Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Łatwo było zapomnieć, że znajdowano się przecież w środku atrakcji przygotowanej z okazji Festiwalu, że to, co miała przed swymi szarozielonymi, umoczonymi w tęsknocie za czasami minionymi oczami Maria Multon nie było prawdziwe. Bo przecież buciki stukały o kamienną posadzkę, porzucając znane, wodne pluski. Zbroje rycerzy lśniły jak prawdziwe, tak, jak to sobie wcześniej wyobrażała. Prawdopodobnie mocniejsze zaciągnięcie się zapachami, które rozsiewały się wokół nich wystarczyłoby, aby do nozdrzy dotarł też zapach fantastycznych potraw — zapach z pewnością wystawiający raczej pusty niż pełny żołądek na próbę. Nieruchomy obraz wydawał się być czymś fantastycznym, jakby okienkiem do innego świata, w którym nie mieli jeszcze okazji być — a przynajmniej Maria nie miała, może za wyjątkiem własnej, rozbudzanej raz za razem kolejnymi pochłoniętymi książkami wyobraźni.
Tym większe było jej zdziwienie, że gdy wszyscy zajęli swe miejsca, ożył także i obraz. Ogień pochodni dodawał komnacie ciepła, ale z kolei szczęknięcia kielichów i okrzyki sprawiły, że Maria wzdrygnęła się prędko i dość mocno, zauważalnie, opanowując się w momencie, w którym sokół zleciał na jej ramię, szukając oparcia, odpoczynku, pomocy. Zacisnęła zęby, gotowa na nieprzyjemne wrażenie wciskania pazurów w miękką tkankę ciała, ale nic takiego nie nastąpiło — bliżej było temu uczuciu do niewygody, ale znosiła już gorsze warunki, a sokół wydawał się być jej nawet wdzięczny. Widząc, że rozgląda się po stali, podążyła za jego wzrokiem. Zobaczyła więc Everetta noszącego dania, tańczących, rudowłosego mężczyznę przy królu (przecież to sir Prewett! Jakaż była głupia nie rozpoznając go od razu!), dwie kobiety przy stole i zaczytanego w podaniach mężczyznę poruszającego się wcześniej o lasce. Ptak jednak pragnął pokazać jej nie tylko wnętrze, nie tylko bohaterów historii, ale coś jeszcze. Coś równie ciekawego, na widok czego szarozielone oczy dziewczęcia zabłysły zaciekawionym blaskiem.
— Poczekaj, maleńki — poprosiła sokoła z szacunkiem, bo należało go oddawać każdej żywej istocie. Sama wolną, prawą ręką sięgnęła ku jego nóżce, w nadziei na przejęcie go, a jeżeli próba by się powiodła, także zapoznanie się z jego treścią. Korzystała przy tym umyślnie z faktu, że uwaga zebranych skupiła się na tańcu półwili — zawsze tak było, Celine przyciągała do siebie spojrzenia, odbierała zainteresowanie innym; niektórym mogło nie przypadać to do gustu, ale dla panienki Multon, zdecydowanie bardziej swobodnej wtedy, gdy nie spoczywały na niej oczy towarzystwa, zawsze było to na rękę.
Słowa Neali sprawiły, że przełknęła głośno ślinę. Choć w części zgadzała się z nimi, przede wszystkim biorąc pod uwagę to, że okrucieństwo króla nie powinno być opłacane trudem poddanych, nie była zdania, by przypomnienie mu o byciu tylko przeszłością miało mieć dobry skutek. Król oczekiwał w końcu uwolnienia, nie pozostawienia na wieki. Ilu śmiałków próbowało uczynić to, co robiła teraz grupa w średniowiecznej sali labiryntu? Nikomu wcześniej się nie udało, ale oni mogli... Mogliby podarować mu nadzieję, dobrem rozpocząć dalszy cykl dobra.
Stojąc na uboczu, dalej próbowała utrzymać sokoła w spokoju wobec kolejnych hałasów. Sama bała się nagłych, niespodziewanych i głośnych dźwięków, a rycerze zgromadzeni na uczcie mieli niestety to do siebie, że lubując się we wznoszeniu toastów — robili to donośnie, używając nie tylko swego głosu, ale także i rekwizytów w postaci kielichów z winem (o poganianiu służących nie wspominając).
Zwróciła uwagę, że w szczególności Everett był mocno zajęty swymi nowymi obowiązkami. Dlatego też, gdy tylko mogła nadarzyć się podobna okazja Maria próbowała nawiązać z nim kontakt wzrokowy; dać znać, że w razie czego, gdyby zaistniała taka potrzeba, mogliby zamienić się rolami. Wiedziała, że Sykes potrafiłby zająć się sokołem równie dobrze, jeżeli nie lepiej niż ona sama, a Multon zaś prawdopodobnie sprawdziłaby się w roli służącej, gdyby mężczyzna szukał chwili oddechu od ciągłego poganiania.
Tym większe było jej zdziwienie, że gdy wszyscy zajęli swe miejsca, ożył także i obraz. Ogień pochodni dodawał komnacie ciepła, ale z kolei szczęknięcia kielichów i okrzyki sprawiły, że Maria wzdrygnęła się prędko i dość mocno, zauważalnie, opanowując się w momencie, w którym sokół zleciał na jej ramię, szukając oparcia, odpoczynku, pomocy. Zacisnęła zęby, gotowa na nieprzyjemne wrażenie wciskania pazurów w miękką tkankę ciała, ale nic takiego nie nastąpiło — bliżej było temu uczuciu do niewygody, ale znosiła już gorsze warunki, a sokół wydawał się być jej nawet wdzięczny. Widząc, że rozgląda się po stali, podążyła za jego wzrokiem. Zobaczyła więc Everetta noszącego dania, tańczących, rudowłosego mężczyznę przy królu (przecież to sir Prewett! Jakaż była głupia nie rozpoznając go od razu!), dwie kobiety przy stole i zaczytanego w podaniach mężczyznę poruszającego się wcześniej o lasce. Ptak jednak pragnął pokazać jej nie tylko wnętrze, nie tylko bohaterów historii, ale coś jeszcze. Coś równie ciekawego, na widok czego szarozielone oczy dziewczęcia zabłysły zaciekawionym blaskiem.
— Poczekaj, maleńki — poprosiła sokoła z szacunkiem, bo należało go oddawać każdej żywej istocie. Sama wolną, prawą ręką sięgnęła ku jego nóżce, w nadziei na przejęcie go, a jeżeli próba by się powiodła, także zapoznanie się z jego treścią. Korzystała przy tym umyślnie z faktu, że uwaga zebranych skupiła się na tańcu półwili — zawsze tak było, Celine przyciągała do siebie spojrzenia, odbierała zainteresowanie innym; niektórym mogło nie przypadać to do gustu, ale dla panienki Multon, zdecydowanie bardziej swobodnej wtedy, gdy nie spoczywały na niej oczy towarzystwa, zawsze było to na rękę.
Słowa Neali sprawiły, że przełknęła głośno ślinę. Choć w części zgadzała się z nimi, przede wszystkim biorąc pod uwagę to, że okrucieństwo króla nie powinno być opłacane trudem poddanych, nie była zdania, by przypomnienie mu o byciu tylko przeszłością miało mieć dobry skutek. Król oczekiwał w końcu uwolnienia, nie pozostawienia na wieki. Ilu śmiałków próbowało uczynić to, co robiła teraz grupa w średniowiecznej sali labiryntu? Nikomu wcześniej się nie udało, ale oni mogli... Mogliby podarować mu nadzieję, dobrem rozpocząć dalszy cykl dobra.
Stojąc na uboczu, dalej próbowała utrzymać sokoła w spokoju wobec kolejnych hałasów. Sama bała się nagłych, niespodziewanych i głośnych dźwięków, a rycerze zgromadzeni na uczcie mieli niestety to do siebie, że lubując się we wznoszeniu toastów — robili to donośnie, używając nie tylko swego głosu, ale także i rekwizytów w postaci kielichów z winem (o poganianiu służących nie wspominając).
Zwróciła uwagę, że w szczególności Everett był mocno zajęty swymi nowymi obowiązkami. Dlatego też, gdy tylko mogła nadarzyć się podobna okazja Maria próbowała nawiązać z nim kontakt wzrokowy; dać znać, że w razie czego, gdyby zaistniała taka potrzeba, mogliby zamienić się rolami. Wiedziała, że Sykes potrafiłby zająć się sokołem równie dobrze, jeżeli nie lepiej niż ona sama, a Multon zaś prawdopodobnie sprawdziłaby się w roli służącej, gdyby mężczyzna szukał chwili oddechu od ciągłego poganiania.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zastanawiało ją to, dlaczego rycerze są w pełnym rynsztunku. Czy to był element jakichś nieznanych jej zwyczajów? Może te wersje były lżejsze, mniej obciążające? Nie wyobrażała sobie, jak to jest nosić na sobie tyle kilogramów blachy zdolnej powstrzymać pocisk przed odebraniem życia i wydawało jej się, że rycerze mają na sobie zbroje nie bez przyczyny. Myśl ta ― wyjątkowo kłująca i niewygodna ― pozostawiła po sobie chłód w okolicy serca. Co, jeśli historia bajarki zaprowadziła ich w sam środek czegoś nieprzyjemnego? Sama sylwetka Króla Rybaka została zarysowana dobrze w roli okrutnika skazującego ludzi na śmierć, bezpośrednią przyczynę nieurodzaju, ale przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Władca cierpiał z powodu odniesionej rany, szukał sposobu; aż zbyt dobrze wiedziała, że człowiek zdesperowany był zdolny do wszystkiego.
Nie pozwoliła ułożyć się żadnej z tych myśli na wargach, uśmiech ― miły dla oka, nienachalny ― pozostawał w mocy, podobnie zresztą jak spojrzenie; żywe, zainteresowane rycerzem poświęcającym jej uwagę. Miał przyjemny głos, choć znać było, że pierwszy, zdradliwy efekt alkoholu już bierze go we władanie.
― Za zdrowie! ― Wzniosła toast razem z całą grupą, nie chcąc wyłamywać się z ogólnie przyjętej narracji, choć wino w zgrabnym pozorze jedynie musnęło jej wargi, pozostawiając na nich przyjemny posmak. Nie odważyła się jednak na pociągnięcie choćby łyka, nie w tak niepokojących okolicznościach. Trzeźwość myśli mogła okazać się kluczowa.
― Wydajecie się bardzo pewni swego, sir ― szepnęła miękko, nachylając się w stronę swojego rozmówcy. Czy ewentualny zamach na króla przeprowadzony pod wpływem wina miał szanse na powodzenie? Nie wiedziała, co powinna o tym sądzić, ale sama wizja krwawej jatki we wnętrzu biesiadnej sali budziła jej niepokój. Zaryzykowała spojrzenie gdzieś w bok, usiłując zlokalizować resztę swoich znajomych, tych bliższych i dalszych; nie chciałaby żeby któremuś stała się krzywda.
Celine wciąż wirowała wśród tańczących par, choć teraz towarzyszył jej wcale niebrzydki, jasnowłosy mężczyzna. Nieopodal króla rozegrała się przedziwna scena ― płomiennowłosa towarzyszka Celine została pochwycona przez jedną ze służących i sprowadzona do roli roznosicielki jadła; przemowę w stronę władcy wygłosił także jej towarzysz, choć ten rozegrał sprawę lepiej, zaraz zasiadł po prawicy króla. Gdzie była reszta?...
Odwróciła nieznacznie głowę, umknęła spojrzeniem, pozorując chwilową nieśmiałość graniczącą z dziewiczą płochliwością i przeciągnęła palcami po paśmie włosów, chcąc skupić uwagę rycerza na sobie, zainteresować go na tyle, by zaistnieć gdzieś w kłębowisku jego myśli i pragnień. Jeśli faktycznie miało dojść do krwawej przepychanki, dobrze byłoby załatwić sobie żarliwego obrońcę.
― Chciałabym zostać przy waszym boku, sir ― powiedziała miękko, posyłając rycerzowi długie spojrzenie spod rzęs. ― Obiecajcie jednak, że wybronicie mnie przed ewentualną krzywdą. Obawiam się tej waszej “o wiele ważniejszej” okazji… ― szepnęła słodko, a jej głos niemalże zlał się z gwarem rozmów i szczęków naczyń, przeznaczony tylko dla jednej pary uszu.
Moment ― bliski, prawie intymny ― przerwał im okrzyk innego rycerza. Adda błyskawicznie się cofnęła, wyprostowała plecy, umykając rozmówcy, a policzki spowił zdradziecki róż, umiejętnie przywołany najbardziej żenującym wspomnieniem z jej życia. Wykorzystała szansę na kolejną próbę wyłowienia wszystkich znajomych z tłumu, odwróciła głowę w kierunku sługi wezwanego przez rycerza i musiała użyć prawie całej siły woli, by nie uśmiechnąć się na widok Everetta. Dobrze, był w pobliżu. A tam dalej, wśród przygarbionych, szepczących sylwetek dostrzegła Hectora i Hazel. Świetnie.
Jej spojrzenie przepłynęło znów na tańczących, a uniesiony do ust kielich zastygł w pół ruchu. Że Theo porywał się na taniec z tą nogą to jeszcze potrafiła zrozumieć, ale co u licha robiła w jego ramionach Evelyn? Przecież ledwie sekundę wcześniej rozstały się po wejściu na tę przeklętą polanę, jak w ogóle…
Stłumiła narastający w piersi ognik irytacji, wróciła spojrzeniem do Everetta ― akurat dolewał wina młodemu, jak się okazało, Prewettowi ― zaraz potem wymienili spojrzenia, a znając go od tylu lat bez trudu odgadła, że coś go trapi, coś męczy. Nie podobała mu się rola? Nie, nigdy nie przywiązywał wagi do takich rzeczy. Niepokoił się ogółem sytuacji? Dostrzegł coś? Usłyszał?...
Co się dzieje, Everett? ― spytała w duchu samą siebie, po stokroć żałując, że nie czyta mu w myślach.
Nie było czasu na dalsze rozwiązywanie tej zagadki; rycerz towarzyszący królowi z lewej wstał, wzniósł toast, ale ― co wydawało jej się dziwne ― sięgnął także po broń. Adda natychmiast strzeliła spojrzeniem w bok, na swojego dotychczasowego kompana, chcąc przekonać się, czy i on sięga po coś, co może uczynić krzywdę. Ledwie chwilę potem, przy głównym stole znalazła się Celine i zaprosiła wznoszącego toast rycerza do tańca. Nie podejrzewała, by jej przyjaciółka była świadoma ewentualnego zagrożenia, chyba, że ktoś zawczasu przestrzegł ją gdy pląsała na parkiecie. Sam ruch jednak, nagły zgrzyt w machinie opowiadanej historii, miał w sobie iskrę inspiracji, która zasiała w głowie Addy nowy pomysł.
― Zaiste, rycerski to napitek… ― odezwała się słabo do swojego rycerza; kielich wyślizgnął się jej z dłoni, roztrzaskał o posadzkę ― …nie panieński… ― dodała, osuwając się na bok mężczyzny i dalej, w czerwoną plamę po winie. Bezwładnie, z ufnością pokładaną w dobrych manierach rycerza, licząc na to, że zaproszenie Celine i jej nagłe, umiejętnie odegrane omdlenie kupią reszcie więcej czasu na zebranie informacji i rozwikłanie sprawy spisku.
Nie pozwoliła ułożyć się żadnej z tych myśli na wargach, uśmiech ― miły dla oka, nienachalny ― pozostawał w mocy, podobnie zresztą jak spojrzenie; żywe, zainteresowane rycerzem poświęcającym jej uwagę. Miał przyjemny głos, choć znać było, że pierwszy, zdradliwy efekt alkoholu już bierze go we władanie.
― Za zdrowie! ― Wzniosła toast razem z całą grupą, nie chcąc wyłamywać się z ogólnie przyjętej narracji, choć wino w zgrabnym pozorze jedynie musnęło jej wargi, pozostawiając na nich przyjemny posmak. Nie odważyła się jednak na pociągnięcie choćby łyka, nie w tak niepokojących okolicznościach. Trzeźwość myśli mogła okazać się kluczowa.
― Wydajecie się bardzo pewni swego, sir ― szepnęła miękko, nachylając się w stronę swojego rozmówcy. Czy ewentualny zamach na króla przeprowadzony pod wpływem wina miał szanse na powodzenie? Nie wiedziała, co powinna o tym sądzić, ale sama wizja krwawej jatki we wnętrzu biesiadnej sali budziła jej niepokój. Zaryzykowała spojrzenie gdzieś w bok, usiłując zlokalizować resztę swoich znajomych, tych bliższych i dalszych; nie chciałaby żeby któremuś stała się krzywda.
Celine wciąż wirowała wśród tańczących par, choć teraz towarzyszył jej wcale niebrzydki, jasnowłosy mężczyzna. Nieopodal króla rozegrała się przedziwna scena ― płomiennowłosa towarzyszka Celine została pochwycona przez jedną ze służących i sprowadzona do roli roznosicielki jadła; przemowę w stronę władcy wygłosił także jej towarzysz, choć ten rozegrał sprawę lepiej, zaraz zasiadł po prawicy króla. Gdzie była reszta?...
Odwróciła nieznacznie głowę, umknęła spojrzeniem, pozorując chwilową nieśmiałość graniczącą z dziewiczą płochliwością i przeciągnęła palcami po paśmie włosów, chcąc skupić uwagę rycerza na sobie, zainteresować go na tyle, by zaistnieć gdzieś w kłębowisku jego myśli i pragnień. Jeśli faktycznie miało dojść do krwawej przepychanki, dobrze byłoby załatwić sobie żarliwego obrońcę.
― Chciałabym zostać przy waszym boku, sir ― powiedziała miękko, posyłając rycerzowi długie spojrzenie spod rzęs. ― Obiecajcie jednak, że wybronicie mnie przed ewentualną krzywdą. Obawiam się tej waszej “o wiele ważniejszej” okazji… ― szepnęła słodko, a jej głos niemalże zlał się z gwarem rozmów i szczęków naczyń, przeznaczony tylko dla jednej pary uszu.
Moment ― bliski, prawie intymny ― przerwał im okrzyk innego rycerza. Adda błyskawicznie się cofnęła, wyprostowała plecy, umykając rozmówcy, a policzki spowił zdradziecki róż, umiejętnie przywołany najbardziej żenującym wspomnieniem z jej życia. Wykorzystała szansę na kolejną próbę wyłowienia wszystkich znajomych z tłumu, odwróciła głowę w kierunku sługi wezwanego przez rycerza i musiała użyć prawie całej siły woli, by nie uśmiechnąć się na widok Everetta. Dobrze, był w pobliżu. A tam dalej, wśród przygarbionych, szepczących sylwetek dostrzegła Hectora i Hazel. Świetnie.
Jej spojrzenie przepłynęło znów na tańczących, a uniesiony do ust kielich zastygł w pół ruchu. Że Theo porywał się na taniec z tą nogą to jeszcze potrafiła zrozumieć, ale co u licha robiła w jego ramionach Evelyn? Przecież ledwie sekundę wcześniej rozstały się po wejściu na tę przeklętą polanę, jak w ogóle…
Stłumiła narastający w piersi ognik irytacji, wróciła spojrzeniem do Everetta ― akurat dolewał wina młodemu, jak się okazało, Prewettowi ― zaraz potem wymienili spojrzenia, a znając go od tylu lat bez trudu odgadła, że coś go trapi, coś męczy. Nie podobała mu się rola? Nie, nigdy nie przywiązywał wagi do takich rzeczy. Niepokoił się ogółem sytuacji? Dostrzegł coś? Usłyszał?...
Co się dzieje, Everett? ― spytała w duchu samą siebie, po stokroć żałując, że nie czyta mu w myślach.
Nie było czasu na dalsze rozwiązywanie tej zagadki; rycerz towarzyszący królowi z lewej wstał, wzniósł toast, ale ― co wydawało jej się dziwne ― sięgnął także po broń. Adda natychmiast strzeliła spojrzeniem w bok, na swojego dotychczasowego kompana, chcąc przekonać się, czy i on sięga po coś, co może uczynić krzywdę. Ledwie chwilę potem, przy głównym stole znalazła się Celine i zaprosiła wznoszącego toast rycerza do tańca. Nie podejrzewała, by jej przyjaciółka była świadoma ewentualnego zagrożenia, chyba, że ktoś zawczasu przestrzegł ją gdy pląsała na parkiecie. Sam ruch jednak, nagły zgrzyt w machinie opowiadanej historii, miał w sobie iskrę inspiracji, która zasiała w głowie Addy nowy pomysł.
― Zaiste, rycerski to napitek… ― odezwała się słabo do swojego rycerza; kielich wyślizgnął się jej z dłoni, roztrzaskał o posadzkę ― …nie panieński… ― dodała, osuwając się na bok mężczyzny i dalej, w czerwoną plamę po winie. Bezwładnie, z ufnością pokładaną w dobrych manierach rycerza, licząc na to, że zaproszenie Celine i jej nagłe, umiejętnie odegrane omdlenie kupią reszcie więcej czasu na zebranie informacji i rozwikłanie sprawy spisku.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
- W Brenyn też trwał tylko festyn. To też była tylko zabawa. - odcięła im się, po chwili milczenia i zaciskania zębów, kiedy żadne z nich nie chciało jej słuchać. Roratio nie rozumiał, tak jak Celine. Nie byli tam wtedy. Nie przeżyli tego co ja. Też nie sądziłam, że zwykły festyn zmieni się w tragedie taką. Ale uczyłam się na błędach. Głosy odzywające się w głowie niewielu, nie wróżyły niczego dobrego. Zbladłam, kiedy wyjście zamknęło się, zanim ruszyłam w tamtym kierunku. Zacisnęłam mocniej wargi, czując jak zadrżałam mimo wszystko. A potem drgnęłam, blednąc, kiedy głos w głowie odezwał się ponownie. - Nie podoba mi się, chcę wyjść. - powiedziałam od razu, ściszonym, drżącym głosem. Blizna którą sama sobie sprezentowała zaswędziała mnie nieprzyjemnie.
Irytacja ogarniała mnie całą. Bo nikt nie zdawał się zwracać uwagi na to, co powiedział ten głos. Złapałam spojrzenie jednego z mężczyzn (Theo), którego minęła, nie mogąc się nie zastanowić, że wygląda trochę podobnie do pana Teda i w sumie też Billa, ale zaraz odsunęłam tęczówki marszcząc nos. Biorąc wdech. Ruszając wprost do króla, oddychając ciężko. Nie było jej go żal, miał serce zawładnięte mrokiem. Karał ludzi, za frustracje, których nie byli przyczyną, zamiast próbować znaleźć pozytywów. Zmarszczony brwi i harde spojrzenie zawisiłam na nim. Zadarłam brodę wypowiadając kolejne słowa. Słyszałam, ciszę, jaką wywołało to, co powiedziałam. Dźwięk głucho upadających kielichów, ale nie przejęło mnie to. Niech mnie zetnie, jak taki był z niego figo fago. Proszę bardzo, robiło mi się wszystko jedno. Uniosłam brodę jeszcze wyżej, kiedy jego oko zawisło na mnie, nadal mając zmarszczone w irytacji brwi. Złapałam to spojrzenie ze strachem i odważnie jednocześnie - jakby jedno drugiego nie wykluczało. N i e w a ż n e. Wzięłam wdech w płuca. Miał czas jeszcze, żeby ukorzyć się za własne czyny, żeby przyznać, że postąpił źle, żeby obrać nową drogą. Zacząć od nowa, można była zawsze przecież.
- Ała! - wypadło zaskoczone z moich ust, kiedy ktoś nagle pociągnął mnie za ramię, odciągając od Króla siłą. Czułam wyraźnie palce, który paznokcie wbijały mi się w skórę. A zaskoczenie sprawiło, że kompletnie nie miałam jak przeciwstawić się temu ciągnięciu całemu. Kolejną chwilę zajęło mi odnalezienie twarzy - kobiety - jak się okazało. Zmarszczka na czole pogłębiła się bardziej.
- Prawdę mówię! - odpowiedziałam jej, wchodząc na ten sam ton, wyrywając się z uścisku obcej kobiety. Zła, rozeźlona, zapominając całkiem, że wyjścia szukam - i że o nie mogłabym też ją zapytać. A kolejne słowa na moją twarz szczere zdziwienie wlało. Otworzyłam usta i zamknęłam je. - Co? - zapytałam mało składnie i mało kulturalnie. Miałam nosić chleb? To niepoważne. - Nie. - postawiłam się, automatycznie, od razu, na nowo marszcząc brwi. Nie zamierzałam nic nosić, ani w ogóle. Zatrzęsłam się ze złości, czując rozlewającą się po mnie złość i bezradność. Zatęskniłam za Jimem, nagle, niespodziewanie, czując, że zostałam tutaj sama, mimo że wśród ludzi, Celine poddała się szaleństwu, poszła tańczyć, jakby to wszystko normalne było. Roratio z królem ucinał sobie pogawędkę. Pięknie, świetnie, naprawdę. Spojrzałam na tacę, którą miałam w dłoniach, jedną nadal obejmowałam różdżkę. Musiałam się jej pozbyć. Tak nie mogłam czarować. Dlatego w szybkich, pełnych złości krokach ruszyłam na koniec stołu, zmarszczonym spojrzeniem przesuwając po wszystkich wokół, nie przejmując się, że przecinam (chyba?) parkiet w pół. A gdy już się tam znalazłam, wsunęłam się między dwa krzesła tacę rzucając na stół. - Smacznego. - skwitowałam, odwracając się na pięcie, żeby spojrzeniem spróbować odnaleźć Celine. Jeśli ona była romantyczna, ja musiałam być rozważna i pilnować nas za dwie. Poprawiłam uścisk na różdżce, stawiając kolejne kroki w jej kierunku, obrzuciłam spojrzeniem ściany, poszukując wyjścia.
Irytacja ogarniała mnie całą. Bo nikt nie zdawał się zwracać uwagi na to, co powiedział ten głos. Złapałam spojrzenie jednego z mężczyzn (Theo), którego minęła, nie mogąc się nie zastanowić, że wygląda trochę podobnie do
- Ała! - wypadło zaskoczone z moich ust, kiedy ktoś nagle pociągnął mnie za ramię, odciągając od Króla siłą. Czułam wyraźnie palce, który paznokcie wbijały mi się w skórę. A zaskoczenie sprawiło, że kompletnie nie miałam jak przeciwstawić się temu ciągnięciu całemu. Kolejną chwilę zajęło mi odnalezienie twarzy - kobiety - jak się okazało. Zmarszczka na czole pogłębiła się bardziej.
- Prawdę mówię! - odpowiedziałam jej, wchodząc na ten sam ton, wyrywając się z uścisku obcej kobiety. Zła, rozeźlona, zapominając całkiem, że wyjścia szukam - i że o nie mogłabym też ją zapytać. A kolejne słowa na moją twarz szczere zdziwienie wlało. Otworzyłam usta i zamknęłam je. - Co? - zapytałam mało składnie i mało kulturalnie. Miałam nosić chleb? To niepoważne. - Nie. - postawiłam się, automatycznie, od razu, na nowo marszcząc brwi. Nie zamierzałam nic nosić, ani w ogóle. Zatrzęsłam się ze złości, czując rozlewającą się po mnie złość i bezradność. Zatęskniłam za Jimem, nagle, niespodziewanie, czując, że zostałam tutaj sama, mimo że wśród ludzi, Celine poddała się szaleństwu, poszła tańczyć, jakby to wszystko normalne było. Roratio z królem ucinał sobie pogawędkę. Pięknie, świetnie, naprawdę. Spojrzałam na tacę, którą miałam w dłoniach, jedną nadal obejmowałam różdżkę. Musiałam się jej pozbyć. Tak nie mogłam czarować. Dlatego w szybkich, pełnych złości krokach ruszyłam na koniec stołu, zmarszczonym spojrzeniem przesuwając po wszystkich wokół, nie przejmując się, że przecinam (chyba?) parkiet w pół. A gdy już się tam znalazłam, wsunęłam się między dwa krzesła tacę rzucając na stół. - Smacznego. - skwitowałam, odwracając się na pięcie, żeby spojrzeniem spróbować odnaleźć Celine. Jeśli ona była romantyczna, ja musiałam być rozważna i pilnować nas za dwie. Poprawiłam uścisk na różdżce, stawiając kolejne kroki w jej kierunku, obrzuciłam spojrzeniem ściany, poszukując wyjścia.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zgodziła się; uśmiechnął się krzywo, próbując ukryć nagłe, gwałtowne uczucie, że prawdopodobnie popełnił błąd. Nie tylko zapraszając tę ładną kobietę o paskudnych manierach do zostania jego partnerką, ale przede wszystkim- w ogóle wchodząc na parkiet. Skończył Hogwart już wiele lat temu, ale nigdy nie przestał myśleć jak Gryfon, brawurowo, impulsywnie, krótkowzrocznie. Gdyby zastanowił się choć chwilę dłużej, być może doszedłby do wniosku, że raz żywa scena może ponownie ruszyć, nie dostosowując się bynajmniej do niego i Evelyn, a raczej zmuszając ich do wejścia w jej rytm. Nie była to zbyt optymistyczna wizja; Theo miał problemy nie tylko z rytmem, ale przede wszystkim z nogą, która radziła sobie znacznie lepiej na krótsze i wolniejsze dystanse. Wolałby jednak skonać, niż przyznać się do błędu, albo- co gorsza!- wręczyć tej kobiecie satysfakcję na złotej tacy. Dlatego kiedy świat wokół nich zatrząsł się nagle w posadach i ruszył, spróbował ukryć przerażoną zdumioną minę najszybciej, jak potrafił, mocno chwytając podaną mu dłoń.
-Oddam, jeśli mnie nadepniesz- Ostrzegł ją ze śmiertelną powagą, całkowicie przekonany, że nie miała najmniejszego zamiaru wziąć sobie groźby do serca. Jednoczesne podążanie za muzyką i próbowanie uniknięcia zostania nadepniętym, co mogło zupełnie pogrążyć jego i jego bezużyteczną nogę, nie okazało się łatwym zadaniem. Skrzywił się paskudnie, przeklinając w myślach własny odwieczny upór; Daruj sobie, Theo, dlaczego Hector jakimś cudem zawsze musiał mieć rację? Mimowolnie odszukał go spojrzeniem, zawsze szukał go spojrzeniem; zmarszczył brwi, starając się dojrzeć coś więcej ponad głową Evelyn i innych tańczących, którzy zdawali sobie radzić znacznie lepiej od niego. Cała ta zabawa zaczęła budzić w nim niejasny niepokój; nigdy nie był mistrzem subtelności, nie potrafił czytać między wierszami, ale nawet on zaczynał utwierdzać się w przekonaniu, że pod przykrywką beztroskiego balu działo się coś znacznie gorszego. Znacznie mroczniejszego. Obrócił się w tańcu, nieomal zderzając się przy tym z parą obok nich.
-Patrz pod nogi- Sarknął, w odruchu serca mocniej chwytając Evelyn i upewniając się, że nie upadnie. Zdążyła już co prawda zagotować krew w jego żyłach, nie zwalniało go to przecież jednak od bycia dżentelmenem.- Jaśnie panie gówniany tancerzu. Żyjesz?
Po tej krótkiej wymianie uprzejmości i upewnieniu się, że Evelyn nie wyzionęła ducha, ponownie spróbował przebić się wzrokiem przez tłum. Skupienie przychodziło mu z trudem, kiedy cały świat dookoła zdawał się falować, pulsować własnym życiem, wciskać mu do nosa zapach pieczystego mięsa i niemal ogłuszać grającą głośno skoczną muzyką i dźwiękiem zderzających się ze sobą kielichów. Zdołał wyłowić wzrokiem Addę, najwyraźniej bawiącą się znakomicie wśród rosłych rycerzy; posłał jej pytające spojrzenie, ale szybko zniknęła mu z oczu, kiedy z Evelyn w ramionach zawędrowali na przeciwny kraniec parkietu. Poczucie niepokoju rosło- wychylił się gwałtownie, nerwowo, próbując ponownie odszukać wzrokiem Hectora. Cokolwiek się tu działo, przestawało mu się podobać prawie tak samo mocno, jak boląca coraz silniej noga. Musiał się upewnić, że był bezpieczny; miał nikłą nadzieję, że przy stole nie będzie rzucał się w oczy, jednakże czy bajarka nie wspominała wcześniej o pasji Króla Rybaka, który wolał swoich uczonych w wersji pozbawionej głowy..?
Nie mógł go tam zostawić, na Merlina. W ucieczce przed mieczem kata mieli zapewne zbliżone (i niewielkie) szanse, jednak Theo nie zamierzał poddać się bez walki.
-Cofaj- Polecił uprzejmie swojej towarzyszce, ze zmarszczonymi brwiami próbując obmyślić najlepszy plan ucieczki z wirującego kręgu, tylko po to, żeby przekonać się, że takiego nie było. Nie na nogach. Podjęcie decyzji zajęło mu jedno uderzenie serca; podczas półobrotu schylił się gwałtownie, biorąc towarzyszkę (nie)doli w ramiona i podnosząc ją zamaszyście, żeby szybką i niezgrabną parodią figury tanecznej wydostać ich oboje z kręcącego się coraz szybciej koła.
-Było miło, zawsze do usług- Wymamrotał, ostrożnie odkładając ją na ziemię i natychmiast odskakując o pół kroku, silnie przekonany, że mogła mu wymierzyć naprawdę siarczysty cios. Uśmiechnął się jeszcze szeroko, złośliwie, przypominając sobie o wcześniejszych słowach wirującej koło nich srebrnowłosej wróżki.- W końcu wyglądasz przy mnie przepięknie, polecam się na przyszłość.
Tuż po tym zanurkował przed siebie, próbując przedrzeć się przez tłum w stronę głównego stołu. Zawahał się jednak wpół kroku, mijając chłopca służebnego z opartą na ramieniu tacą pełną kielichów. Błyskawicznie schwycił za nóżkę jednego z nich; nie znosił wina, wolałby whisky, ale jeśli już utkwił w tej paskudnej bajce, zamierzał przynajmniej z niej skorzystać.
-Hej, ty- Zagaił serdecznie, posłusznie wznosząc kielich w ramach toastu.- O jakim lekarstwie on mówi?
czy uratuje mnie taniec współczesny I?
-Oddam, jeśli mnie nadepniesz- Ostrzegł ją ze śmiertelną powagą, całkowicie przekonany, że nie miała najmniejszego zamiaru wziąć sobie groźby do serca. Jednoczesne podążanie za muzyką i próbowanie uniknięcia zostania nadepniętym, co mogło zupełnie pogrążyć jego i jego bezużyteczną nogę, nie okazało się łatwym zadaniem. Skrzywił się paskudnie, przeklinając w myślach własny odwieczny upór; Daruj sobie, Theo, dlaczego Hector jakimś cudem zawsze musiał mieć rację? Mimowolnie odszukał go spojrzeniem, zawsze szukał go spojrzeniem; zmarszczył brwi, starając się dojrzeć coś więcej ponad głową Evelyn i innych tańczących, którzy zdawali sobie radzić znacznie lepiej od niego. Cała ta zabawa zaczęła budzić w nim niejasny niepokój; nigdy nie był mistrzem subtelności, nie potrafił czytać między wierszami, ale nawet on zaczynał utwierdzać się w przekonaniu, że pod przykrywką beztroskiego balu działo się coś znacznie gorszego. Znacznie mroczniejszego. Obrócił się w tańcu, nieomal zderzając się przy tym z parą obok nich.
-Patrz pod nogi- Sarknął, w odruchu serca mocniej chwytając Evelyn i upewniając się, że nie upadnie. Zdążyła już co prawda zagotować krew w jego żyłach, nie zwalniało go to przecież jednak od bycia dżentelmenem.- Jaśnie panie gówniany tancerzu. Żyjesz?
Po tej krótkiej wymianie uprzejmości i upewnieniu się, że Evelyn nie wyzionęła ducha, ponownie spróbował przebić się wzrokiem przez tłum. Skupienie przychodziło mu z trudem, kiedy cały świat dookoła zdawał się falować, pulsować własnym życiem, wciskać mu do nosa zapach pieczystego mięsa i niemal ogłuszać grającą głośno skoczną muzyką i dźwiękiem zderzających się ze sobą kielichów. Zdołał wyłowić wzrokiem Addę, najwyraźniej bawiącą się znakomicie wśród rosłych rycerzy; posłał jej pytające spojrzenie, ale szybko zniknęła mu z oczu, kiedy z Evelyn w ramionach zawędrowali na przeciwny kraniec parkietu. Poczucie niepokoju rosło- wychylił się gwałtownie, nerwowo, próbując ponownie odszukać wzrokiem Hectora. Cokolwiek się tu działo, przestawało mu się podobać prawie tak samo mocno, jak boląca coraz silniej noga. Musiał się upewnić, że był bezpieczny; miał nikłą nadzieję, że przy stole nie będzie rzucał się w oczy, jednakże czy bajarka nie wspominała wcześniej o pasji Króla Rybaka, który wolał swoich uczonych w wersji pozbawionej głowy..?
Nie mógł go tam zostawić, na Merlina. W ucieczce przed mieczem kata mieli zapewne zbliżone (i niewielkie) szanse, jednak Theo nie zamierzał poddać się bez walki.
-Cofaj- Polecił uprzejmie swojej towarzyszce, ze zmarszczonymi brwiami próbując obmyślić najlepszy plan ucieczki z wirującego kręgu, tylko po to, żeby przekonać się, że takiego nie było. Nie na nogach. Podjęcie decyzji zajęło mu jedno uderzenie serca; podczas półobrotu schylił się gwałtownie, biorąc towarzyszkę (nie)doli w ramiona i podnosząc ją zamaszyście, żeby szybką i niezgrabną parodią figury tanecznej wydostać ich oboje z kręcącego się coraz szybciej koła.
-Było miło, zawsze do usług- Wymamrotał, ostrożnie odkładając ją na ziemię i natychmiast odskakując o pół kroku, silnie przekonany, że mogła mu wymierzyć naprawdę siarczysty cios. Uśmiechnął się jeszcze szeroko, złośliwie, przypominając sobie o wcześniejszych słowach wirującej koło nich srebrnowłosej wróżki.- W końcu wyglądasz przy mnie przepięknie, polecam się na przyszłość.
Tuż po tym zanurkował przed siebie, próbując przedrzeć się przez tłum w stronę głównego stołu. Zawahał się jednak wpół kroku, mijając chłopca służebnego z opartą na ramieniu tacą pełną kielichów. Błyskawicznie schwycił za nóżkę jednego z nich; nie znosił wina, wolałby whisky, ale jeśli już utkwił w tej paskudnej bajce, zamierzał przynajmniej z niej skorzystać.
-Hej, ty- Zagaił serdecznie, posłusznie wznosząc kielich w ramach toastu.- O jakim lekarstwie on mówi?
czy uratuje mnie taniec współczesny I?
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Theo Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
- Ale festyn w Brenyn nie był organizowany przez nas, Nel, tutaj nic ci nie grozi. Ufasz mi? - chciał naprawdę uciszyć jej lęk. Bo już nie chodziło oto, że nie był pewien, czy mogli zawrócić, ani o jego chęć rozwikłania zagadki losów Króla, ale martwiło go, że niewinna zabawa napełniała Nel, aż takim niepokojem. Przecież była w Weymouth, nie w jakimś Brenyn, była z nim.
Może, gdyby wiedział co stało się w Brenyn znalazłby więcej zrozumienia dla strachu Neali, samotnie wbiegłby za głosem, próbując uratować Celine. Natomiast dla niego to wciąż miała być jedynie zabawa, przygotowana dla gości, aby mogli oderwać się od rzeczywistości, zapomnieć o trudach dnia codziennego i dać się ponieść zaskakująco żywej opowieści o żywocie Króla Rybaków, która przecież nawet nie musiała być prawdziwa. Ten Król mógł nigdy nie istnieć, a te istnienia mogły nigdy nie zostać przez niego odebrane. To jedynie część spektaklu, w którym mieli aktywnie wziąć udział. A przynajmniej w taką wersję wierzył Roratio. Odnotował w głowie, aby po wyjściu zorientować się kto stał za zorganizowaniem tego wydarzenia, bo naprawdę sceneria, która ułożyła się na środku polany w salę balową była niesamowita, zapierająca dech w piersiach.
Odprowadził wzrokiem Nealę, w głowie odnotowując, aby jak najszybciej odnaleźć ją wśród tłumu, gdy tylko uda mu się wyciągnąć informację od rzekomego Króla Rybaków. Przyjrzał się uważnie twarzy wyłaniającej się spod kaptura, ta należała do schorowanego i zmęczonego mężczyzny. Zgodnie z zaproszeniem obszedł stół i zajął miejsce obok gospodarza. Nim jednak to zrobił, pełnym szacunku ukłonem głowy powitał rycerza, którego spojrzenie odnalazło sylwetkę młodego lorda. - Oczywiście, Wasza Wysokość - słowa brzmiały szczerze, a niebieskie, młode i czujne spojrzenie zogniskowało się na Królu. W tym momencie stanowili dla siebie idealny kontrast, który wtopił się w średniowieczną scenerię. - Najdroższy Królu, zaszczytem będzie dla mnie wypełnienie twej woli, skąd jednak pewność o tak rychłym końcu? - zadał pytanie, chociaż wiedział, że powinien podążyć za historią, udać się na poszukiwania Graala, o którym opowieści pamiętał mgliście z domowych lekcji o historii magii. Intensywnie próbował przypomnieć sobie cokolwiek pożytecznego na ten temat, żałując ten jedyny raz, że nie przykładał więcej uwagi do tego przedmiotu podczas zajęć. - Królu, czy posiadasz jakiekolwiek informacje, które pomogłyby mi z powodzeniem wykonać twe ostatnie życzenie - zagadnął, licząc, że monarcha znajdzie w swojej pamięci jakieś wskazówki dla dzielnego rycerza, który miał podjąć się spełnienia jego ostatniego życzenia. Jeżeli nie, Rory przeczesał wzrokiem salę w poszukiwaniu znajomej sylwetki pana Vale'a, który mógł być osobą posiadającą taką wiedzę. Toast był idealną okazją do rozejrzenia się po sali, objęcia jej wzrokiem i wypatrzenia czy na sali działo się coś jeszcze, co potrzebowało uwagi Roratio. Na razie jednak wraz z innymi uniósł kielich. - Za Króla - zawtórował głosom zebranym w sali balowej. - Wybaczysz mi Królu, ale czym prędzej wybieram się na poszukiwania Graala, także pozwól, że oddalę się - zwrócił się znowuż w kierunku Króla z należytym monarsze szacunkiem.
/próbuję szczęścia z wypatrzeniem czegoś ze swojego miejsca, jeżeli rzut niepotrzebny to przepraszam z góry! (spostrzegawczość II)
Może, gdyby wiedział co stało się w Brenyn znalazłby więcej zrozumienia dla strachu Neali, samotnie wbiegłby za głosem, próbując uratować Celine. Natomiast dla niego to wciąż miała być jedynie zabawa, przygotowana dla gości, aby mogli oderwać się od rzeczywistości, zapomnieć o trudach dnia codziennego i dać się ponieść zaskakująco żywej opowieści o żywocie Króla Rybaków, która przecież nawet nie musiała być prawdziwa. Ten Król mógł nigdy nie istnieć, a te istnienia mogły nigdy nie zostać przez niego odebrane. To jedynie część spektaklu, w którym mieli aktywnie wziąć udział. A przynajmniej w taką wersję wierzył Roratio. Odnotował w głowie, aby po wyjściu zorientować się kto stał za zorganizowaniem tego wydarzenia, bo naprawdę sceneria, która ułożyła się na środku polany w salę balową była niesamowita, zapierająca dech w piersiach.
Odprowadził wzrokiem Nealę, w głowie odnotowując, aby jak najszybciej odnaleźć ją wśród tłumu, gdy tylko uda mu się wyciągnąć informację od rzekomego Króla Rybaków. Przyjrzał się uważnie twarzy wyłaniającej się spod kaptura, ta należała do schorowanego i zmęczonego mężczyzny. Zgodnie z zaproszeniem obszedł stół i zajął miejsce obok gospodarza. Nim jednak to zrobił, pełnym szacunku ukłonem głowy powitał rycerza, którego spojrzenie odnalazło sylwetkę młodego lorda. - Oczywiście, Wasza Wysokość - słowa brzmiały szczerze, a niebieskie, młode i czujne spojrzenie zogniskowało się na Królu. W tym momencie stanowili dla siebie idealny kontrast, który wtopił się w średniowieczną scenerię. - Najdroższy Królu, zaszczytem będzie dla mnie wypełnienie twej woli, skąd jednak pewność o tak rychłym końcu? - zadał pytanie, chociaż wiedział, że powinien podążyć za historią, udać się na poszukiwania Graala, o którym opowieści pamiętał mgliście z domowych lekcji o historii magii. Intensywnie próbował przypomnieć sobie cokolwiek pożytecznego na ten temat, żałując ten jedyny raz, że nie przykładał więcej uwagi do tego przedmiotu podczas zajęć. - Królu, czy posiadasz jakiekolwiek informacje, które pomogłyby mi z powodzeniem wykonać twe ostatnie życzenie - zagadnął, licząc, że monarcha znajdzie w swojej pamięci jakieś wskazówki dla dzielnego rycerza, który miał podjąć się spełnienia jego ostatniego życzenia. Jeżeli nie, Rory przeczesał wzrokiem salę w poszukiwaniu znajomej sylwetki pana Vale'a, który mógł być osobą posiadającą taką wiedzę. Toast był idealną okazją do rozejrzenia się po sali, objęcia jej wzrokiem i wypatrzenia czy na sali działo się coś jeszcze, co potrzebowało uwagi Roratio. Na razie jednak wraz z innymi uniósł kielich. - Za Króla - zawtórował głosom zebranym w sali balowej. - Wybaczysz mi Królu, ale czym prędzej wybieram się na poszukiwania Graala, także pozwól, że oddalę się - zwrócił się znowuż w kierunku Króla z należytym monarsze szacunkiem.
/próbuję szczęścia z wypatrzeniem czegoś ze swojego miejsca, jeżeli rzut niepotrzebny to przepraszam z góry! (spostrzegawczość II)
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Roratio J. Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Nie umknął jej ten krzywy uśmiech, który miał za zadanie maskować prawdziwe emocje; znała tę sztuczkę, sama stosowała ją nader często. Przewróciła oczami na ten widok, już wcześniej spodziewała się, że złośliwe zaproszenie jej do tańca było nieprzemyślaną decyzją pyszałkowatego umysłu. Pokładała nadzieje, że wyjdzie z tej farsy bez szwanku, choć tak po prawdzie nie pamiętała już, kiedy ostatnim razem tańczyła, prócz oczywistych, wieczornych potańcówek z Rufusem lub Alchemikiem. Problem polegał na tym, że żaden z nich nie dosięgał wtedy łapami podłogi, a teraz nie dość, że jej towarzysz tańca sięgał stopami podłogi, to jeszcze wyglądała przy nim jak liliput; najwyraźniej Merlin świetnie się bawił przy rozdawaniu wzrostu.
Zassała powietrze ze świstem pod wpływem nagłego wzmocnienia kontaktu; zwiększonego nacisku na dłoń, którą zaraz bezpardonowo wyrwała, przyciągając odruchowo do piersi. Mruknęła pod nosem jedno z soczystych, szkockich przekleństw, wykrzywiając usta w grymasie. Potrzebowała chwili, by móc się uspokoić i powrócić do pierwotnej pozycji, nie spodziewała się jednak, że ułatwi jej to gwałtowne poruszenie na sali. Odwróciła głowę, dostrzegając sokoła, który z niebywałą delikatnością usiadł na ramieniu kobiety, którą kilka chwil wcześniej obserwowała. Odetchnęła z ulgą, obserwując to zjawisko przez kilka chwil, aż do momentu w którym jej taneczny partner nie popsuł wszystkiego otwierając usta. Zmrużyła oczy wobec jawnie wysnutej groźby, lecz nie cofnęła się, mierząc mężczyznę bacznym spojrzeniem – Czyżby? – burknęła, lecz zamiast go nadepnąć, wbiła kolano w lewe udo mężczyzny w ramach wstępnego ostrzeżenia. – Uważałabym na inne drażliwe miejsca, partnerze – niechęć była jawna, charakterystycznie barwiła ton kobiecego głosu, a całość podrasował niewielki, subtelny uśmiech, który ani trochę nie pasował do tej sceny.
Ruszyła w tańcu, próbując odnaleźć wspólny rytm kroków, choć tempo było mordercze, a jej chęci do współpracy raczej nikłe. Ciągle docierał do niej jakiś nowy zapach, skutecznie drażniąc przewrażliwiony wilkołaczy węch, gdy z uporem chciała odgadnąć jego pochodzenie i mogłaby przysiąc, że czuła metaliczny posmak na języku, a to zmusiło ją do niemal panicznego rozejrzenia się po sali w celu odnalezienia wzrokiem Ady i Everetta. Adrianę odnalazła prędko, dostrzegając jej wysublimowaną kokieterię, która najwyraźniej miała się czemuś przysłużyć, pytanie tylko czemu? Kręcąc się po parkiecie nie mogła zbyt długo obserwować otoczenia, obraz prędko zaczynał rozmywać się przed oczami, więc co jakiś czas skupiała na chwilę dłużej wzrok na klatce piersiowej czarodzieja z którym przyszło jej tańczyć, by uspokoić wirowanie w głowie. Nie rezygnowała jednak ze zlokalizowania Everetta i ostatecznie nie okazało się to wcale trudne; podczas jednego z przejść zwyczajnie skrzyżowała z nim spojrzenie. Miała nadzieję, że zauważył, jak przewróciła oczami na znak, że ta zabawa wcale jej się nie podoba. Była jednak spokojniejsza o tę dwójkę – znajdowali się blisko siebie i mogła ich mieć na oku, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Nadszedł moment jednego z wielu, naprawdę wielu obrotów, jednak w tym wszystkim nie zauważyła tańczącej pary, która znalazła się zdecydowanie zbyt blisko. Problemem nie była nagła zmiana kroków, kąśliwa uwaga wystosowana w stronę czarodzieja, ani nawet to, że Szkotka pogubiła się, nadeptując ostatecznie na męską stopę. Problemem było to, że trafił jej się wątpliwy bohater, który złapał ją mocniej, najwyraźniej próbując chronić przed dość wątpliwym upadkiem, co skutecznie wybiło powietrze z kobiecych płuc w przypływie nagłego zaskoczenia. Wzdrygnęła się, ostatkiem trzeźwości cofając prędko o krok, wracając na swoje docelowe miejsce z zamiarem utrzymania jak najmniejszego kontaktu; dopiero wtedy pozwoliła sobie na wzięcie wdechu, choć ten był drżący i niepewny, jakby zaraz miało zabraknąć dla niej tlenu. – Żyję, żyję, ale obecnie u twojego boku, więc co to za życie? – mruknęła ironicznie, wciąż pozostając w lekkim oszołomieniu. Potrzebowała kilku chwil, by uspokoić nerwy, zaraz sięgając wzrokiem gdzieś w bok, byle dalej. Na miejscu obok Króla zauważyła rudowłosego czarodzieja, którego widziała już wcześniej. Wydawało jej się, że prowadzą niewinną rozmowę, ale pamiętając mgliście historyczne przekłady miała wrażenie, że mógł zdobyć jakieś cenne informacje i oby to były jedne z tych, które pozwolą zakończyć tę farsę. Od tego obrazu odciągnął ją melodyjny głos, ku któremu się zwróciła, a który okazał się należeć do czarownicy, która wcześniej jako pierwsza zaczęła tańczyć. Przepięknie razem wyglądacie, co jak co, ale w obliczu tej abstrakcyjnej pochwały parsknęła szyderczym śmiechem, kręcąc zaraz głową, zupełnie niedowierzając, że ktokolwiek mógłby coś takiego na ich widok pomyśleć, a co dopiero powiedzieć. W międzyczasie tanecznym krokiem przemieścili się na przeciwny kraniec parkietu, a tam mimochodem zauważyła kobietę, która wydawała jej się być dziwnie znajoma, ale od samego początku nie mogła dojrzeć jej twarzy, by potwierdzić swoją teorię. Teraz jednak nie miała wątpliwości. Hazel? Co ona tu, na Merlina i wszystkie chrobotki, robi? Zupełnie nie spodziewała się jej tu spotkać. Może gdyby nie przemykała gdzieś bokiem, zauważyłaby jej obecność wcześniej, ale była tak pochłonięta pościgiem za Adą, że nie zdążyła przywiązać do tego większej uwagi. Niemniej w tym momencie poczuła dziwny niepokój i towarzyszącą mu gorycz, bowiem myśli zdążyły dopisać własną historię. Prześlizgnęła wzrokiem po towarzyszącym jej Hectorze, dokładnie w momencie, w którym towarzyszący jej czarodziej próbował się wychylić w tę samą stronę. To był dobry znak; sugerujący, że miał zamiar się tam udać, czyżby więc to szaleńcze wirowanie miało się wreszcie zakończyć?
Komenda, choć wypowiedziana uprzejmym tonem, podziałała jak płachta na byka. Już miała wygłaszać jadowity wykład o tym, że nie jest jakąś rolną kobyłą, by jej tak komenderować, ale jej uwagę odwróciło rudowłose dziewczę, które z naburmuszoną miną pędziło w kierunku krańca jednego ze stołów i nie wiedzieć kiedy, jej towarzysz pochylił się i uniósł ją siłą własnych ramion. Już nie wiedziała, który raz z kolei przekroczył jej granicę, ale tym razem do samego bólu dołączyło pełne napięcia rozsierdzenie, które skutecznie odwracało uwagę od panicznego lęku w sercu. Wiedziała, że to się tak skończy, a moment, w którym jej stopy wreszcie zetknęły się z podłożem jedynie utwierdził w przekonaniu, że absolutnie nie zostawi tego bez żadnej reakcji. Skrzyżowała stalowoniebieskie spojrzenie z czarodziejem, który umknął o pół kroku sądząc zapewne, że nie spróbuje za nim podążyć i jakże się mylił. Przestąpiła dwa kroki ku niemu, nie ustępując, nawet jeżeli miałaby grać w te absurdalne podchody tak długo, aż jego plecy napotkają opór ściany. – Zejdź mi z oczu – wysyczała wolno, mając ochotę go uderzyć, popchnąć, cokolwiek. Prawdopodobnie tak by się stało, gdyby kątem oka nie dostrzegła czegoś, co ją zaniepokoiło. Wstrzymała oddech, wyciągając przed siebie rozdygotane dłonie, których drżenia nie mogła opanować. Reakcja była prędka, podpowiadana latami doświadczenia, znajomością własnych odruchów podsycanych klątwą. Zacisnęła dłonie w pięści i wsunęła w kieszenie ciemnobordowej spódnicy; myśląc tylko o tym, że musi przestać karmić się gniewem. Zignorowała czarodzieja stojącego przed nią i z zaciśniętymi zębami odwróciła się w kierunku rozpoczętego przed kilkoma chwilami toastu, zastając obraz Ady bezwładnie osuwającej się na ziemię. Nie była pewna, co się stało, ale widziała głęboką czerwień, była jednak zbyt daleko, by móc określić jej pochodzenie. Przerażenie nadało nowy rytm sercu, przesłaniając wszystko inne. Nie mogła stracić i jej. Dwa uderzenia serca później podjęła decyzję o zerwaniu się biegiem w stronę przyjaciółki.
|taniec współczesny I
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zassała powietrze ze świstem pod wpływem nagłego wzmocnienia kontaktu; zwiększonego nacisku na dłoń, którą zaraz bezpardonowo wyrwała, przyciągając odruchowo do piersi. Mruknęła pod nosem jedno z soczystych, szkockich przekleństw, wykrzywiając usta w grymasie. Potrzebowała chwili, by móc się uspokoić i powrócić do pierwotnej pozycji, nie spodziewała się jednak, że ułatwi jej to gwałtowne poruszenie na sali. Odwróciła głowę, dostrzegając sokoła, który z niebywałą delikatnością usiadł na ramieniu kobiety, którą kilka chwil wcześniej obserwowała. Odetchnęła z ulgą, obserwując to zjawisko przez kilka chwil, aż do momentu w którym jej taneczny partner nie popsuł wszystkiego otwierając usta. Zmrużyła oczy wobec jawnie wysnutej groźby, lecz nie cofnęła się, mierząc mężczyznę bacznym spojrzeniem – Czyżby? – burknęła, lecz zamiast go nadepnąć, wbiła kolano w lewe udo mężczyzny w ramach wstępnego ostrzeżenia. – Uważałabym na inne drażliwe miejsca, partnerze – niechęć była jawna, charakterystycznie barwiła ton kobiecego głosu, a całość podrasował niewielki, subtelny uśmiech, który ani trochę nie pasował do tej sceny.
Ruszyła w tańcu, próbując odnaleźć wspólny rytm kroków, choć tempo było mordercze, a jej chęci do współpracy raczej nikłe. Ciągle docierał do niej jakiś nowy zapach, skutecznie drażniąc przewrażliwiony wilkołaczy węch, gdy z uporem chciała odgadnąć jego pochodzenie i mogłaby przysiąc, że czuła metaliczny posmak na języku, a to zmusiło ją do niemal panicznego rozejrzenia się po sali w celu odnalezienia wzrokiem Ady i Everetta. Adrianę odnalazła prędko, dostrzegając jej wysublimowaną kokieterię, która najwyraźniej miała się czemuś przysłużyć, pytanie tylko czemu? Kręcąc się po parkiecie nie mogła zbyt długo obserwować otoczenia, obraz prędko zaczynał rozmywać się przed oczami, więc co jakiś czas skupiała na chwilę dłużej wzrok na klatce piersiowej czarodzieja z którym przyszło jej tańczyć, by uspokoić wirowanie w głowie. Nie rezygnowała jednak ze zlokalizowania Everetta i ostatecznie nie okazało się to wcale trudne; podczas jednego z przejść zwyczajnie skrzyżowała z nim spojrzenie. Miała nadzieję, że zauważył, jak przewróciła oczami na znak, że ta zabawa wcale jej się nie podoba. Była jednak spokojniejsza o tę dwójkę – znajdowali się blisko siebie i mogła ich mieć na oku, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Nadszedł moment jednego z wielu, naprawdę wielu obrotów, jednak w tym wszystkim nie zauważyła tańczącej pary, która znalazła się zdecydowanie zbyt blisko. Problemem nie była nagła zmiana kroków, kąśliwa uwaga wystosowana w stronę czarodzieja, ani nawet to, że Szkotka pogubiła się, nadeptując ostatecznie na męską stopę. Problemem było to, że trafił jej się wątpliwy bohater, który złapał ją mocniej, najwyraźniej próbując chronić przed dość wątpliwym upadkiem, co skutecznie wybiło powietrze z kobiecych płuc w przypływie nagłego zaskoczenia. Wzdrygnęła się, ostatkiem trzeźwości cofając prędko o krok, wracając na swoje docelowe miejsce z zamiarem utrzymania jak najmniejszego kontaktu; dopiero wtedy pozwoliła sobie na wzięcie wdechu, choć ten był drżący i niepewny, jakby zaraz miało zabraknąć dla niej tlenu. – Żyję, żyję, ale obecnie u twojego boku, więc co to za życie? – mruknęła ironicznie, wciąż pozostając w lekkim oszołomieniu. Potrzebowała kilku chwil, by uspokoić nerwy, zaraz sięgając wzrokiem gdzieś w bok, byle dalej. Na miejscu obok Króla zauważyła rudowłosego czarodzieja, którego widziała już wcześniej. Wydawało jej się, że prowadzą niewinną rozmowę, ale pamiętając mgliście historyczne przekłady miała wrażenie, że mógł zdobyć jakieś cenne informacje i oby to były jedne z tych, które pozwolą zakończyć tę farsę. Od tego obrazu odciągnął ją melodyjny głos, ku któremu się zwróciła, a który okazał się należeć do czarownicy, która wcześniej jako pierwsza zaczęła tańczyć. Przepięknie razem wyglądacie, co jak co, ale w obliczu tej abstrakcyjnej pochwały parsknęła szyderczym śmiechem, kręcąc zaraz głową, zupełnie niedowierzając, że ktokolwiek mógłby coś takiego na ich widok pomyśleć, a co dopiero powiedzieć. W międzyczasie tanecznym krokiem przemieścili się na przeciwny kraniec parkietu, a tam mimochodem zauważyła kobietę, która wydawała jej się być dziwnie znajoma, ale od samego początku nie mogła dojrzeć jej twarzy, by potwierdzić swoją teorię. Teraz jednak nie miała wątpliwości. Hazel? Co ona tu, na Merlina i wszystkie chrobotki, robi? Zupełnie nie spodziewała się jej tu spotkać. Może gdyby nie przemykała gdzieś bokiem, zauważyłaby jej obecność wcześniej, ale była tak pochłonięta pościgiem za Adą, że nie zdążyła przywiązać do tego większej uwagi. Niemniej w tym momencie poczuła dziwny niepokój i towarzyszącą mu gorycz, bowiem myśli zdążyły dopisać własną historię. Prześlizgnęła wzrokiem po towarzyszącym jej Hectorze, dokładnie w momencie, w którym towarzyszący jej czarodziej próbował się wychylić w tę samą stronę. To był dobry znak; sugerujący, że miał zamiar się tam udać, czyżby więc to szaleńcze wirowanie miało się wreszcie zakończyć?
Komenda, choć wypowiedziana uprzejmym tonem, podziałała jak płachta na byka. Już miała wygłaszać jadowity wykład o tym, że nie jest jakąś rolną kobyłą, by jej tak komenderować, ale jej uwagę odwróciło rudowłose dziewczę, które z naburmuszoną miną pędziło w kierunku krańca jednego ze stołów i nie wiedzieć kiedy, jej towarzysz pochylił się i uniósł ją siłą własnych ramion. Już nie wiedziała, który raz z kolei przekroczył jej granicę, ale tym razem do samego bólu dołączyło pełne napięcia rozsierdzenie, które skutecznie odwracało uwagę od panicznego lęku w sercu. Wiedziała, że to się tak skończy, a moment, w którym jej stopy wreszcie zetknęły się z podłożem jedynie utwierdził w przekonaniu, że absolutnie nie zostawi tego bez żadnej reakcji. Skrzyżowała stalowoniebieskie spojrzenie z czarodziejem, który umknął o pół kroku sądząc zapewne, że nie spróbuje za nim podążyć i jakże się mylił. Przestąpiła dwa kroki ku niemu, nie ustępując, nawet jeżeli miałaby grać w te absurdalne podchody tak długo, aż jego plecy napotkają opór ściany. – Zejdź mi z oczu – wysyczała wolno, mając ochotę go uderzyć, popchnąć, cokolwiek. Prawdopodobnie tak by się stało, gdyby kątem oka nie dostrzegła czegoś, co ją zaniepokoiło. Wstrzymała oddech, wyciągając przed siebie rozdygotane dłonie, których drżenia nie mogła opanować. Reakcja była prędka, podpowiadana latami doświadczenia, znajomością własnych odruchów podsycanych klątwą. Zacisnęła dłonie w pięści i wsunęła w kieszenie ciemnobordowej spódnicy; myśląc tylko o tym, że musi przestać karmić się gniewem. Zignorowała czarodzieja stojącego przed nią i z zaciśniętymi zębami odwróciła się w kierunku rozpoczętego przed kilkoma chwilami toastu, zastając obraz Ady bezwładnie osuwającej się na ziemię. Nie była pewna, co się stało, ale widziała głęboką czerwień, była jednak zbyt daleko, by móc określić jej pochodzenie. Przerażenie nadało nowy rytm sercu, przesłaniając wszystko inne. Nie mogła stracić i jej. Dwa uderzenia serca później podjęła decyzję o zerwaniu się biegiem w stronę przyjaciółki.
|taniec współczesny I
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 28.06.23 21:16, w całości zmieniany 7 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
The member 'Evelyn Despenser' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Wszystko, co się wokół działo przyprawiało o zawrót głowy, ale cel był jeden - odkąd sięgnęła po kłamstwo i grę aktorską, która wchodziła na wyższy poziom w dobierających się do granic możliwości ciał. Zatarte szlaki wyrywały się ponownie w ścieżce życia, zestawiając przed jej oczyma nie tylko znajomości aktualne, które próbowała w jakiś sposób dotrzymywać i kultywować, ale również te odległe relikty przeszłości, wprost godne pisanej przed oczyma baśni.
Nie widziała większej scenerii, dostrzegała jedynie Hectora, który podłapując jej grę podobnie jak Everett, wspomógł toczącą się rozmowę.
- Och, tak, z Nicei. - Odparła w stronę uczonych, zdobywając się na lekkie zagryzienie policzków od środka, by minimalnie podwyższyć ton swojego głosu z zachrypniętego i na wpół niskiego, do brzmiącego zdecydowanie kobieca, lekko łagodniejszą nutą. - Oczywiście, doprawdy. Czy jednak zmniejszenie cierpienia jest wystarczające, gdy ciężar wewnątrz ciała pozostaje. Symptomy, panowie, a nie powódki. - Przycichła, łąpiąc się na tym, że do jej nosa dochodzą kuszące zapachy jadła. Chwilę ze sobą walczyła, wszakże nie powinna sięgać po jedzenie w takiej sytuacji, nim jednak się spostrzegła, obeszła subtelnie uczonych sięgając po kawałek mięsa, który urwała. Obawiała się, być może, gdzieś wewnątrz woluminów myśli, nim jednak pomyślałaby dwa razy, zapach kusił coraz mocniej. Próbując kawałek, przetarła kciukiem kącik ust, jedząc powoli na tyle, aby nie zaburzyć całkowicie swojego teatrzyku. - Biada, ale nie jedyna biada, jaka nas dziś czeka. - Odparła, nie wiedząc czemu to właśnie te słowa opadły na jej język, gdy spoglądając na Everetta, przed oczyma rysowała jej się sceneria taka, na jaką sama miała ochotę. Najwidoczniej to jedzenie tutaj, najbliższej, było wyjątkowym. Po skończeniu mięsa, gdzieś w odnalezioną serwetkę, przetarła palce i kącik ust, zbliżając się do jednego, wcześniej zainteresowanego nią uczonego, by łagodnie wyszeptać.
- Czy mógłbyś mi nalać wina, s'il te plaît? Chętnie rozważyłabym to... dawkowanie ekstraktu z robinii. - Doprawdy potrzebowała zwilżyć gardło, zaś ukratkiem domyśliła się, że jeśli mieliby podać jej wino, to wtedy, gdy nie niosłoby ono za sobą skutków. Być może.
Rozejrzała się na powrót po sali, cały czas skupiona na swoich towarzyszach, tym razem spoglądając ponownie na Hectora, którego pytanie zawisło pomiędzy nimi, widocznie wysuwająć na przód tylko te cechy, które niegdyś zjedały ich przyjaźń. Przytaknęła nieznacznie na jego pytanie, brnąc w to z anielskim, niewinnym uśmiechem. - Och, Hectorze, to interesujące. - A Wy, kochaniutcy, dajcie nam odpowiedź. Wzrok przesunął się po zgromadzonych, i o ile otrzymała wino, o które poprosiła, to upiwszy łyk, zagryzła dolną wargę bez celowości jakiejkolwiek, starając się spostrzec zarówno w uczonych, jak i w otaczającej rzeczywistości coś wyjatkowego.
| last but not least, przepraszam za jakość posta i rzucam na spostrzegawczość (poziom I w karcie)
Nie widziała większej scenerii, dostrzegała jedynie Hectora, który podłapując jej grę podobnie jak Everett, wspomógł toczącą się rozmowę.
- Och, tak, z Nicei. - Odparła w stronę uczonych, zdobywając się na lekkie zagryzienie policzków od środka, by minimalnie podwyższyć ton swojego głosu z zachrypniętego i na wpół niskiego, do brzmiącego zdecydowanie kobieca, lekko łagodniejszą nutą. - Oczywiście, doprawdy. Czy jednak zmniejszenie cierpienia jest wystarczające, gdy ciężar wewnątrz ciała pozostaje. Symptomy, panowie, a nie powódki. - Przycichła, łąpiąc się na tym, że do jej nosa dochodzą kuszące zapachy jadła. Chwilę ze sobą walczyła, wszakże nie powinna sięgać po jedzenie w takiej sytuacji, nim jednak się spostrzegła, obeszła subtelnie uczonych sięgając po kawałek mięsa, który urwała. Obawiała się, być może, gdzieś wewnątrz woluminów myśli, nim jednak pomyślałaby dwa razy, zapach kusił coraz mocniej. Próbując kawałek, przetarła kciukiem kącik ust, jedząc powoli na tyle, aby nie zaburzyć całkowicie swojego teatrzyku. - Biada, ale nie jedyna biada, jaka nas dziś czeka. - Odparła, nie wiedząc czemu to właśnie te słowa opadły na jej język, gdy spoglądając na Everetta, przed oczyma rysowała jej się sceneria taka, na jaką sama miała ochotę. Najwidoczniej to jedzenie tutaj, najbliższej, było wyjątkowym. Po skończeniu mięsa, gdzieś w odnalezioną serwetkę, przetarła palce i kącik ust, zbliżając się do jednego, wcześniej zainteresowanego nią uczonego, by łagodnie wyszeptać.
- Czy mógłbyś mi nalać wina, s'il te plaît? Chętnie rozważyłabym to... dawkowanie ekstraktu z robinii. - Doprawdy potrzebowała zwilżyć gardło, zaś ukratkiem domyśliła się, że jeśli mieliby podać jej wino, to wtedy, gdy nie niosłoby ono za sobą skutków. Być może.
Rozejrzała się na powrót po sali, cały czas skupiona na swoich towarzyszach, tym razem spoglądając ponownie na Hectora, którego pytanie zawisło pomiędzy nimi, widocznie wysuwająć na przód tylko te cechy, które niegdyś zjedały ich przyjaźń. Przytaknęła nieznacznie na jego pytanie, brnąc w to z anielskim, niewinnym uśmiechem. - Och, Hectorze, to interesujące. - A Wy, kochaniutcy, dajcie nam odpowiedź. Wzrok przesunął się po zgromadzonych, i o ile otrzymała wino, o które poprosiła, to upiwszy łyk, zagryzła dolną wargę bez celowości jakiejkolwiek, starając się spostrzec zarówno w uczonych, jak i w otaczającej rzeczywistości coś wyjatkowego.
| last but not least, przepraszam za jakość posta i rzucam na spostrzegawczość (poziom I w karcie)
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Hazel Wilde' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Magia sceny porywała serca i dawała się czytać jak najwspanialsza z baśni, pozwalając, by obcy przybysze, odznaczający się wśród innych odwagą, która pozwoliła im przejść przez granicę jawy i snu, odegrali w niej swoje własne role. Żyjące własnym życiem wspomnienia sylwetek rozmawiały, śmiały się i tańczyły wśród innych, ciesząc się tak, jak cieszyłby się każdy inny człowiek. Podobnie młodzieniec, który porwał do tańca Celine, uśmiechał się, gdy pozwoliła mu stanowić podporę w kolejnych figurach, które w jej wykonaniu stanowiły prawdziwą uciechę dla oka.
- Aenghus, Pani - odparł młodzieniec, błyszczącymi oczami wpatrując się w jej własne, tak mu podobne. Uśmiech ten jednak zbladł odrobinę, gdy spytała o Króla, a wzrok pomknął w stronę jego sylwetki na krótką chwilę. - Królowi nikt nigdy nie okazał sympatii, a winą są jego decyzje, które, cóż... nie należały do najrozsądniejszych. Ludzie go znienawidzili, jego rycerze chcą słuchać ludu, ale słowa podwładnych podszyte są nienawiścią, nie troską. Gdyby tylko ktoś przebaczył mu przewiny...
Młodzieniec o jasnych włosach zatrzymał się, gdy muzyka ukróciła taneczne figury i wypuścił z rąk Celine, na koniec skłaniając jej się w pas w geście podziękowania. Odszedł, znikając wśród tłumu.
Zadowolony z usługi rycerz skinął głową Everettowi i zajął się w pośpiechu pochłanianiem porcji mięsa. Sykes nie zauważył, by w jadle było coś niezwykłego albo wręcz przeciwnie - niepokojącego. Król wysunął kościstą rękę, dając mu znak, że dziękuje za podawane mu jedzenie, mimo pustego talerza. Wskazał jednak na kielich, gdy nachylał się do nich z winem. Everett mógł w ten sposób dosłyszeć ich rozmowę - o Graalu i nadchodzącej śmierci Króla, łącznie z obietnicą Roratio, która dotyczyła próby odnalezienia tajemniczego artefaktu. Wzrokiem błądząc po stole widział półmiski z parującymi wciąż mięsem i pieczeniami, obwiązaną starannie rutą szynkę na kilkunastu tacach, chleb pełnoziarnisty i ten jasny, pszenny - każdy świeży, miękki i pachnący. Nie wszyscy zwracali uwagę na służbę, która od czasu do czasu skubała coś z talerza, napełniając żołądki - czemu by nie pójść w ich ślady?
Hector mógł doskonale usłyszeć rozmowę Hazel z uczonym, prawdopodobnie najwyższym rangą i najstarszym wśród towarzystw - człowiek ten zdawał się kryć swoje słowa tylko przed ludźmi spoza kręgu swoich uczniów i sobie przychylnych, więc przed wami pozostawał Słowa Hectora wznieciły w nim nieskrywany, choć miarkowany podziw i uniósł kielich, podążając za jego toastem.
- Za potęgę nauki - wysłuchał do końca jego opowieści o Hazel, popijając aromatyczne wino, i obrócił głowę w jej stronę, jakby chciał znaleźć potwierdzenie owych słów w jej sylwetce. - Tak wykształcona kobieta musi znajdować poklask wśród ludu... - delikatnie przymrużył powieki, jakby podejrzliwie. Wśród uczonych nie znajdowały się kobiety, towarzystwo wypełnione były po brzegi płcią męską. - Co wiesz, Pani, o odwróconych znaczeń klątw? Czyż istnym geniuszem nie jest pozbycie się u wszystkich zgromadzonych wspomnień o człowieku, który powodował prawdziwą biedę wśród pospólstwa? - jego głos ściszał się coraz bardziej, oczy uczonych zgromadzonych przy stole wpatrzone były w Nauczyciela i jego nową uczennicę, która zdawała się być dla niego istnym wyzwaniem. Wbrew panującym zwyczajom sięgnął po dzban z winem i nalał go kobiecie, wciąż przyglądając się jej twarzy, jej gestom, jakby wciąż badał, zbierał informacje ku sobie tylko znanemu celowi. A wino nie miało wcale smaku - ani winogron, ani alkoholu, nie było w nim cierpkości połączonej ze słodyczą; ciężko było również powiedzieć, by smakowało jak woda - po wzięciu łyka jakby dotykało się powietrze zmieszane z pyłem, który osiadał na języku nieprzyjemnym osadem. Podobnie było z jedzeniem, czymkolwiek ono było - brakowało nie tylko smaku, ale i faktury, a na języku pozostawało uczucie podobne do picia „wina”. Zorientowała się o tym dopiero po fakcie - jedzenie i napój rozpłynęły się w jej ustach z posmakiem popiołu.
- Czasem zmniejszenie cierpienia pozwala zakryć prawdziwe powódki, moja droga - tymi słowy odwrócił się w stronę przemawiającego rycerza z uśmiechem wpełzającym na twarz. Miał dopełnić się przecież cel.
- To Galahad, tak. Za chwilę... za chwilę będzie po wszystkim - odparł Hectorowi jeden z młodszych uczonych, przerażony, najwidoczniej wiedząc, co miało nastąpić.
Sokół zdawał się być spokojny, nie poruszał nerwowo skrzydłami, nie miał otwartego w stresie dzioba. Otrzepał tylko pióra i nastroszył je łagodnie, poprawiając uścisk na ramieniu Marii. Gdy dziewczyna rozchyliła pergamin, zobaczyła w środku kilka łodyżek z listkami, które wciąż wiły się ospale niczym fasolowe wąsy, szukając oparcia. Pod niewielką, ale zieloną i wciąż żyjącą roślinką mogła przeczytać krótki list: „Drogi Merlinie, przesyłam składnik, o który mnie prosiłeś. Nie wiem, czy uwarzony z niego eliksir pomoże na chorobę naszej ziemi, ale kieruję ku temu wszystkie swoje nadzieje. A.” Maria posiadała podstawową wiedzę na temat zielarstwa, co pozwoliło jej prędko zidentyfikować roślinę jako wijołapkę.
- Prawda nie zawsze jest mile widzianym gościem - powiedziała gospodyni, zanim wypuściła z rąk Nealę. Zostawiła ją w tłumie, patrząc, jak rzuca tacą, która została jej podarowana. Wzdrygnęła się z przerażeniem, widząc, jak chleb wypada na stół i pokręciła głową, zaciskając usta. A tuż obok Neali, w ścianie, rozwiała się iluzja, otwierając przejście, za którym migotał znajomy ogień - dokładnie ten, przy którym Nana opowiadała początek historii. Mogła więc wyjść, jeśli tylko pragnęła.
Taniec Evelyn i Theo udał się wręcz wspaniale - wirowali wśród par gładko, jakby kroki, które gdzieś musieli poznać, gdzieś zobaczyć, były niemal naturalne, bajecznie proste do odwzorowania. Pochwycenie Evelyn i obrócenie jej wywołało wśród tancerzy pomruki zachwytu, a gdy oboje zechcieli się ulotnić, pozwolono im na to, oddając odpowiednią przestrzeń. Noga Moore’a pulsowała w kolanie bólem, choć ten nie był tak doskwierający jak zawsze i też minął po kilku chwilach. Magia labiryntu miała swoje zalety. Uspokajała też wilkołacze zmysły Evelyn. Chłopiec, którego Theo zapytał o lekarstwo, zatrzymał się, zdziwiony, że ktoś do niego cokolwiek powiedział. Spojrzał na mężczyznę i zamrugał kilkukrotnie, przełykając ślinę.
- Powiadają, że śmierć Króla jest lekarstwem... - odpowiedział, po czym ulotnił się szybko, chowając między tłum ludzi.
Toast wzniesiony przez Adę zdawał się mile łechtać ego rycerza, który wydał z siebie kolejny radosny okrzyk, tym radośniejszy, im mniej wina wylewało się w toaście z kielicha, i opróżnił naczynie, głośno odstawiając je na stół.
- Trudno jest być niepewnym, gdy kolej rzeczy jest prosta jak budowa cepa, o Pani! - niemal zaśpiewał, pozwalając, by alkohol w oczywisty sposób zadrgał na strunach głosowych. Czar, jaki wokół siebie roztaczała, działał na niego tym bardziej, że promile krążyły już pewnie w jego żyłach, zaburzając nie tylko działanie rozsądku, ale i poczucia obowiązku. Sięgnął do jej dłoni i ucałował jej wierzch, usiłując ze wszystkich sił nadać swojemu spojrzeniu wrażenia bardziej trzeźwego i mniej rozlanego, niż w rzeczywistości był. - Twe oczy, Pani, jak gwiazdy świecące. Twe usta jak różane płatki. - Rycerz po lewicy Króla przestał zajmować jego uwagę, usta, zamiast ku niemu, wciąż całowały dłoń Ady. Aż ta nie zaczęła się osuwać na miejscu, co nad wyraz mocno otrzeźwiło jego stopień pojmowania rzeczywistości. - Pani! Cóżesz jam ci uczynił?!
Przy stole powstał rozgardiasz, niektórzy wstawali, by zobaczyć, co się stało, inni podbiegli do rycerza, by pomóc mu podtrzymać kobietę i położyć ją tak, by mogła złapać oddech, służba wachlowała ją pustymi tacami. W tym samym momencie do Galahada, którym okazał się być rycerz siedzący po lewicy Króla, podbiegła Celine, która dołożyła do jego toastu kapkę chaosu, podobnie jak Ada. Galahad rozejrzał się wokół, wściekły na to, co się działo. Na Celine spojrzał z mieszanką strachu i złości, spod której spozierała chęć pochylenia się nad jej słowami, ujęcia dłoni i pozwolenia porwać się do tańca, który proponowała. Wiedział, jak zachwyciła wszystkich.
- Nie... - szepnął tylko, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści miecza, który opadł, jakby mężczyźnie zabrakło siły.
Uniesiony wciąż miecz dał Everettowi lepszy widok na ostrze pokryte runicznymi znakami - inne, prócz runy Eihwaz, były znacznie wyraźniejsze, i mógł rozpoznać, że ułożone były podobnie jak w inkantacji klątwy Zapomnienia, ale jednak nieco inaczej, jakby w odwróconym znaczeniu.
Król zacisnął palce na podłokietnikach i obrócił głowę w stronę Roratio, mówił szybko, sucho, w zmęczeniu:
- Graal to nie kielich, a miecz. Miecz, który mi skradziono.
- Nie! - krzyknął Galahad raz jeszcze, gdy zobaczył jak Evelyn zbliża się do ich stołu. - Nie pozwolę, by odebrano nam dzisiaj jedyną szansę na uleczenie królestwa, które trwało w tej chorobie zbyt długo! - jego głos rozbrzmiał echem między ścianami zamku. Muzyka ustała, tańczące na parkiecie pary zatrzymały się w pląsach. - Za zdrowie NASZEJ ZIEMI!
Po tych słowach Galahad z bojowym hymnem na ustach raz jeszcze podniósł miecz i wbił go w pierś króla bez cienia zawahania.
Magia w jednej chwila prysła, wiatr zawiał mocniej i zgarnął okruchy wizji razem ze sobą, zostawiając was samych w księżycowym świetle, którym oblany był labirynt. Zamiast murowanych ścian znów pojawiły się wysokie ściany żywopłotu, ale tym razem przejście, z którego przyszliście, zamknęło się, a otworzyło nowe, przed wami.
Nie wierzyłem w to, że ktokolwiek jeszcze okaże mi choć okruchy serdeczności, a jednak wy... próbowaliście coś z tym zrobić. Powstrzymać rękę, która wykonywała mój wyrok. Dziękuję wam. Dziękuję za to, że otworzyliście serca na niewiadome i niepewne. Wiedzcie, że nie miałem żalu do tych, którzy zdecydowali się uknuć owy spisek. Ani do Galahada, najbardziej zaufanego, szanowanego wśród ludzi - próbował wszak ich ratować; ani do Nauczyciela, który działał na prośbę rycerzy, zrobił wszak wszystko, by znaleźć sposób na uleczenie ziemi, która nie rodziła plonów od lat. Chcieli pomóc sobie i innym, podjąć najmniejsze zło, najmniejszą ofiarę - okazałem się być nią ja. Jednak sposób, jakiego się podjęli, odwrócił znaczenie całej sytuacji. To Graalem zadano mi ostateczny cios, a kradnąc go wbrew tradycjom, na zawsze zapieczętowano z nim mój los. Od wieków więc szukam Graala, by odnaleźć spokój i zwrócić go również mojej krainie, zdjąć z siebie klątwę. Lata mijały, nie pochowano mnie z jedyną pamiątką, jaka pozostała po mojej rodzinie, po królewskiej krwi. Miecz obrósł legendami, każdy chciał mieć go w swoim posiadaniu, posiąść moc, która w nim drzemała. Zbyt wielu było chętnych, więc rozłupano go, a fragmenty zagubiono. Tym jednak, którzy z czystym sercem i intencją zdecydowali się odszukać je, Pani Jeziora zaoferowała pomoc...
Im dalej szliście korytarzem, tym ten stawał się mniej zielony, a bardziej suchy, wyjałowiony - gałązki żywopłotu stawały się powykręcane, pokryte cierniem, a liście, miast świeże i pachnące, były zgniłe i żółte, niektóre z nich, skręcone suszą, opadały na ziemię, również kompletnie suchą, twardą, nieporośniętą trawą. Życiodajny wiatr tutaj nie wiał, nie było też zaczarowanej wody pod waszymi stopami, ale coraz wyraźniejsze było ponure krakanie kruków. Aż w końcu korytarz się rozszerzył w kolejny kwadratowy plac. W jego centralnej części zobaczyliście klęczącą kobiecą sylwetkę, która wyciągała w stronę nieba głęboki, kamienny puchar, nadkruszony przy krawędziach, z widocznymi rysami. Skóra kobiety, której ciało okrywały zaledwie ususzone gałązki, pączki i liście, była brązowa, ziemista, a oczy przesłonięte mgłą - wyglądała jak piaskowa rzeźba, która niedługo miała się rozlecieć; jej włosy, długie i wyblakłe, powiewały przy najmniejszych powiewach powietrza; jej czoło również zdobiły gałązki, choć niegdyś to musiał być kwietny wianek, dziś żadne kwiaty nie zdobiły jej głowy. Jeden z kruków siedział na czubku jej głowy, kracząc zaciekle i machając skrzydłami, kiedy zbliżyliście się do głównej części sceny; reszta jego towarzyszy próbowały wydziobać z ziemi coś, co przypominało robaki. Wokół krajobraz wyglądał podobnie - susza obejmowała ziemię, wszelkie kwiaty, jakie rosły wokół, a niegdyś rosnąć musiały, uschły, zachowało się tylko kilka z nich, które zaledwie wyrosły znad ziemi, rozwijając niepewnie pierwszy listek. Nie uszło waszej uwadze, że o żywopłot oparta była miotła - wysłużona i na pewno stara, brakowało jej kilku witek, ale wyglądała na sprawną. Coś się nagle poruszyło w prawym rogu placu - ziemia poruszyła się, wybrzuszyła i znad kopczyka pokazał się rudy łebek. Łebek strząsnął z siebie resztki ziemistego pyłu i wyszedł z dziury, grzebiąc łapkami w kieszeni na brzuchu, z której wyjął jakąś fiolkę. Przyjrzał jej się, powąchał i włożył z powrotem. Tuż obok niego po ziemi szła rysa, a za nią kolejna i kolejna - Everett dostrzegł w nich kształt, jakby rozchodzących się błyskawic lub gałęzi wyrastających na koronie drzew. Wszystkie rysy kończyły się przy sylwetce tajemniczej rzeźby kobiety, jakby to ona była ich źródłem. Maria natomiast wciąż czuła na dłoni delikatny chłód mięsistych, wijących się listków wijołapki - zniknął jedynie pergamin, który wyjęła ze szponów sokoła; samego sokoła również z nią nie było.
Pięknie poproszę, żeby czynności, których się podejmujecie, były w waszych postach podkreślone.
Czas na odpis trwa do 04.06. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore.
- Aenghus, Pani - odparł młodzieniec, błyszczącymi oczami wpatrując się w jej własne, tak mu podobne. Uśmiech ten jednak zbladł odrobinę, gdy spytała o Króla, a wzrok pomknął w stronę jego sylwetki na krótką chwilę. - Królowi nikt nigdy nie okazał sympatii, a winą są jego decyzje, które, cóż... nie należały do najrozsądniejszych. Ludzie go znienawidzili, jego rycerze chcą słuchać ludu, ale słowa podwładnych podszyte są nienawiścią, nie troską. Gdyby tylko ktoś przebaczył mu przewiny...
Młodzieniec o jasnych włosach zatrzymał się, gdy muzyka ukróciła taneczne figury i wypuścił z rąk Celine, na koniec skłaniając jej się w pas w geście podziękowania. Odszedł, znikając wśród tłumu.
Zadowolony z usługi rycerz skinął głową Everettowi i zajął się w pośpiechu pochłanianiem porcji mięsa. Sykes nie zauważył, by w jadle było coś niezwykłego albo wręcz przeciwnie - niepokojącego. Król wysunął kościstą rękę, dając mu znak, że dziękuje za podawane mu jedzenie, mimo pustego talerza. Wskazał jednak na kielich, gdy nachylał się do nich z winem. Everett mógł w ten sposób dosłyszeć ich rozmowę - o Graalu i nadchodzącej śmierci Króla, łącznie z obietnicą Roratio, która dotyczyła próby odnalezienia tajemniczego artefaktu. Wzrokiem błądząc po stole widział półmiski z parującymi wciąż mięsem i pieczeniami, obwiązaną starannie rutą szynkę na kilkunastu tacach, chleb pełnoziarnisty i ten jasny, pszenny - każdy świeży, miękki i pachnący. Nie wszyscy zwracali uwagę na służbę, która od czasu do czasu skubała coś z talerza, napełniając żołądki - czemu by nie pójść w ich ślady?
Hector mógł doskonale usłyszeć rozmowę Hazel z uczonym, prawdopodobnie najwyższym rangą i najstarszym wśród towarzystw - człowiek ten zdawał się kryć swoje słowa tylko przed ludźmi spoza kręgu swoich uczniów i sobie przychylnych, więc przed wami pozostawał Słowa Hectora wznieciły w nim nieskrywany, choć miarkowany podziw i uniósł kielich, podążając za jego toastem.
- Za potęgę nauki - wysłuchał do końca jego opowieści o Hazel, popijając aromatyczne wino, i obrócił głowę w jej stronę, jakby chciał znaleźć potwierdzenie owych słów w jej sylwetce. - Tak wykształcona kobieta musi znajdować poklask wśród ludu... - delikatnie przymrużył powieki, jakby podejrzliwie. Wśród uczonych nie znajdowały się kobiety, towarzystwo wypełnione były po brzegi płcią męską. - Co wiesz, Pani, o odwróconych znaczeń klątw? Czyż istnym geniuszem nie jest pozbycie się u wszystkich zgromadzonych wspomnień o człowieku, który powodował prawdziwą biedę wśród pospólstwa? - jego głos ściszał się coraz bardziej, oczy uczonych zgromadzonych przy stole wpatrzone były w Nauczyciela i jego nową uczennicę, która zdawała się być dla niego istnym wyzwaniem. Wbrew panującym zwyczajom sięgnął po dzban z winem i nalał go kobiecie, wciąż przyglądając się jej twarzy, jej gestom, jakby wciąż badał, zbierał informacje ku sobie tylko znanemu celowi. A wino nie miało wcale smaku - ani winogron, ani alkoholu, nie było w nim cierpkości połączonej ze słodyczą; ciężko było również powiedzieć, by smakowało jak woda - po wzięciu łyka jakby dotykało się powietrze zmieszane z pyłem, który osiadał na języku nieprzyjemnym osadem. Podobnie było z jedzeniem, czymkolwiek ono było - brakowało nie tylko smaku, ale i faktury, a na języku pozostawało uczucie podobne do picia „wina”. Zorientowała się o tym dopiero po fakcie - jedzenie i napój rozpłynęły się w jej ustach z posmakiem popiołu.
- Czasem zmniejszenie cierpienia pozwala zakryć prawdziwe powódki, moja droga - tymi słowy odwrócił się w stronę przemawiającego rycerza z uśmiechem wpełzającym na twarz. Miał dopełnić się przecież cel.
- To Galahad, tak. Za chwilę... za chwilę będzie po wszystkim - odparł Hectorowi jeden z młodszych uczonych, przerażony, najwidoczniej wiedząc, co miało nastąpić.
Sokół zdawał się być spokojny, nie poruszał nerwowo skrzydłami, nie miał otwartego w stresie dzioba. Otrzepał tylko pióra i nastroszył je łagodnie, poprawiając uścisk na ramieniu Marii. Gdy dziewczyna rozchyliła pergamin, zobaczyła w środku kilka łodyżek z listkami, które wciąż wiły się ospale niczym fasolowe wąsy, szukając oparcia. Pod niewielką, ale zieloną i wciąż żyjącą roślinką mogła przeczytać krótki list: „Drogi Merlinie, przesyłam składnik, o który mnie prosiłeś. Nie wiem, czy uwarzony z niego eliksir pomoże na chorobę naszej ziemi, ale kieruję ku temu wszystkie swoje nadzieje. A.” Maria posiadała podstawową wiedzę na temat zielarstwa, co pozwoliło jej prędko zidentyfikować roślinę jako wijołapkę.
- Prawda nie zawsze jest mile widzianym gościem - powiedziała gospodyni, zanim wypuściła z rąk Nealę. Zostawiła ją w tłumie, patrząc, jak rzuca tacą, która została jej podarowana. Wzdrygnęła się z przerażeniem, widząc, jak chleb wypada na stół i pokręciła głową, zaciskając usta. A tuż obok Neali, w ścianie, rozwiała się iluzja, otwierając przejście, za którym migotał znajomy ogień - dokładnie ten, przy którym Nana opowiadała początek historii. Mogła więc wyjść, jeśli tylko pragnęła.
Taniec Evelyn i Theo udał się wręcz wspaniale - wirowali wśród par gładko, jakby kroki, które gdzieś musieli poznać, gdzieś zobaczyć, były niemal naturalne, bajecznie proste do odwzorowania. Pochwycenie Evelyn i obrócenie jej wywołało wśród tancerzy pomruki zachwytu, a gdy oboje zechcieli się ulotnić, pozwolono im na to, oddając odpowiednią przestrzeń. Noga Moore’a pulsowała w kolanie bólem, choć ten nie był tak doskwierający jak zawsze i też minął po kilku chwilach. Magia labiryntu miała swoje zalety. Uspokajała też wilkołacze zmysły Evelyn. Chłopiec, którego Theo zapytał o lekarstwo, zatrzymał się, zdziwiony, że ktoś do niego cokolwiek powiedział. Spojrzał na mężczyznę i zamrugał kilkukrotnie, przełykając ślinę.
- Powiadają, że śmierć Króla jest lekarstwem... - odpowiedział, po czym ulotnił się szybko, chowając między tłum ludzi.
Toast wzniesiony przez Adę zdawał się mile łechtać ego rycerza, który wydał z siebie kolejny radosny okrzyk, tym radośniejszy, im mniej wina wylewało się w toaście z kielicha, i opróżnił naczynie, głośno odstawiając je na stół.
- Trudno jest być niepewnym, gdy kolej rzeczy jest prosta jak budowa cepa, o Pani! - niemal zaśpiewał, pozwalając, by alkohol w oczywisty sposób zadrgał na strunach głosowych. Czar, jaki wokół siebie roztaczała, działał na niego tym bardziej, że promile krążyły już pewnie w jego żyłach, zaburzając nie tylko działanie rozsądku, ale i poczucia obowiązku. Sięgnął do jej dłoni i ucałował jej wierzch, usiłując ze wszystkich sił nadać swojemu spojrzeniu wrażenia bardziej trzeźwego i mniej rozlanego, niż w rzeczywistości był. - Twe oczy, Pani, jak gwiazdy świecące. Twe usta jak różane płatki. - Rycerz po lewicy Króla przestał zajmować jego uwagę, usta, zamiast ku niemu, wciąż całowały dłoń Ady. Aż ta nie zaczęła się osuwać na miejscu, co nad wyraz mocno otrzeźwiło jego stopień pojmowania rzeczywistości. - Pani! Cóżesz jam ci uczynił?!
Przy stole powstał rozgardiasz, niektórzy wstawali, by zobaczyć, co się stało, inni podbiegli do rycerza, by pomóc mu podtrzymać kobietę i położyć ją tak, by mogła złapać oddech, służba wachlowała ją pustymi tacami. W tym samym momencie do Galahada, którym okazał się być rycerz siedzący po lewicy Króla, podbiegła Celine, która dołożyła do jego toastu kapkę chaosu, podobnie jak Ada. Galahad rozejrzał się wokół, wściekły na to, co się działo. Na Celine spojrzał z mieszanką strachu i złości, spod której spozierała chęć pochylenia się nad jej słowami, ujęcia dłoni i pozwolenia porwać się do tańca, który proponowała. Wiedział, jak zachwyciła wszystkich.
- Nie... - szepnął tylko, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści miecza, który opadł, jakby mężczyźnie zabrakło siły.
Uniesiony wciąż miecz dał Everettowi lepszy widok na ostrze pokryte runicznymi znakami - inne, prócz runy Eihwaz, były znacznie wyraźniejsze, i mógł rozpoznać, że ułożone były podobnie jak w inkantacji klątwy Zapomnienia, ale jednak nieco inaczej, jakby w odwróconym znaczeniu.
Król zacisnął palce na podłokietnikach i obrócił głowę w stronę Roratio, mówił szybko, sucho, w zmęczeniu:
- Graal to nie kielich, a miecz. Miecz, który mi skradziono.
- Nie! - krzyknął Galahad raz jeszcze, gdy zobaczył jak Evelyn zbliża się do ich stołu. - Nie pozwolę, by odebrano nam dzisiaj jedyną szansę na uleczenie królestwa, które trwało w tej chorobie zbyt długo! - jego głos rozbrzmiał echem między ścianami zamku. Muzyka ustała, tańczące na parkiecie pary zatrzymały się w pląsach. - Za zdrowie NASZEJ ZIEMI!
Po tych słowach Galahad z bojowym hymnem na ustach raz jeszcze podniósł miecz i wbił go w pierś króla bez cienia zawahania.
Magia w jednej chwila prysła, wiatr zawiał mocniej i zgarnął okruchy wizji razem ze sobą, zostawiając was samych w księżycowym świetle, którym oblany był labirynt. Zamiast murowanych ścian znów pojawiły się wysokie ściany żywopłotu, ale tym razem przejście, z którego przyszliście, zamknęło się, a otworzyło nowe, przed wami.
Nie wierzyłem w to, że ktokolwiek jeszcze okaże mi choć okruchy serdeczności, a jednak wy... próbowaliście coś z tym zrobić. Powstrzymać rękę, która wykonywała mój wyrok. Dziękuję wam. Dziękuję za to, że otworzyliście serca na niewiadome i niepewne. Wiedzcie, że nie miałem żalu do tych, którzy zdecydowali się uknuć owy spisek. Ani do Galahada, najbardziej zaufanego, szanowanego wśród ludzi - próbował wszak ich ratować; ani do Nauczyciela, który działał na prośbę rycerzy, zrobił wszak wszystko, by znaleźć sposób na uleczenie ziemi, która nie rodziła plonów od lat. Chcieli pomóc sobie i innym, podjąć najmniejsze zło, najmniejszą ofiarę - okazałem się być nią ja. Jednak sposób, jakiego się podjęli, odwrócił znaczenie całej sytuacji. To Graalem zadano mi ostateczny cios, a kradnąc go wbrew tradycjom, na zawsze zapieczętowano z nim mój los. Od wieków więc szukam Graala, by odnaleźć spokój i zwrócić go również mojej krainie, zdjąć z siebie klątwę. Lata mijały, nie pochowano mnie z jedyną pamiątką, jaka pozostała po mojej rodzinie, po królewskiej krwi. Miecz obrósł legendami, każdy chciał mieć go w swoim posiadaniu, posiąść moc, która w nim drzemała. Zbyt wielu było chętnych, więc rozłupano go, a fragmenty zagubiono. Tym jednak, którzy z czystym sercem i intencją zdecydowali się odszukać je, Pani Jeziora zaoferowała pomoc...
Im dalej szliście korytarzem, tym ten stawał się mniej zielony, a bardziej suchy, wyjałowiony - gałązki żywopłotu stawały się powykręcane, pokryte cierniem, a liście, miast świeże i pachnące, były zgniłe i żółte, niektóre z nich, skręcone suszą, opadały na ziemię, również kompletnie suchą, twardą, nieporośniętą trawą. Życiodajny wiatr tutaj nie wiał, nie było też zaczarowanej wody pod waszymi stopami, ale coraz wyraźniejsze było ponure krakanie kruków. Aż w końcu korytarz się rozszerzył w kolejny kwadratowy plac. W jego centralnej części zobaczyliście klęczącą kobiecą sylwetkę, która wyciągała w stronę nieba głęboki, kamienny puchar, nadkruszony przy krawędziach, z widocznymi rysami. Skóra kobiety, której ciało okrywały zaledwie ususzone gałązki, pączki i liście, była brązowa, ziemista, a oczy przesłonięte mgłą - wyglądała jak piaskowa rzeźba, która niedługo miała się rozlecieć; jej włosy, długie i wyblakłe, powiewały przy najmniejszych powiewach powietrza; jej czoło również zdobiły gałązki, choć niegdyś to musiał być kwietny wianek, dziś żadne kwiaty nie zdobiły jej głowy. Jeden z kruków siedział na czubku jej głowy, kracząc zaciekle i machając skrzydłami, kiedy zbliżyliście się do głównej części sceny; reszta jego towarzyszy próbowały wydziobać z ziemi coś, co przypominało robaki. Wokół krajobraz wyglądał podobnie - susza obejmowała ziemię, wszelkie kwiaty, jakie rosły wokół, a niegdyś rosnąć musiały, uschły, zachowało się tylko kilka z nich, które zaledwie wyrosły znad ziemi, rozwijając niepewnie pierwszy listek. Nie uszło waszej uwadze, że o żywopłot oparta była miotła - wysłużona i na pewno stara, brakowało jej kilku witek, ale wyglądała na sprawną. Coś się nagle poruszyło w prawym rogu placu - ziemia poruszyła się, wybrzuszyła i znad kopczyka pokazał się rudy łebek. Łebek strząsnął z siebie resztki ziemistego pyłu i wyszedł z dziury, grzebiąc łapkami w kieszeni na brzuchu, z której wyjął jakąś fiolkę. Przyjrzał jej się, powąchał i włożył z powrotem. Tuż obok niego po ziemi szła rysa, a za nią kolejna i kolejna - Everett dostrzegł w nich kształt, jakby rozchodzących się błyskawic lub gałęzi wyrastających na koronie drzew. Wszystkie rysy kończyły się przy sylwetce tajemniczej rzeźby kobiety, jakby to ona była ich źródłem. Maria natomiast wciąż czuła na dłoni delikatny chłód mięsistych, wijących się listków wijołapki - zniknął jedynie pergamin, który wyjęła ze szponów sokoła; samego sokoła również z nią nie było.
Czas na odpis trwa do 04.06. Jeśli napotkacie po drodze problemy z czasem, koniecznie dajcie mi znać!
Na wszelkie pytania odpowie na pw Ted Moore.
Zacisnęłam mocniej usta spoglądając na Roratio, potem to spojrzenie przenosząc na Celine. Pokręciłam głową.
- Nie macie wpływu na siły działające światem. - powiedziałam mu marszcząc brwi. Nie spodobało mi się, że dyskredytował ludzi, którzy organizowali festyn w Brenyn. Nie dlatego doszło tam do tragedii. Ale nikt zdawał się nie słuchać - a może nie słyszeć. Rozejrzałam się. Dobrze, w takim razie od drugiej strony Neala. Nakazłam sobie, nie zastanawiając się długo kiedy pojawiła się scena, zdziwiona zawijającymi się pod dłonią palcami. Brwi uniosły mi się w zdziwieniu rzuciłam jeszcze niezrozumiałe spojrzenie Roratio.
- Ten kto zamyka oczy, nigdy nie dostrzeże nic naprawdę. - odcięłam się jej, zła na to jak mnie potraktowała. Wspomnienie Brenyn słabło, ale to nie zmieniało irytacji, która osiadła mi na ramionach. Oddaliłam się wypełniając polecenie. Niby, niby, bo wiedziałam że powinnam być milsza. Ale problemy ze snem, zagubienie, niepewność co do prawdy wprowadzały mnie w stanie niemal tykającej bomby. Może nie powinnam, ale zawsze robiłam najpierw. Rzuciłam tacę na stół ruszając dalej i nagle stanęłam. Zmarszczyłam brwi, spoglądając na ścianę przez chwilę bez zrozumienia a kiedy to dotarło do mnie klasnęłam w dłonie.
Idealnie.
Teraz tylko jeszcze Celine. Odwróciłam głowę rozglądając się w końcu ruszając biegiem w jej stronę, co jakiś czas odwracając głowę żeby sprawdzić, że przejście nie znikło. Dopadłam do do niej, łapiąc za rękę.
- Znala… - powiedziałam jej, ale nagły krzyk zwrócił moją uwagę. Odwróciłam głowę w stronę krzyczącego mężczyzny a potem z przestrachem patrzyłam jak jego miecz wbija się w pierś króla. Krzyknęłam, chyba krzyknęłam, zasłaniając usta z przestrachem. Oczy rozszerzyły mi się, głowa mimowolnie odbiła się od prawej do lewej kilka razy z zaprzeczeniu w oczach zatańczyły łzy. Cofnęłam się. Przymknęłam je tylko na chwilę, na chwilę a gdy je otworzyłam wokół znów znajdowała się zieleń. Na krótką chwilę znów poczułam się między jawem i snem, jak na co dzień. Co było właściwie prawdziwie? To, tamto, coś innego jeszcze? Spojrzałam na Celine odsuwając ręce. A potem znów usłyszałam głos w głowie. Drgnęłam. Zmarszczyłam brwi. Nie lubiłam króla. Był katem. Ale nie życzyłam mu śmierci, nikomu nie życzyłam przecież. Jakim byłabym człowiekiem, gdybym to zrobiła? Nie potrafiłam się skupić. Kiedyś zdawało mi się, że czytałam o Garlu, ale chyba nie był mieczem. Poza tym, po co było dzielić miecz na części. Wyciągnęłam rękę, żeby złapać tą należącą do Celine, odwróciłam głowę, ale nic już nie widziałam.
Oczy patrzyły już na coś innego. Uszy nasiąkały krakaniem kruków. Uścisk na dłoni pogłębił się bardziej. Odwagi, Neala - tak mówił Brendan. Ale widok klęczącej kobiety sprawił, że przełknęłam ślinę.
- To posąg, prawda? - zapytałam Celine cicho, marszcząc brwi. - Powinniśmy tam podejść? - zapytałam jej niepewnie, rozglądając się wokół. Wszystko zdawało się suche i pozbawione życia.
- Nie macie wpływu na siły działające światem. - powiedziałam mu marszcząc brwi. Nie spodobało mi się, że dyskredytował ludzi, którzy organizowali festyn w Brenyn. Nie dlatego doszło tam do tragedii. Ale nikt zdawał się nie słuchać - a może nie słyszeć. Rozejrzałam się. Dobrze, w takim razie od drugiej strony Neala. Nakazłam sobie, nie zastanawiając się długo kiedy pojawiła się scena, zdziwiona zawijającymi się pod dłonią palcami. Brwi uniosły mi się w zdziwieniu rzuciłam jeszcze niezrozumiałe spojrzenie Roratio.
- Ten kto zamyka oczy, nigdy nie dostrzeże nic naprawdę. - odcięłam się jej, zła na to jak mnie potraktowała. Wspomnienie Brenyn słabło, ale to nie zmieniało irytacji, która osiadła mi na ramionach. Oddaliłam się wypełniając polecenie. Niby, niby, bo wiedziałam że powinnam być milsza. Ale problemy ze snem, zagubienie, niepewność co do prawdy wprowadzały mnie w stanie niemal tykającej bomby. Może nie powinnam, ale zawsze robiłam najpierw. Rzuciłam tacę na stół ruszając dalej i nagle stanęłam. Zmarszczyłam brwi, spoglądając na ścianę przez chwilę bez zrozumienia a kiedy to dotarło do mnie klasnęłam w dłonie.
Idealnie.
Teraz tylko jeszcze Celine. Odwróciłam głowę rozglądając się w końcu ruszając biegiem w jej stronę, co jakiś czas odwracając głowę żeby sprawdzić, że przejście nie znikło. Dopadłam do do niej, łapiąc za rękę.
- Znala… - powiedziałam jej, ale nagły krzyk zwrócił moją uwagę. Odwróciłam głowę w stronę krzyczącego mężczyzny a potem z przestrachem patrzyłam jak jego miecz wbija się w pierś króla. Krzyknęłam, chyba krzyknęłam, zasłaniając usta z przestrachem. Oczy rozszerzyły mi się, głowa mimowolnie odbiła się od prawej do lewej kilka razy z zaprzeczeniu w oczach zatańczyły łzy. Cofnęłam się. Przymknęłam je tylko na chwilę, na chwilę a gdy je otworzyłam wokół znów znajdowała się zieleń. Na krótką chwilę znów poczułam się między jawem i snem, jak na co dzień. Co było właściwie prawdziwie? To, tamto, coś innego jeszcze? Spojrzałam na Celine odsuwając ręce. A potem znów usłyszałam głos w głowie. Drgnęłam. Zmarszczyłam brwi. Nie lubiłam króla. Był katem. Ale nie życzyłam mu śmierci, nikomu nie życzyłam przecież. Jakim byłabym człowiekiem, gdybym to zrobiła? Nie potrafiłam się skupić. Kiedyś zdawało mi się, że czytałam o Garlu, ale chyba nie był mieczem. Poza tym, po co było dzielić miecz na części. Wyciągnęłam rękę, żeby złapać tą należącą do Celine, odwróciłam głowę, ale nic już nie widziałam.
Oczy patrzyły już na coś innego. Uszy nasiąkały krakaniem kruków. Uścisk na dłoni pogłębił się bardziej. Odwagi, Neala - tak mówił Brendan. Ale widok klęczącej kobiety sprawił, że przełknęłam ślinę.
- To posąg, prawda? - zapytałam Celine cicho, marszcząc brwi. - Powinniśmy tam podejść? - zapytałam jej niepewnie, rozglądając się wokół. Wszystko zdawało się suche i pozbawione życia.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Aenghus, jak ważną był postacią na tle znamienitych sylwetek utrwalonych w legendach? Czy ważną w ogóle? A może powstał wyłącznie z dopisków organizatorów, powołany do życia jedynie po to, by uatrakcyjnić scenerię sali balowej, w której każdy z dziesięciorga śmiałków miał odnaleźć przeznaczoną mu rolę? Nieistotne - kiedy wirowali razem w tańcu, był tak prawdziwy i tak ważny, jak tylko było to możliwe; Celine wzbijała się w powietrze na podporze jego ramion z niemalże nieprawdopodobną lekkością, owładnięta przyjemnością blednącą dopiero na dźwięk jego wyjaśnień. Król zraził do siebie poddanych i podpisał wyrok na własne życie szkarłatnym atramentem przelanej krwi. Gdyby chodziło o Ministra Magii rezydującego w Londynie, nie miałaby wątpliwości, że nienawiść była zasłużona - ale w kanwach baśni jej serce wygrywało nieco inną nutę, poruszone dwoistością tego świata. Cierpienie jednostki nie rozgrzeszało cierpienia zrzucanego na niewinne ramiona ludzi, którzy powinni móc dopatrywać się w swoim monarsze bezpieczeństwa, sprawiedliwości i mądrości, ale czy można było być takim przewodnikiem, takim ojcem, kiedy samemu tonęło się w bólu? Nie była na tyle mądra, by odnaleźć odpowiedź na własną rękę, zatopiła się więc w ciszy i w tańcu, tym, co wychodziło jej najlepiej pod kopułą wszelkiego nieba, i korzystała z ostatnich chwil swawoli...
Bo niebawem wszystko zaczęło rozgrywać się zbyt szybko.
Galahad nie przyjął jej dłoni, gdzieś za plecami zawrzało poruszenie i szum wachlujących tac, ktoś zanosił się zlęknionymi westchnieniami, rycerz odziany w zbroję załamywał ręce; naiwnie wierzyła, że wszyscy oni bali się miecza podniesionego wysoko nad głowę piewcy toastu, w którego oczach odbiła się dzikość napawająca serce Celine oszołomioną niepewnością. Zdołała cofnąć się zaledwie o kilka kroków, zanim przelano krew. Zaostrzona klinga wbiła się nagle w pierś króla, musiała trysnąć krew, musiały rozbrzmieć krzyki - ale zamiast tego widziała przed sobą już wyłącznie szmaragdowe liście żywopłotu tkające ściany i ciemność rozbebeszoną powidokiem zamrożonym pod powiekami. Nie zrozumiała nawet, że znajdująca się obok Neala trzymała ją za rękę, że w ogóle tam była, tuż obok, prawdziwa, żywa, równie chyba przerażona mrokiem zwrotu akcji rzucającym cień na baśniową salę balową. W jej uszach świszczał szum pompowanej krwi, oddychała powoli i ostrożnie, czując się jednak tak, jakby żadna porcja powietrza nie docierała do płuc. Dopiero kiedy obróciła głowę w kierunku rdzawych, znajomych pukli, jej ręce pochwyciły Nealę i przycisnęły ją bliżej, jakby mogła wykorzenić obraz królewskiej śmierci z pamięci przyjaciółki za sprawą skrycia jej twarzy w cieple swojego ramienia.
- Mieliśmy temu zapobiec? - spytała niepewnie, wręcz półświadomie, strząsając z własnych myśli sadzę niezrozumienia. W jednej chwili to, co wydawało się proste i zabawne, nabrało ciężaru. Zniknęła kolorowa beztroska. - Czy to po prostu część legendy i tak musiało być? - zwróciła się do Weasleyówny, tuż zanim w ich kolektywnej świadomości wybrzmiał głos monarchy, scalony z pojawieniem się nowego korytarza w powłoce labiryntu.
Ruszyła naprzód w wyschnięte gardło odsłoniętej serpentyny ścieżki, przystając raz na jakiś czas, żeby dotknąć wysuszonych na brąz i beż liści. Odsłonięta, popękana gleba sprawiała wrażenie wyjałowionej, tęskniącej do łez deszczu; zewsząd słychać było jedynie ciszę. Celine przymknęła oczy, wracając pamięcią do wciąż rezonujących w niej słów Króla Rybaka, a kiedy znów zatrzymała się w wędrówce, owijając palce wokół wyzutej z liści, wykręconej niezdrowo gałęzi żywopłotu, wypuściła z siebie niemalże niedosłyszalny szept.
- Królu - zwróciła się w eter, do zamkniętego już rozdziału legendy, do serca, które zastygło na kartach niewidzialnego pergaminu. - Nie mi wyrządziłeś krzywdę. Nie mam prawa rozgrzeszać twoich win. Ale... Skoro nikt inny tego nie zrobił - skoro nikt nie okazał ci sympatii, jak mówił Aenghus, - ja ci wybaczę. Wszystko co zrobiłeś i czego się dopuściłeś. Każdy błąd, który skończył się tragedią oplatającą królestwo mackami nienawiści - czy ją słyszał? Przemawiał do nich, pozbawiony sylwetki, nieobecny ciałem, liczyła więc, że jej słowa mogłyby... Coś zdziałać. Coś w nim zaleczyć. - Wybaczam ci - powtórzyła. Nigdy, przenigdy nie potrafiłaby wybaczyć własnym oprawcom tak boleśnie zapisanym w plątaninie jej żył i płótnie skóry, mieszkającym w niej już na zawsze, bestiom przywdziewającym ludzkie kostiumy, ich brudnym, trującym dłoniom i zgniłym charakterom pozbawionym moralności - ale jemu mogła.
Uniosła powieki i ruszyła dalej, ponownie zrównując się z Nealą. Wtedy dostrzegła klęczącą kobietę, wyjałowioną jak otaczający ją krajobraz, unoszącą kielich ku niebu w zastygłym pragnieniu czy błaganiu. - Nie wiem, Nel - szepnęła powoli i pokiwała głową, a potem splotła palce z przyjaciółką i poprowadziła ją ze sobą bliżej postaci, ramię przy ramieniu, jakby w ten sposób chciała powiedzieć, że była obok i nie pozwoliłaby na wyrządzenie Weasley żadnej krzywdy. Zamachała wolną dłonią, próbując odgonić kruka kraczącego na czubku głowy milczącej kobiety, nie wiedziała czy był dla niej przyjacielem, stróżem czy kłopotem, po Wrończyku jednak kojarzyła te ptaki jako symbole niebezpieczeństwa. Spojrzała przez ramię, instynktownie poszukując pośród pozostałych Hectora, najmądrzejszego jej zdaniem człowieka, który zdobył się na odwagę wkroczenia do labiryntu, szukała też Adriany i Roratio, jednego z organizatorów Festiwalu, choć nie wierzyła, że, potencjalnie wtajemniczony w rozgrywającą się tu historię, zdradziłby im sposób na zażegnanie panującej dokoła suchej kruchości. Musieli poradzić sobie sami, jakoś. Wzrok Celine przesunął się znowu na głowę kobiety, nachyliła się nieco nad suchymi gałązkami wokół jej skroni i zmrużyła powieki, wpadając na skądinąd dość irracjonalny, abstrakcyjny pomysł, nic, co równać by się mogło logicznej pomysłowości mądrzejszych towarzyszy; wskazała ruchem głowy na zasuszoną kompozycję. - To chyba był wianek, zanim wszystko obumarło - szepnęła do Neali i sięgnęła po różdżkę spoczywającą w kieszeni sukienki, intonując łagodne orchideus, natomiast rozkwitające ze szpicu kwiaty rozdzieliła na pół, część podając przyjaciółce. - Pomożesz mi? - zachęciła, by potem delikatnie zabrać się za wplatanie nowych, kolorowych, pełnych życia roślin w gałęzie ich suchych odpowiedników.
Bo niebawem wszystko zaczęło rozgrywać się zbyt szybko.
Galahad nie przyjął jej dłoni, gdzieś za plecami zawrzało poruszenie i szum wachlujących tac, ktoś zanosił się zlęknionymi westchnieniami, rycerz odziany w zbroję załamywał ręce; naiwnie wierzyła, że wszyscy oni bali się miecza podniesionego wysoko nad głowę piewcy toastu, w którego oczach odbiła się dzikość napawająca serce Celine oszołomioną niepewnością. Zdołała cofnąć się zaledwie o kilka kroków, zanim przelano krew. Zaostrzona klinga wbiła się nagle w pierś króla, musiała trysnąć krew, musiały rozbrzmieć krzyki - ale zamiast tego widziała przed sobą już wyłącznie szmaragdowe liście żywopłotu tkające ściany i ciemność rozbebeszoną powidokiem zamrożonym pod powiekami. Nie zrozumiała nawet, że znajdująca się obok Neala trzymała ją za rękę, że w ogóle tam była, tuż obok, prawdziwa, żywa, równie chyba przerażona mrokiem zwrotu akcji rzucającym cień na baśniową salę balową. W jej uszach świszczał szum pompowanej krwi, oddychała powoli i ostrożnie, czując się jednak tak, jakby żadna porcja powietrza nie docierała do płuc. Dopiero kiedy obróciła głowę w kierunku rdzawych, znajomych pukli, jej ręce pochwyciły Nealę i przycisnęły ją bliżej, jakby mogła wykorzenić obraz królewskiej śmierci z pamięci przyjaciółki za sprawą skrycia jej twarzy w cieple swojego ramienia.
- Mieliśmy temu zapobiec? - spytała niepewnie, wręcz półświadomie, strząsając z własnych myśli sadzę niezrozumienia. W jednej chwili to, co wydawało się proste i zabawne, nabrało ciężaru. Zniknęła kolorowa beztroska. - Czy to po prostu część legendy i tak musiało być? - zwróciła się do Weasleyówny, tuż zanim w ich kolektywnej świadomości wybrzmiał głos monarchy, scalony z pojawieniem się nowego korytarza w powłoce labiryntu.
Ruszyła naprzód w wyschnięte gardło odsłoniętej serpentyny ścieżki, przystając raz na jakiś czas, żeby dotknąć wysuszonych na brąz i beż liści. Odsłonięta, popękana gleba sprawiała wrażenie wyjałowionej, tęskniącej do łez deszczu; zewsząd słychać było jedynie ciszę. Celine przymknęła oczy, wracając pamięcią do wciąż rezonujących w niej słów Króla Rybaka, a kiedy znów zatrzymała się w wędrówce, owijając palce wokół wyzutej z liści, wykręconej niezdrowo gałęzi żywopłotu, wypuściła z siebie niemalże niedosłyszalny szept.
- Królu - zwróciła się w eter, do zamkniętego już rozdziału legendy, do serca, które zastygło na kartach niewidzialnego pergaminu. - Nie mi wyrządziłeś krzywdę. Nie mam prawa rozgrzeszać twoich win. Ale... Skoro nikt inny tego nie zrobił - skoro nikt nie okazał ci sympatii, jak mówił Aenghus, - ja ci wybaczę. Wszystko co zrobiłeś i czego się dopuściłeś. Każdy błąd, który skończył się tragedią oplatającą królestwo mackami nienawiści - czy ją słyszał? Przemawiał do nich, pozbawiony sylwetki, nieobecny ciałem, liczyła więc, że jej słowa mogłyby... Coś zdziałać. Coś w nim zaleczyć. - Wybaczam ci - powtórzyła. Nigdy, przenigdy nie potrafiłaby wybaczyć własnym oprawcom tak boleśnie zapisanym w plątaninie jej żył i płótnie skóry, mieszkającym w niej już na zawsze, bestiom przywdziewającym ludzkie kostiumy, ich brudnym, trującym dłoniom i zgniłym charakterom pozbawionym moralności - ale jemu mogła.
Uniosła powieki i ruszyła dalej, ponownie zrównując się z Nealą. Wtedy dostrzegła klęczącą kobietę, wyjałowioną jak otaczający ją krajobraz, unoszącą kielich ku niebu w zastygłym pragnieniu czy błaganiu. - Nie wiem, Nel - szepnęła powoli i pokiwała głową, a potem splotła palce z przyjaciółką i poprowadziła ją ze sobą bliżej postaci, ramię przy ramieniu, jakby w ten sposób chciała powiedzieć, że była obok i nie pozwoliłaby na wyrządzenie Weasley żadnej krzywdy. Zamachała wolną dłonią, próbując odgonić kruka kraczącego na czubku głowy milczącej kobiety, nie wiedziała czy był dla niej przyjacielem, stróżem czy kłopotem, po Wrończyku jednak kojarzyła te ptaki jako symbole niebezpieczeństwa. Spojrzała przez ramię, instynktownie poszukując pośród pozostałych Hectora, najmądrzejszego jej zdaniem człowieka, który zdobył się na odwagę wkroczenia do labiryntu, szukała też Adriany i Roratio, jednego z organizatorów Festiwalu, choć nie wierzyła, że, potencjalnie wtajemniczony w rozgrywającą się tu historię, zdradziłby im sposób na zażegnanie panującej dokoła suchej kruchości. Musieli poradzić sobie sami, jakoś. Wzrok Celine przesunął się znowu na głowę kobiety, nachyliła się nieco nad suchymi gałązkami wokół jej skroni i zmrużyła powieki, wpadając na skądinąd dość irracjonalny, abstrakcyjny pomysł, nic, co równać by się mogło logicznej pomysłowości mądrzejszych towarzyszy; wskazała ruchem głowy na zasuszoną kompozycję. - To chyba był wianek, zanim wszystko obumarło - szepnęła do Neali i sięgnęła po różdżkę spoczywającą w kieszeni sukienki, intonując łagodne orchideus, natomiast rozkwitające ze szpicu kwiaty rozdzieliła na pół, część podając przyjaciółce. - Pomożesz mi? - zachęciła, by potem delikatnie zabrać się za wplatanie nowych, kolorowych, pełnych życia roślin w gałęzie ich suchych odpowiedników.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uniósł kielich i odwzajemnił uśmiech uczonego, ale jeszcze nie przytknął kielicha do ust - świadomie czekając na toast Galahada, podświadomie stresując się podsłuchaną rozmową Hazel i uczonego. Specyfik na ból, który może być trucizną...
Naukowiec zwrócił się do Hazel, którą Hector przedstawił jako ekspertkę od klątw i która zgrabnie podjęła temat, nie wyprowadzając nikogo z błędu. W normalnej sytuacji posłałby jej porozumiewawczy uśmiech, ale słowa uczonego sprawiły, że mina Hectora zrzedła i magipsychiatra odstawił ostentacyjnie kielich na stół, mrużąc gniewnie oczy.
-A zatem igracie nie tylko z klątwami, ale i z ludzką pamięcią? - wycedził do uczonego, niekulturalnie wcinając się w jego rozmowę z Hazel i tym razem nie była to już tylko aktorska gra, bo coś w zestawieniu klątw, kalectwa i manipulowania ludzką psychiką ubodło go do żywego. Klątwa, j e g o klątwa, ta o której nie powiedział nikomu i przez którą niesprawnie chodził (i którą, paradoksalnie, wykryto tylko dzięki złamanej nodze) miała w końcu przynieść w dorosłości skutki uboczne, skazując go na ponurą egzystencję między normalnością i groźbą szaleństwa.
-Okrutna to nauka, nie potężna. - może i siedział między nimi, uczonymi, ale nie potrafił obwiniać o biedę i ich los przeklętego i kalekiego króla. Nie, gdy nie widział zła i szaleństwa nawet we własnych pacjentach. Nie, gdy dostrzegał we własnej sytuacji - i własnych, sekretnych tendencjach do okrucieństwa - zbyt wiele podobieństw. Wstał, skoro nie dowiedział się kim jest Galahad, to znajdzie go sam. Spojrzał w stronę rycerzy i Addy, która właśnie padała na ziemię.
Specyfik na ból, który może być trucizną...
Jeśli cokolwiek mogło pogorszyć mu humor bardziej to nasuwające się nagle upiorne podejrzenie odnośnie wina - czy Igor Chernov śmiał się teraz z zaświatów?
-Adda! - ludzie już do niej biegli, rycerze ją podnosili. -Hazel, nie pij tego...! - przed chwilą widział jak piła wino, ale może tylko moczyła usta w kielichu? Mogła go usłyszeć i miał nadzieję, że mógł liczyć na jej rozsądek - za to nie mógł liczyć na to, że samemu dobiegnie do Addy ani na rozsądek kogoś, kto nagle znalazł się bliżej stołu uczonych i kto pił wszelkie trunki o wiele szybciej niż Hazel.
-Theo! - nie wiedział, czy go słyszy ani jak głośno to powiedział, bo przez kilka sekund czuł się jak wtedy, gdy Orestes zniknął mu z oczu na Śmiertelnym Nokturnie. Jak wtedy, pokonał kilka metrów dzielące stół od parkietu o wiele szybciej i boleśniej niż zwykle - i chwycił Theo za przegub, mocno, za mocno, ale może kowal nawet tego nie odczuł (nie to, co Orestes, którego ramię puścił potem Hector z trwogą, by zastanawiać się przez kolejne dni czy nie jest aby zbyt podobny do własnego ojca). Spojrzał nerwowo w stronę Addy, jakby licząc, że Theo zrozumie go bez słów - i wtedy, na ich oczach, rycerz zabił króla, wprost przed oczyma Celine. Hector dopisał kruchą psychikę swojej pacjentki do kolejnej listy zmartwień dnia dzisiejszego, a wizja zaczęła się rozpływać. Dopiero wtedy opuścił rękę, rozumiejąc już, że omdlenie Addy było grą aktorską - powinien to wcześniej rozumieć, znał ją przecież od lat. To wspomnienie jej męża i strach i złość i smutna historia Króla Rybaka wszystko skomplikowały. -Myślałem, że to trucizna... - wytłumaczył przyjacielowi, ale Theo znał go nie od dziś, a Hector zachowywał się inaczej niż wtedy, gdy był po prostu zakłopotany. Blady, słuchał słów Króla Rybaka z zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami - targany myślą, że powinien mieć żal do spiskowców, że zasługiwał na pomoc i zrozumienie, nie na zapomnienie. Targała nim też jeszcze bardziej niewygodna myśl, że Theo nie rozumie jego obecnego wzburzenia, bo od dziewięciu lat taił przed nim (tak, jak od zawsze taił przed prawie całym światem) prawdziwy powód swojego kalectwa. -Cholerne klątwy. - skwitował sadomasochistycznie, choć najlepiej byłoby nie mówić nic. -Chodźmy. Wszystko w porządku? - upewnił się ogólnikowo, co było ich kodem na pytanie o złamane kości i zaklęcie przeciwbólowe. Samemu żyjąc z chronicznym bólem, oferował je Theo często i chętnie - a choć noga Hectora, co zadziwiające, prawie go nie bolała w tym labiryncie, to nie on wirował przed chwilą po parkiecie. Potem przypomni sobie, że powinien to skomplementować, ale na razie miał zły humor.
Przed ich oczyma ukazała się kolejna scena, a Hector w trakcie spaceru dostosował tempo do Theo (albo on do niego...) i przystanął niedaleko Addy.
-Prawie się nabrałem. - mruknął do de Verley, choć mógłby pominąć to "prawie." Jego głos był trochę melancholijny, ale pozbawiony pretensji - próbowała wszak powstrzymać zabójców Króla, a jego głos przed chwilą im za to podziękował. -A chciałem wznieść z tobą toast, za Beatrice i jego. - zwierzył się cicho, nie mówiąc nic więcej. Pewne myśli powinny zostać na zawsze niewypowiedziane, a musiała wiedzieć, o czym myślał. -Innego dnia. - odechciało mu się toastów (co było ironiczne, biorąc pod uwagę że chciał się napić z Addą i pić z Theo, a nie przeżywać historię przedwiecznego króla), choć wiedział, że prawdziwym powodem jego humoru nie były trucizny, a klątwa, kalectwo, zapomnienie.
Czy o nim też wszyscy kiedyś zapomną, jak o Królu Rybaku? Czy też na to zasłużył? (Tak, podpowiadało mu sumienie, a sumienie brzmiało jak jego ojciec).
Spojrzał nieobecnie na klęczącą kobietę, na jej oczy przesłonięte mgłą. Wyglądała jakby miała się zaraz rozlecieć. Też czuł się często, jakby miał się zaraz rozlecieć. Kruki nie budziły jego niepokoju - lubił je, jako Krukon, ale Celine właśnie je odgoniła, a jego pacjenci byli ważniejsi od ptaków.
Obejrzała się przez ramię, napotykając jego spojrzenie, a on już chyba całkowicie porzucił plany nieprzeszkadzania jej w zabawie.
-Celine, wszystko w porządku? - Theo pytał w ten sposób o nogę, ją - o psychikę. Śmierć Króla Rybaka wyglądała zbyt... realistycznie, nie powinna tego oglądać, ten rycerz nie powinien robić tego przy niej. Był świadom, że inni mogą go usłyszeć, więc nie pytał o nic więcej - szukając odpowiedzi na jej twarzy. -Hector Vale, uzdrowiciel. - przedstawił się rudowłosej koleżance Celine (Neala), celowo nie zdradzając jeszcze specjalizacji - nie chciał zdradzać baletnicy jako swojej klientki. Odszukał jeszcze wzrokiem Everetta, którego tak gorliwie zamierzał zapytać o klątwy - ale scena zmieniła się, więc chyba to pomogło poczekać. Przyjrzał się uważniej klęczącej kobiecie.
-Pani Jeziora nie była posągiem, a... - zmarszczył lekko brwi. Właściwie kim? Człowiekiem, nimfą, boginią? Wiedziałby, gdyby chodziło o greckie mity, ale nie chodziło. -Możliwe, że żyje. - zaryzykował. Albo że ożyje, jak zamrożone w czasie taneczne figury. Przysunął się na tyle blisko, na ile mógł, by skorzystać z magii uzdrawiającej i niczego nie poruszyć ani niczego nie zdeptać. Mógłby spróbować ją obudzić, ale Rennervate było zbyt gwałtowne i ryzykowne - a on nie wiedział, co jej dolegało. Coś jej przecież dolegało - czy wyblakłe włosy, szara skóra i mgliste oczy to symptomy? Może odpowiedź kryła się w kwiatach lub symbolach lub cholernych klątwach, ale takiej odpowiedzi by nie zrozumiał. Czy czas mógł zamrozić jej bicie serca? Chwilę wahał się nad wyborem zaklęcia, rozważając to na wykrycie bicia serca, aż uznał, że zamrożony czas i tak może nic nie wykazać. Wybrał inne zaklęcie, sięgnął po różdżkę i szepnął:
-Diagno haemo. - zaklęcie diagnostyczne nie zaszkodzi pacjentce (bogini, nimfie, rzeźbie?), a da mu pojęcie, czy w ogóle żyła, czy była chora.
próbuję zdiagnozować kobietę (czyli podchodzę jak najbliżej by sięgnąć różdżką, ale tak żeby nic nie zepsuć!), +11 z runy kojącego szeptu do uzdrawiania (stały ekwipunek), anatomia III
Naukowiec zwrócił się do Hazel, którą Hector przedstawił jako ekspertkę od klątw i która zgrabnie podjęła temat, nie wyprowadzając nikogo z błędu. W normalnej sytuacji posłałby jej porozumiewawczy uśmiech, ale słowa uczonego sprawiły, że mina Hectora zrzedła i magipsychiatra odstawił ostentacyjnie kielich na stół, mrużąc gniewnie oczy.
-A zatem igracie nie tylko z klątwami, ale i z ludzką pamięcią? - wycedził do uczonego, niekulturalnie wcinając się w jego rozmowę z Hazel i tym razem nie była to już tylko aktorska gra, bo coś w zestawieniu klątw, kalectwa i manipulowania ludzką psychiką ubodło go do żywego. Klątwa, j e g o klątwa, ta o której nie powiedział nikomu i przez którą niesprawnie chodził (i którą, paradoksalnie, wykryto tylko dzięki złamanej nodze) miała w końcu przynieść w dorosłości skutki uboczne, skazując go na ponurą egzystencję między normalnością i groźbą szaleństwa.
-Okrutna to nauka, nie potężna. - może i siedział między nimi, uczonymi, ale nie potrafił obwiniać o biedę i ich los przeklętego i kalekiego króla. Nie, gdy nie widział zła i szaleństwa nawet we własnych pacjentach. Nie, gdy dostrzegał we własnej sytuacji - i własnych, sekretnych tendencjach do okrucieństwa - zbyt wiele podobieństw. Wstał, skoro nie dowiedział się kim jest Galahad, to znajdzie go sam. Spojrzał w stronę rycerzy i Addy, która właśnie padała na ziemię.
Specyfik na ból, który może być trucizną...
Jeśli cokolwiek mogło pogorszyć mu humor bardziej to nasuwające się nagle upiorne podejrzenie odnośnie wina - czy Igor Chernov śmiał się teraz z zaświatów?
-Adda! - ludzie już do niej biegli, rycerze ją podnosili. -Hazel, nie pij tego...! - przed chwilą widział jak piła wino, ale może tylko moczyła usta w kielichu? Mogła go usłyszeć i miał nadzieję, że mógł liczyć na jej rozsądek - za to nie mógł liczyć na to, że samemu dobiegnie do Addy ani na rozsądek kogoś, kto nagle znalazł się bliżej stołu uczonych i kto pił wszelkie trunki o wiele szybciej niż Hazel.
-Theo! - nie wiedział, czy go słyszy ani jak głośno to powiedział, bo przez kilka sekund czuł się jak wtedy, gdy Orestes zniknął mu z oczu na Śmiertelnym Nokturnie. Jak wtedy, pokonał kilka metrów dzielące stół od parkietu o wiele szybciej i boleśniej niż zwykle - i chwycił Theo za przegub, mocno, za mocno, ale może kowal nawet tego nie odczuł (nie to, co Orestes, którego ramię puścił potem Hector z trwogą, by zastanawiać się przez kolejne dni czy nie jest aby zbyt podobny do własnego ojca). Spojrzał nerwowo w stronę Addy, jakby licząc, że Theo zrozumie go bez słów - i wtedy, na ich oczach, rycerz zabił króla, wprost przed oczyma Celine. Hector dopisał kruchą psychikę swojej pacjentki do kolejnej listy zmartwień dnia dzisiejszego, a wizja zaczęła się rozpływać. Dopiero wtedy opuścił rękę, rozumiejąc już, że omdlenie Addy było grą aktorską - powinien to wcześniej rozumieć, znał ją przecież od lat. To wspomnienie jej męża i strach i złość i smutna historia Króla Rybaka wszystko skomplikowały. -Myślałem, że to trucizna... - wytłumaczył przyjacielowi, ale Theo znał go nie od dziś, a Hector zachowywał się inaczej niż wtedy, gdy był po prostu zakłopotany. Blady, słuchał słów Króla Rybaka z zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami - targany myślą, że powinien mieć żal do spiskowców, że zasługiwał na pomoc i zrozumienie, nie na zapomnienie. Targała nim też jeszcze bardziej niewygodna myśl, że Theo nie rozumie jego obecnego wzburzenia, bo od dziewięciu lat taił przed nim (tak, jak od zawsze taił przed prawie całym światem) prawdziwy powód swojego kalectwa. -Cholerne klątwy. - skwitował sadomasochistycznie, choć najlepiej byłoby nie mówić nic. -Chodźmy. Wszystko w porządku? - upewnił się ogólnikowo, co było ich kodem na pytanie o złamane kości i zaklęcie przeciwbólowe. Samemu żyjąc z chronicznym bólem, oferował je Theo często i chętnie - a choć noga Hectora, co zadziwiające, prawie go nie bolała w tym labiryncie, to nie on wirował przed chwilą po parkiecie. Potem przypomni sobie, że powinien to skomplementować, ale na razie miał zły humor.
Przed ich oczyma ukazała się kolejna scena, a Hector w trakcie spaceru dostosował tempo do Theo (albo on do niego...) i przystanął niedaleko Addy.
-Prawie się nabrałem. - mruknął do de Verley, choć mógłby pominąć to "prawie." Jego głos był trochę melancholijny, ale pozbawiony pretensji - próbowała wszak powstrzymać zabójców Króla, a jego głos przed chwilą im za to podziękował. -A chciałem wznieść z tobą toast, za Beatrice i jego. - zwierzył się cicho, nie mówiąc nic więcej. Pewne myśli powinny zostać na zawsze niewypowiedziane, a musiała wiedzieć, o czym myślał. -Innego dnia. - odechciało mu się toastów (co było ironiczne, biorąc pod uwagę że chciał się napić z Addą i pić z Theo, a nie przeżywać historię przedwiecznego króla), choć wiedział, że prawdziwym powodem jego humoru nie były trucizny, a klątwa, kalectwo, zapomnienie.
Czy o nim też wszyscy kiedyś zapomną, jak o Królu Rybaku? Czy też na to zasłużył? (Tak, podpowiadało mu sumienie, a sumienie brzmiało jak jego ojciec).
Spojrzał nieobecnie na klęczącą kobietę, na jej oczy przesłonięte mgłą. Wyglądała jakby miała się zaraz rozlecieć. Też czuł się często, jakby miał się zaraz rozlecieć. Kruki nie budziły jego niepokoju - lubił je, jako Krukon, ale Celine właśnie je odgoniła, a jego pacjenci byli ważniejsi od ptaków.
Obejrzała się przez ramię, napotykając jego spojrzenie, a on już chyba całkowicie porzucił plany nieprzeszkadzania jej w zabawie.
-Celine, wszystko w porządku? - Theo pytał w ten sposób o nogę, ją - o psychikę. Śmierć Króla Rybaka wyglądała zbyt... realistycznie, nie powinna tego oglądać, ten rycerz nie powinien robić tego przy niej. Był świadom, że inni mogą go usłyszeć, więc nie pytał o nic więcej - szukając odpowiedzi na jej twarzy. -Hector Vale, uzdrowiciel. - przedstawił się rudowłosej koleżance Celine (Neala), celowo nie zdradzając jeszcze specjalizacji - nie chciał zdradzać baletnicy jako swojej klientki. Odszukał jeszcze wzrokiem Everetta, którego tak gorliwie zamierzał zapytać o klątwy - ale scena zmieniła się, więc chyba to pomogło poczekać. Przyjrzał się uważniej klęczącej kobiecie.
-Pani Jeziora nie była posągiem, a... - zmarszczył lekko brwi. Właściwie kim? Człowiekiem, nimfą, boginią? Wiedziałby, gdyby chodziło o greckie mity, ale nie chodziło. -Możliwe, że żyje. - zaryzykował. Albo że ożyje, jak zamrożone w czasie taneczne figury. Przysunął się na tyle blisko, na ile mógł, by skorzystać z magii uzdrawiającej i niczego nie poruszyć ani niczego nie zdeptać. Mógłby spróbować ją obudzić, ale Rennervate było zbyt gwałtowne i ryzykowne - a on nie wiedział, co jej dolegało. Coś jej przecież dolegało - czy wyblakłe włosy, szara skóra i mgliste oczy to symptomy? Może odpowiedź kryła się w kwiatach lub symbolach lub cholernych klątwach, ale takiej odpowiedzi by nie zrozumiał. Czy czas mógł zamrozić jej bicie serca? Chwilę wahał się nad wyborem zaklęcia, rozważając to na wykrycie bicia serca, aż uznał, że zamrożony czas i tak może nic nie wykazać. Wybrał inne zaklęcie, sięgnął po różdżkę i szepnął:
-Diagno haemo. - zaklęcie diagnostyczne nie zaszkodzi pacjentce (bogini, nimfie, rzeźbie?), a da mu pojęcie, czy w ogóle żyła, czy była chora.
próbuję zdiagnozować kobietę (czyli podchodzę jak najbliżej by sięgnąć różdżką, ale tak żeby nic nie zepsuć!), +11 z runy kojącego szeptu do uzdrawiania (stały ekwipunek), anatomia III
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset