Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Astoria swoim nadal zimnym spojrzeniem omiotła niemalże wszystkich, którzy ją otaczali. W sumie nie zazdrościła dziewczynom tego, że nawet tutaj musiały oglądać swoich przyszłych małżonków, za którymi jak zgadywała nie przepadała ani jedna. No, ale to nie jej interes. Ona tylko grzecznie stała. I z całym szacunkiem dla jej siostry, ale to czy była dziewicą, czy też nie to wyłącznie tylko jej sprawa. W sumie może nawet i nią była, albo nie? Nie wiem w sumie co ona mogła wyrabiać. Może ktoś kiedyś podał jej pigułkę gwałtu, albo wymazał pamięć i ona tego nie pamięta? Mniejsza oto. W odpowiedzi na zastrzeżenia Cece co do jednorożców tylko się uśmiechnęła.
-Mów co chcesz i tak mam zamiar je dzisiaj zobaczyć.-odparła. A tak już było, jak Astoria czegoś chciała to to miała. Nawet jeżeli chodziło o tak banalną czynność jak zobaczenie konia z rogiem na czole. Niby nic fascynującego, ale gdyby tak zobaczyć te stworzenia na żywo, to można zmienić zdanie. Na widok swojego przyszłego szwagra usta Astorii wygięły się w perfekcyjny uśmiech, który w każdym razie nie zdradzał niezadowolenia z obrotu sytuacji. Nie, żeby coś, ale pan Nott jak kobieta nie wyglądał, poza tym wyznając zasadę solidarności jajników, domyślała się, ze Cece również nie jest zadowolona z pojawienia się jej przyszłego narzeczonego. Chociaż nie można było mu odmówić elegancji, nie zasłużył na prawdziwą, niesztuczną uprzejmość ze strony chyba jedynej brunetki w tym towarzystwie. Możliwe, że Cassio się pobawiła w bycie brunetką. Słysząc jego pytanie spojrzała na swoje towarzyszki. Najchętniej posłałaby go do czterech diabłów i prosto w paszczę smoka, ale damie nie przystoi. Dlatego znowu uśmiechnęła się niby uprzejmie, ale z wyrafinowaniem. Nott był osobą obcą, przy której Astoria znowu zaczynała się zachowywać jak wyniosła dama. Czy przyjęcie szanownego jegomościa było dobrym pomysłem? Sama Malfoyówna nie wiedziała, ale mogło być zabawnie.
-Jeżeli jest pan gotów spędzić ten czas w wyjątkowo babskim gronie, to nie mamy nic przeciwko, prawda Cece?-czy właśnie wkopała swoją własną siostrę? Ups. Westchnęła i spojrzała na każdego z osobna.
-W takim razie proponuję opuścić to zatłoczone miejsce.-dodała i nie czekając na ich reakcję, bo przecież dziewczyny już się zgodziły, ruszyła przed siebie i chociaż była kobietą, w dodatku szlachcianką, to jakoś nie miała problemu w przepychaniu się między ludźmi.
//zt, to napiszcie już gdzieś!
-Mów co chcesz i tak mam zamiar je dzisiaj zobaczyć.-odparła. A tak już było, jak Astoria czegoś chciała to to miała. Nawet jeżeli chodziło o tak banalną czynność jak zobaczenie konia z rogiem na czole. Niby nic fascynującego, ale gdyby tak zobaczyć te stworzenia na żywo, to można zmienić zdanie. Na widok swojego przyszłego szwagra usta Astorii wygięły się w perfekcyjny uśmiech, który w każdym razie nie zdradzał niezadowolenia z obrotu sytuacji. Nie, żeby coś, ale pan Nott jak kobieta nie wyglądał, poza tym wyznając zasadę solidarności jajników, domyślała się, ze Cece również nie jest zadowolona z pojawienia się jej przyszłego narzeczonego. Chociaż nie można było mu odmówić elegancji, nie zasłużył na prawdziwą, niesztuczną uprzejmość ze strony chyba jedynej brunetki w tym towarzystwie. Możliwe, że Cassio się pobawiła w bycie brunetką. Słysząc jego pytanie spojrzała na swoje towarzyszki. Najchętniej posłałaby go do czterech diabłów i prosto w paszczę smoka, ale damie nie przystoi. Dlatego znowu uśmiechnęła się niby uprzejmie, ale z wyrafinowaniem. Nott był osobą obcą, przy której Astoria znowu zaczynała się zachowywać jak wyniosła dama. Czy przyjęcie szanownego jegomościa było dobrym pomysłem? Sama Malfoyówna nie wiedziała, ale mogło być zabawnie.
-Jeżeli jest pan gotów spędzić ten czas w wyjątkowo babskim gronie, to nie mamy nic przeciwko, prawda Cece?-czy właśnie wkopała swoją własną siostrę? Ups. Westchnęła i spojrzała na każdego z osobna.
-W takim razie proponuję opuścić to zatłoczone miejsce.-dodała i nie czekając na ich reakcję, bo przecież dziewczyny już się zgodziły, ruszyła przed siebie i chociaż była kobietą, w dodatku szlachcianką, to jakoś nie miała problemu w przepychaniu się między ludźmi.
//zt, to napiszcie już gdzieś!
Astoria D. Nott
Zawód : Dama
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
„Hidden feeling of power is sometimes infinitely more delicious
than overt power.”
than overt power.”
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Fortinbras westchnął, co przy Cedrinie zdarzało mu się nader często; miała w sobie coś, co nie pozwalało mu wyrażać na głos wszystkich myśli, które doskonale odczytywała jego z głowy nawet bez użycia legilimencji. Nie lubił przyjęć tego typu, nie miał zwyczaju kurtuazyjnie przytakiwać napotkanym krewnym, ani nie przepadał za grzecznościowymi rozmowami. Był malkontentem, który na domiar złego kompletnie nie czuł atmosfery święta miłości. Daleko mu było do romantyka, a jego jedyna miłość odebrała sobie życie tak dawno temu, że jej wspomnienie przestało już otwierać zabliźnione rany, a jedynie pobudzało nostalgiczne wspomnienia. Rosalie z pierścionkiem na palcu, jego droga towarzyszka również winna czasem zatrzasnąć kłapiącą paszczę. Choć rzeczywiście niebawem będzie musiał wydać śliczną Rosalie, pozostawiał tę myśl jako odległą i niedookreśloną. Na horyzoncie nie pojawił się jeszcze mężczyzna, który byłby godzien jej ręki. Widzieć więcej, widzieć dalej - zawsze sądził, że to domena pacjentów trzeciego piętra szpitala świętego Munga, toteż i tego żadnym słowem nie skomentował.
Cedrina zdecydowała się zamienić kilka słów z bratanicą, Fortinbras się nie wtrącał w ich wymianę zdań. Stał w milczeniu, z lekko uniesioną brwią przyglądając się ich wymuszonym grzecznościom, nagle poczuwając niesamowitą bliskość z milczącym Garrettem. Skinął im obu głową raz jeszcze na powitanie, wciąż milcząc i jedynie wiodąc spojrzeniem za pełnym gracji ruchem Cedriny, kiedy uchwyciła dłoń bratanicy. Nie zwrócił uwagi na niezadowolenie Diany, świat subtelnych gestów i czytania między wierszami nie był tym samym światem, na którym żył on. Sam nie złożył im gratulacji, być może nie czując się zobowiązany, a być może dlatego, że jego uwaga przekierowała się na córkę, która wyłoniła się z tłumu. Nim się obejrzał, Garrett z Dianą już zniknęli.
- Rose - powitał córkę. - Uważaj, żeby nie zaniedbać obowiązków. Prewettowie poważnie traktują tę uroczystość. Jeśli poprosili cię o pomoc, nie zawiedź ich - pouczył surowo, najwidoczniej niezbyt uradowany wizją tańców przy ognisku; miał nadzieję, że choć tej atrakcji oszczędzi mu Cedrina. Pokręcił głową i westchnął, przekierowując spojrzenie na mijający ich tłum, kiedy jego towarzyszka zaczęła pouczać jego córkę, jak winien spędzać swój wolny czas - utrapienie z tą babą. Gdyby miał chęć na dłuższą drzemkę, udałby się do sypialni, łóżko jest o wiele wygodniejsze od foteli opery - nawet tych w najlepszej loży - a może nawet zwłaszcza. - Doprawdy, nie ma potrzeby... - wtrącił jej w słowo, nie zdradzając głosem irytacji. Uniósł wyżej brew, słysząc kolejne słowa Cedriny, do jednorożców, naprawdę? Nie oponował jednak, dyskusja z Cedriną zwykle nie miała głębszego sensu. Psia mać, niech będzie, mógł tam z nimi iść - najwyżej postoi kilka metrów dalej. I poczeka - może potem Cedrina pozwoli mu wrócić na Fenland.
Cedrina zdecydowała się zamienić kilka słów z bratanicą, Fortinbras się nie wtrącał w ich wymianę zdań. Stał w milczeniu, z lekko uniesioną brwią przyglądając się ich wymuszonym grzecznościom, nagle poczuwając niesamowitą bliskość z milczącym Garrettem. Skinął im obu głową raz jeszcze na powitanie, wciąż milcząc i jedynie wiodąc spojrzeniem za pełnym gracji ruchem Cedriny, kiedy uchwyciła dłoń bratanicy. Nie zwrócił uwagi na niezadowolenie Diany, świat subtelnych gestów i czytania między wierszami nie był tym samym światem, na którym żył on. Sam nie złożył im gratulacji, być może nie czując się zobowiązany, a być może dlatego, że jego uwaga przekierowała się na córkę, która wyłoniła się z tłumu. Nim się obejrzał, Garrett z Dianą już zniknęli.
- Rose - powitał córkę. - Uważaj, żeby nie zaniedbać obowiązków. Prewettowie poważnie traktują tę uroczystość. Jeśli poprosili cię o pomoc, nie zawiedź ich - pouczył surowo, najwidoczniej niezbyt uradowany wizją tańców przy ognisku; miał nadzieję, że choć tej atrakcji oszczędzi mu Cedrina. Pokręcił głową i westchnął, przekierowując spojrzenie na mijający ich tłum, kiedy jego towarzyszka zaczęła pouczać jego córkę, jak winien spędzać swój wolny czas - utrapienie z tą babą. Gdyby miał chęć na dłuższą drzemkę, udałby się do sypialni, łóżko jest o wiele wygodniejsze od foteli opery - nawet tych w najlepszej loży - a może nawet zwłaszcza. - Doprawdy, nie ma potrzeby... - wtrącił jej w słowo, nie zdradzając głosem irytacji. Uniósł wyżej brew, słysząc kolejne słowa Cedriny, do jednorożców, naprawdę? Nie oponował jednak, dyskusja z Cedriną zwykle nie miała głębszego sensu. Psia mać, niech będzie, mógł tam z nimi iść - najwyżej postoi kilka metrów dalej. I poczeka - może potem Cedrina pozwoli mu wrócić na Fenland.
Gość
Gość
Ucieszyłam się, gdy ciocia tak ciepło mnie powitała. Spojrzałam kątem okna na Dianę, która akurat mnie powitała, ale nie mogąc przerwać monologu cioci, kiedy w końcu miałam ją i Garreta przywitać, oni zniknęli znów w tłumie. Zwróciłam się więc z powrotem w stronę rodziny.
– Dobrze, bardzo dziękuje. Te świeże powietrze bardzo dobrze mi służy, mam tyle energii, że mam wrażenie, że mogłabym góry przenosić – zaśmiałam się cicho zasłaniając usta dłonią. – Również tak uważam, ciociu. Jednakże wiesz, jaki jest mój ojciec, dla niego Fenland jest całym światem i trudno go gdzieś wyciągnąć.
Mówiąc to patrzyłam na swojego ojca szeroko się uśmiechając. Miałam nadzieję, że chociaż to poprawi mu humor. Znałam go już bardzo dobrze i widziałam po jego minie, że to towarzystwo nie za bardzo mu się podoba. Zapewne niedługo znikną gdzieś w bardziej ustronne miejsce, albo ojciec w ogóle się wymiga i wróci do domu, by więcej się tu, przynajmniej w tym roku, nie pojawić.
– Ależ oczywiście, ojcze – odpowiedziałam. – Nie pozwoliłabym sobie na tę chwilę swobody, gdybym nie miała pomocy. Jest ze mną Betrice Nott, teraz ona jest ze zwierzętami, później mamy się zamienić. Stwierdziła, że rozpoczęcie jej nie interesuje, dlatego nie miała nic przeciwko, abym ja się wybrała.
Ton ojca zawsze powracał mnie do pionu i sprowadzał z powrotem na ziemie. Miałam wrażenie, że po ostatnich wydarzeniach i tego co naczytał się na mój temat, stara się na każdym kroku przypominać mi jak powinnam się zachowywać. Ale nie mam mu tego za złe, to co się wtedy działo, nie należało do najlepszych momentów mojego życia. Ale, może nie wracajmy już do tego.
– Oh ciociu, naprawdę? Bardzo chętnie wybrałabym się do opery, tak dawno mnie tam nie było. Jeżeli tylko mój ojciec zechce mi potowarzyszyć – znów spojrzałam na tatę.
Widząc jego uniesioną brew na wspomnienie o jednorożcach, prawie wybuchnąłem śmiechem. Musiałam się bardzo mocno powstrzymywać, aby tego nie zrobić. Oj biedny ojciec, pewnie teraz strasznie żałuje, że dał się wciągnąć w coś takiego. Mam nadzieję, że kiedy już ich zostawię, to ciocia za bardzo mojego ojca nie wymęczy, bo potem będzie chodzić naburmuszony po całym domu i marudzić na to, co go spotkało.
– Ależ oczywiście, jeżeli ciocia sobie życzy to chętnie was tam zaprowadzę. Może uda mi się jakiegoś młodego, ciekawego świata jednorożca do was przyprowadzić, abyście mogli poobcować z nimi trochę bliżej. Nawet nie wiem, czy ciociu miałaś jakikolwiek kontakt z jednorożcami, o ojcu nawet nie wspomnę – spoglądałam to na ciocię to na papę zastanawiając się nad tym. – Swoją drogą, co macie na dzisiejszy wieczór w planach? Noc jeszcze młoda, dużo się może wydarzyć – powiedziałam.
Oh, ile bym dała, żeby to dzisiejszej nocy spotkało mnie coś niezwykłego? Albo chociaż do końca tego festiwalu. Moje ukochane koleżanki już zaręczone, nawet moja cudowna Darcy, a ja ciągle w tyle za nimi. Ile będę musiała jeszcze czekać?
– Dobrze, bardzo dziękuje. Te świeże powietrze bardzo dobrze mi służy, mam tyle energii, że mam wrażenie, że mogłabym góry przenosić – zaśmiałam się cicho zasłaniając usta dłonią. – Również tak uważam, ciociu. Jednakże wiesz, jaki jest mój ojciec, dla niego Fenland jest całym światem i trudno go gdzieś wyciągnąć.
Mówiąc to patrzyłam na swojego ojca szeroko się uśmiechając. Miałam nadzieję, że chociaż to poprawi mu humor. Znałam go już bardzo dobrze i widziałam po jego minie, że to towarzystwo nie za bardzo mu się podoba. Zapewne niedługo znikną gdzieś w bardziej ustronne miejsce, albo ojciec w ogóle się wymiga i wróci do domu, by więcej się tu, przynajmniej w tym roku, nie pojawić.
– Ależ oczywiście, ojcze – odpowiedziałam. – Nie pozwoliłabym sobie na tę chwilę swobody, gdybym nie miała pomocy. Jest ze mną Betrice Nott, teraz ona jest ze zwierzętami, później mamy się zamienić. Stwierdziła, że rozpoczęcie jej nie interesuje, dlatego nie miała nic przeciwko, abym ja się wybrała.
Ton ojca zawsze powracał mnie do pionu i sprowadzał z powrotem na ziemie. Miałam wrażenie, że po ostatnich wydarzeniach i tego co naczytał się na mój temat, stara się na każdym kroku przypominać mi jak powinnam się zachowywać. Ale nie mam mu tego za złe, to co się wtedy działo, nie należało do najlepszych momentów mojego życia. Ale, może nie wracajmy już do tego.
– Oh ciociu, naprawdę? Bardzo chętnie wybrałabym się do opery, tak dawno mnie tam nie było. Jeżeli tylko mój ojciec zechce mi potowarzyszyć – znów spojrzałam na tatę.
Widząc jego uniesioną brew na wspomnienie o jednorożcach, prawie wybuchnąłem śmiechem. Musiałam się bardzo mocno powstrzymywać, aby tego nie zrobić. Oj biedny ojciec, pewnie teraz strasznie żałuje, że dał się wciągnąć w coś takiego. Mam nadzieję, że kiedy już ich zostawię, to ciocia za bardzo mojego ojca nie wymęczy, bo potem będzie chodzić naburmuszony po całym domu i marudzić na to, co go spotkało.
– Ależ oczywiście, jeżeli ciocia sobie życzy to chętnie was tam zaprowadzę. Może uda mi się jakiegoś młodego, ciekawego świata jednorożca do was przyprowadzić, abyście mogli poobcować z nimi trochę bliżej. Nawet nie wiem, czy ciociu miałaś jakikolwiek kontakt z jednorożcami, o ojcu nawet nie wspomnę – spoglądałam to na ciocię to na papę zastanawiając się nad tym. – Swoją drogą, co macie na dzisiejszy wieczór w planach? Noc jeszcze młoda, dużo się może wydarzyć – powiedziałam.
Oh, ile bym dała, żeby to dzisiejszej nocy spotkało mnie coś niezwykłego? Albo chociaż do końca tego festiwalu. Moje ukochane koleżanki już zaręczone, nawet moja cudowna Darcy, a ja ciągle w tyle za nimi. Ile będę musiała jeszcze czekać?
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej spojrzenie spoczywało jeszcze przez chwilę na młodszym kuzynie i nadal nie mogła wyjść zaskoczenia, że odważył się na tak ekstrawagancki styl w takim miejscu. Nie było w nim nic wulgarnego czy nieodpowiedniego, ale po prostu nie pasował do obecnego na festynie dress code’u arystokracji. Gdyby ubrał się tak jakiś zwykły czarodziej nikt by nawet nie skomentowałby tego, choć zapewne nieprzychylne spojrzenia by były. Jednak Selwyn nie był zwyczajnym czarodziejem, lecz członkiem arystokracji, a ona zawsze musiała być nienaganna i wyjątkowa- wprost do podziwiania. Dla niej samej to mógłby tak ubierać się codziennie; była pewna, że był to wygodny strój, a to chyba najważniejsze.
- Ja też, ale pomyśl jak ciężko muszą mieć nie rozumiani przez zacofane społeczeństwo. - I nie mówiła tutaj tylko o jej kuzynie, który zapewne mody na mugolski styl nie wprowadzi, ale na problem braku akceptacji w szerszym aspekcie. Choć chyba nie miała teraz głowy na myślenie o tak poważnych kwestiach teraz. Przyszła się tu bawić, a nie zastanawiać się nad problemami pewnych jednostek, które nie potrafią się przystosować albo nie chcą. – Nie wiem, o to byś musiała już go zapytać bezpośrednio. I nie jestem pewna czy chce słuchać o Jankesach, to dziwny naród. – stwierdziła, choć znała mało Amerykanów to nie potrafiła na nich spojrzeć inaczej. Już kiedyś jej dziadkowie powiedzieli jej, aby nie pokonała drogi z patriotyzmu do megalomani narodowej, gdyż może ją to zgubić. Trudno się było z nimi nie zgodzić, choć jak ciężka jest tolerancja poznaje się dopiero w praktyce, gdy staniesz twarzą w twarz z osobą, która różni się wszystkim od ciebie . To wtedy człowiek ma szanse na zweryfikowanie swoich poglądów dotyczących własnej osoby i zrozumienie, że nie wystarczy powiedzieć, że jest się otwartym na innych, bo skąd ma to wiedzieć jak nigdy nie spotkał owych „innych”?
- Moje buty są bardzo wygodne. – zaznaczyła stąpając lekko w miejscu. Nie założyła wysokich butów wiedząc po jakim terenie przyjdzie jej chodzić. Zresztą, przy takim wzroście naprawdę nie musiała. – Plaża to jest dobre miejsce, na pewno będzie tam chłodniej i przyjemniej. Ja mam zamiar wziąć udział w meczu, ale tobie na pewno będę kibicować. – zapewniła ją, choć wyścigi nie były jej pasją. W siodle czuła się bardzo niepewnie i wolała już latać na miotle, która wydawała się jej bardziej przewidywalnym środkiem transportu.
Gdyby ich rozmowie przysłuchał się ktoś obcy, niezaznajomiony z tajnikami mowy ciała, na pewno by stwierdził, że ma przed sobą kolejnych przedstawicieli socjety, którzy prowadzą kulturalną pogawędkę o niczym. Nie rozpoznałby żadnej sztywności ani sztuczności między nimi, choć Elizabeth uważała, że Colin jest bliski wstrząsu anafilaktycznego po napotkaniu kogoś lub czegoś co ma wspólnego z rodem Fawley. Zadziwiające, że potrafi żyć z tym nazwiskiem na co dzień.
- A miałabym jakiekolwiek przesłanki, aby tego nie robić? – zapytała nie wychodząc ze swojej roli „damy”, choć czuła się z nią zaskakująco niewygodnie. Powinna być już do tego przyzwyczajona, ale ostatnimi czasy nie miała przyjemności spotkać się z „prawdziwymi” arystokratami i wyszła lekko z wprawy. Nie martwiła się jednak o to, po tym tygodniu znów wszystko będzie działać jak w szwajcarskim zegarku. – Ja również nad tym cały czas ubolewam. – stwierdziła z odpowiednią dawką ironii. Podejrzewała, że w innych rodzinach takie sytuacje jak ta nie mają miejsca, ale z drugiej strony istniała na tym świecie cała gama patologii, zaburzeń psychicznych i wynaturzeń, że nie mogło być z nimi aż tak źle. Po prostu się nie lubili, ale przecież nie mieli takiego obowiązku. Jej uwagę przykuły te spojrzenia rzucane jej przyjaciółce przez Colina i nie mogła powstrzymać zadziornego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach. Ludzie zawsze chcą czegoś co nieosiągalne. Rozejrzała się dookoła, gdy tłum ludzi zaczął się przemieszczać, a one nie chciała tu bezproduktywnie stać. – Myślę, że czas się już udać na ognisko. Colin, dołączysz do nas?- zapyta bardziej z obowiązku niż chęci, aby im towarzyszył. Czuła również, że jej kuzyn chętnie wykorzysta furtkę jaką mu dała, choć z drugiej strony mogłoby być zabawnie gdyby poszedł z nimi.
EDIT: zt dla Lizzie, Inary i Colina. Kontynuacja gdzieś..
- Ja też, ale pomyśl jak ciężko muszą mieć nie rozumiani przez zacofane społeczeństwo. - I nie mówiła tutaj tylko o jej kuzynie, który zapewne mody na mugolski styl nie wprowadzi, ale na problem braku akceptacji w szerszym aspekcie. Choć chyba nie miała teraz głowy na myślenie o tak poważnych kwestiach teraz. Przyszła się tu bawić, a nie zastanawiać się nad problemami pewnych jednostek, które nie potrafią się przystosować albo nie chcą. – Nie wiem, o to byś musiała już go zapytać bezpośrednio. I nie jestem pewna czy chce słuchać o Jankesach, to dziwny naród. – stwierdziła, choć znała mało Amerykanów to nie potrafiła na nich spojrzeć inaczej. Już kiedyś jej dziadkowie powiedzieli jej, aby nie pokonała drogi z patriotyzmu do megalomani narodowej, gdyż może ją to zgubić. Trudno się było z nimi nie zgodzić, choć jak ciężka jest tolerancja poznaje się dopiero w praktyce, gdy staniesz twarzą w twarz z osobą, która różni się wszystkim od ciebie . To wtedy człowiek ma szanse na zweryfikowanie swoich poglądów dotyczących własnej osoby i zrozumienie, że nie wystarczy powiedzieć, że jest się otwartym na innych, bo skąd ma to wiedzieć jak nigdy nie spotkał owych „innych”?
- Moje buty są bardzo wygodne. – zaznaczyła stąpając lekko w miejscu. Nie założyła wysokich butów wiedząc po jakim terenie przyjdzie jej chodzić. Zresztą, przy takim wzroście naprawdę nie musiała. – Plaża to jest dobre miejsce, na pewno będzie tam chłodniej i przyjemniej. Ja mam zamiar wziąć udział w meczu, ale tobie na pewno będę kibicować. – zapewniła ją, choć wyścigi nie były jej pasją. W siodle czuła się bardzo niepewnie i wolała już latać na miotle, która wydawała się jej bardziej przewidywalnym środkiem transportu.
Gdyby ich rozmowie przysłuchał się ktoś obcy, niezaznajomiony z tajnikami mowy ciała, na pewno by stwierdził, że ma przed sobą kolejnych przedstawicieli socjety, którzy prowadzą kulturalną pogawędkę o niczym. Nie rozpoznałby żadnej sztywności ani sztuczności między nimi, choć Elizabeth uważała, że Colin jest bliski wstrząsu anafilaktycznego po napotkaniu kogoś lub czegoś co ma wspólnego z rodem Fawley. Zadziwiające, że potrafi żyć z tym nazwiskiem na co dzień.
- A miałabym jakiekolwiek przesłanki, aby tego nie robić? – zapytała nie wychodząc ze swojej roli „damy”, choć czuła się z nią zaskakująco niewygodnie. Powinna być już do tego przyzwyczajona, ale ostatnimi czasy nie miała przyjemności spotkać się z „prawdziwymi” arystokratami i wyszła lekko z wprawy. Nie martwiła się jednak o to, po tym tygodniu znów wszystko będzie działać jak w szwajcarskim zegarku. – Ja również nad tym cały czas ubolewam. – stwierdziła z odpowiednią dawką ironii. Podejrzewała, że w innych rodzinach takie sytuacje jak ta nie mają miejsca, ale z drugiej strony istniała na tym świecie cała gama patologii, zaburzeń psychicznych i wynaturzeń, że nie mogło być z nimi aż tak źle. Po prostu się nie lubili, ale przecież nie mieli takiego obowiązku. Jej uwagę przykuły te spojrzenia rzucane jej przyjaciółce przez Colina i nie mogła powstrzymać zadziornego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach. Ludzie zawsze chcą czegoś co nieosiągalne. Rozejrzała się dookoła, gdy tłum ludzi zaczął się przemieszczać, a one nie chciała tu bezproduktywnie stać. – Myślę, że czas się już udać na ognisko. Colin, dołączysz do nas?- zapyta bardziej z obowiązku niż chęci, aby im towarzyszył. Czuła również, że jej kuzyn chętnie wykorzysta furtkę jaką mu dała, choć z drugiej strony mogłoby być zabawnie gdyby poszedł z nimi.
EDIT: zt dla Lizzie, Inary i Colina. Kontynuacja gdzieś..
Ostatnio zmieniony przez Elizabeth Fawley dnia 16.10.15 22:21, w całości zmieniany 1 raz
Nie wiedział, czy bardziej jest mu szkoda samego siebie - sterczącego głupio pod rozłożystą koroną drzewa, złapanego w najbanalniejszą pułapkę przeszłości - czy też Percivala, widocznie głuchego na mało subtelne próby wyproszenia go z tego intymnego kręgu, jaki Ben samodzielnie i prymitywnie wytoczył półtora metra od pnia, instynktownie bawiąc się w bronienie własnego terenu. Bardzo po samczemu, bo przecież nie zamierzał ustąpić ani centymetra, niezależnie, czy chodziło o atak nowej niepodległej republiki Ognistej Whisky czy o święte przekonanie o tchórzliwości Notta. I o tym, że to wszystko, co działo się teraz w jego umyśle - i co działo się tam przez wiele, wiele lat - było wyłącznie winą Percivala. Perfidnie go uwodzącego, brutalnie spychającego ze ścieżki moralności prosto w ostre krzewy zła, już na zawsze wbijające się nieprzyjemnie w miękką warstwę duszy zwaną sumieniem. Widział to aż tak obrazowo, iluzorycznie odtwarzając sobie w głowie niemy film, w jakim to odgrywał rolę niewinnej ofiary, wręcz dziewczęco wykorzystanej przez chłopca wyższego stanem a niższego przyzwoitością.
Obrazy następowały po sobie dość szybko, równie gwałtownie ulegając skończeniu, bowiem nawet w podkręconej adrenaliną wyobraźni Jaimie'go nie było miejsca na równie abstrakcyjne motywy. Ich przeszłość nie wyglądała w ten sposób. Od zawsze byli partnerami, najlepszymi przyjaciółmi, niemalże braćmi w wolnościowej wierze. A że przypadkiem - zupełnym zrządzeniem losu, magii i czaru chwili - ich uczucie wyewoluowało w stronę, jakiej nigdy by się nie spodziewali, to, no cóż, nie była niczyja wina. Niestety Ben uparcie wierzył w pradawne prawdy o dobru i złu, o tym, że za występek przyjdzie mu zapłacić i że każde przestępstwo zostanie ukoronowane okropną karą. Usprawiedliwiał się przy tym, chociaż, czy w rzeczywistości mógł zrobić cokolwiek więcej? To on inicjował wielkie nadzieje, snując odważne marzenia i widząc ich w tej przygodzie życia razem. Ich więź nie była szczeniacką przygodą, rozwiązłą próbą eksperymentów, buńczucznym łamaniem tabu czy pijacką eskapadą - Nott był pierwszym i jedynym mężczyzną, którego Benjamin traktował poważnie, po partnersku, nie próbując leczyć jego kosztem swoich emocjonalnych problemów. Szkoda, że uczuciowy wyjątek okazywał się potwierdzającym regułę kłamstwem, bo przecież w ogólnym rozrachunku to Jaimie tracił grunt pod nogami. Na rzecz rodziny, spokoju, marazmu, spełnienia oczekiwań społeczeństwa, stabilizacji, czyli tak naprawdę wszystkiego, czym pogardzali, śmiało - choć niedojrzale - widząc wizję swojej przyszłości.
Nie podejrzewałby wtedy, że tak skończą, że staną się pokiereszowanymi życiowo trzydziestolatkami, patrzącymi na siebie z niechęcią na jakimś radosnym festiwalu miłości. Gdzieś obok hasały jednorożce, ludzie wykupywali drogie afrodyzjaki, nastolatkowie kradli pierwsze pocałunki na pobliskiej plaży a Benjamin po prostu wpatrywał się w wąskie wargi Percivala, jakby upewniając się, że bzdury, które wypowiada Nott, naprawdę wyszły z jego ust.
- Nie będę ci niczego narzucał, Nott. Nie jestem następny w kolejce do tej marionetkowej zabawy. - odparł prawie identycznym tonem, nawet przez chwilę nie zastanawiając się, czy powinien odejść. Zrobił to już dwukrotnie, chowając dumę i po prostu próbując przełknąć to okropne upokorzenie i odrzucenie, jakiego posmak dalej czuł na języku. - Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Dostać w pysk? Wybaczenia? Rozmowy o pogodzie? Wyjścia na Ognistą? Porady sercowej? - dodał z wyraźną niechęcią, z jakimś ostrym żalem, także do samego siebie, bo utknął w miejscu, na jakimś przerażającym pikniku pod wiszącą skałą, z którego od wielu lat nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Do dawnego, szczęśliwego Benjamina, który po prostu zmiażdżyłby jego usta w nagłym pocałunku, wsuwając palce w te niesforne loki. To rozwiązanie pozostawało jednak za grubą warstwą trującej mgły.
Obrazy następowały po sobie dość szybko, równie gwałtownie ulegając skończeniu, bowiem nawet w podkręconej adrenaliną wyobraźni Jaimie'go nie było miejsca na równie abstrakcyjne motywy. Ich przeszłość nie wyglądała w ten sposób. Od zawsze byli partnerami, najlepszymi przyjaciółmi, niemalże braćmi w wolnościowej wierze. A że przypadkiem - zupełnym zrządzeniem losu, magii i czaru chwili - ich uczucie wyewoluowało w stronę, jakiej nigdy by się nie spodziewali, to, no cóż, nie była niczyja wina. Niestety Ben uparcie wierzył w pradawne prawdy o dobru i złu, o tym, że za występek przyjdzie mu zapłacić i że każde przestępstwo zostanie ukoronowane okropną karą. Usprawiedliwiał się przy tym, chociaż, czy w rzeczywistości mógł zrobić cokolwiek więcej? To on inicjował wielkie nadzieje, snując odważne marzenia i widząc ich w tej przygodzie życia razem. Ich więź nie była szczeniacką przygodą, rozwiązłą próbą eksperymentów, buńczucznym łamaniem tabu czy pijacką eskapadą - Nott był pierwszym i jedynym mężczyzną, którego Benjamin traktował poważnie, po partnersku, nie próbując leczyć jego kosztem swoich emocjonalnych problemów. Szkoda, że uczuciowy wyjątek okazywał się potwierdzającym regułę kłamstwem, bo przecież w ogólnym rozrachunku to Jaimie tracił grunt pod nogami. Na rzecz rodziny, spokoju, marazmu, spełnienia oczekiwań społeczeństwa, stabilizacji, czyli tak naprawdę wszystkiego, czym pogardzali, śmiało - choć niedojrzale - widząc wizję swojej przyszłości.
Nie podejrzewałby wtedy, że tak skończą, że staną się pokiereszowanymi życiowo trzydziestolatkami, patrzącymi na siebie z niechęcią na jakimś radosnym festiwalu miłości. Gdzieś obok hasały jednorożce, ludzie wykupywali drogie afrodyzjaki, nastolatkowie kradli pierwsze pocałunki na pobliskiej plaży a Benjamin po prostu wpatrywał się w wąskie wargi Percivala, jakby upewniając się, że bzdury, które wypowiada Nott, naprawdę wyszły z jego ust.
- Nie będę ci niczego narzucał, Nott. Nie jestem następny w kolejce do tej marionetkowej zabawy. - odparł prawie identycznym tonem, nawet przez chwilę nie zastanawiając się, czy powinien odejść. Zrobił to już dwukrotnie, chowając dumę i po prostu próbując przełknąć to okropne upokorzenie i odrzucenie, jakiego posmak dalej czuł na języku. - Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Dostać w pysk? Wybaczenia? Rozmowy o pogodzie? Wyjścia na Ognistą? Porady sercowej? - dodał z wyraźną niechęcią, z jakimś ostrym żalem, także do samego siebie, bo utknął w miejscu, na jakimś przerażającym pikniku pod wiszącą skałą, z którego od wielu lat nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Do dawnego, szczęśliwego Benjamina, który po prostu zmiażdżyłby jego usta w nagłym pocałunku, wsuwając palce w te niesforne loki. To rozwiązanie pozostawało jednak za grubą warstwą trującej mgły.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawało się, że jest dobrze.
Zdawało się, że wreszcie poskromił tę nieokiełznaną siłę, która wiecznie brnęła przeciw niemu, nigdy nie tracąc na intensywności. Zdawało się, że wygrał, lecz tak naprawdę grzebał samego siebie - z każdym wrażeniem dotyku, z każdym oddechem, który przewijał się przez płuca, regularnie, lecz w nieco przyspieszonym tempie, ze świadomością położenia tylko pozornie gwarantującego niezależność. Uścisk uwięził nie tylko ją, zakleszczył także jego osobę wewnątrz niewidzialnej, zupełnie uniemożliwiającej ruch klatki, muru, jaki odgradzał ich teraz od szeregów przemierzających okolicę osób. Strzępy rozmów, wszystko, co działo się dookoła, nie miało aktualnie większego znaczenia; wydawało się, że mózg specjalnie je tłumił, odrzucał, skupiając się wyłącznie na tym jednym zdarzeniu, walki prowadzonej w całkowitym bezruchu, pośród plątaniny wszechobecnego zamętu.
Nie tak to miało wyglądać - owa myśl rozbijała się w jego wnętrzu, powtarzała cały czas głębokim echem. Wszystko było nienaturalne, niczym wprost wyjęte z sennego marzenia, odmawiające dokładnych rozważeń i podjęcia konkretnych decyzji. A przecież powinno mu się podobać. Przecież zawsze cieszył się z bliskości kobiety, jej ciała, kiedy mógł pogrążyć się w lubieżnych instynktach. Wyobrażać sobie, mieć władzę, rozbudzać perspektywy i zmysły. Ale to nie była ta sytuacja. I to nie była ta osoba. Sam, z trafioną i przebitą na wylot duszą, ugodzoną wprost w samo serce świadomości, był zachwianą, jeszcze bardziej niestabilną niż dotychczas konstrukcją. Całość względnie ułożonego świata okazywała się mieć trwałość karcianego domku, wizja rozpadała mu się przed oczami, nie ujawniając niczego poza samą pustką. Nie chciał tego. Ale zarazem nie mógł też odrzucić.
- Może w wyniku ciągłego kontaktu wreszcie zdążyłabyś do mnie przywyknąć - powiedział, na wpół ironicznie rozbawionym, na wpół żałosnym głosem. - Ale nie skazałbym siebie na taką katorgę.
Wiedziała, że jest w tej sytuacji równie bezradny, co ona sama. Ale nie potrzebował jej słów, by zdawać sobie sprawę z tego wszystkiego, że w rzeczywistości nie może uczynić nic; jedynie stał tak bez najmniejszego drgnięcia mięśni, jakby był już jedynie posągiem człowieka a nie żywą, zdolną do ruchu istotą. I niespecjalnie chciał coś uczynić, był tak naprawdę bierny, nieporadny i zagubiony, brutalnie wrzucony w wir świata, do którego nie potrafił się dostosować. Niczym dziecko, ukryte pod pozornym obrazem dorosłości. Chciała znowu odzyskać przewagę, ale on nie chciał tego kontynuować. Jedynym, czego pragnął, było zakończenie - chwila spokoju, gdy znów mógł wrócić do dawnego stanu, nie wystawiając się na niewygodne czynniki. Westchnął, jak po wykonaniu jakiegoś wysiłku, wypuszczając niemal całkowicie powietrze, które zdążyło się nagromadzić w płucach.
- Pewnie zdajesz sobie sprawę, że mogę wyjąć w każdej chwili różdżkę - oznajmił. Z drugiej strony nie powinna być na tyle szalona, by zmuszać go do użycia magii. Teraz na pewno wiedział więcej, wcześniej jeszcze mogła się łudzić, że całość nie zostanie przez niego zauważona, kiedy skupi się na płonących kartkach notatnika. Teraz było inaczej i to w każdym znaczeniu tego słowa, nawet biorąc pod uwagę cały ich dotychczasowy konflikt, wszystko zdawało się być zupełnie inne.
Przymknął oczy na dźwięk zadanego przez nią pytania, rozważając je przez moment jeszcze w pamięci. Właśnie. Co zrobi? Puścił ją, powoli i delikatnie, niby z obawą, że brutalniejszy ruch zniszczy całą powagę chwili. Zluzował uścisk, trzymał już tylko dłonie w pobliżu - wciąż zarazem niepewnie i w gotowości, próbując wyłapać każdy, rozgrywający się teraz szczegół.
- Idź, Lovegood - odrzekł wtedy niemal automatycznie. Zadziwiająco spokojnie, lecz zarazem sztucznie, jakby te słowa nie zostały wypowiedziane przez niego samego. - Idź i miej nadzieję, że więcej się na siebie nie natkniemy.
Zdawało się, że wreszcie poskromił tę nieokiełznaną siłę, która wiecznie brnęła przeciw niemu, nigdy nie tracąc na intensywności. Zdawało się, że wygrał, lecz tak naprawdę grzebał samego siebie - z każdym wrażeniem dotyku, z każdym oddechem, który przewijał się przez płuca, regularnie, lecz w nieco przyspieszonym tempie, ze świadomością położenia tylko pozornie gwarantującego niezależność. Uścisk uwięził nie tylko ją, zakleszczył także jego osobę wewnątrz niewidzialnej, zupełnie uniemożliwiającej ruch klatki, muru, jaki odgradzał ich teraz od szeregów przemierzających okolicę osób. Strzępy rozmów, wszystko, co działo się dookoła, nie miało aktualnie większego znaczenia; wydawało się, że mózg specjalnie je tłumił, odrzucał, skupiając się wyłącznie na tym jednym zdarzeniu, walki prowadzonej w całkowitym bezruchu, pośród plątaniny wszechobecnego zamętu.
Nie tak to miało wyglądać - owa myśl rozbijała się w jego wnętrzu, powtarzała cały czas głębokim echem. Wszystko było nienaturalne, niczym wprost wyjęte z sennego marzenia, odmawiające dokładnych rozważeń i podjęcia konkretnych decyzji. A przecież powinno mu się podobać. Przecież zawsze cieszył się z bliskości kobiety, jej ciała, kiedy mógł pogrążyć się w lubieżnych instynktach. Wyobrażać sobie, mieć władzę, rozbudzać perspektywy i zmysły. Ale to nie była ta sytuacja. I to nie była ta osoba. Sam, z trafioną i przebitą na wylot duszą, ugodzoną wprost w samo serce świadomości, był zachwianą, jeszcze bardziej niestabilną niż dotychczas konstrukcją. Całość względnie ułożonego świata okazywała się mieć trwałość karcianego domku, wizja rozpadała mu się przed oczami, nie ujawniając niczego poza samą pustką. Nie chciał tego. Ale zarazem nie mógł też odrzucić.
- Może w wyniku ciągłego kontaktu wreszcie zdążyłabyś do mnie przywyknąć - powiedział, na wpół ironicznie rozbawionym, na wpół żałosnym głosem. - Ale nie skazałbym siebie na taką katorgę.
Wiedziała, że jest w tej sytuacji równie bezradny, co ona sama. Ale nie potrzebował jej słów, by zdawać sobie sprawę z tego wszystkiego, że w rzeczywistości nie może uczynić nic; jedynie stał tak bez najmniejszego drgnięcia mięśni, jakby był już jedynie posągiem człowieka a nie żywą, zdolną do ruchu istotą. I niespecjalnie chciał coś uczynić, był tak naprawdę bierny, nieporadny i zagubiony, brutalnie wrzucony w wir świata, do którego nie potrafił się dostosować. Niczym dziecko, ukryte pod pozornym obrazem dorosłości. Chciała znowu odzyskać przewagę, ale on nie chciał tego kontynuować. Jedynym, czego pragnął, było zakończenie - chwila spokoju, gdy znów mógł wrócić do dawnego stanu, nie wystawiając się na niewygodne czynniki. Westchnął, jak po wykonaniu jakiegoś wysiłku, wypuszczając niemal całkowicie powietrze, które zdążyło się nagromadzić w płucach.
- Pewnie zdajesz sobie sprawę, że mogę wyjąć w każdej chwili różdżkę - oznajmił. Z drugiej strony nie powinna być na tyle szalona, by zmuszać go do użycia magii. Teraz na pewno wiedział więcej, wcześniej jeszcze mogła się łudzić, że całość nie zostanie przez niego zauważona, kiedy skupi się na płonących kartkach notatnika. Teraz było inaczej i to w każdym znaczeniu tego słowa, nawet biorąc pod uwagę cały ich dotychczasowy konflikt, wszystko zdawało się być zupełnie inne.
Przymknął oczy na dźwięk zadanego przez nią pytania, rozważając je przez moment jeszcze w pamięci. Właśnie. Co zrobi? Puścił ją, powoli i delikatnie, niby z obawą, że brutalniejszy ruch zniszczy całą powagę chwili. Zluzował uścisk, trzymał już tylko dłonie w pobliżu - wciąż zarazem niepewnie i w gotowości, próbując wyłapać każdy, rozgrywający się teraz szczegół.
- Idź, Lovegood - odrzekł wtedy niemal automatycznie. Zadziwiająco spokojnie, lecz zarazem sztucznie, jakby te słowa nie zostały wypowiedziane przez niego samego. - Idź i miej nadzieję, że więcej się na siebie nie natkniemy.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedno wielkie szaleństwo! Społeczność głupców! Oni wszyscy mieli pstro w głowach, zaś ja wcale nie czułam się dobrze. Daleko było mi do osiągnięcia choćby odrobiny tego uczucia. Balansowałam ponownie gdzieś między chęcią popełnienia samobójstwa, opuszczenia tych ziem i zniknięcia w jakichś dalekich krajach oraz między bliskimi, przez których nie mogłam od tak przepaść. Nie rozumiałam, czemu tak bardzo zależało mi na tych równie głupich, co całe te szlacheckie towarzystwo, rodzicach, zapatrzonym w Darcy Leonardzie czy Anthonym, który już w ogóle był inną bajką. Przerastało mnie to, rzekomo miałam ich w głębokim poważaniu, ale uparcie trzymałam się dla nich przy życiu. Darcy była chyba wisienką na tym torcie! Jej przecudowne imię napotykało mnie wszędzie! Gdziekolwiek bym się nie obróciła! Darcy... Co to w ogóle za imię?!
– Wybacz. Nieco mnie ponosi – odparłam zaraz po tym, gdy się zgodził, gdy usłyszałam służalcze dobrze i gdy ruszyliśmy gdzieś dalej nieco szybszym krokiem.
Nie wiem czemu, ale nie podobało mi się to, podobnie jak myśl, że mielibyśmy tu zostać na dłużej i że zachowywałam się w tej chwili zdecydowanie nie fair względem Garretta, który, prawdę powiedziawszy, był niczemu winien w tej chwili, ani wcześniej na zaręczynowym obiedzie. To ja zachowywałam się jak jakaś rozkapryszona księżniczka, którą poniekąd byłam... I czułam się bestią, którą byłam. Czułam się rozrywana, zaś towarzyszący temu dyskomfort powodował, że traciłam twarz. Zgrozo, w dodatku teraz, kiedy to miałam prowadzić siebie i Garretta przez te stada wygłodniałych wilków. Miałam go w tym wspierać. Zamiast tego, obciążałam. Jak musiał się czuć po tym wszystkim...
– Wybacz. Nieco mnie ponosi – odparłam zaraz po tym, gdy się zgodził, gdy usłyszałam służalcze dobrze i gdy ruszyliśmy gdzieś dalej nieco szybszym krokiem.
Nie wiem czemu, ale nie podobało mi się to, podobnie jak myśl, że mielibyśmy tu zostać na dłużej i że zachowywałam się w tej chwili zdecydowanie nie fair względem Garretta, który, prawdę powiedziawszy, był niczemu winien w tej chwili, ani wcześniej na zaręczynowym obiedzie. To ja zachowywałam się jak jakaś rozkapryszona księżniczka, którą poniekąd byłam... I czułam się bestią, którą byłam. Czułam się rozrywana, zaś towarzyszący temu dyskomfort powodował, że traciłam twarz. Zgrozo, w dodatku teraz, kiedy to miałam prowadzić siebie i Garretta przez te stada wygłodniałych wilków. Miałam go w tym wspierać. Zamiast tego, obciążałam. Jak musiał się czuć po tym wszystkim...
[z/t]
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie rozumiem twoich intencji, gdy z każdym krokiem coraz to szybciej przemierzam dzielącą nas odległość. Twoje popadanie w jakiś dziwny rodzaj zauroczenia, wydaje mi się czymś równie niepojętym jak istnienie peronu 9 i 3/4 dla przeciętnego, ograniczonego w swoim postrzeganiu świata mugola. Gdybym wiedziała, jakie uczucia krążą w twoim umyśle zwyzywałabym cię publicznie, a może i dała tym samym kamieniem w twarz, by otrząsnąć cię z tych całkowicie ci nieprzystających dyrdymałów. Nie wiem, czy to wina twojego młodego wieku, niedoświadczenia życiowego, a może własnej celowej lekkomyślności, ale przypominasz mi mojego ojca, który pomimo mrożących krew w żyłach bezeceństw rozgrywających się pod dachem jego domu, wciąż spogląda na Laidan z tą samą niegasnącą, szczenięcą miłością.
- Stanowczo zbyt wysoko dla pana, panie Selwyn – odpowiadam swobodnie, niewzruszona twoją reakcją na moją uwagę. Nie dostrzegasz, jakie dzielą nas różnice? Jesteśmy jak ogień i woda, a raczej ogień i skała. Nasze rody nigdy nie powinny się połączyć, wszak kamień nie ugnie się zbyt łatwo przed płomieniami. Przepaść jest zbyt wielka, byśmy mogli kiedykolwiek tworzyć choćby zgodne małżeństwo, w taki sam sztuczny sposób uśmiechające się na Sabatach i mniejszych bankietach. Jesteś zbyt linearny, w przeciwieństwie do mnie spoglądasz na wszystkich bez poczucia wyższości, jakbyś był jednym z tych śmiertelników, wiecznie gdzieś śpieszących, nieznających w swoim życiu ani odrobiny magii. Nawet wieczna banicja poprzez przełamanie zaklęciem różdżki, nie stanowiłaby dla ciebie wielkiej kary. Dlatego, aż do dnia ślubu, do którego przecież nie dopuszczę, będę usilnie odwodzić cię od tego stanięcia przed ołtarzem, nawet jeśli musiałabym przelać krew krążącą w moich żyłach, aż do ostatniej kropli.
Szokujesz mnie, Alexandrze. Moment zaskoczenia sprawia, że nie wyrywam ręki z twojego uścisku, którym zatrzymujesz mnie przy sobie, gdy padają słowa raniące twoją nową towarzyszkę. Czujesz ciepło bijące przez moją skórę? Ty to robisz – w ostatnim okresie jesteś powodem wszystkich szargających mną emocji. Choć to miła odmiana od kontaktów z Samaelem, nie jest to jednak gorąc pełnego pasji uniesienia, a żywej nienawiści, której nie będziesz w stanie ugasić nawet za pomocy wiążącej obrączki wciśniętej bez mojej zgody na palec. Nasze ostatnie spotkanie dodaje ci pewności siebie, powinnam to wyczuć w tonie listów, które do mnie wysłałeś, a które, po przeczytaniu, natychmiast pochłonął ogień w kominku. Patrzę z obrzydzeniem na twoją dłoń, którą zacisnąłeś na moim nadgarstku, choć nie jesteś brutalny, to jednak mimo wszystko zatrzymujesz mnie siłą przy sobie, by wypowiedzieć słowa, które, wbrew twym oczekiwaniom, nie budzą we mnie skrajnych emocji, wstydu, który powinnam odczuwać po tak bezceremonialnym występie nietaktu.
- Już mi rozkazujesz? Kto by pomyślał, Selwyn. Nie jestem twoją żoną, byś mógł swobodnie to czynić – syczę wprost do twojego ucha, tak że słowa pozostają tylko do twojej wiadomości. Równie prywatne jak słodkie czułości szeptane przez parę kochanków, choć nie ma w nich ni krzty czułości. - A teraz mnie puść, inaczej zacznę krzyczeć – kończę już sympatyczniejszym tonem, pod którym ukrywam groźbę. Wiem, że nie chcesz scen wśród tłumu arystokratów i innego plebsu, dlatego mnie uwolnisz, by uniknąć niepotrzebnej uwagi, która i tak w nadmiarze koncentruje się na twojej osobie. Rozluźnij uchwyt, nie będę zabierać ci więcej czasu, byś mógł wrócić do swojej rudowłosej towarzyszki i opowiedzieć jej, jaki to podły czeka na ciebie los ze swoją narzeczoną. Nie wątpię, mój drogi, że przez krótką chwilę będziesz mógł utopić swoje smutki w tej dzieweczce. A teraz mnie puść, jeszcze tego brakowało, by jakiś narwany reporter uwiecznił nas razem na zdjęciu, przez co przedwcześnie powiązaliby nasze osoby. Zdaję się nie widzieć twojego strapienia i zakłopotania, nieważne jak bardzo byłyby widoczne. I w moim spojrzeniu zamiast nuty zmieszania za swoje zachowanie, możesz zobaczyć tylko palącą złość, która nie słabnie nawet w momencie, gdy proponujesz mi spotkanie na osobności. Prycham cicho, wyrywając dłoń, na której rozluźniłeś ucisk. Dość już na ciebie straciłam czasu zarówno teraz, jak i podczas rodzinnego obiadu wyczerpałeś płytkie limity mojej cierpliwości. Odwracam się na pięcie, pozostawiając ciebie i Lyrę bez słowa pożegnania. Gdy Soren dopada mojego boku, pozwalam mu na zaciśnięcie naszych dłoni. W końcu mamy szansę na oddalenie się i ocalenie pierwszego dnia festiwalu, z którego być może na nowo spróbujemy czerpać niezmąconą niczym radość.
| zt dla Allison i Sorena
- Stanowczo zbyt wysoko dla pana, panie Selwyn – odpowiadam swobodnie, niewzruszona twoją reakcją na moją uwagę. Nie dostrzegasz, jakie dzielą nas różnice? Jesteśmy jak ogień i woda, a raczej ogień i skała. Nasze rody nigdy nie powinny się połączyć, wszak kamień nie ugnie się zbyt łatwo przed płomieniami. Przepaść jest zbyt wielka, byśmy mogli kiedykolwiek tworzyć choćby zgodne małżeństwo, w taki sam sztuczny sposób uśmiechające się na Sabatach i mniejszych bankietach. Jesteś zbyt linearny, w przeciwieństwie do mnie spoglądasz na wszystkich bez poczucia wyższości, jakbyś był jednym z tych śmiertelników, wiecznie gdzieś śpieszących, nieznających w swoim życiu ani odrobiny magii. Nawet wieczna banicja poprzez przełamanie zaklęciem różdżki, nie stanowiłaby dla ciebie wielkiej kary. Dlatego, aż do dnia ślubu, do którego przecież nie dopuszczę, będę usilnie odwodzić cię od tego stanięcia przed ołtarzem, nawet jeśli musiałabym przelać krew krążącą w moich żyłach, aż do ostatniej kropli.
Szokujesz mnie, Alexandrze. Moment zaskoczenia sprawia, że nie wyrywam ręki z twojego uścisku, którym zatrzymujesz mnie przy sobie, gdy padają słowa raniące twoją nową towarzyszkę. Czujesz ciepło bijące przez moją skórę? Ty to robisz – w ostatnim okresie jesteś powodem wszystkich szargających mną emocji. Choć to miła odmiana od kontaktów z Samaelem, nie jest to jednak gorąc pełnego pasji uniesienia, a żywej nienawiści, której nie będziesz w stanie ugasić nawet za pomocy wiążącej obrączki wciśniętej bez mojej zgody na palec. Nasze ostatnie spotkanie dodaje ci pewności siebie, powinnam to wyczuć w tonie listów, które do mnie wysłałeś, a które, po przeczytaniu, natychmiast pochłonął ogień w kominku. Patrzę z obrzydzeniem na twoją dłoń, którą zacisnąłeś na moim nadgarstku, choć nie jesteś brutalny, to jednak mimo wszystko zatrzymujesz mnie siłą przy sobie, by wypowiedzieć słowa, które, wbrew twym oczekiwaniom, nie budzą we mnie skrajnych emocji, wstydu, który powinnam odczuwać po tak bezceremonialnym występie nietaktu.
- Już mi rozkazujesz? Kto by pomyślał, Selwyn. Nie jestem twoją żoną, byś mógł swobodnie to czynić – syczę wprost do twojego ucha, tak że słowa pozostają tylko do twojej wiadomości. Równie prywatne jak słodkie czułości szeptane przez parę kochanków, choć nie ma w nich ni krzty czułości. - A teraz mnie puść, inaczej zacznę krzyczeć – kończę już sympatyczniejszym tonem, pod którym ukrywam groźbę. Wiem, że nie chcesz scen wśród tłumu arystokratów i innego plebsu, dlatego mnie uwolnisz, by uniknąć niepotrzebnej uwagi, która i tak w nadmiarze koncentruje się na twojej osobie. Rozluźnij uchwyt, nie będę zabierać ci więcej czasu, byś mógł wrócić do swojej rudowłosej towarzyszki i opowiedzieć jej, jaki to podły czeka na ciebie los ze swoją narzeczoną. Nie wątpię, mój drogi, że przez krótką chwilę będziesz mógł utopić swoje smutki w tej dzieweczce. A teraz mnie puść, jeszcze tego brakowało, by jakiś narwany reporter uwiecznił nas razem na zdjęciu, przez co przedwcześnie powiązaliby nasze osoby. Zdaję się nie widzieć twojego strapienia i zakłopotania, nieważne jak bardzo byłyby widoczne. I w moim spojrzeniu zamiast nuty zmieszania za swoje zachowanie, możesz zobaczyć tylko palącą złość, która nie słabnie nawet w momencie, gdy proponujesz mi spotkanie na osobności. Prycham cicho, wyrywając dłoń, na której rozluźniłeś ucisk. Dość już na ciebie straciłam czasu zarówno teraz, jak i podczas rodzinnego obiadu wyczerpałeś płytkie limity mojej cierpliwości. Odwracam się na pięcie, pozostawiając ciebie i Lyrę bez słowa pożegnania. Gdy Soren dopada mojego boku, pozwalam mu na zaciśnięcie naszych dłoni. W końcu mamy szansę na oddalenie się i ocalenie pierwszego dnia festiwalu, z którego być może na nowo spróbujemy czerpać niezmąconą niczym radość.
| zt dla Allison i Sorena
I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od blondynki nie odchodziło to sztywne poczucie dziwności sytuacji, które definitywnie przestraszyła ją w pewnym momencie. Nie miała pojęcia ciągle co pismak Proroka chciał tym zyskać i dlaczego zdecydował się na taki krok, tym bardziej, że on sam zdawał się nie rozumieć swoich powódek. Podejrzewała, że chciał ją zaskoczyć i podejmując lekkie ryzyko, w końcu to zakończyć i ją od siebie odtrącić. I może gdyby był odrobinę bardziej przekonującym aktorem, to by mu uwierzyła. Może nawet faktycznie by to zadziałało. Ale się zdradził.
I nawet mimo wykrycia jego własnego dyskomfortu w tym położeniu, ciągle był tu nieznany element, który nie pasował. Istniało tu ciągle coś, co wprowadzało obojga w niepokój. Jakaś obcość. Lovegood nigdy nie zadawała sobie trudu, by poznać tak naprawdę swojego przeciwnika, a teraz wydawało się to nieodzowne, by zrozumieć i... cóż, definitywnie nie pozwolić na coś takiego w przyszłości. Bo definitywnie jego dotyk nie należał do przyjemnych. Nie chodziło o fakturę jego dłoni, na niedelikatność uścisku, o samą bliskość (za którą nie przepadała przesadnie w miejscach publicznych), o ciepło bijące od jego ciała ani o fakt, że słyszała jego oddech na karku. Przeszkadzał jej sam fakt, że to był właśnie on. Pchała w swoje myśli wrażenie obrzydzenia, bycia brudnym i totalnego pogwałcenia jej osoby, mimo że wcale nie miała odruchów wymiotnych ani jego dotyk nie sprawił, że jej higiena się obniżyła. Po prostu sam fakt, że ktoś odważył się działać wbrew jej woli... był tak drażniąco irytujący, że była gotowa dostać szału. A mimo to, ta abstrakcja sytuacji i ich wyrwane od rzeczywistości nastroje były jakby... przytłumione. Jakby fizyczny kontakt sprawił, że w obu przygasł płomień nienawiści. Selina miała wrażenie zmęczenia i nie marzyła o niczym innym jak tym, by Krueger po prostu zniknął. Bo nie cierpiała tego chaosu we własnej głowie.
Niemiec dał jej się poznać w tych kilku krótkich chwilach bardziej niżby chciał i o wiele bardziej, niż ona sama by chciała. A zwłaszcza, że to samo zdarzyło się w drugą stronę, zupełnie mimowolnie. Oboje pokazali sobie skrawek własnej, kompletnie intymnej twarzy i nie mieli pojęcia co zrobić z tymi informacjami, jakby sparaliżowani.
-Oszalałeś, Krueger.-stwierdziła z dosadnością na jego słowa. Choć kolejne przyniosły jej niejaką ulgę. Ona też nie chciałaby tego przeżywać.-To jak oswajanie drapieżnika z roślinożercą. Albo próba przestawienia dwóch mięsożerców na rośliny. Prędzej jedno drugie pożre.-stwierdziła, krzywiąc się lekko. Ale on nie mógł tego zobaczyć.
Okazało się, że naczelnym pragnieniem tego osobnika był spokój. Nie lubił, gdy ktoś mu mącił wodę w sadzawce. Ale jednak, zamiast uniknąć konfliktu i się usunąć, sam nie tylko dał się sprowokować, ale też kontynuował atak.
Dla niej zawsze jedynym wyjściem z sytuacji było wywalczenie sobie go. W ten lub inny sposób. Poza tym była furiatką. Osobą tak podatną na bodźce, że ciężko było jej usiedzieć w miejscu. Spoczynek czy niezachwianie były niezwykle ulotne w jej przypadku. Nie potrafiła zastosować reguł, które aplikował sam zainteresowany. Więc gdy tylko zobaczyła furtkę, uciekła do znanych sobie metod.
-Ja ją cały czas trzymam w ręce, Krueger. Chcesz się przetestować kto będzie szybszy?-zapytała, zirytowana jego uwagą. Mimo tego nie wykonała żadnego ruchu, zaciskając wyłącznie usta.
Gdy w końcu jego dłonie straciły kontakt z jej skórą, początkowy szok i ciągłe wrażenie obecności przytrzymały ją w miejscu, mimo że miała ochotę ruszyć jak torpeda. Dopiero jego słowa popchnęły ją do zrobienia kroku do przodu. Chciała rozetrzeć ramiona, które kompletnie zdrętwiały od ciągłego napięcia. Miała też przemożną chęć odwrócenia się i przyłożenia mu w twarz. Ale jedyne, co zrobiła, to odwróciła nieco głowę do tyłu, nawet nie zadając sobie trudu, by na niego spojrzeć.
-Nie waż się więcej tego powtórzyć, Krueger. Bo uwierz mi, że pożałujesz.-powinna wycedzić gniewnie te słowa, a jednak z jej gardła wydobył się oznajmiający, choć raczej twardy ton.
Nie kłamała. Następnym razem byłaby gotowa. I zdecydowanie rozwścieczona, jeżeli dałaby się drugi raz złapać na to samo. I nie mogła nie ulec myśli, że sama też raczej niechętnie spotkałaby dziennikarza na swojej drodze ponownie. Nie byłaby nawet pewna czy odezwałaby się do niego choć słowem poza zmiażdżeniem go pod własnym wzrokiem.
Po wypowiedzeniu czego chciała, ruszyła szybkim krokiem przed siebie, nawet nie obracając się do tyłu czy czekając na odpowiedź. Kierowała się w stronę plaży. Miała zamiar zmyć z siebie jego ślady w zimnej wodzie, ignorując fakt, że przemoczona biała sukienka nie była najlepszym strojem do pływania. I tak powoli dzień się kończył, więc będzie mogła wyschnąć przy ognisku, a potem zapomnieć o Danielu Kruegerze i ich niefortunnym spotkaniu, tańcząc wokół płomieni i pozbywając się wspomnień o nim wraz z potem.
/zt
I nawet mimo wykrycia jego własnego dyskomfortu w tym położeniu, ciągle był tu nieznany element, który nie pasował. Istniało tu ciągle coś, co wprowadzało obojga w niepokój. Jakaś obcość. Lovegood nigdy nie zadawała sobie trudu, by poznać tak naprawdę swojego przeciwnika, a teraz wydawało się to nieodzowne, by zrozumieć i... cóż, definitywnie nie pozwolić na coś takiego w przyszłości. Bo definitywnie jego dotyk nie należał do przyjemnych. Nie chodziło o fakturę jego dłoni, na niedelikatność uścisku, o samą bliskość (za którą nie przepadała przesadnie w miejscach publicznych), o ciepło bijące od jego ciała ani o fakt, że słyszała jego oddech na karku. Przeszkadzał jej sam fakt, że to był właśnie on. Pchała w swoje myśli wrażenie obrzydzenia, bycia brudnym i totalnego pogwałcenia jej osoby, mimo że wcale nie miała odruchów wymiotnych ani jego dotyk nie sprawił, że jej higiena się obniżyła. Po prostu sam fakt, że ktoś odważył się działać wbrew jej woli... był tak drażniąco irytujący, że była gotowa dostać szału. A mimo to, ta abstrakcja sytuacji i ich wyrwane od rzeczywistości nastroje były jakby... przytłumione. Jakby fizyczny kontakt sprawił, że w obu przygasł płomień nienawiści. Selina miała wrażenie zmęczenia i nie marzyła o niczym innym jak tym, by Krueger po prostu zniknął. Bo nie cierpiała tego chaosu we własnej głowie.
Niemiec dał jej się poznać w tych kilku krótkich chwilach bardziej niżby chciał i o wiele bardziej, niż ona sama by chciała. A zwłaszcza, że to samo zdarzyło się w drugą stronę, zupełnie mimowolnie. Oboje pokazali sobie skrawek własnej, kompletnie intymnej twarzy i nie mieli pojęcia co zrobić z tymi informacjami, jakby sparaliżowani.
-Oszalałeś, Krueger.-stwierdziła z dosadnością na jego słowa. Choć kolejne przyniosły jej niejaką ulgę. Ona też nie chciałaby tego przeżywać.-To jak oswajanie drapieżnika z roślinożercą. Albo próba przestawienia dwóch mięsożerców na rośliny. Prędzej jedno drugie pożre.-stwierdziła, krzywiąc się lekko. Ale on nie mógł tego zobaczyć.
Okazało się, że naczelnym pragnieniem tego osobnika był spokój. Nie lubił, gdy ktoś mu mącił wodę w sadzawce. Ale jednak, zamiast uniknąć konfliktu i się usunąć, sam nie tylko dał się sprowokować, ale też kontynuował atak.
Dla niej zawsze jedynym wyjściem z sytuacji było wywalczenie sobie go. W ten lub inny sposób. Poza tym była furiatką. Osobą tak podatną na bodźce, że ciężko było jej usiedzieć w miejscu. Spoczynek czy niezachwianie były niezwykle ulotne w jej przypadku. Nie potrafiła zastosować reguł, które aplikował sam zainteresowany. Więc gdy tylko zobaczyła furtkę, uciekła do znanych sobie metod.
-Ja ją cały czas trzymam w ręce, Krueger. Chcesz się przetestować kto będzie szybszy?-zapytała, zirytowana jego uwagą. Mimo tego nie wykonała żadnego ruchu, zaciskając wyłącznie usta.
Gdy w końcu jego dłonie straciły kontakt z jej skórą, początkowy szok i ciągłe wrażenie obecności przytrzymały ją w miejscu, mimo że miała ochotę ruszyć jak torpeda. Dopiero jego słowa popchnęły ją do zrobienia kroku do przodu. Chciała rozetrzeć ramiona, które kompletnie zdrętwiały od ciągłego napięcia. Miała też przemożną chęć odwrócenia się i przyłożenia mu w twarz. Ale jedyne, co zrobiła, to odwróciła nieco głowę do tyłu, nawet nie zadając sobie trudu, by na niego spojrzeć.
-Nie waż się więcej tego powtórzyć, Krueger. Bo uwierz mi, że pożałujesz.-powinna wycedzić gniewnie te słowa, a jednak z jej gardła wydobył się oznajmiający, choć raczej twardy ton.
Nie kłamała. Następnym razem byłaby gotowa. I zdecydowanie rozwścieczona, jeżeli dałaby się drugi raz złapać na to samo. I nie mogła nie ulec myśli, że sama też raczej niechętnie spotkałaby dziennikarza na swojej drodze ponownie. Nie byłaby nawet pewna czy odezwałaby się do niego choć słowem poza zmiażdżeniem go pod własnym wzrokiem.
Po wypowiedzeniu czego chciała, ruszyła szybkim krokiem przed siebie, nawet nie obracając się do tyłu czy czekając na odpowiedź. Kierowała się w stronę plaży. Miała zamiar zmyć z siebie jego ślady w zimnej wodzie, ignorując fakt, że przemoczona biała sukienka nie była najlepszym strojem do pływania. I tak powoli dzień się kończył, więc będzie mogła wyschnąć przy ognisku, a potem zapomnieć o Danielu Kruegerze i ich niefortunnym spotkaniu, tańcząc wokół płomieni i pozbywając się wspomnień o nim wraz z potem.
/zt
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zdawał sobie sprawę, jak żałośnie wypadał, stojąc głupio i bez wyraźnego celu pośród reszty aktorów i aktoreczek, odgrywających swoje role w tym banalnym, podniebnym teatrzyku. Jak zagubiony dzieciak, który znalazł się nagle na samym środku sceny, nie mając zielonego pojęcia, co tam robił; wszystko dookoła wydawało się jakby znajome, ale jednocześnie obce, a on nie miał pojęcia, czy powinien improwizować, czy po prostu zeskoczyć z podwyższenia, porzucając światło reflektorów na rzecz kryjącej się w cieniu widowni. W międzyczasie trwał w zawieszeniu; w chwili, która ciągnęła się już od lat chyba trzynastu, jeżeli nie od samych narodzin. A on miotał się w tę i z powrotem, mylił dialogi, mieszał wątki i coraz bardziej pogrążał się w tym niekończącym się schemacie ucieczek i powrotów, ucieczek i powrotów.
Problem polegał na tym, że wciąż naiwnie i wbrew wszelkiemu rozsądkowi liczył na to, że mógł być jednocześnie i tam, i tutaj. Stać na granicy, być wszędzie i nigdzie, w swoim arystokratycznym zaślepieniu nie zauważając, że przecież nie istniało żadne pomiędzy. Była tylko scena i widownia, czasami odgrodzone od siebie grubą kurtyną, czasami nie oddzielone niczym za wyjątkiem różnicy w oświetleniu, ale egzystujące osobno, na całkowicie różnych poziomach. Zeskoczenie w dół było proste – co najwyżej karkołomne – ale wdrapanie się z powrotem już niemal niemożliwe.
Co on, kurwa, robił pod tym drzewem?
- Nigdy cię o to nie prosiłem – odpowiedział sucho, nie patrząc na Wrighta i udając nagłe zainteresowanie zajętym własnymi sprawami tłumem; bojąc się, że w twarzy mężczyzny zobaczy odbicie krążących mu po głowie myśli. Nie chciał, żeby jego przyjaciel kiedykolwiek stał się częścią tego wszystkiego; nie chciał tego ze względu na niego, i ze względu na samego siebie, bo to właśnie te różnice przyciągnęły ich do siebie i skierowały na samotną wyprawę przeciwko światu. Światu, który tak zaborczo się o niego upominał, i któremu wciąż nie potrafił się oprzeć, jak ostatni idiota omamiony głęboko wrytą w umysł prawdą; krew jest gęstsza niż woda?
Podniósł wzrok dopiero w odpowiedzi na następne słowa, czy może – na ich ostrzejszy wydźwięk, pierwszą rysę na idealnie gładkiej tafli obojętności, ale nie odpowiedział od razu. Wyuczona twardą ręką ojca umiejętność trzymania języka za zębami okazywała się właśnie wyjątkowo przydatna, powstrzymując cisnące mu się na usta: żeby było jak dawniej, które byłoby co prawda idealnym podsumowaniem jego żałosnego, solowego występu, ale prędzej by umarł, niż się do tego przyznał. Z drugiej strony – nie wiedział, czy to wymowne milczenie miało w ogóle jakikolwiek sens; czuł się dziwnie przezroczysty i nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że ciemne oczy Benjamina miały magiczną moc przenikania przez każdą bzdurę, którą wypowiedział, i każdą myśl, którą umiejętnie zataił.
- Szczerze? Nie wiem – rzucił, z wyraźnie brzmiącą w głosie (jeszcze nie podniesionym, ale już nie ściszonym) złością, która zdziwiła jego samego. – Wszystkiego. Może być w tej kolejności. Możesz nawet przypierdolić mi tutaj, Prewettowie będą zachwyceni, jeśli wdam się w bójkę na ich imprezie, będą o tym opowiadać do Bożego Narodzenia. – Chyba ogarniało go szaleństwo, bo ta wizja rozbawiła go na tyle, że kącik ust drgnął mu lekko, zatrzymany w miejscu jedynie dzięki wyrobionej przez lata samokontroli. – Na kogo ty jesteś zły, Wright? – zapytał moment później, już ciszej. – Na mnie? Czy na siebie? Nie zmuszałem cię, żebyś kłamał razem ze mną.
Problem polegał na tym, że wciąż naiwnie i wbrew wszelkiemu rozsądkowi liczył na to, że mógł być jednocześnie i tam, i tutaj. Stać na granicy, być wszędzie i nigdzie, w swoim arystokratycznym zaślepieniu nie zauważając, że przecież nie istniało żadne pomiędzy. Była tylko scena i widownia, czasami odgrodzone od siebie grubą kurtyną, czasami nie oddzielone niczym za wyjątkiem różnicy w oświetleniu, ale egzystujące osobno, na całkowicie różnych poziomach. Zeskoczenie w dół było proste – co najwyżej karkołomne – ale wdrapanie się z powrotem już niemal niemożliwe.
Co on, kurwa, robił pod tym drzewem?
- Nigdy cię o to nie prosiłem – odpowiedział sucho, nie patrząc na Wrighta i udając nagłe zainteresowanie zajętym własnymi sprawami tłumem; bojąc się, że w twarzy mężczyzny zobaczy odbicie krążących mu po głowie myśli. Nie chciał, żeby jego przyjaciel kiedykolwiek stał się częścią tego wszystkiego; nie chciał tego ze względu na niego, i ze względu na samego siebie, bo to właśnie te różnice przyciągnęły ich do siebie i skierowały na samotną wyprawę przeciwko światu. Światu, który tak zaborczo się o niego upominał, i któremu wciąż nie potrafił się oprzeć, jak ostatni idiota omamiony głęboko wrytą w umysł prawdą; krew jest gęstsza niż woda?
Podniósł wzrok dopiero w odpowiedzi na następne słowa, czy może – na ich ostrzejszy wydźwięk, pierwszą rysę na idealnie gładkiej tafli obojętności, ale nie odpowiedział od razu. Wyuczona twardą ręką ojca umiejętność trzymania języka za zębami okazywała się właśnie wyjątkowo przydatna, powstrzymując cisnące mu się na usta: żeby było jak dawniej, które byłoby co prawda idealnym podsumowaniem jego żałosnego, solowego występu, ale prędzej by umarł, niż się do tego przyznał. Z drugiej strony – nie wiedział, czy to wymowne milczenie miało w ogóle jakikolwiek sens; czuł się dziwnie przezroczysty i nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że ciemne oczy Benjamina miały magiczną moc przenikania przez każdą bzdurę, którą wypowiedział, i każdą myśl, którą umiejętnie zataił.
- Szczerze? Nie wiem – rzucił, z wyraźnie brzmiącą w głosie (jeszcze nie podniesionym, ale już nie ściszonym) złością, która zdziwiła jego samego. – Wszystkiego. Może być w tej kolejności. Możesz nawet przypierdolić mi tutaj, Prewettowie będą zachwyceni, jeśli wdam się w bójkę na ich imprezie, będą o tym opowiadać do Bożego Narodzenia. – Chyba ogarniało go szaleństwo, bo ta wizja rozbawiła go na tyle, że kącik ust drgnął mu lekko, zatrzymany w miejscu jedynie dzięki wyrobionej przez lata samokontroli. – Na kogo ty jesteś zły, Wright? – zapytał moment później, już ciszej. – Na mnie? Czy na siebie? Nie zmuszałem cię, żebyś kłamał razem ze mną.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Czego pragną kobiety nigdy nie stanowiło dla niego żadnej tajemnicy i po części dlatego tak bardzo pogardzał słabszą płcią. Były one do cna przewidywalne, chyba że zdążyły wykazywać już swoje tendencje do szaleństwa – i nie miał tu na myśli radosnych wariacji czy właściwego raczej mężczyznom zatraceniu się w przyjemnościach życia, a problemy natury psychicznej. Niewiasty zdaje się posiadały genetyczne uwarunkowania do histerii oraz popadaniu w depresję, a także do niepomiernie irytującej Avery’ego głupoty. Wszelki czas spędzony na rozmowie z nimi uważał zatem za czas stracony; nie tylko nie poszerzał wówczas swoich horyzontów, ale i musiał zniżać się do intelektualnego poziomu swych towarzyszek. Jak mógłby dywagować pośród dam o kwestiach istotnych, kiedy dla nich nierozwiązaną zagadką pozostawała jasność męskich umysłów? Linette nie stanowiła żadnego wyjątku. Wybrał ją na chybił-trafił spośród licznych istotek, nieporadnie się do niego wdzięczących i niezdarnie okazujących mu swoje wdzięki. Zabawne, iż te wszystkie biedne dziewczątka do niego lgnęły, jakby miał okazać się ich wymarzonym księciem z bajki. Nic bardziej mylnego, lecz Samael zachowywał pozory, niezbędne przecież do tego całego teatrzyku, w którym ludzie byli raczej marnymi aktorzynami, nieustannie zapominającymi tekstu i szukającymi pomocy u dwulicowych suflerów, zmieniających go wedle własnego uznania.
Panna Greengrass nie odbiegała zbytnio od niewieścich standardów – może cechowała się nieco większą śmiałością od przekrojowego dziewczęcia, co sprawiało, iż miał niezmierną ochotę ją utemperować. Ciekawe, czy Perseus byłby mu za to wdzięczny, gdyby oddał mu ją już całkiem odchowaną i wyuczoną odpowiedniego zachowania, czy raczej poczułby złość, iż jego ominęła ta przyjemność? Avery wszakże nie potrzebował się zastanawiać, ponieważ zdanie kuzyna nie interesowało go wcale. Linette zaś – jak najbardziej. Świetnie nadawała się na chwilową zabaweczkę, którą mógłby rozpalić w kilka minut i zostawić pełną wątpliwości, czy oddawanie serca Perseusowi jest aby na pewno właściwym krokiem. Miał spore pole do manewru, zważywszy iż bawili się razem na festiwalu miłości, a to słowo zawsze działało na kobiety. Zarumienione lico dziewczęcia tylko utwierdziło go w przekonaniu, iż postępuje jak najbardziej słusznie. Komplementy, umizgi, słodka gra wstępna zwieńczona omdleniem w ramionach – taki finał przewidywał i takiego pragnął, muskając lekko, niby przypadkiem talię Linette. Uśmiechał się przy tym szarmancko, aby nie miała wątpliwości, iż było to działanie zupełnie niezamierzone.
-Samaelu – poprawił, choć taką formę zwracania się do siebie przyjmował jedynie z ust własnej matki – a panienka powinna cenić się wyżej – dodał enigmatycznie. Trzydzieści sykli będzie akurat?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie popadam chyba w żadną histerię albo w depresję, chociaż w sumie to nie wiem. Jak byłam mała to mnie zabrali kiedyś do psychoanalityka, bo widziałam różne rzeczy w lustrze. Później, według zaleceń, kupili mi psa i przestałam widzieć te różne twarze prócz swojej w lustrze. Albo może pozbyłam się tego strasznego czegoś jak zaczęłam przyjaźnić się z Venus i spędzać z nią wiele czas. Chyba w tym chodziło o to, że czułam się samotna i wymyślałam sobie różne rzeczy, ale nie wiem. Wydaje mi się, że naprawdę je widziałam i czasem nawet teraz boję się patrzeć w swojego odbicie, żeby za mną się nikt nie pojawił. Wiesz, że to straszne? Chociaż pewnie nie wiesz, ale znasz się na rzeczy i na pewno byś mnie uleczył z tego.
Rada też jestem, że nie muszę do ciebie mówić pan. To takie uwłaszczające trochę, ale może tak sądzę, bo w swojej głowie żyję w jakimś rynsztoku, a tam wcale nie mówimy do siebie tak ładnie i właściwie to nie używamy żadnych zwrotów grzecznościowych. Może też dlatego tak dobrze mi się rozmawiało z Patem w „Piórkach Feniksa” (nie wnikaj jednak w to, dlaczego się tam znalazłam no i nie mów nic Persowi!) - on nie mówi do mnie sztywno jak mnie mama z tatą nauczyli. Ile to ja w dzieciństwie klapsów od guwernantki dostałam za swój język! Myślę (ale nic w sumie o tobie nie wiem, więc się mylę strasznie, choć pojęcia bladego o tym nie mam), że nie dałbyś więc rady mnie utemperować, patrz nawet jak z wielką swobodą przechodzę do mówienia do ciebie na ty.
- Cieszy mnie niezmiernie, że pozbywamy się tej sztywnej otoczki – patrz, zaraz zacznę do ciebie mówić językiem rynsztoku. - Och – ocham tak sobie jak zwykle, bo mi chyba tak zostało odkąd Pers mnie pocałował w tak piękny sposób i och mi się wyrwało z ust mych. - Według mojego pracodawcy moja godzina jest warta tyle, że mogłabym kupić jedną kostkę mydła. Chociaż chyba już dawno temu powinnam ją zmienić, bo wydaje mi się, że zasługuję na co najmniej trzy – wzdycham sobie, opowiadając ci historię moje życia.
Dla ciebie mój czas jest darmowy to schowaj sobie te marne grosiwa. W twoim przypadku to jestem tańsza niż te dziweczki z „Wenus”. Nie wiem ile one biorą i tak właściwie to się dowiedziałam jakiś czas temu o innej działalności mojego byłego prawie narzeczonego, ale pewnie biorą mało skoro on nimi dowodzi.
Rada też jestem, że nie muszę do ciebie mówić pan. To takie uwłaszczające trochę, ale może tak sądzę, bo w swojej głowie żyję w jakimś rynsztoku, a tam wcale nie mówimy do siebie tak ładnie i właściwie to nie używamy żadnych zwrotów grzecznościowych. Może też dlatego tak dobrze mi się rozmawiało z Patem w „Piórkach Feniksa” (nie wnikaj jednak w to, dlaczego się tam znalazłam no i nie mów nic Persowi!) - on nie mówi do mnie sztywno jak mnie mama z tatą nauczyli. Ile to ja w dzieciństwie klapsów od guwernantki dostałam za swój język! Myślę (ale nic w sumie o tobie nie wiem, więc się mylę strasznie, choć pojęcia bladego o tym nie mam), że nie dałbyś więc rady mnie utemperować, patrz nawet jak z wielką swobodą przechodzę do mówienia do ciebie na ty.
- Cieszy mnie niezmiernie, że pozbywamy się tej sztywnej otoczki – patrz, zaraz zacznę do ciebie mówić językiem rynsztoku. - Och – ocham tak sobie jak zwykle, bo mi chyba tak zostało odkąd Pers mnie pocałował w tak piękny sposób i och mi się wyrwało z ust mych. - Według mojego pracodawcy moja godzina jest warta tyle, że mogłabym kupić jedną kostkę mydła. Chociaż chyba już dawno temu powinnam ją zmienić, bo wydaje mi się, że zasługuję na co najmniej trzy – wzdycham sobie, opowiadając ci historię moje życia.
Dla ciebie mój czas jest darmowy to schowaj sobie te marne grosiwa. W twoim przypadku to jestem tańsza niż te dziweczki z „Wenus”. Nie wiem ile one biorą i tak właściwie to się dowiedziałam jakiś czas temu o innej działalności mojego byłego prawie narzeczonego, ale pewnie biorą mało skoro on nimi dowodzi.
Obecność Percivala zazwyczaj pomagała mu w ułożeniu myśli w logiczną całość. Przy nim każda trudność okazywała się błahostką, każdy karkołomny plan wyzwaniem a każda słabość – czymś, co go paradoksalnie umacniało. Dociekanie, dlaczego akurat Nott ma na niego tak zbawienny wpływ, spełzało zazwyczaj na niczym. Nie potrafił ubrać w słowa zawiłości emocji, jakie przejmowały nad nim kontrolę, ba, nawet nie chciał się nad tym zastanawiać, instynktownie przeczuwając, że może chodzić o to, czego najbardziej się obawiał. I co – tak zupełnie przy okazji – mogło zniszczyć całe jego życie. Cóż, wykazywał się niezwykłą naiwnością, bo pomimo ostrożności, pomimo zaciskania warg wtedy, kiedy na usta cisnęły mu się szczere wyznania, i tak całą misternie budowaną emocjonalnie konstrukcję trafił szlag. Zaufanie, wierność, przywiązanie, jakie budował przez lata, ustanawiając Percivala podstawą swego zdrowia psychicznego, runęły widowiskowo w chwili, w której Nott odkrywał przed nim swoje podłe tchórzostwo. Powracając do lalkarskiej kariery, a marionetką był przecież i śliczną i wdzięczną, tańcząc tak, jak zachciała jego rodzina. Potrafił podśmiechiwać się z wymuskanego Tristana i rechotać z opowieści Weasley’a, ale tamci przyjaciele należeli do innej kategorii. Z perspektywy czasu – lepszej kategorii. Bez złamanego serca, bez spalonej ziemi, bez tych durnowatych, uczuciowych katastrof. Już wolałby, żeby Percival potraktował go bolesnym Niewybaczalnym. To może wywołałoby w Benjaminie zdrową, mściwą reakcję; może wtedy mógłby unieść na Percivala różdżkę i całkowicie wyrzucić go ze swojego życia, bo teraz tego nie potrafił.
Ciągle tkwił pod tym drzewem, ciągle wpatrywał się w jego oczy, ciągle wysłuchiwał tych sentymentalnych głupot, odpowiadając na nie równie głupkowato. Jak z taniego romansu, jakie czytywała jego matka, marząc o tym, by jej syn przyprowadził kiedyś do domu uroczą panienkę. W pewien sposób Percy wpisywał się w ten słodki obrazek, będąc najbardziej skomplikowanym rozdziałem jego życia. Nawet z Hattie – skomplikowaną, szaloną, rozemocjonowaną – było prościej. Tamto uczucie miało początek, miało koniec, było akceptowane przez społeczeństwo i w jakiś pokręcony sposób uporządkowane. Kochał ją, nienawidził, cierpiał przez nią, ale te emocje potrafił nazwać i naprawdę poczuć, pozwalając im potem przeminąć (lub skumulować się do granic żałosności). Paradoksalnie miłość do mężczyzny, z natury logicznego i banalnego w obsłudze, zamieniała najprostsze myśli w groźny labirynt, w którym ponownie się gubił.
Słuchał jego słów, naprawdę próbując ułożyć je w jakąś zgadzającą się ze sobą całość, ale narastająca irytacja nie pomagała w przyjmowaniu na chłodno takiej ilości bolesnych banałów. Nie przerywał mu, cierpliwie czekał, aż wyrzuci z siebie wszystko. Zareagował dopiero na jego ostatnie pytanie, śmiejąc się głośno: gorzko, wręcz wrogo, z wyraźnie słyszalnymi nutkami braku panowania nad sobą.
- Ty naprawdę sądzisz, że chodzi tylko o to kłamstwo? – spytał z jakimś bolesnym niedowierzaniem, przestając się śmiać dopiero po chwili, kiedy rechot zaczął zbliżać się niebezpiecznie blisko poziomu morderczej histerii. – Nie jestem zły. Jestem wkurwiony. I mam dość zabawy z niezdecydowanym pedałem, który sam nie wie, czego chce. Zacznij zachowywać się jak mężczyzna albo wracaj do swojego przegiętego życia, liżąc buty własnemu ojcu – warknął, a w jego głosie nie było słychać ani odrobiny wcześniejszej nostalgii czy też słabości. Miał zamiar pozostać na swoim terytorium, ale złość osiągnęła punkt krytyczny. Odwrócił się więc plecami z zamiarem jak najszybszego opuszczenia newralgicznej strefy, zanim zacznie wrzeszczeć i całkowicie zaprzedawać swoje męskie, obojętne ideały.
Ciągle tkwił pod tym drzewem, ciągle wpatrywał się w jego oczy, ciągle wysłuchiwał tych sentymentalnych głupot, odpowiadając na nie równie głupkowato. Jak z taniego romansu, jakie czytywała jego matka, marząc o tym, by jej syn przyprowadził kiedyś do domu uroczą panienkę. W pewien sposób Percy wpisywał się w ten słodki obrazek, będąc najbardziej skomplikowanym rozdziałem jego życia. Nawet z Hattie – skomplikowaną, szaloną, rozemocjonowaną – było prościej. Tamto uczucie miało początek, miało koniec, było akceptowane przez społeczeństwo i w jakiś pokręcony sposób uporządkowane. Kochał ją, nienawidził, cierpiał przez nią, ale te emocje potrafił nazwać i naprawdę poczuć, pozwalając im potem przeminąć (lub skumulować się do granic żałosności). Paradoksalnie miłość do mężczyzny, z natury logicznego i banalnego w obsłudze, zamieniała najprostsze myśli w groźny labirynt, w którym ponownie się gubił.
Słuchał jego słów, naprawdę próbując ułożyć je w jakąś zgadzającą się ze sobą całość, ale narastająca irytacja nie pomagała w przyjmowaniu na chłodno takiej ilości bolesnych banałów. Nie przerywał mu, cierpliwie czekał, aż wyrzuci z siebie wszystko. Zareagował dopiero na jego ostatnie pytanie, śmiejąc się głośno: gorzko, wręcz wrogo, z wyraźnie słyszalnymi nutkami braku panowania nad sobą.
- Ty naprawdę sądzisz, że chodzi tylko o to kłamstwo? – spytał z jakimś bolesnym niedowierzaniem, przestając się śmiać dopiero po chwili, kiedy rechot zaczął zbliżać się niebezpiecznie blisko poziomu morderczej histerii. – Nie jestem zły. Jestem wkurwiony. I mam dość zabawy z niezdecydowanym pedałem, który sam nie wie, czego chce. Zacznij zachowywać się jak mężczyzna albo wracaj do swojego przegiętego życia, liżąc buty własnemu ojcu – warknął, a w jego głosie nie było słychać ani odrobiny wcześniejszej nostalgii czy też słabości. Miał zamiar pozostać na swoim terytorium, ale złość osiągnęła punkt krytyczny. Odwrócił się więc plecami z zamiarem jak najszybszego opuszczenia newralgicznej strefy, zanim zacznie wrzeszczeć i całkowicie zaprzedawać swoje męskie, obojętne ideały.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bawił się przednie spacerując na łonie natury z pięknym, zarumienionym dziewczątkiem u swego boku. Setnie żałował, iż nie są sami na tej łące; chętnie oddał się słodkiej rozpuście pośród szumiących drzew, przy akompaniamencie dźwięcznej, acz odległej muzyki. Spuściłby na nich zasłonę chroniącą przed natrętnym wzrokiem niepożądanych obserwatorów i wydarł z pełnych usteczek Linette słodkie krzyki, z radością odbierając jej to, co tylko teoretycznie należało do niej – a w praktyce zostało już przyrzeczone Perseusowi. Defloracja była jednym z przyjemniejszych aspektów pierwszego zbliżenia z panną; bynajmniej nie w kategoriach przyjemności płynącej z samego aktu, ile ze świadomości wydarcia cnoty i pokalania niewinności. Biała sukienka mogłaby powrócić do szafy, czekając narodzin córki, która w przyszłości zapewne powieli błędy matki – determinizm społeczny działał, co Avery zdiagnozował na własnym przypadku.
Musiał jednakże się powstrzymywać, do czego zdążył się już przyzwyczaić. Latami powściągana chuć nie groziła, że wybuchnie testosteronem, rzucając się na każdą dziewicę w polu widzenia. Różnił się przecież diametralnie od Lestrange’a – i to nie tylko w tym względzie. Uśmiechał się zatem niezwykle uprzejmie, choć jego grymas wyrażał raczej umiarkowane politowanie wobec słów dziewczyny. Z najwyższą przyjemnością zrugałby ją za nie i zademonstrował, co sądzi o takowym wyrażaniu emocji i snuciu niedorzecznie długich elaboratów. Kobiece usta wszak nie do tego zostały przeznaczone. Rozsądnie jednak mniemał, iż nie powinien ku rozrywce zgromadzonych tu dżentelmenów dawać pokazów tresury. Wolałby zresztą zachować formę przynajmniej do wieczora, kiedy fantazje się urzeczywistnią, a on zapadnie się w ramionach matki. Nie kochali się jeszcze na łące – powinien podsunąć jej ten pomysł? Z ukosa zerknął na swą towarzyszkę, wyglądającą na lekko podchmieloną… może jednak nie byłoby w złym guście, gdyby zaproponował jej jeszcze większą intymność? Może zostałoby to zapomniane?
- Wkrótce będziemy rodziną – zauważył treściwie i przesunął badawczym spojrzeniem po jej licu, jakby zamierzał przeniknąć jej umysł (mógłby to zrobić) i nie ograniczać się tylko do sczytywania emocji i uczuć, pięknie malujących się na tle rumianych policzków. Gładko przełknął dziwaczne komentarze, nie odbiegające zbytnio standardem od innych, zwyczajnie infantylnych i głupiutkich uwag wygłaszanych przez inne kobiety, z którymi miał (nie)przyjemność obcować. Mierziła go niezwykle praca zarobkowa – powinna siedzieć w domu i rodzić dzieci – lecz zignorował ów fakt, nie zdradzając niechęci nawet drgnięciem pojedynczego mięśnia twarzy. Te skrupulatnie angażował w wyginanie warg w stonowanym półuśmiechu, kiedy otaczał dziewczę ramieniem, utrzymując ten konwencjonalny dystans wymagany na imprezach masowych.
-Twój czas przekuwałbym na perły i diamenty. Lub kieliszki Bordeaux, jeśli wolisz – rzekł aksamitnym tonem. W którym nie można było doszukać się pogardy, ukrywanej perfekcyjnie od samego początku ich wspólnego spaceru.
Musiał jednakże się powstrzymywać, do czego zdążył się już przyzwyczaić. Latami powściągana chuć nie groziła, że wybuchnie testosteronem, rzucając się na każdą dziewicę w polu widzenia. Różnił się przecież diametralnie od Lestrange’a – i to nie tylko w tym względzie. Uśmiechał się zatem niezwykle uprzejmie, choć jego grymas wyrażał raczej umiarkowane politowanie wobec słów dziewczyny. Z najwyższą przyjemnością zrugałby ją za nie i zademonstrował, co sądzi o takowym wyrażaniu emocji i snuciu niedorzecznie długich elaboratów. Kobiece usta wszak nie do tego zostały przeznaczone. Rozsądnie jednak mniemał, iż nie powinien ku rozrywce zgromadzonych tu dżentelmenów dawać pokazów tresury. Wolałby zresztą zachować formę przynajmniej do wieczora, kiedy fantazje się urzeczywistnią, a on zapadnie się w ramionach matki. Nie kochali się jeszcze na łące – powinien podsunąć jej ten pomysł? Z ukosa zerknął na swą towarzyszkę, wyglądającą na lekko podchmieloną… może jednak nie byłoby w złym guście, gdyby zaproponował jej jeszcze większą intymność? Może zostałoby to zapomniane?
- Wkrótce będziemy rodziną – zauważył treściwie i przesunął badawczym spojrzeniem po jej licu, jakby zamierzał przeniknąć jej umysł (mógłby to zrobić) i nie ograniczać się tylko do sczytywania emocji i uczuć, pięknie malujących się na tle rumianych policzków. Gładko przełknął dziwaczne komentarze, nie odbiegające zbytnio standardem od innych, zwyczajnie infantylnych i głupiutkich uwag wygłaszanych przez inne kobiety, z którymi miał (nie)przyjemność obcować. Mierziła go niezwykle praca zarobkowa – powinna siedzieć w domu i rodzić dzieci – lecz zignorował ów fakt, nie zdradzając niechęci nawet drgnięciem pojedynczego mięśnia twarzy. Te skrupulatnie angażował w wyginanie warg w stonowanym półuśmiechu, kiedy otaczał dziewczę ramieniem, utrzymując ten konwencjonalny dystans wymagany na imprezach masowych.
-Twój czas przekuwałbym na perły i diamenty. Lub kieliszki Bordeaux, jeśli wolisz – rzekł aksamitnym tonem. W którym nie można było doszukać się pogardy, ukrywanej perfekcyjnie od samego początku ich wspólnego spaceru.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrzebował go. Już nawet nie chodziło o powrót do tego, co było, bo to wydawało się niemożliwe – nie tylko wobec ostatniego zawirowania w jego życiu, ale głównie ze względu na całą masę g ó w n a, która nagromadziła się między nimi – ale o to, że brakowało mu przyjaciela. Kumpla, brata niemal, zdającego sobie sprawę, co siedziało w jego popierdolonej głowie bez konieczności rozkładania tego przed nim na czynniki pierwsze. Chciał usiąść z nim przy zasyfionym, nokturnowym barze, upić się do nieprzytomności i do rana naśmiewać się z ironii przewrotnego losu, który bez wytchnienia wymierzał w nich kolejne zaklęcia, jakby za karę, że kiedyś ośmielili się z niego tak paskudnie drwić.
Potrzebował tego wszystkiego wręcz boleśnie; równie boleśnie zdawał sobie sprawę, że w żadnym wypadku na to nie zasługiwał. I że nie miał tego otrzymać, nie po tym, co (znowu, znowu!) zrobił; zdrada, paskudna, tchórzliwa, której nie miały naprawić żadne przeprosiny (a nawet na nie nie był w stanie się zdobyć), podniosłe (puste?) słowa, ani sielankowa atmosfera festiwalu miłości. Wiedział to wszystko już w chwili, w której podchodził do stojącego pod drzewem Benjamina, zanim jeszcze otworzył usta. Nie miał prawa oczekiwać od niego czegokolwiek, a już na pewno nie miał prawa mieć mu za złe takiej a nie innej reakcji – więc dlaczego odwrócone plecy wywołały w nim taką falę złości?
Zacisnął dłonie w pięści, w pierwszym odruchu omal nie wyciągając różdżki i nie posyłając w kierunku Wrighta najpaskudniejszej klątwy, jaka przyszłaby mu do głowy. Znowu poczuł się jak niedorosły dzieciak, nastolatek, wkurzony na najlepszego kumpla o jakąś (banalną, zapewne) zniewagę, zaciskający zęby w desperackiej próbie wymyślenia czegokolwiek, co kazałoby mu odwrócić się ponownie.
Zamiast tego milczał; słowa Bena zamknęły mu usta równie skutecznie, jak niegdyś robiły to jego wargi, więc przez dłuższą chwilę po prostu tam stał, napawając się sekundami zawieszenia, w czasie których cały świat wydawał się skurczyć do tych kilku metrów w promieniu osamotnionego pnia. Proste zostań nawet w jego własnej głowie brzmiało żałośnie i wewnętrznie zanosił się właśnie histerycznym śmiechem, który więcej miał wspólnego z desperacją nad miernością jego życia, niż faktyczną radością. Bardziej adekwatne do sytuacji pierdol się miało z kolei wydźwięk gówniarski i niedojrzały; a choć próbował, nie znajdował nic pomiędzy. Oczywiście, że nie.
Sekundy minęły na braku decyzji, czasoprzestrzeń wróciła do normalności, pozwalając mu na wyrwanie się z tymczasowego bezruchu, którą to wolność wykorzystał na gwałtowne odwrócenie się na pięcie. Po on w ogóle tu przyszedł? Pokręcił głową, zapewne zbyt nerwowo i niegrzecznie przepychając się przez kolorowy tłum i kierując się ku wyjściu. W dupie miał konwenanse, zachowywanie pozorów i wymuszanie sztucznych uśmiechów; było mu cudownie wszystko jedno i właściwie sam się zdziwił, kiedy niespodziewany błysk, zauważony kątem oka w zielonej trawie, zmusił go do przerwania ucieczki po angielsku. Schylił się, podnosząc z ziemi charakterystyczny naszyjnik z wisiorkiem, przypominający splatające się ze sobą, niebieskie łezki. Naszyjnik, który z całą pewnością widział już niejednokrotnie, i którego widok niemal automatycznie przywołał przed jego oczami obraz uśmiechniętej twarzy.
Nie myśląc wiele, schował świecidełko do wewnętrznej kieszeni szaty i ponownie podjął wędrówkę, tak, jakby nigdy nie została przerwana.
| zt (x2?)
Potrzebował tego wszystkiego wręcz boleśnie; równie boleśnie zdawał sobie sprawę, że w żadnym wypadku na to nie zasługiwał. I że nie miał tego otrzymać, nie po tym, co (znowu, znowu!) zrobił; zdrada, paskudna, tchórzliwa, której nie miały naprawić żadne przeprosiny (a nawet na nie nie był w stanie się zdobyć), podniosłe (puste?) słowa, ani sielankowa atmosfera festiwalu miłości. Wiedział to wszystko już w chwili, w której podchodził do stojącego pod drzewem Benjamina, zanim jeszcze otworzył usta. Nie miał prawa oczekiwać od niego czegokolwiek, a już na pewno nie miał prawa mieć mu za złe takiej a nie innej reakcji – więc dlaczego odwrócone plecy wywołały w nim taką falę złości?
Zacisnął dłonie w pięści, w pierwszym odruchu omal nie wyciągając różdżki i nie posyłając w kierunku Wrighta najpaskudniejszej klątwy, jaka przyszłaby mu do głowy. Znowu poczuł się jak niedorosły dzieciak, nastolatek, wkurzony na najlepszego kumpla o jakąś (banalną, zapewne) zniewagę, zaciskający zęby w desperackiej próbie wymyślenia czegokolwiek, co kazałoby mu odwrócić się ponownie.
Zamiast tego milczał; słowa Bena zamknęły mu usta równie skutecznie, jak niegdyś robiły to jego wargi, więc przez dłuższą chwilę po prostu tam stał, napawając się sekundami zawieszenia, w czasie których cały świat wydawał się skurczyć do tych kilku metrów w promieniu osamotnionego pnia. Proste zostań nawet w jego własnej głowie brzmiało żałośnie i wewnętrznie zanosił się właśnie histerycznym śmiechem, który więcej miał wspólnego z desperacją nad miernością jego życia, niż faktyczną radością. Bardziej adekwatne do sytuacji pierdol się miało z kolei wydźwięk gówniarski i niedojrzały; a choć próbował, nie znajdował nic pomiędzy. Oczywiście, że nie.
Sekundy minęły na braku decyzji, czasoprzestrzeń wróciła do normalności, pozwalając mu na wyrwanie się z tymczasowego bezruchu, którą to wolność wykorzystał na gwałtowne odwrócenie się na pięcie. Po on w ogóle tu przyszedł? Pokręcił głową, zapewne zbyt nerwowo i niegrzecznie przepychając się przez kolorowy tłum i kierując się ku wyjściu. W dupie miał konwenanse, zachowywanie pozorów i wymuszanie sztucznych uśmiechów; było mu cudownie wszystko jedno i właściwie sam się zdziwił, kiedy niespodziewany błysk, zauważony kątem oka w zielonej trawie, zmusił go do przerwania ucieczki po angielsku. Schylił się, podnosząc z ziemi charakterystyczny naszyjnik z wisiorkiem, przypominający splatające się ze sobą, niebieskie łezki. Naszyjnik, który z całą pewnością widział już niejednokrotnie, i którego widok niemal automatycznie przywołał przed jego oczami obraz uśmiechniętej twarzy.
Nie myśląc wiele, schował świecidełko do wewnętrznej kieszeni szaty i ponownie podjął wędrówkę, tak, jakby nigdy nie została przerwana.
| zt (x2?)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset