klingę, wzdrygnąwszy się lekko, ale nie wycofała się z rozognionej propozycji. - Zanim wyruszycie. Za zdrowie króla i za wasze zdrowie - powtórzyła, przechyliwszy głowę do ramienia. Tyle mogła zrobić, tylko tyle i aż tyle, podarować mu chwilę odrealnionego zawierzenia ciału i melodii. Byle tylko schował miecz.
Panika kwitła w błękitnych tęczówkach Neali, wypuszczając pączki dojrzałe od lęku podsycanego przez horror, który przeżyła nie tak dawno temu. Czy naprawdę, mając u boku Roratio, nie wierzyła w bezpieczeństwo roztoczone migotliwym kloszem nad plażami Dorset? Spojrzenie Celine przesunęło się od cynamonowych piegów obsypujących twarz przyjaciółki do towarzyszącego im lorda, jakby poszukiwała w nim pomocy; wsparcia, które nadeszło już niebawem, galopując na nieistniejącym, książęcym rumaku, ciepłym i troskliwym. W kącikach jej ust zadrżał wdzięczny uśmiech. Przyciągnęła do siebie Weasley jeszcze mocniej, otaczając ją ramionami, zapraszając do tego, by zatraciła się w ich wspólnym cieple i nieco uspokoiła rozedrgany, pokiereszowany strachem oddech.
- To tylko zabawa, Nel - szepnęła do niej z miłością. Doświadczenia z moczar Brenyn odcisnęły na niej głęboko zakorzenione piętno, rozumiała to i nie lekceważyła lęków rozbudzających się z drzemki w ciemnościach duszy. Wplotła palce w rdzawe kosmyki i pogłaskała czule tył jej głowy, kojąco, z miękkim oddechem i ufnym uśmiechem. - Niewinna, bajeczna ułuda, nic prawdziwego. Jeśli nam się nie spodoba, albo jeśli uznamy, że stało się niebezpiecznie, natychmiast wyjdziemy. Rory otworzy nam drogę, prawda? Wyprowadzi nas stąd i pójdziemy gdzie tylko zechcemy - obiecała łagodnie, zerkając przy tym na rudowłosego młodzieńca. Nie wiedziała, czy faktycznie mógłby utorować im przejście przez strzeliste korytarze labiryntu i położyć kres ich udziałowi w zabawie, ale był Prewettem, spodziewała się więc, że żywopłoty w jakiś zawoalowany sposób odpowiedziałyby jego woli.
Kiwnęła głową, kiedy Adda przyznała, że zaproszenie wybrzmiało w ich wspólnej jaźni. A zatem zostali wybrani; pozwoliła Roratio uspokoić Nealę, samej ruszając dalej, w aksamitną drogę ku zatraceniu w utkanej baśni, która oplotła ją nićmi przygaszonego, zszarzałego złota, ciasno przytrzymując w otwartej ranie spozierającej z piersi Króla, na którego wezwanie razem odpowiedzieli. Uwodził ją ten świat. Ociekający dawno utraconą nierealnością, ciężarem przewin, trudnych decyzji, bolesnych, wpijających się w duszę cierni. Niejednoznaczna, zmuszająca ją do sprzecznych refleksji opowieść. Wirowała w tańcu, poruszając się wokół par zgromadzonych na parkiecie, wpuszczając do uwrażliwionej powłoki duszy dźwięk ich zachwyconych owacji; to one niosły ją w gładkim rytmie, zachęcając do wzbijania się w powietrze, do wyginania kończyn, pobudzały jej mięśnie do naturalnej im pracy, a oczy śledzące jej ruchy widziały dokładnie to, kim naprawdę była - upierzoną baletnicą, pragnącą jedynie dawać im radość z obserwacji tanecznego posągu. Przystanęła na kilka uderzeń serca, zaróżowiona od tchnienia emocji, gdy obok niej zamajaczyła czupryna złożona z pszenicznych kłosów. Śliczna twarz młodzieńca, jego ciepłe, pełne podziwu oczy, ręce zapraszające ją do piruetu; uśmiechnęła się, a sukienka zafalowała, kiedy poddała się zachęcie, obróciwszy się wokół własnej osi. Ich taniec stał się teraz częścią tej historii; odpowiadała plastycznością jego dyrygowaniu, sunąc przez powietrze z wprawną gracją.
- Kim jesteś, panie? Komu mam podarować ten taniec? - zwróciła się błogo do jasnowłosego nieznajomego. Czy był znamienitą postacią utrwaloną w legendzie Króla Rybaka, czy jedynie jednym z setek dworzan, anonimowym, pozbawionym imienia? - Wasz król wygląda na tak bardzo przygnębionego. Czy nic nie jest w stanie go rozweselić i wzniecić jego życzliwości? - zapytała szeptem, monarcha nawet na nią nie spojrzał, nie drgnął, by obejrzeć taniec, który tak zachwycał pozostałych. Tyranii nie dało się zmazać w jedną noc, ale gdyby tylko zechciał, mógłby odbudować zaufanie poddanych i pomóc im żyć w zasłużonym, spokojnym bezpieczeństwie. Nie chciał, czy nie mógł się na to zdobyć?
Czas tracił znaczenie. Płynęła w ramionach jasnowłosego partnera, pozwalając mu podrywać się z ziemi przy subtelnych obrotach, układała wtedy dłonie na jego ramionach i odchylała się do tyłu, czując przyjemne napięcie mięśni, kiedy włosy marzyły o dotknięciu posadzki, a powieki przymykały się, wyobrażając sobie, że tańczyła z kimś innym. Z innym młodzieńcem o jasnych włosach i błękitnych oczach. Z młodzieńcem, którego dziś tu nie było.
Gdzieś na uboczu pęczniał zgorzel spisku. Trucizna sączyła się z zakamuflowanych intencji skąpanych w ciszy, której nie była świadoma; jak długo tańczyła z nieznajomym? Minęło ledwie kilka minut, czy może cała wieczność? Jeszcze zanim w przestrzeni rozbrzmiały pierwsze zgłoski wzniesionego toastu, odsunęła się od mężczyzny i dygnęła z jedwabną gracją, gotowa ruszyć dalej, pozwolić ponieść się falom w kierunku obranym przez instynkt.
- Dziękuję ci - powiedziała słodko, po czym baletowym krokiem pomknęła w głąb komnaty, przemknąwszy tuż obok tańczących Evelyn i Theo, z zaintrygowaniem poświęcając sekundę, może dwie, by przyjrzeć się ich podrygom. - Przepięknie razem wyglądacie - pochwaliła ich, nim stopy powiodły ją dalej, zahaczywszy o obecność Hectora. Zawirowała wokół niego, tnąc morelową sukienką membranę powietrza i pozwalając srebrnym włosom musnąć jego ramię; jeden kwiat wyplątał się spośród posrebrzanych kosmyków i opadł na podłogę. Uśmiechnęła się do niego, lecz nic nie powiedziała, zastanawiając się za to, czy odnajdzie w sobie mądrość, by wesprzeć przygnębionego władcę. Mógłby to zrobić. Docierał do najciemniejszych zakamarków traum i rozsupływał ich sploty, rzuciwszy nowe światło na rany, które wcześniej wydawały się nie do zaleczenia. Wierzyła w niego, dobrze, że tu był; przy nim również czuła się bezpiecznie, tak jakby mogła bezkarnie pozwolić sobie pląsać po posadzce, zatracić się w tym, do czego gnało jej serce.
Wzniesiono kielichy i tubalnie rozbrzmiał toast, znalazła się wówczas tuż przy powstającym dżentelmenie, którego słowa o odnalezieniu lekarstwa sprawiły, że jej serce rozgrzało się nadzieją. Może nie wszystko było stracone. Może tę historię dało się zmienić. Dygnęła przed piewcą toastu, wyciągnąwszy ku niemu szczupłą, finezyjnie ułożoną dłoń, i uśmiechnęła się ponownie. Okalające twarz srebrne pukle podkreślały rumieńce.
- Zatańcz ze mną, sir - poprosiła rycerza, nie mogąc odmówić sobie zachęty wystosowanej do człowieka, który wydawał się jej tak odważny i szlachetny. Czy były to tylko pozory? Miecz w jego ręce odbijał migotliwe światło pochodni, uniosła spojrzenie na klingę, wzdrygnąwszy się lekko, ale nie wycofała się z rozognionej propozycji. - Zanim wyruszycie. Za zdrowie króla i za wasze zdrowie - powtórzyła, przechyliwszy głowę do ramienia. Tyle mogła zrobić, tylko tyle i aż tyle, podarować mu chwilę odrealnionego zawierzenia ciału i melodii. Byle tylko schował miecz.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Brew mimowolnie podjechała w górę czoła, gdy Hazel – niech będzie i Hazel, w końcu jakoś musiałem tytułować ją w myślach, choć nadal nie potrafiłem uwierzyć, że to mogła być ona, Kruszyna z krwi i kości; wszak dzieliły nas mile, cale lata i multum podjętych w międzyczasie decyzji – zwróciła się wprost do zasiadających opodal mędrców. Ba, wyczytałem z jej słów dość wyraźną sugestię, jakoby ktoś, najpewniej ci uczeni, mieli raczyć króla ekstraktem z otumaniającej, stępiającej zmysły rośliny. Zarzut ten wypowiedziała jednak z anielskim uśmiechem na ustach; niby niewinnym, takim, który odzywał się w mej piersi echem danych dni, choć ewidentnie wykalkulowanym na osiągnięcie zamierzonego efektu. Czy zawsze tak było? Czy zawsze miała w tym jakiś cel? Wychwytywałem kobiece spojrzenia, czającą się w nich zachętę, bym podjął jej grę; z przejęciem pokiwałem więc głową, tak, tak, ja też wyczuwałem ten zapach, nie wiedziałem jednak, cóż mógłbym dodać, by nie obrócić jej wysiłków w niwecz, zwłaszcza w obliczu tego, co wydarzyło się później; sędziwy mędrzec wskazał czarownicy miejsce przy stole, zachęcił do kontynuowania dyskusji – gdyby w jej piersi zagościły wątpliwości względem tego, czy skorzystać z zaproszenia, chciałem je rozwiać krótkim skinieniem głowy; miałem ją na oku. W tym samym czasie skróciłem odległość, która dzieliła mnie od wyglądających doprawdy zachęcająco rarytasów, i nieelegancko sięgnąłem po ociekające tłuszczem, nęcące swym zapachem pieczyste; niebywałe. Choć przecież nie mogliśmy się znaleźć na jakiejś średniowiecznej uczcie, to mięso wydawało się prawdziwe. Mogłem go dotknąć. Czy zatem mogłem go spróbować...?
Jeszcze chwilę temu komnata była upiornie cicha, wybrakowana, zatrzymana w czasie – teraz zaś wszystko żyło. Pochodnie oświetlały nas ciepłym blaskiem, sokoły trzepotały skrzydłami, rycerze rozlewali alkohol, tancerze wirowali po parkiecie. Jak gdyby uczta wróciła na właściwe tory dzięki naszemu nagłemu pojawieniu się. Nim jednak zdołałbym zanurzyć zęby w ujętym z talerza smakołyku, poczułem na sobie czyjś krytyczny wzrok; kiedy podążyłem tym tropem, zauważyłem, przyglądała mi się jakaś obca kobieta, odziana w strój z dawnej epoki, najpewniej usługująca w tym zamku. No i co z tego, niech się przygląda, no jakbym kiedykolwiek przejmował się takimi szczegółami... Lecz wtedy dobiegło mnie donośne wołanie jednego z uzbrojonych, nieco podchmielonych już mężczyzn. Chłopcze? On mówił do mnie? Tak, chyba tak. Nie było przy mnie żadnego młodzika, którego mógłby mieć na myśli. Niech więc będzie, uznam to za komplement. Westchnąłem cicho, boleśnie, niechętnie porzucając jadło; mógłbym co prawda zignorować rzeczonego jegomościa, ale uznałem, że lepiej płynąć z prądem, podporządkować się niepisanym zasadom festiwalowej zabawy, nim sprowadzę na siebie gniew pozostałych jej uczestników. Utłuszczone palce wytarłem w skrawek obrusu czy serwety, który mignął mi między kolejnymi srebrami, po czym ująłem półmisek w dłoń i ruszyłem w kierunku zasiadającego po lewej stronie króla rycerza. Prześlizgnąłem się wzrokiem między znajomymi sylwetkami, od promiennej, zalotnej Ady – niech teraz średniowieczninieszczęśliwcy poczują na sobie moc jej uroku – przez użyczającą swego ramienia sokołowi Marię, zaczytanego w pergaminie Hectora, parę płomiennowłosych przybyszów z Teraźniejszości, aż do zwinnej, wirującej w tańcu Celine (nie miałem pojęcia, że potrafi się tak poruszać) i... co? Kto mignął mi tam obok? Rosła sylwetka Theo, tego samego, którego powitałem wcześniej porozumiewawczym spojrzeniem i krótkim skinieniem głowy, owszem, a u jego boku... Nie. Niemożliwe. Evelyn? Oczy prawie wyszły mi z orbit, gdy próbowałem przeanalizować tę sytuację, zrozumieć, co się działo i co w związku z tym miałem czynić; czy powinienem ruszyć jej na ratunek? Przecież wiedziałem, że nie lubiła dotyku, choćby i przelotnego, z wiadomych względów. Trudno było pozbyć się pewnych urazów, zwłaszcza gdy zagnieżdżone były w samym sercu. Lecz z drugiej strony – gdyby nie chciała z nim tańczyć, to przecież odmówiłaby mu bez choćby cienia zawahania. Prawda? Znałem ją, potrafiła być dosadna i bezpośrednia...
Może chociaż go nadepnie. Zawsze coś.
Odchrząknąłem cicho, próbując zignorować to dziwne pieczenie, ten niesmak, który zagościł na języku, i przywołałem na usta wymuszony uśmiech. Byłem już blisko przygarbionego monarchy, siedzącego u jego boku rycerza – tego, któremu przejadła się już dziczyzna – i młodzieńca, który zaskarbił sobie chyba sympatię króla, bo został zaproszony do stołu. Usłużnie wyciągnąłem pieczyste w kierunku władczego Zakutego Łba, a nawet – po chwili w pełni zrozumiałego zawahania – sięgnąłem nawet po karafkę z winem i polałem go młodzikowi, sir Prewettowi. – Na zdrowie, szanowny panie – odparłem z przesadną kurtuazją, strojąc sobie przy tym nieco żartów. Zaraz jednak mój sztucznie dobry humor prysł jak bańka mydlana, gdy wzrok napotkał wsparty o krzesło miecz, a na mieczu znajomą runę. Eihwaz. Wiele interpretacji i znaczeń, zależnych również od pozycji, a wśród nich śmierć starego porządku i narodziny nowego... Czyżbym trafił w samo sedno? Czyżby podwładni mieli już dosyć władcy-tyrana? Zmarszczyłem brwi, spojrzeniem uciekając znów w kierunku kuszącego jadła, pełnych półmisków, pobrzękujących zachęcająco kielichów; przyciągały mnie zapachami, obietnicą posiłku do syta. Niby wszystko wyglądało na prawdziwe, na realne i gotowe do konsumpcji, coś jednak nie dawało mi spokoju. Tylko co?
Bardziej jednak martwiła mnie myśl, że zaraz dojdzie tu do jakże niefestiwalowej jatki, a wszystkie osoby, które mógłbym chcieć chronić, były rozproszone po całej komnacie. Kiedy więc Zakuty Łeb wzniósł toast, sięgając przy tym po swe naznaczone runą ostrze, spróbowałem podchwycić wzrok Ady, zmusić ją, by spojrzała w moim kierunku i zauważyła, że – wyjątkowo – nie jest mi do żartów. Zaraz się coś stanie. Coś niedobrego.
| rzucam na spostrzegawczość (poziom I, więc bez bonusu i bez kary)
Jeszcze chwilę temu komnata była upiornie cicha, wybrakowana, zatrzymana w czasie – teraz zaś wszystko żyło. Pochodnie oświetlały nas ciepłym blaskiem, sokoły trzepotały skrzydłami, rycerze rozlewali alkohol, tancerze wirowali po parkiecie. Jak gdyby uczta wróciła na właściwe tory dzięki naszemu nagłemu pojawieniu się. Nim jednak zdołałbym zanurzyć zęby w ujętym z talerza smakołyku, poczułem na sobie czyjś krytyczny wzrok; kiedy podążyłem tym tropem, zauważyłem, przyglądała mi się jakaś obca kobieta, odziana w strój z dawnej epoki, najpewniej usługująca w tym zamku. No i co z tego, niech się przygląda, no jakbym kiedykolwiek przejmował się takimi szczegółami... Lecz wtedy dobiegło mnie donośne wołanie jednego z uzbrojonych, nieco podchmielonych już mężczyzn. Chłopcze? On mówił do mnie? Tak, chyba tak. Nie było przy mnie żadnego młodzika, którego mógłby mieć na myśli. Niech więc będzie, uznam to za komplement. Westchnąłem cicho, boleśnie, niechętnie porzucając jadło; mógłbym co prawda zignorować rzeczonego jegomościa, ale uznałem, że lepiej płynąć z prądem, podporządkować się niepisanym zasadom festiwalowej zabawy, nim sprowadzę na siebie gniew pozostałych jej uczestników. Utłuszczone palce wytarłem w skrawek obrusu czy serwety, który mignął mi między kolejnymi srebrami, po czym ująłem półmisek w dłoń i ruszyłem w kierunku zasiadającego po lewej stronie króla rycerza. Prześlizgnąłem się wzrokiem między znajomymi sylwetkami, od promiennej, zalotnej Ady – niech teraz średniowieczni
Może chociaż go nadepnie. Zawsze coś.
Odchrząknąłem cicho, próbując zignorować to dziwne pieczenie, ten niesmak, który zagościł na języku, i przywołałem na usta wymuszony uśmiech. Byłem już blisko przygarbionego monarchy, siedzącego u jego boku rycerza – tego, któremu przejadła się już dziczyzna – i młodzieńca, który zaskarbił sobie chyba sympatię króla, bo został zaproszony do stołu. Usłużnie wyciągnąłem pieczyste w kierunku władczego Zakutego Łba, a nawet – po chwili w pełni zrozumiałego zawahania – sięgnąłem nawet po karafkę z winem i polałem go młodzikowi, sir Prewettowi. – Na zdrowie, szanowny panie – odparłem z przesadną kurtuazją, strojąc sobie przy tym nieco żartów. Zaraz jednak mój sztucznie dobry humor prysł jak bańka mydlana, gdy wzrok napotkał wsparty o krzesło miecz, a na mieczu znajomą runę. Eihwaz. Wiele interpretacji i znaczeń, zależnych również od pozycji, a wśród nich śmierć starego porządku i narodziny nowego... Czyżbym trafił w samo sedno? Czyżby podwładni mieli już dosyć władcy-tyrana? Zmarszczyłem brwi, spojrzeniem uciekając znów w kierunku kuszącego jadła, pełnych półmisków, pobrzękujących zachęcająco kielichów; przyciągały mnie zapachami, obietnicą posiłku do syta. Niby wszystko wyglądało na prawdziwe, na realne i gotowe do konsumpcji, coś jednak nie dawało mi spokoju. Tylko co?
Bardziej jednak martwiła mnie myśl, że zaraz dojdzie tu do jakże niefestiwalowej jatki, a wszystkie osoby, które mógłbym chcieć chronić, były rozproszone po całej komnacie. Kiedy więc Zakuty Łeb wzniósł toast, sięgając przy tym po swe naznaczone runą ostrze, spróbowałem podchwycić wzrok Ady, zmusić ją, by spojrzała w moim kierunku i zauważyła, że – wyjątkowo – nie jest mi do żartów. Zaraz się coś stanie. Coś niedobrego.
| rzucam na spostrzegawczość (poziom I, więc bez bonusu i bez kary)
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
-Theo, daruj sobie. - pomimo roztargnienia, zdołał się roześmiać (!) na dźwięk jakże szczerych kondolencji. Jeszcze kilka miesięcy temu czuł się absurdalnie winny własnego otępienia po jej śmierci, co Theo na pewno mógł zauważyć, ale udawanie żałoby przed teściami i otoczeniem skutecznie go męczyło, gwar Festiwalu tłumił ich rozmowę, a pierwszolipcowe wyznanie Victora - zdjęło z ramion ciężar ostatniego elementu zagadki jej śmierci. I nałożyło na nie nowy ciężar—zmartwienia o brata, ale z tym ciężarem żył akurat całe życie, więc zdążył się przyzwyczaić. Tak samo, jak do laski. Chodził z nią o siedemnaście lat dłużej niż przyjaciel (nie założył, że ten nie przywykł jeszcze do udawanego potykania się, przecież to zabawne, nie robiłby tego gdyby było straszne!), więc cień uśmiechu na twarzy Evelyn zauważył z cichą satysfakcją i bez śladu gniewu, no ale Theo musiał mieć ostatnie słowo. Do tego też się przyzwyczaił, ale Moore najwyraźniej nie pamiętał ze szkoły, że Despenser też potrafi mieć cięty język. Aż był ciekawy, kto wygrałby potyczkę na słowa, ale w labiryncie czekały ich inne atrakcje. -Weź, zróżnicujmy czasem tą łacinę. - zasugerował pomocnie, gdy Evelyn się oddaliła, a oni poszli dalej. Na ustach drgał uśmiech rozbawienia, tak jakby wesołość mogła sprawić, że Theo odpuści.
Nie odpuścił, co Hector zauważył ponad ramieniem Celine gdy na moment oderwał wzrok od rysunku anatomicznego i od samej Celine. Skrzydłostopy Hermesie, co Theo chciał udowodnić sobie i Evelyn? Chyba lubił brunetki, Fran była brunetką, ale przecież nie o to chodziło. Tancerze ruszyli, tańczyli za szybko, a Hector był realistą - realistą, który nie wiedział czy prosić w duchu Hermesa o szybkość dla przyjaciela, czy może modlić się do Dionizosa o dobry humor na resztę wieczoru. Choć byli na Festiwalu Miłości, nie pomyślał o Wenus - bo do niej już się modlił, w Wenus (to wydawało się odpowiednie!), osiem lat temu, między innymi o to by Theo pokochał kogoś innego niż Fran, a Beatrice znalazła kochanka którym się nie znudzi, ale znudzona Hefajstosem Afrodyta chyba nie odpowiada nigdy na prośby kulawych. Czy to dlatego Król Rybak wydawał się tak nieszczęśliwy na Festiwalu Miłości? Zlustrował wzrokiem salę i na moment napotkał spojrzenie jasnowłosej dziewczyny przy sokołach, chyba patrzyła na Theo, a on znał spojrzenia fanek i wszystkie riposty na pytania fanów (najzabawniejsza była ta o Zjednoczonych Jastrzębiach, ale Theo nie pozwolił mu jej więcej używać). Była nieco za młoda na fankę, mógł się pomylić, więc obdarzył ją lekkim uśmiechem, a potem prześlizgnął wzrokiem dalej i dostrzegł nieco osłupiałego Everetta. Musiał patrzeć na Celine, bo przecież nie na Theo i Evelyn, a Hector posłał mu porozumiewawczy uśmiech - tak, masz głupią minę, ale jesteś usprawiedliwiony. Musiał mieć taką samą minę, przed chwilą - miał nadzieję, że tego nie widziała.
Powrócił wzrokiem do rysunku - podnosząc głowę, by spojrzeć na Celine i tańczących, mimowolnie uniósł pergamin bliżej świecy i dopiero teraz zobaczył coś ciekawszego niż rysunek pokazujący boleśnie złamane kości. Otworzył szerzej oczy, czytając z niedowierzaniem napis na odwrocie, który zniknął na jego oczach. Klątwa? To nie było zabawne, to było bolesne, boleśnie znajome. Drgnął, gdy zwrócił się do niego uczony.
-Biada Najwyższemu... - odpowiedział uczonemu choć nie wiedział co mówi, ale chciał przekonać się, czy rozmówca chce to usłyszeć.
Nabrał złych przeczuć - jak zawsze, gdy ktokolwiek mówił cokolwiek o klątwach.
Klątwa, Galahad, Graal - rozejrzał się znów po sali, próbując odnaleźć rycerza lub kielich, ale nie wiedział przecież jakiego rycerza ani jakiego kielicha szuka. Wiedział tylko, kto w tym towarzystwie ma szansę znać się na klątwach i próbował odszukać wzrokiem Everetta, który był za daleko, oddzielony tańczącymi. Chwilę próbował znaleźć jego wzrok, a potem spróbował oszacować, czy trudniej jemu, o lasce, dotrzeć do Sykesa, czy może Sykesowi, z półmiskiem, do niego. Właściwie, to drugie będzie prostsze i bardziej wiarygodne.
Spróbował odnaleźć wzrokiem innego służącego, kogokolwiek kto stał bliżej.
-Hej, czy ten człowiek - krzyknął do pierwszego z brzegu spełniającego kryterium kandydata, wskazując Everetta -mógłby nam donieść ten półmisek? Uczeni też potrzebują jadła! - poprosił. Czy ktoś z nich, z ich współczesnej grupy, był jeszcze w pozycji kelnera, mógł dotrzeć do Sykesa? Rozglądał się, próbując wypatrzeć rudowłosą i właśnie wtedy musnęły go włosy Celine, na ziemię opadł kwiat.
Zamrugał.
-Celine! - wyrwało mu się pomimo silnego postanowienia nieprzeszkadzanie jej w zabawie. Ona, ona tańczyła tak zwiewnie, że mogła dotrzeć wszędzie i do każdego - do Everetta, do stojącej wśród rycerzy Addy która z łatwością poznałaby tożsamość Galahada, do samego Króla Rybaka i siedzącego obok Roratio - ale był za wolny, a ona za szybka i nie był nawet pewien, czy dosłyszała jego głos, czy obejrzy się za siebie gdy do tańca prosił ją jasnowłosy, sprawny rycerz. Czy to mógł być Galahad? Podniósł kwiat, prawdziwy kwiat, odda jej go kiedyś, a potem przysunął się w stronę reszty uczonych i Hazel, usiłując podsłuchać ich rozmowę.
-Za potęgę nauki. - wzniósł toast, jakby nigdy nic. -Jakie są wasze najciekawsze odkrycia, panowie? Hazel - podniósł na nią wzrok, spojrzał jej prosto w oczy. -to prawdziwie wszechstronna dusza, zna się na ziołach i na klątwach. - o ile przez ostatnie lata nie zmieniło się nic, o czym nie dowiedział się gdy próbował wyciągnąć do niej dłoń po śmierci jej męża, to kojarzył, że na klątwach nie znała się wcale. Byli razem w domu, obydwoje nie chodzili na starożytne runy. Nadal spoglądał jej w oczy, nie mrugając, licząc, że w ten sposób, fałszywym dysonansem wśród szczerej pochwały, zaalarmuje ją o swoim odkryciu - i sprowokuje zarazem naukowców do reakcji lub ją do prowokowania ich dalej. Ten starszy patrzył się na nią, jakby miał do niej słabość. Dowiedziałaś się czegoś ciekawego, Hazel? Zawsze, jeszcze w szkole, zazdrościł jej tego talentu - u niej naturalnego, u niego wyćwiczonego.
Wtem stuknęły noże, rycerz wzniósł się do toastu. To już? Spojrzał na uczonych, ciekaw ich reakcji, ciekaw ich emocji.
-Czy to Galahad? - spytał wprost uczonych, zakładając, że może nie mieć czasu na subtelności. Albo może - może go miał? Uniósł brwi, widząc jak Celine zatrzymuje się przed piewcą toastu. Chcę cieszyć się byciem półwilą, wyznała mu ostatnio, więc teraz utkwił zachęcający wzrok w jej plecach. Jeśli kiedykolwiek mogła się tym cieszyć, tym bawić - to czyż nie teraz, na zabawie, która wcale nie wydawała się zabawą?
próbuję znaleźć/zagadać najpierw służącego i potem uczonych, chyba dużo się rozglądam (chciałbym np. oszacować czy ktoś z "naszych" jest służącym podobnie jak Everett [Neala ale nie wiem czy to widzę]) i próbuję ocenić też zachowanie uczonych, więc rzucę na spostrzegawczość?
Nie odpuścił, co Hector zauważył ponad ramieniem Celine gdy na moment oderwał wzrok od rysunku anatomicznego i od samej Celine. Skrzydłostopy Hermesie, co Theo chciał udowodnić sobie i Evelyn? Chyba lubił brunetki, Fran była brunetką, ale przecież nie o to chodziło. Tancerze ruszyli, tańczyli za szybko, a Hector był realistą - realistą, który nie wiedział czy prosić w duchu Hermesa o szybkość dla przyjaciela, czy może modlić się do Dionizosa o dobry humor na resztę wieczoru. Choć byli na Festiwalu Miłości, nie pomyślał o Wenus - bo do niej już się modlił, w Wenus (to wydawało się odpowiednie!), osiem lat temu, między innymi o to by Theo pokochał kogoś innego niż Fran, a Beatrice znalazła kochanka którym się nie znudzi, ale znudzona Hefajstosem Afrodyta chyba nie odpowiada nigdy na prośby kulawych. Czy to dlatego Król Rybak wydawał się tak nieszczęśliwy na Festiwalu Miłości? Zlustrował wzrokiem salę i na moment napotkał spojrzenie jasnowłosej dziewczyny przy sokołach, chyba patrzyła na Theo, a on znał spojrzenia fanek i wszystkie riposty na pytania fanów (najzabawniejsza była ta o Zjednoczonych Jastrzębiach, ale Theo nie pozwolił mu jej więcej używać). Była nieco za młoda na fankę, mógł się pomylić, więc obdarzył ją lekkim uśmiechem, a potem prześlizgnął wzrokiem dalej i dostrzegł nieco osłupiałego Everetta. Musiał patrzeć na Celine, bo przecież nie na Theo i Evelyn, a Hector posłał mu porozumiewawczy uśmiech - tak, masz głupią minę, ale jesteś usprawiedliwiony. Musiał mieć taką samą minę, przed chwilą - miał nadzieję, że tego nie widziała.
Powrócił wzrokiem do rysunku - podnosząc głowę, by spojrzeć na Celine i tańczących, mimowolnie uniósł pergamin bliżej świecy i dopiero teraz zobaczył coś ciekawszego niż rysunek pokazujący boleśnie złamane kości. Otworzył szerzej oczy, czytając z niedowierzaniem napis na odwrocie, który zniknął na jego oczach. Klątwa? To nie było zabawne, to było bolesne, boleśnie znajome. Drgnął, gdy zwrócił się do niego uczony.
-Biada Najwyższemu... - odpowiedział uczonemu choć nie wiedział co mówi, ale chciał przekonać się, czy rozmówca chce to usłyszeć.
Nabrał złych przeczuć - jak zawsze, gdy ktokolwiek mówił cokolwiek o klątwach.
Klątwa, Galahad, Graal - rozejrzał się znów po sali, próbując odnaleźć rycerza lub kielich, ale nie wiedział przecież jakiego rycerza ani jakiego kielicha szuka. Wiedział tylko, kto w tym towarzystwie ma szansę znać się na klątwach i próbował odszukać wzrokiem Everetta, który był za daleko, oddzielony tańczącymi. Chwilę próbował znaleźć jego wzrok, a potem spróbował oszacować, czy trudniej jemu, o lasce, dotrzeć do Sykesa, czy może Sykesowi, z półmiskiem, do niego. Właściwie, to drugie będzie prostsze i bardziej wiarygodne.
Spróbował odnaleźć wzrokiem innego służącego, kogokolwiek kto stał bliżej.
-Hej, czy ten człowiek - krzyknął do pierwszego z brzegu spełniającego kryterium kandydata, wskazując Everetta -mógłby nam donieść ten półmisek? Uczeni też potrzebują jadła! - poprosił. Czy ktoś z nich, z ich współczesnej grupy, był jeszcze w pozycji kelnera, mógł dotrzeć do Sykesa? Rozglądał się, próbując wypatrzeć rudowłosą i właśnie wtedy musnęły go włosy Celine, na ziemię opadł kwiat.
Zamrugał.
-Celine! - wyrwało mu się pomimo silnego postanowienia nieprzeszkadzanie jej w zabawie. Ona, ona tańczyła tak zwiewnie, że mogła dotrzeć wszędzie i do każdego - do Everetta, do stojącej wśród rycerzy Addy która z łatwością poznałaby tożsamość Galahada, do samego Króla Rybaka i siedzącego obok Roratio - ale był za wolny, a ona za szybka i nie był nawet pewien, czy dosłyszała jego głos, czy obejrzy się za siebie gdy do tańca prosił ją jasnowłosy, sprawny rycerz. Czy to mógł być Galahad? Podniósł kwiat, prawdziwy kwiat, odda jej go kiedyś, a potem przysunął się w stronę reszty uczonych i Hazel, usiłując podsłuchać ich rozmowę.
-Za potęgę nauki. - wzniósł toast, jakby nigdy nic. -Jakie są wasze najciekawsze odkrycia, panowie? Hazel - podniósł na nią wzrok, spojrzał jej prosto w oczy. -to prawdziwie wszechstronna dusza, zna się na ziołach i na klątwach. - o ile przez ostatnie lata nie zmieniło się nic, o czym nie dowiedział się gdy próbował wyciągnąć do niej dłoń po śmierci jej męża, to kojarzył, że na klątwach nie znała się wcale. Byli razem w domu, obydwoje nie chodzili na starożytne runy. Nadal spoglądał jej w oczy, nie mrugając, licząc, że w ten sposób, fałszywym dysonansem wśród szczerej pochwały, zaalarmuje ją o swoim odkryciu - i sprowokuje zarazem naukowców do reakcji lub ją do prowokowania ich dalej. Ten starszy patrzył się na nią, jakby miał do niej słabość. Dowiedziałaś się czegoś ciekawego, Hazel? Zawsze, jeszcze w szkole, zazdrościł jej tego talentu - u niej naturalnego, u niego wyćwiczonego.
Wtem stuknęły noże, rycerz wzniósł się do toastu. To już? Spojrzał na uczonych, ciekaw ich reakcji, ciekaw ich emocji.
-Czy to Galahad? - spytał wprost uczonych, zakładając, że może nie mieć czasu na subtelności. Albo może - może go miał? Uniósł brwi, widząc jak Celine zatrzymuje się przed piewcą toastu. Chcę cieszyć się byciem półwilą, wyznała mu ostatnio, więc teraz utkwił zachęcający wzrok w jej plecach. Jeśli kiedykolwiek mogła się tym cieszyć, tym bawić - to czyż nie teraz, na zabawie, która wcale nie wydawała się zabawą?
próbuję znaleźć/zagadać najpierw służącego i potem uczonych, chyba dużo się rozglądam (chciałbym np. oszacować czy ktoś z "naszych" jest służącym podobnie jak Everett [Neala ale nie wiem czy to widzę]) i próbuję ocenić też zachowanie uczonych, więc rzucę na spostrzegawczość?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset