Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
Pozwoliła sobie na chwilę słabości, na jeszcze parę minut spędzonych na trawie, na płytkie, bolesne oddechy i niespokojne dygotanie ciała. Poczuła dotyk na policzku, owiewającą ciepłem wyimaginowaną dłoń, która otarła twarz z łez. Prychnęła żałośnie, sfrustrowana tą pokrętną logiką kar i nagród, tym, że wpierw coś doprowadziło ją do takiego stanu, by później potulnie otrzeć efekty własnego okrucieństwa, jakby cokolwiek to zmieniało. Nie potrzebuję litości, huknęła w myślach, odpychając od siebie uczucie ciepła, zaciskając w zamian palce na chłodnym fragmencie metalu, który znikąd pojawił się w drżących palcach lewej dłoni.
Zmusiła się do podniesienia z klęczek, prędkimi ruchami strzepując ziemię z ubrania, kątem oka obserwując ustępujące gałęzie żywopłotu. Opatuliła się rękoma, ruszając w kierunku otwartego przejścia i – jak jej się zdawało – posągu. Nie musiała długo się przyglądać, by zrozumieć, że jest to nie kto inny, a sam Król Rybak w dość niewdzięcznej, skamieniałej postaci. Spięła się, zwalniając kroku, dając sobie więcej czasu na uważne zlustrowanie przestrzeni wokół. Zagryzła zęby, gdy znów w uszach rozległ się męski głos, ten sam, który pojawił się na początku ich wędrówki. Teraz, po tych wszystkich szamotaninach, wcale nie chciała go słuchać, co lepsze, zastanawiała się, czy oddanie mu fragmentów miecza jest słuszne, czy może z pomocą miecza wywoła jeszcze więcej komplikacji.
Przystanęła gdzieś przy przyjaciołach, uspokojona nieco ich obecnością, tym, że znaleźli się tu cali i zdrowi, mimo parszywej zagrywki ze strony labiryntu. Zdawkowo potaknęła głową Addzie, odpowiadając w ten sposób na jej pytanie. Pytanie? A może pytania? Nie była pewna, wciąż zbyt pochłonięta własnymi demonami, roztrząsając stalowoniebieskie tęczówki, ich właściciela i to, że by się nie zawahał, nawet jako wytwór jej wyobraźni, mara, lęk. Zacisnęła wargi, czując na sobie spojrzenie Everetta, wychodząc mu naprzeciw, by jedynie pokręcić nieznacznie głową w odpowiedzi. Nie miała ochoty na słowa, obawiając się, że nie skontroluje brzmienia własnego głosu, gdy ten się załamie, wolała więc pomilczeć tak długo, jak to konieczne.
Zmarszczyła brwi, na kilka chwil zawieszając spojrzenie na Hectorze, ewidentnie zmartwionym losem swojego przyjaciela. Może to i lepiej, że tu nie dotarł? Nie musiał mierzyć się z własnymi koszmarami, ba, teraz pewnie siedział gdzieś poza granicami labiryntu, racząc się w najlepsze pitnym miodem. Niemal mu zazdrościła.
Ostatecznie Celine skutecznie zwróciła jej uwagę, zwiastując prawdopodobne rozwiązanie w kawałkach miecza, które najwyraźniej każde z nich otrzymało i w ołtarzu na którym prawdopodobnie mieli poskładać go w całość. Nie zastanawiała się długo, chcąc mieć już ten element szampańskiej zabawy za sobą. Ruszyła z miejsca za rudowłosą czarownicą, odkładając swój fragment ostrza zaraz po niej, ostrożnie próbując dopasować go do pozostałych.
Zmusiła się do podniesienia z klęczek, prędkimi ruchami strzepując ziemię z ubrania, kątem oka obserwując ustępujące gałęzie żywopłotu. Opatuliła się rękoma, ruszając w kierunku otwartego przejścia i – jak jej się zdawało – posągu. Nie musiała długo się przyglądać, by zrozumieć, że jest to nie kto inny, a sam Król Rybak w dość niewdzięcznej, skamieniałej postaci. Spięła się, zwalniając kroku, dając sobie więcej czasu na uważne zlustrowanie przestrzeni wokół. Zagryzła zęby, gdy znów w uszach rozległ się męski głos, ten sam, który pojawił się na początku ich wędrówki. Teraz, po tych wszystkich szamotaninach, wcale nie chciała go słuchać, co lepsze, zastanawiała się, czy oddanie mu fragmentów miecza jest słuszne, czy może z pomocą miecza wywoła jeszcze więcej komplikacji.
Przystanęła gdzieś przy przyjaciołach, uspokojona nieco ich obecnością, tym, że znaleźli się tu cali i zdrowi, mimo parszywej zagrywki ze strony labiryntu. Zdawkowo potaknęła głową Addzie, odpowiadając w ten sposób na jej pytanie. Pytanie? A może pytania? Nie była pewna, wciąż zbyt pochłonięta własnymi demonami, roztrząsając stalowoniebieskie tęczówki, ich właściciela i to, że by się nie zawahał, nawet jako wytwór jej wyobraźni, mara, lęk. Zacisnęła wargi, czując na sobie spojrzenie Everetta, wychodząc mu naprzeciw, by jedynie pokręcić nieznacznie głową w odpowiedzi. Nie miała ochoty na słowa, obawiając się, że nie skontroluje brzmienia własnego głosu, gdy ten się załamie, wolała więc pomilczeć tak długo, jak to konieczne.
Zmarszczyła brwi, na kilka chwil zawieszając spojrzenie na Hectorze, ewidentnie zmartwionym losem swojego przyjaciela. Może to i lepiej, że tu nie dotarł? Nie musiał mierzyć się z własnymi koszmarami, ba, teraz pewnie siedział gdzieś poza granicami labiryntu, racząc się w najlepsze pitnym miodem. Niemal mu zazdrościła.
Ostatecznie Celine skutecznie zwróciła jej uwagę, zwiastując prawdopodobne rozwiązanie w kawałkach miecza, które najwyraźniej każde z nich otrzymało i w ołtarzu na którym prawdopodobnie mieli poskładać go w całość. Nie zastanawiała się długo, chcąc mieć już ten element szampańskiej zabawy za sobą. Ruszyła z miejsca za rudowłosą czarownicą, odkładając swój fragment ostrza zaraz po niej, ostrożnie próbując dopasować go do pozostałych.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Kręciło jej się w głowie — nie wiedziała, czy to z powodu nagłej utraty możliwości spokojnego oddychania, czy może coś innego stało za takim stanem rzeczy. Wiedziała tylko, że była zmęczona. Na skraju sił psychicznych, choć ciało jeszcze nie odmawiało posłuszeństwa, zupełnie tak, jakby w istocie było wyłącznie marionetką, do której nadgarstków i kostek przywiązano niewidzialne sznurki, pozwalające losowi, gwiazdom, magii czy jakiejkolwiek innej sile wyższej popchnąć ją do dalszego działania.
Nie mogła odwrócić wzroku od efektu swego zaklęcia, nawet mimo tego, że ściśnięte przerażeniem serce błagało ją, aby umknęła z miejsca zupełnie tak samo, jak jednorożce. Te jednak zostały blisko, stając się dla swej opiekunki kolejną dozą siły, której posiadania nie była w stanie sobie uświadomić. Dynia w miejscu bramy sprawiła, że kąciki ust poruszyły się — zupełnie nieświadomie dla samej Marii — ku górze. Uśmiech, rozbawienie, to wszystko było przecież środkiem do pokonania bogina, więc dla dobra nie tylko własnego, ale także reszty śmiałków (nie wiedziała bowiem, dokąd poprowadzili ich strażnicy), musiała się z nim rozliczyć w sposób jak najbardziej surowy.
Podążyła wzrokiem za karocą, wreszcie skupiając się na magicznym dębie. Jego siła nie mogła zostać pominięta, a Maria nie miała nawet szans na stawianie otwartego oporu. Coś stuknęło w jej duszy, gdy skrzynka zamknęła bogina w sobie. Ruszyła pędem w jej stronę, a gdy tylko do niej dopadła, przygniotła wieko skrzyni całym ciężarem swego ciała, chcąc upewnić się, że stworzenie nie wydostanie się na zewnątrz.
Wreszcie czuła, że serce powoli zwalnia swój szaleńczy rytm, chyba w tym samym czasie, gdy jednorożce zbliżyły się do niej, same, ze swej nieprzymuszonej woli oddając jej wszelkie oznaki komfortu. Wciąż trzymając jedną rękę na skrzyni sięgnęła do głowy jednego z jednorożców, chcąc go pogłaskać. Nie zdążyła jednak, ich figury rozmyły się podobne do złotego snu. Ale dały wystarczająco mocy, wystarczająco wiary, aby odsunęła od skrzyni również drugą z dłoni.
Bo wtedy właśnie dostrzegła lśniący kawałek metalu. Zmarszczyła lekko brwi po czym sięgnęła po niego prędko, nie zważając na to, że może się pokaleczyć. Starała się przypomnieć sobie opis mieczy z historii arturiańskich, czy to mógł ten sam miecz, którym ugodzono króla na jego uczcie?.
Nie miała czasu do namysłu. Gdy tylko żywopłoty rozstąpiły się, ukazując im kolejną scenerię, Maria nabrała głęboki wdech. Wciąż urywany, ale pierwszy prawdziwie głęboki, pokazujący, że jeszcze żyła, że każda z tych ciężkich prób nie dała rady zupełnie jej rozbić.
Wykonała pierwszy krok do przodu, z uwagą obserwując posąg znajdujący się na centrum polany. Utkwiła w labiryncie swych myśli tak bardzo, że pierwsze rzucane słowa przez towarzyszy sprawiły, że niemal podskoczyła w miejscu. Dopiero wtedy przeniosła wzrok na pozostałych, pragnąc przede wszystkim dojrzeć ich całych. Dopiero to przyniosło ulgę, względną ulgę, bo dalej nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, aby opisać to, co czuła. Bo czy wszystko było w porządku? Oczywiście, że nie. Czy dobrze się czuła? Również nie. Czy kogokolwiek obchodziło cokolwiek, co miała do powiedzenia? Może jedną duszę.
Nie wiedziała, jakim cudem w kilku susach znalazła się tuż przy Hazel, którą objęła mocno w pasie, podobna do dziecka tulącego się do matki. Nauczycielka znana ze szkolnych murów mogła przecież być postrzegana w podobny sposób, zwłaszcza przez co wrażliwsze dzieci.
— Pani Boisselier — szepnęła gdzieś zza swych gęstych, jasnych loków, zduszonym strachem głosem. Myślałam, że już pani nie zobaczę nie przemknęło przez jej usta, bo nie miało czasu. Głos Króla Rybaka znów rozbrzmiał wśród rozbieganych myśli dziewczęcia, składając puzzle sytuacji w jedną całość. Powróciła wzrokiem do trzymanego w dłoniach fragmentu, aby chwilę później przenieść wzrok najpierw na Hazel, później na wszystkich, którzy już złożyli swoje fragmenty. Ostrożnie wysupłała Hazel ze swych objęć, aby podejść do ołtarza i złożyć swój fragment w jedno z dwóch wciąż pustych miejsc. Zaraz po tym powróciła do nauczycielki, milcząc już z zaciśniętymi wargami.
To nie był czas na jej mowę, teraz wszystko kręcić się miało wokół Króla Rybaka.
Nie mogła odwrócić wzroku od efektu swego zaklęcia, nawet mimo tego, że ściśnięte przerażeniem serce błagało ją, aby umknęła z miejsca zupełnie tak samo, jak jednorożce. Te jednak zostały blisko, stając się dla swej opiekunki kolejną dozą siły, której posiadania nie była w stanie sobie uświadomić. Dynia w miejscu bramy sprawiła, że kąciki ust poruszyły się — zupełnie nieświadomie dla samej Marii — ku górze. Uśmiech, rozbawienie, to wszystko było przecież środkiem do pokonania bogina, więc dla dobra nie tylko własnego, ale także reszty śmiałków (nie wiedziała bowiem, dokąd poprowadzili ich strażnicy), musiała się z nim rozliczyć w sposób jak najbardziej surowy.
Podążyła wzrokiem za karocą, wreszcie skupiając się na magicznym dębie. Jego siła nie mogła zostać pominięta, a Maria nie miała nawet szans na stawianie otwartego oporu. Coś stuknęło w jej duszy, gdy skrzynka zamknęła bogina w sobie. Ruszyła pędem w jej stronę, a gdy tylko do niej dopadła, przygniotła wieko skrzyni całym ciężarem swego ciała, chcąc upewnić się, że stworzenie nie wydostanie się na zewnątrz.
Wreszcie czuła, że serce powoli zwalnia swój szaleńczy rytm, chyba w tym samym czasie, gdy jednorożce zbliżyły się do niej, same, ze swej nieprzymuszonej woli oddając jej wszelkie oznaki komfortu. Wciąż trzymając jedną rękę na skrzyni sięgnęła do głowy jednego z jednorożców, chcąc go pogłaskać. Nie zdążyła jednak, ich figury rozmyły się podobne do złotego snu. Ale dały wystarczająco mocy, wystarczająco wiary, aby odsunęła od skrzyni również drugą z dłoni.
Bo wtedy właśnie dostrzegła lśniący kawałek metalu. Zmarszczyła lekko brwi po czym sięgnęła po niego prędko, nie zważając na to, że może się pokaleczyć. Starała się przypomnieć sobie opis mieczy z historii arturiańskich, czy to mógł ten sam miecz, którym ugodzono króla na jego uczcie?.
Nie miała czasu do namysłu. Gdy tylko żywopłoty rozstąpiły się, ukazując im kolejną scenerię, Maria nabrała głęboki wdech. Wciąż urywany, ale pierwszy prawdziwie głęboki, pokazujący, że jeszcze żyła, że każda z tych ciężkich prób nie dała rady zupełnie jej rozbić.
Wykonała pierwszy krok do przodu, z uwagą obserwując posąg znajdujący się na centrum polany. Utkwiła w labiryncie swych myśli tak bardzo, że pierwsze rzucane słowa przez towarzyszy sprawiły, że niemal podskoczyła w miejscu. Dopiero wtedy przeniosła wzrok na pozostałych, pragnąc przede wszystkim dojrzeć ich całych. Dopiero to przyniosło ulgę, względną ulgę, bo dalej nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, aby opisać to, co czuła. Bo czy wszystko było w porządku? Oczywiście, że nie. Czy dobrze się czuła? Również nie. Czy kogokolwiek obchodziło cokolwiek, co miała do powiedzenia? Może jedną duszę.
Nie wiedziała, jakim cudem w kilku susach znalazła się tuż przy Hazel, którą objęła mocno w pasie, podobna do dziecka tulącego się do matki. Nauczycielka znana ze szkolnych murów mogła przecież być postrzegana w podobny sposób, zwłaszcza przez co wrażliwsze dzieci.
— Pani Boisselier — szepnęła gdzieś zza swych gęstych, jasnych loków, zduszonym strachem głosem. Myślałam, że już pani nie zobaczę nie przemknęło przez jej usta, bo nie miało czasu. Głos Króla Rybaka znów rozbrzmiał wśród rozbieganych myśli dziewczęcia, składając puzzle sytuacji w jedną całość. Powróciła wzrokiem do trzymanego w dłoniach fragmentu, aby chwilę później przenieść wzrok najpierw na Hazel, później na wszystkich, którzy już złożyli swoje fragmenty. Ostrożnie wysupłała Hazel ze swych objęć, aby podejść do ołtarza i złożyć swój fragment w jedno z dwóch wciąż pustych miejsc. Zaraz po tym powróciła do nauczycielki, milcząc już z zaciśniętymi wargami.
To nie był czas na jej mowę, teraz wszystko kręcić się miało wokół Króla Rybaka.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wydawało jej się, że zatraciła wszystkie siły, a jednak ledwie ostatnie możliwości wepchnęły w jej dłoń resztki magicznej mocy. Skamieniała w bólu twarz rozsypała się w pył wraz z pierwszymi fragmentami scenerii, która pochwyciwszy za serce tknęła ją mocniej, niż się spodziewała. Łzy bólu przemieniły się w łzy szczęścia, bliskość malowanego pejzażu kwitła prosto z jej serca, prosto z najszczerszych emocji dawno nie wypowiedzianych na głos. Kochała ich, synów, choć ich obecność na świecie nie była wyborem, co społeczną stygmą. Opadła na kolana, gdy błysk sięgnął jej oka, a wraz za nim podążyła dłoń, która sięgnęła po fragment ostrza.
I świat się rozsypał, by złożyć na nowo, w scenerii sprzed chwili.
Czuła się wykończona, gdy dziewczę wtuliło się w nią. Niema i nieruchoma otoczyła jednak dziewczę ręką, przesuwając spojrzeniem po wszystkich zebranych, nie potrafiąc jednak - nawet mimo rozegnania czarnych chmur - zdobyć się na nic więcej, niż uśmiech. Oczy dalej tliły się łzami, te jednak skryła w lekki przetarciu opuszek palców, które napotkawszy mokry ślad, nadały twarzy zarysowań postarzenia.
— Wszystko dobrze, panno Multon. — Odparła niemalże służbowo, wargi wplatając pomiędzy wargi w nerwowym zagryzieniu. W ramię za dziewczynką podeszła do ołtarza, modląc się już tylko o koniec, bowiem zmienność nastrojów wydawała się na tyle dojmująca, że chciała już koniec. Nie tylko o straszliwe mary chodziło, co o swoisty całokształt - burzliwość zmian, wprost grzmoty nadchodzących zmian, kiedy dobro przeplatało się ze złem, cierpienie z euforią. Dołożywszy swój fragment, nie spoglądała na nikogo, w głowie majacząc naprzemiennymi obrazami synów cierpiących i szczęśliwych; w niebezpieczeństwie i bezpiecznych. Jedynie drobny moment pchnął ją po to, by uśmiechnąć się również do drugiej z uczennic - Celine - i następnie odnaleźć spojrzeniem Hectora i Everetta, ale poza krótką kontemplacją nie dochodziło do niej nic więcej, niż przesiąknięte niemożnością emocje. Aura uspokajała, szczęście pozwalało jej jeszcze moment funkcjonować, póki moc labiryntu pchała ich dalej - ale w tym wszystkim, we wspomnianym wykończeniu emocjonalnym, nie analizowała już nic ponad to, że znajdowała się w niezrozumiałej ułudzie, w której historia miała utkać los Króla Rybaka, a wpychała ją w sidła własnych boleści. Nie łączyła elementu składanego w błogosławieństwie ołtarza miecza, nie wiązała tego z Panią Jeziora i kojącą zmianą bogina w euforyczną przyjemność - po prostu w tym trwała, nie okazując na twarzy nic ponad głębokie, toczone w myślach batalie.
I świat się rozsypał, by złożyć na nowo, w scenerii sprzed chwili.
Czuła się wykończona, gdy dziewczę wtuliło się w nią. Niema i nieruchoma otoczyła jednak dziewczę ręką, przesuwając spojrzeniem po wszystkich zebranych, nie potrafiąc jednak - nawet mimo rozegnania czarnych chmur - zdobyć się na nic więcej, niż uśmiech. Oczy dalej tliły się łzami, te jednak skryła w lekki przetarciu opuszek palców, które napotkawszy mokry ślad, nadały twarzy zarysowań postarzenia.
— Wszystko dobrze, panno Multon. — Odparła niemalże służbowo, wargi wplatając pomiędzy wargi w nerwowym zagryzieniu. W ramię za dziewczynką podeszła do ołtarza, modląc się już tylko o koniec, bowiem zmienność nastrojów wydawała się na tyle dojmująca, że chciała już koniec. Nie tylko o straszliwe mary chodziło, co o swoisty całokształt - burzliwość zmian, wprost grzmoty nadchodzących zmian, kiedy dobro przeplatało się ze złem, cierpienie z euforią. Dołożywszy swój fragment, nie spoglądała na nikogo, w głowie majacząc naprzemiennymi obrazami synów cierpiących i szczęśliwych; w niebezpieczeństwie i bezpiecznych. Jedynie drobny moment pchnął ją po to, by uśmiechnąć się również do drugiej z uczennic - Celine - i następnie odnaleźć spojrzeniem Hectora i Everetta, ale poza krótką kontemplacją nie dochodziło do niej nic więcej, niż przesiąknięte niemożnością emocje. Aura uspokajała, szczęście pozwalało jej jeszcze moment funkcjonować, póki moc labiryntu pchała ich dalej - ale w tym wszystkim, we wspomnianym wykończeniu emocjonalnym, nie analizowała już nic ponad to, że znajdowała się w niezrozumiałej ułudzie, w której historia miała utkać los Króla Rybaka, a wpychała ją w sidła własnych boleści. Nie łączyła elementu składanego w błogosławieństwie ołtarza miecza, nie wiązała tego z Panią Jeziora i kojącą zmianą bogina w euforyczną przyjemność - po prostu w tym trwała, nie okazując na twarzy nic ponad głębokie, toczone w myślach batalie.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czerń układanych przez was fragmentów miała w sobie coś niespotykanie nienaturalnego, jakby ktoś wtłoczył w metal magię dziejów, starożytną i nieznaną dla wielu. Każdy fragment zdawał się nieznaną siłą ciągnąć ku sobie, jakby prowadząc waszymi dłońmi w kierunku swojego bliźniaka - kamień rezonował, delikatnie wibrując metalicznym szczękiem. Gdy w końcu ostatni z nich został postawiony na swoim miejscu, dźwięk jakby wygasł, na krótką chwilę powitała was krótka, głucha cisza, by ta nagle została przerwana odgłosem ścierających się ze sobą kamieni. Ołtarz zaczął pękać, kolejne rysy malowały jego płaską, chłodną powierzchnię, aż w końcu spomiędzy nich wypłynęły lśniące w księżycowym świetle krople wody, płynące w stronę miejsc, gdzie metal stykał się z metalem. Pradawna magia powoli zaczęła przyciągać je ku sobie, a gdy ostrze zaczęło stawać się jednością, magiczne drobiny pojaśniały nagle i równie nagle zgasły, pozostawiając po sobie tylko prostą powierzchnię metalu; metalu, który teraz zdawał się być nietknięty przez czas. Obie części rękojeści połączyły się ze sobą, magia uniosła rzemienie, by ponownie się ze sobą złączyły i związały, tworząc grube supły. Wasze oczy oglądać mogły Graala w pełnej okazałości, będącego kluczem do rozwiązania historii, w której braliście udział. Przez krótki moment panowała całkowita cisza, ale i ona została przerwana - posąg drgnął, pięść, która zaciskała się do teraz na powietrzu, zaczęła powoli rozprostowywać palce i sięgać do rękojeści.
Wielu powiedziałoby, że moja śmierć miała już na zawsze pozostać moim ciężarem, ale wy nie zgodziliście się z tym i pozwoliliście, by Graal odnalazł znów miejsce przy moim boku, bym mógł znów się z nim połączyć. Zakończyliście katorgę nie tylko moją, ale też i tego kawałka ziemi, który wciąż trawiony był przez klątwę. Należy wam się szacunek i chwała godna bohaterów, bo oto sami się nimi dziś staliście. Dziękuję. Dziękuję, że dzięki wam mogę odejść stąd ze spokojem w skruszonym sercu.
Kamienne palce uchwyciły mocno rękojeść i uniosły miecz, by zaraz skierować go w dół i wbić ostrze w ziemię. Magiczna fala uderzeniowa wznieciła wiatr, który mocniej ściągnął wasze ubrania w tył, ale nie pozwolił wam stracić równowagi. Król Rybak tym razem opierał się już na swoim mieczu, a wam zdawało się, że dotarliście do końca, że tutaj kończył się labirynt, który przez ten cały czas prowadził was po ścieżkach starej, nieznanej dotąd baśni. Pozostawała jednak ostatnia kwestia, która prędko się przed wami ukazała. Król wolnym ruchem odchylił kamienną okrywę płaszcza, a pod nią znajdowało się osiem rzeźbionych w krysztale fiolek, do których sami oddaliście swoje wspomnienia - mogliście je poznać, doskonale wiedzieliście, która należy do kogo z was. Obok nich stały również małe, wyryte w kamieniu figurki waszych strażników - nieruchome do czasu, aż nie poczuły ciepła dłoni, która wcześniej ich wezwała, wtedy z kamienia wydobywał się jasny, migoczący duch zwierzęcia i poruszał się obok, dodając otuchy.
Za wasze męstwo i odwagę zostaniecie nagrodzeni. Królewskie podarunki dla tych, którzy nie odwrócili się i pokonali własny strach. Nie pamiętajcie o mnie, pamiętajcie o tym, co dziś przeżyliście, do czego byliście zdolni, by ratować nie tylko siebie, ale i innych. Kiedy odejdę, zostanie po mnie tylko pył, ale wy i historie o waszych sercach trwać będą po wieki.
Gdy odebraliście swoje nagrody, ramię trzymające płaszcz wróciło na swoje miejsce, a posąg znów zamarł, tym razem jednak na dobre. Nie było już głosu, nie było magii labiryntu, która towarzyszyła wam przez całą drogę. Staliście na całkiem zwyczajnej trawie, otaczały was zwyczajne żywopłoty trymowane ręką sprawnego ogrodnika, a posąg był już tylko kamieniem, pustym kruszcem, któremu niegdyś ktoś musiał nadać taki a nie inny kształt pochylającej się sylwetki z twarzą osłoniętą kapturem. Nawet miecz okrył się skalną skorupą, przypominając już tylko wydrążony kształt, a nie starożytny, napełniony silną magią artefakt.
Przejście za wami, do tej pory utkwione w żywopłocie, otworzyło się i na polanę, na której staliście, wbiegła starsza czarownica, ta sama, która snuła opowieść otoczona gromadką dzieci.
- Widzieliśmy czerwone błyski na niebie i natychmiast zaczęliśmy was szukać, ale labirynt nie pozw... - pełen paniki głos nagle ucichł, ale jej usta się nie zamknęły, kobieta trwała tak w osłupieniu, wpatrując się w posąg, który musiała widzieć pierwszy raz na oczy. Podchodziła powoli bliżej, a za nią pojawiały się również inne twarze kilku czarodziejów i czarownic, zziajanych i zaczerwienionych od biegu. - Niesamowite... zakończyliście historię Króla. Znaleźliście miecz... niesamowite, na trzy korzenie mandragory - kobieta klasnęła nagle i roześmiała się serdecznie. - Wspaniałe dzieło, moi mili, wspaniałe dzieło! Doprawdy! A to co... - bez ceregieli musnęła palcem listków tworzących wieniec u Hectora, a potem to samo uczyniła z tym, który należał do Everetta. Spojrzała również na głowy zgromadzonych wokół pań i znów na jej poprzecinanej zmarszczkami twarzy przemknął uśmiech. - Legenda głosi, że kwiaty tknięte magią labiryntu należy spalić, jeśli chce się zapomnieć... zapomnieć o dawnej miłości, o nieszczęściu, o krzywdzie, o chorobie... - uśmiech stał się teraz zdecydowanie łagodniejszy, kiedy poruszała ten temat. Rozglądała się po was ostrożnie, uważnie, jakby szukała czegoś niepokojącego. - Jesteście cali i zdrowi, prawda? Chodźcie... zakończyliście tę opowieść, pora zamknąć księgę i zasnąć. Jak to lubimy mówić.
Wskazała wam wyjście, którym sama do was dotarła. Wasza historia tutaj faktycznie się zakończyła, a Król mógł nareszcie zasnąć, jego duch mógł odejść z tego świata, jako że ciężar, który go tu trzymał, odszedł w niepamięć dziejów.
Do waszych rąk wróciły fiolki ze wspomnieniem, które oddaliście oraz figurki strażników, które po dotknięciu uwalniają duszka towarzyszącego wam przez wydarzenie stworzenia; duszek nie posiada magicznych właściwości, daje bardzo mdłe światło i ogrzewa duszę, snując się powoli wokół postaci. Kwiaty oraz wieńce, które podarowała wam Pani Jeziora, możecie spalić w ogniu - dadzą wam ulgę, na czas palenia się ognia pozwolą zapomnieć o bólu kryjącym się w waszych sercach i duszach. Żadna z tych rzeczy nie zostanie dopisana do waszego ekwipunku, ale warto pamiętać, że istnieją. Evelyn, niestety nie uświadczyłaś już niuchaczowego złota w swojej spódnicy.
Szalenie dziękuję za wasze uczestnictwo w zabawo-wydarzeniu, wasze posty nie raz i nie dwa wzruszyły mnie do głębi, zauroczyły i zainspirowały! Zostawiliście tu kawałek swojej postaci, za co również bardzo dziękuję! Oczywiście dziękuję też za ogromną cierpliwość do mnie i tego, co nieoczekiwane w moim życiu się wydarzyło. Mam nadzieję, że bawiliście się dobrze!
Wielu powiedziałoby, że moja śmierć miała już na zawsze pozostać moim ciężarem, ale wy nie zgodziliście się z tym i pozwoliliście, by Graal odnalazł znów miejsce przy moim boku, bym mógł znów się z nim połączyć. Zakończyliście katorgę nie tylko moją, ale też i tego kawałka ziemi, który wciąż trawiony był przez klątwę. Należy wam się szacunek i chwała godna bohaterów, bo oto sami się nimi dziś staliście. Dziękuję. Dziękuję, że dzięki wam mogę odejść stąd ze spokojem w skruszonym sercu.
Kamienne palce uchwyciły mocno rękojeść i uniosły miecz, by zaraz skierować go w dół i wbić ostrze w ziemię. Magiczna fala uderzeniowa wznieciła wiatr, który mocniej ściągnął wasze ubrania w tył, ale nie pozwolił wam stracić równowagi. Król Rybak tym razem opierał się już na swoim mieczu, a wam zdawało się, że dotarliście do końca, że tutaj kończył się labirynt, który przez ten cały czas prowadził was po ścieżkach starej, nieznanej dotąd baśni. Pozostawała jednak ostatnia kwestia, która prędko się przed wami ukazała. Król wolnym ruchem odchylił kamienną okrywę płaszcza, a pod nią znajdowało się osiem rzeźbionych w krysztale fiolek, do których sami oddaliście swoje wspomnienia - mogliście je poznać, doskonale wiedzieliście, która należy do kogo z was. Obok nich stały również małe, wyryte w kamieniu figurki waszych strażników - nieruchome do czasu, aż nie poczuły ciepła dłoni, która wcześniej ich wezwała, wtedy z kamienia wydobywał się jasny, migoczący duch zwierzęcia i poruszał się obok, dodając otuchy.
Za wasze męstwo i odwagę zostaniecie nagrodzeni. Królewskie podarunki dla tych, którzy nie odwrócili się i pokonali własny strach. Nie pamiętajcie o mnie, pamiętajcie o tym, co dziś przeżyliście, do czego byliście zdolni, by ratować nie tylko siebie, ale i innych. Kiedy odejdę, zostanie po mnie tylko pył, ale wy i historie o waszych sercach trwać będą po wieki.
Gdy odebraliście swoje nagrody, ramię trzymające płaszcz wróciło na swoje miejsce, a posąg znów zamarł, tym razem jednak na dobre. Nie było już głosu, nie było magii labiryntu, która towarzyszyła wam przez całą drogę. Staliście na całkiem zwyczajnej trawie, otaczały was zwyczajne żywopłoty trymowane ręką sprawnego ogrodnika, a posąg był już tylko kamieniem, pustym kruszcem, któremu niegdyś ktoś musiał nadać taki a nie inny kształt pochylającej się sylwetki z twarzą osłoniętą kapturem. Nawet miecz okrył się skalną skorupą, przypominając już tylko wydrążony kształt, a nie starożytny, napełniony silną magią artefakt.
Przejście za wami, do tej pory utkwione w żywopłocie, otworzyło się i na polanę, na której staliście, wbiegła starsza czarownica, ta sama, która snuła opowieść otoczona gromadką dzieci.
- Widzieliśmy czerwone błyski na niebie i natychmiast zaczęliśmy was szukać, ale labirynt nie pozw... - pełen paniki głos nagle ucichł, ale jej usta się nie zamknęły, kobieta trwała tak w osłupieniu, wpatrując się w posąg, który musiała widzieć pierwszy raz na oczy. Podchodziła powoli bliżej, a za nią pojawiały się również inne twarze kilku czarodziejów i czarownic, zziajanych i zaczerwienionych od biegu. - Niesamowite... zakończyliście historię Króla. Znaleźliście miecz... niesamowite, na trzy korzenie mandragory - kobieta klasnęła nagle i roześmiała się serdecznie. - Wspaniałe dzieło, moi mili, wspaniałe dzieło! Doprawdy! A to co... - bez ceregieli musnęła palcem listków tworzących wieniec u Hectora, a potem to samo uczyniła z tym, który należał do Everetta. Spojrzała również na głowy zgromadzonych wokół pań i znów na jej poprzecinanej zmarszczkami twarzy przemknął uśmiech. - Legenda głosi, że kwiaty tknięte magią labiryntu należy spalić, jeśli chce się zapomnieć... zapomnieć o dawnej miłości, o nieszczęściu, o krzywdzie, o chorobie... - uśmiech stał się teraz zdecydowanie łagodniejszy, kiedy poruszała ten temat. Rozglądała się po was ostrożnie, uważnie, jakby szukała czegoś niepokojącego. - Jesteście cali i zdrowi, prawda? Chodźcie... zakończyliście tę opowieść, pora zamknąć księgę i zasnąć. Jak to lubimy mówić.
Wskazała wam wyjście, którym sama do was dotarła. Wasza historia tutaj faktycznie się zakończyła, a Król mógł nareszcie zasnąć, jego duch mógł odejść z tego świata, jako że ciężar, który go tu trzymał, odszedł w niepamięć dziejów.
Szalenie dziękuję za wasze uczestnictwo w zabawo-wydarzeniu, wasze posty nie raz i nie dwa wzruszyły mnie do głębi, zauroczyły i zainspirowały! Zostawiliście tu kawałek swojej postaci, za co również bardzo dziękuję! Oczywiście dziękuję też za ogromną cierpliwość do mnie i tego, co nieoczekiwane w moim życiu się wydarzyło. Mam nadzieję, że bawiliście się dobrze!
Zapytałem, czy wszystko w porządku, na co Despenser pokręciła ledwo zauważalnie głową; to z kolei sprawiło, że bezwiednie ściągnąłem usta w kreskę, zmarszczyłem brew. Powinienem pytać? Drążyć temat? Czy raczej dać jej spokój, pozwolić dojść do siebie w ciszy? Może wystarczyłoby pokrzepiające muśnięcie ramienia, lekki uścisk dłoni, lecz przecież – zostałem boleśnie uświadomiony, że dotyk nigdy nie był dobry, nie dla niej. Zrezygnowałem więc z prób ciągnięcia Evelyn za język, tym bardziej pocieszania gestem; poprzestałem na zbolałym spojrzeniu, którym jednak prędko uciekłem w bok, ku innym zbierającym się na łące czarodziejom i wzywającemu nas ołtarzowi. W duchu liczyłem na Adę, na jej kobiecą intuicję i przyjacielskie ciepło, gdy odkładałem swój kawałek miecza na odpowiednie miejsce. Drzemiąca w nim magia, wiekowa, owiana mgłą tajemnicy, była doskonale wyczuwalna; metal wibrował pod uściskiem palców, do tego ciągnął w kierunku bliźniaczych elementów, tylko zachęcając do jak najszybszego uporania się z tą niecodzienną układanką.
Kiedy tylko pozbyłem się znalezionego chwilę wcześniej fragmentu rękojeści, powróciłem do przyjaciółek, przystając tuż przy nich, by stamtąd podziwiać rozgrywającą się na naszych oczach scenę: ołtarz popękał, ze szczelin wypłynęły iskrzące od magii drobiny, które następnie scaliły drżący od magicznej energii oręż. Chwilę później mogliśmy podziwiać nie tylko Graala, ale i ożywiony, sięgający ku niemu posąg. Głos Króla Rybaka rozbrzmiał po raz kolejny, a silny podmuch wiatru, wywołany spotkaniem cudownego miecza z ziemią, zatrzepotał połami odzienia. Wciąż żywiłem mieszane uczucia względem legendarnego monarchy, jego postępków, lecz w tej jednej chwili – gdy podobno położyliśmy kres jego cierpieniu oraz cierpieniu spaczonego labiryntu – w mej piersi rozgościła się wyraźniejsza ulga. Nie tylko powodowana faktem przezwyciężenia własnych demonów, wyswobodzenia się ze szponów maszkary, ale również osiągnięciem sukcesu na tym polu.
Odebrałem od rzeźby fiolkę wypełnioną srebrzystą nicią wspomnienia, sięgnąłem również po figurkę towarzyszącego mi wcześniej strażnika – wierzyłem, że spodoba się Jarvisowi – i zrobiłem kilka kroków w bok, by zrobić miejsce dla pozostałych. Kiedy ostatni ze śmiałków odebrał swe nagrody, posąg na powrót zamarł w bezruchu, zaś otaczająca nas do tej pory magia zelżała, by w końcu zniknąć całkiem. Utkana ze snu – i częściowo z koszmaru – podróż dobiegła końca, zabierając nas tam, skąd wyruszyliśmy.
Cisza nie trwała jednak długo; zza naszych pleców wychynęła starsza kobiecina, ta bajarka, którą poznaliśmy przy wejściu do labiryntu. Co ona mówiła? Że zaczęli nas szukać? Czyli nie planowali tego wszystkiego? Przebiegu naszej festiwalowej zabawy...? Czarownica zdawała się urzeczona widokiem kamiennej figury, odnalezieniem przez nas miecza, ja jednak nie podzielałem jej entuzjazmu; przynajmniej nie w pełni. Pierwotna reakcja, zabarwiona paniką, wzbudziła we mnie namiastkę złości. Byliśmy w niebezpieczeństwie? Coś naprawdę mogło nam zagrażać? Wspaniale. Po prostu idealnie.
– Cali i zdrowi, może nieco straumatyzowani – mruknąłem pod nosem, nie kierując tych słów do bajarki, raczej do siebie i do stojących obok kobiet. Musiałem się napić. Ale musiałem również odnaleźć Jarvisa, przekonać się na własne oczy, że włos mu z głowy nie spadł. – Idziemy? – zapytałem Adriany i Evelyn, po czym przemknąłem wzrokiem po pozostałych sylwetkach; spojrzeniem objąłem Hectora, Celine, rudowłosą Nealę, a w końcu Hazel i trzymającą się jej Marię. Summers, duch przeszłości, z którym jednak – z uwagi na niespodziewane atrakcje – nie zdołałem porozmawiać dłużej. Lecz skoro była tutaj, w Anglii, w Weymouth, los najpewniej miał skrzyżować nasze drogi po raz kolejny. A jeśli nie los, zawsze mogłem zmusić do tego Freyę, nieprawdaż?
| zt dziękuję za dobrą zabawę!
Kiedy tylko pozbyłem się znalezionego chwilę wcześniej fragmentu rękojeści, powróciłem do przyjaciółek, przystając tuż przy nich, by stamtąd podziwiać rozgrywającą się na naszych oczach scenę: ołtarz popękał, ze szczelin wypłynęły iskrzące od magii drobiny, które następnie scaliły drżący od magicznej energii oręż. Chwilę później mogliśmy podziwiać nie tylko Graala, ale i ożywiony, sięgający ku niemu posąg. Głos Króla Rybaka rozbrzmiał po raz kolejny, a silny podmuch wiatru, wywołany spotkaniem cudownego miecza z ziemią, zatrzepotał połami odzienia. Wciąż żywiłem mieszane uczucia względem legendarnego monarchy, jego postępków, lecz w tej jednej chwili – gdy podobno położyliśmy kres jego cierpieniu oraz cierpieniu spaczonego labiryntu – w mej piersi rozgościła się wyraźniejsza ulga. Nie tylko powodowana faktem przezwyciężenia własnych demonów, wyswobodzenia się ze szponów maszkary, ale również osiągnięciem sukcesu na tym polu.
Odebrałem od rzeźby fiolkę wypełnioną srebrzystą nicią wspomnienia, sięgnąłem również po figurkę towarzyszącego mi wcześniej strażnika – wierzyłem, że spodoba się Jarvisowi – i zrobiłem kilka kroków w bok, by zrobić miejsce dla pozostałych. Kiedy ostatni ze śmiałków odebrał swe nagrody, posąg na powrót zamarł w bezruchu, zaś otaczająca nas do tej pory magia zelżała, by w końcu zniknąć całkiem. Utkana ze snu – i częściowo z koszmaru – podróż dobiegła końca, zabierając nas tam, skąd wyruszyliśmy.
Cisza nie trwała jednak długo; zza naszych pleców wychynęła starsza kobiecina, ta bajarka, którą poznaliśmy przy wejściu do labiryntu. Co ona mówiła? Że zaczęli nas szukać? Czyli nie planowali tego wszystkiego? Przebiegu naszej festiwalowej zabawy...? Czarownica zdawała się urzeczona widokiem kamiennej figury, odnalezieniem przez nas miecza, ja jednak nie podzielałem jej entuzjazmu; przynajmniej nie w pełni. Pierwotna reakcja, zabarwiona paniką, wzbudziła we mnie namiastkę złości. Byliśmy w niebezpieczeństwie? Coś naprawdę mogło nam zagrażać? Wspaniale. Po prostu idealnie.
– Cali i zdrowi, może nieco straumatyzowani – mruknąłem pod nosem, nie kierując tych słów do bajarki, raczej do siebie i do stojących obok kobiet. Musiałem się napić. Ale musiałem również odnaleźć Jarvisa, przekonać się na własne oczy, że włos mu z głowy nie spadł. – Idziemy? – zapytałem Adriany i Evelyn, po czym przemknąłem wzrokiem po pozostałych sylwetkach; spojrzeniem objąłem Hectora, Celine, rudowłosą Nealę, a w końcu Hazel i trzymającą się jej Marię. Summers, duch przeszłości, z którym jednak – z uwagi na niespodziewane atrakcje – nie zdołałem porozmawiać dłużej. Lecz skoro była tutaj, w Anglii, w Weymouth, los najpewniej miał skrzyżować nasze drogi po raz kolejny. A jeśli nie los, zawsze mogłem zmusić do tego Freyę, nieprawdaż?
| zt dziękuję za dobrą zabawę!
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Układali tę mozaikę razem, kawałek po kawałku spajali finał historii zaklętej w szmaragdowych liściach labiryntu i odłamkach wiekowego miecza, powracającego do ręki, która miała go dzierżyć. Nadzieja wślizgiwała się do jej serca, gdy patrzyła jak jej towarzysze dołączają do rytuału przy kamiennym ołtarzu, i to ciepło, które w sobie czuła, pozwalało zapomnieć o rozpaczy, jakiej doznała w obliczu swojego bogina. Nigdy dotąd nie zastanawiała się jaką marę ujrzałaby w najgorszych lękach, jednak teraz, gdy już posiadła tę wiedzę, nie mogła strząsnąć z barków świadomości, że twarz Corneliusa Sallowa pasowała tam jak ulał.
- Lepiej, kiedy mam cię obok - zaćwierkała cicho, przylegając do Neali, której obecność była jak kojące rumieńce wschodzącego słońca. - Nic nam nie jest - oznajmiła drżąco, nie przykładając wagi do tego, czy w rzeczywistości chciała ukoić przyjaciółkę, czy siebie samą.
Jej oddech pozostawał płytki, spojrzenie odrobinę zamglone, gdy uśmiechała się do Adriany, wieńczącej formowane ostrze jego epilogiem, a potem odnalazła niedaleko siebie wzrok Hectora i targająca nią plątanina emocji zaczęła uspokajać się jak posztormowe morze. Jej tafla łagodniała, miękka jak aksamit, i była mu tak wdzięczna, że zapytał, znowu, choć wcale nie musiał. Poza murami gabinetu, lub raczej ulubionej przez nich ławki w walijskim ogrodzie, otoczonej klombami kwiatów, nie był jej winny ni grama uwagi, ale i tak ją jej poświęcał.
Półwila nie zerknęła na dłoń, której ciepło czuła przy swoim łokciu, zamiast tego niemal niewyczuwalnie muskając palcami jego ramię, paradoksalnie - chcąc uspokoić jego. Zapewnić bez słów, dotykiem, że nie rozpadła się na księżycowy pył i nie musiał się martwić.
- To... było trudne, bolesne, ale minie. Spodziewałeś się czegoś takiego? - spytała, odwzajemniając jego szept. Co zobaczyłeś w gardzieli labiryntu, co wyciągnęło po ciebie zachłanne szpony? Niewypowiedziane pytania przez chwilę błysnęły w jej tęczówkach, zanim przybladły, a wargi rozsunęły się w uśmiechu. - Dziękuję - odpowiedziała mu cicho, poruszona, czując zaciskające się na jej płucach niewidzialne palce, jakby coś wślizgnęło się przez nozdrza do ich kiści i odezwało się w środku, rozpychając się za mostkiem.
Rozchyliła usta, widocznie chcąc dodać coś jeszcze, ale słowa na nich zamarły, gdy przypomniała sobie, że przecież nie byli tu sami. Rumieniec musnął wtedy policzki, świeży, malinowy, delikatnie przechyliła głowę do boku, uśmiechając się już z zakłopotaniem. Gdyby znajdowali się w ich małej, bezpiecznej przestrzeni, powiedziałaby Hectorowi, ile znaczyła dla niej ta deklaracja przyjaźni, jednak teraz skupiła się na ich otoczeniu, na skąpanym w nocnym inkauście labiryncie, w którym działy się cuda ich wspólnej pracy.
- Jeszcze nie odleciałam za horyzont - odpowiedziała Everettowi, promieniejąc, nazwana tak pięknie. Gdyby nie on, magiczna żyła pozostałaby zamknięta, a oni być może nigdy nie dopisaliby ostatnich rozdziałów do legendy Króla Rybaka i magia starań spełzłaby na niczym. Zasępiła się dopiero na kwestię Theo, rozglądając się dokoła, ale nigdzie go nie widziała. - Przepadł gdzieś po tym, jak wrócił z mieczem, prawda? Drugim mieczem - westchnęła zmartwiona. Zgubili go w cieniach lub zawijasach zielonych korytarzy, ale czy nic mu się nie stało? Zerknęła również na panią Wilde, upewniwszy się, że kobieta była cała i zdrowa. Ostatnio zaoferowała jej tyle ciepła i empatii, była drogowskazem ukazującym ścieżki ku wspomnieniom tkanym w Beauxbatons, posłała jej więc uśmiech, tuż przed tym, jak chrzęstnęły scalane ze sobą kamienie, a ołtarz pękał, polerując ostrze do dawnej świetności. Zadrżała, kiedy posąg Króla Rybaka zbudził się do życia, instynktownie i bezwiednie postępując krok w kierunku Hectora i Adriany, zapatrzona we władcę, który sięgał po zwrócony mu miecz. W jej sercu rozlała się radość - słodka jak miód, orzeźwiająca jak bryza po parnym dniu.
Chwała godna bohaterów. Tym byli - bohaterami? Na ten jeden złudny moment, bohaterowie, kiedy wojna ostygła i pozostały im baśnie. Cała pokraśniała, słysząc w głowie kolejne słowa legendarnej postaci, i sapnęła cicho na widok miecza wbijanego w ziemię, budzącego do życia wiatr tańczący z połami brzoskwiniowej sukienki; Celine przytrzymała falujące włosy, by nie wyślizgnęły się z nich kwiaty. Nie oczekiwała nagrody, a jednak zostali docenieni. Lekkim, lecz nieco niepewnym krokiem zbliżyła się do władcy, odbierając od niego podarek - flakon z błyszczącym splotem wspomnień oraz figurkę, która przyzwała duszka łabędzia wirującego wokół jej dłoni, ocieplającego jej serce i napełniającego ją nadzieją. Przyglądała się temu ze wzruszeniem, by potem skryć nagrodę w kieszeni i obrócić się w kierunku obnażonego wyjścia. Świat poza granicami labiryntu wydawał się jej dziwny, prozaiczny, nie była pewna, czy nie pragnęła na zawsze pozostać w tej legendzie, otoczona rycerzami i fantazyjnymi, baśniowymi mocami, ale tuż za rogiem czekało życie, które należało do niej i przyzywało ją z powrotem. Ostatni raz zerknęła przez ramię na labirynt i nieruchomy pomnik, do którego uśmiechnęła się delikatnie, z sympatią. Nie zamierzała zapominać przeklętego króla. Jeśli wszyscy mieli o nim zapomnieć, ona go zapamięta.
Powoli ruszyła wraz z pozostałymi do wyjścia, patrząc ku starowinie, która wcześniej pozwoliła im zanurzyć się w tym niesamowitym świecie, a teraz witała ich powracających z tarczą. Przyglądała się dłoniom muskającym liście wieńca laurowego na głowie Hectora, a później także Everetta, rozrzewniona i cicha, po czym dotknęła płatków kwiatów w swoich włosach, słuchając o zaklętej w nich magii i niespiesznie oraz łagodnie sunąc opuszką po jedwabnej fakturze płatków. Od czasu wianków potrzebowała czegoś takiego, zapomnienia o emocjach szarpiących za serce i niewygodnie rozsiadających się w zakamarkach duszy, może więc to by jej pomogło? Sięgnęła do dłoni Neali i splotła z nią palce. - Wzniesiesz ze mną toast za to wszystko landrynkami? - spytała czułym szeptem. Była zmęczona tysiącem przeżytych tu emocji, marzyła tylko o tym, by ułożyć się na miękkich poduszkach i wtulić w koc, który jeszcze mocniej rozgrzeje ciało, wytracając doświadczone lęki. Przez moment rozważała też tańce, ale... Jeszcze nie teraz, nie dzisiaj. Może jutro.
- Cieszę się, że się tu spotkaliśmy - zwróciła się do przyjaciółki, Hectora, Everetta i Adriany, ale i wszystkich, którzy jej towarzyszyli. - I cieszę się, że pomogliśmy - przechyliła głowę, znów odnajdując wzrokiem posąg nieruchomego króla, który zostawiali za plecami, wychodząc z labiryntu. - Do zobaczenia? - szepnęła już tylko do Hectora, dyskretnie, z nadzieją, pytając, zamiast stwierdzając; Lughnasadh dostarczyło jej stu powodów do opowieści snutych na ławce w małym kloszu ich bezpiecznego świata terapii, ciężaru, który zaczynał mrowić, jeszcze niezrzucony z serca. - Landrynki - powtórzyła potem Neali z cieniem zadziornej, aczkolwiek wyraźnie zmęczonej zachęty. Słodycz mogła zmyć część dzisiejszych trudów, wymazać wspomnienie podłej, okrutnej twarzy tamtego człowieka, i Celine zamierzała rozsądnie wykorzystać ponad pół kilograma cukierków, które przyniosła ze sobą do Dorset.
zt, dziękuję za piękne emocje!!
- Lepiej, kiedy mam cię obok - zaćwierkała cicho, przylegając do Neali, której obecność była jak kojące rumieńce wschodzącego słońca. - Nic nam nie jest - oznajmiła drżąco, nie przykładając wagi do tego, czy w rzeczywistości chciała ukoić przyjaciółkę, czy siebie samą.
Jej oddech pozostawał płytki, spojrzenie odrobinę zamglone, gdy uśmiechała się do Adriany, wieńczącej formowane ostrze jego epilogiem, a potem odnalazła niedaleko siebie wzrok Hectora i targająca nią plątanina emocji zaczęła uspokajać się jak posztormowe morze. Jej tafla łagodniała, miękka jak aksamit, i była mu tak wdzięczna, że zapytał, znowu, choć wcale nie musiał. Poza murami gabinetu, lub raczej ulubionej przez nich ławki w walijskim ogrodzie, otoczonej klombami kwiatów, nie był jej winny ni grama uwagi, ale i tak ją jej poświęcał.
Półwila nie zerknęła na dłoń, której ciepło czuła przy swoim łokciu, zamiast tego niemal niewyczuwalnie muskając palcami jego ramię, paradoksalnie - chcąc uspokoić jego. Zapewnić bez słów, dotykiem, że nie rozpadła się na księżycowy pył i nie musiał się martwić.
- To... było trudne, bolesne, ale minie. Spodziewałeś się czegoś takiego? - spytała, odwzajemniając jego szept. Co zobaczyłeś w gardzieli labiryntu, co wyciągnęło po ciebie zachłanne szpony? Niewypowiedziane pytania przez chwilę błysnęły w jej tęczówkach, zanim przybladły, a wargi rozsunęły się w uśmiechu. - Dziękuję - odpowiedziała mu cicho, poruszona, czując zaciskające się na jej płucach niewidzialne palce, jakby coś wślizgnęło się przez nozdrza do ich kiści i odezwało się w środku, rozpychając się za mostkiem.
Rozchyliła usta, widocznie chcąc dodać coś jeszcze, ale słowa na nich zamarły, gdy przypomniała sobie, że przecież nie byli tu sami. Rumieniec musnął wtedy policzki, świeży, malinowy, delikatnie przechyliła głowę do boku, uśmiechając się już z zakłopotaniem. Gdyby znajdowali się w ich małej, bezpiecznej przestrzeni, powiedziałaby Hectorowi, ile znaczyła dla niej ta deklaracja przyjaźni, jednak teraz skupiła się na ich otoczeniu, na skąpanym w nocnym inkauście labiryncie, w którym działy się cuda ich wspólnej pracy.
- Jeszcze nie odleciałam za horyzont - odpowiedziała Everettowi, promieniejąc, nazwana tak pięknie. Gdyby nie on, magiczna żyła pozostałaby zamknięta, a oni być może nigdy nie dopisaliby ostatnich rozdziałów do legendy Króla Rybaka i magia starań spełzłaby na niczym. Zasępiła się dopiero na kwestię Theo, rozglądając się dokoła, ale nigdzie go nie widziała. - Przepadł gdzieś po tym, jak wrócił z mieczem, prawda? Drugim mieczem - westchnęła zmartwiona. Zgubili go w cieniach lub zawijasach zielonych korytarzy, ale czy nic mu się nie stało? Zerknęła również na panią Wilde, upewniwszy się, że kobieta była cała i zdrowa. Ostatnio zaoferowała jej tyle ciepła i empatii, była drogowskazem ukazującym ścieżki ku wspomnieniom tkanym w Beauxbatons, posłała jej więc uśmiech, tuż przed tym, jak chrzęstnęły scalane ze sobą kamienie, a ołtarz pękał, polerując ostrze do dawnej świetności. Zadrżała, kiedy posąg Króla Rybaka zbudził się do życia, instynktownie i bezwiednie postępując krok w kierunku Hectora i Adriany, zapatrzona we władcę, który sięgał po zwrócony mu miecz. W jej sercu rozlała się radość - słodka jak miód, orzeźwiająca jak bryza po parnym dniu.
Chwała godna bohaterów. Tym byli - bohaterami? Na ten jeden złudny moment, bohaterowie, kiedy wojna ostygła i pozostały im baśnie. Cała pokraśniała, słysząc w głowie kolejne słowa legendarnej postaci, i sapnęła cicho na widok miecza wbijanego w ziemię, budzącego do życia wiatr tańczący z połami brzoskwiniowej sukienki; Celine przytrzymała falujące włosy, by nie wyślizgnęły się z nich kwiaty. Nie oczekiwała nagrody, a jednak zostali docenieni. Lekkim, lecz nieco niepewnym krokiem zbliżyła się do władcy, odbierając od niego podarek - flakon z błyszczącym splotem wspomnień oraz figurkę, która przyzwała duszka łabędzia wirującego wokół jej dłoni, ocieplającego jej serce i napełniającego ją nadzieją. Przyglądała się temu ze wzruszeniem, by potem skryć nagrodę w kieszeni i obrócić się w kierunku obnażonego wyjścia. Świat poza granicami labiryntu wydawał się jej dziwny, prozaiczny, nie była pewna, czy nie pragnęła na zawsze pozostać w tej legendzie, otoczona rycerzami i fantazyjnymi, baśniowymi mocami, ale tuż za rogiem czekało życie, które należało do niej i przyzywało ją z powrotem. Ostatni raz zerknęła przez ramię na labirynt i nieruchomy pomnik, do którego uśmiechnęła się delikatnie, z sympatią. Nie zamierzała zapominać przeklętego króla. Jeśli wszyscy mieli o nim zapomnieć, ona go zapamięta.
Powoli ruszyła wraz z pozostałymi do wyjścia, patrząc ku starowinie, która wcześniej pozwoliła im zanurzyć się w tym niesamowitym świecie, a teraz witała ich powracających z tarczą. Przyglądała się dłoniom muskającym liście wieńca laurowego na głowie Hectora, a później także Everetta, rozrzewniona i cicha, po czym dotknęła płatków kwiatów w swoich włosach, słuchając o zaklętej w nich magii i niespiesznie oraz łagodnie sunąc opuszką po jedwabnej fakturze płatków. Od czasu wianków potrzebowała czegoś takiego, zapomnienia o emocjach szarpiących za serce i niewygodnie rozsiadających się w zakamarkach duszy, może więc to by jej pomogło? Sięgnęła do dłoni Neali i splotła z nią palce. - Wzniesiesz ze mną toast za to wszystko landrynkami? - spytała czułym szeptem. Była zmęczona tysiącem przeżytych tu emocji, marzyła tylko o tym, by ułożyć się na miękkich poduszkach i wtulić w koc, który jeszcze mocniej rozgrzeje ciało, wytracając doświadczone lęki. Przez moment rozważała też tańce, ale... Jeszcze nie teraz, nie dzisiaj. Może jutro.
- Cieszę się, że się tu spotkaliśmy - zwróciła się do przyjaciółki, Hectora, Everetta i Adriany, ale i wszystkich, którzy jej towarzyszyli. - I cieszę się, że pomogliśmy - przechyliła głowę, znów odnajdując wzrokiem posąg nieruchomego króla, który zostawiali za plecami, wychodząc z labiryntu. - Do zobaczenia? - szepnęła już tylko do Hectora, dyskretnie, z nadzieją, pytając, zamiast stwierdzając; Lughnasadh dostarczyło jej stu powodów do opowieści snutych na ławce w małym kloszu ich bezpiecznego świata terapii, ciężaru, który zaczynał mrowić, jeszcze niezrzucony z serca. - Landrynki - powtórzyła potem Neali z cieniem zadziornej, aczkolwiek wyraźnie zmęczonej zachęty. Słodycz mogła zmyć część dzisiejszych trudów, wymazać wspomnienie podłej, okrutnej twarzy tamtego człowieka, i Celine zamierzała rozsądnie wykorzystać ponad pół kilograma cukierków, które przyniosła ze sobą do Dorset.
zt, dziękuję za piękne emocje!!
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie potrzebowała pocieszenia, skąpego dotyku wyrażającego wsparcie. Tym bardziej nie teraz, gdy widmo brata uderzyło w nią ze zdwojoną siłą. Zamiast tego stanęła pod takim kątem, by zasłonić się Everettem i Adrianą, co na szczęście nie było wyjątkowo trudne dzięki obranych przez nich pozycjom. Kilka uspokajających wdechów wystarczyło, by móc na nowo przybrać jedną ze zwyczajowych masek, była w stanie utrzymać ją do momentu, aż nie przekroczy granic własnych ziem i nie poczuje się bezpieczna na tyle, by uwolnić żal. To był moment, po którym odwróciła się do innych, podejmując się działania, nic więcej nie było jej potrzebne.
Odłamki złożyły się w całość, wytwarzając niezwykły miecz, a kamień stanowiący ołtarz rozłamał się na pół. Magia była silna, czuła to, pokładając wiarę, że tym razem, po tylu perturbacjach, uda im się osiągnąć sukces. Nie myliła się, wszak po kilku chwilach oglądała święty graal w całej swej okazałości, nienaruszony zębem czasu, jakby dopiero co został wykuty po raz pierwszy. Zdumiewający widok wywołał u kruczowłosej zmarszczenie brwi. Czy tak właśnie powinien wyglądać po tylu latach? Dlaczego nie widać na nim znaku czasu? Chciałaby zapytać, jednak ożywiony posąg skutecznie zamknął jej usta.
Głos poniósł się echem w jej umyśle. Tym razem przyjemniejszy, mniej cierplki, ewidentnie uradowany i wdzięczny dzięki im, wszystkim zgromadzonym tu czarodziejom, którzy walczyli o ten sukces od samego początku, gdy postawiono przed nimi szereg zagadek. Nie wiedziała, czy postąpili dobrze, sprawiedliwie, ale nie miała zamiaru teraz tego roztrząsać - ten sukces niósł za sobą wysoką cenę i musiała wierzyć, że mimo wszystko było to warte zachodu.
Pochwyciła wspomniane podarunki, krótko ściskając je w dłoniach, nim odwróciła się do swych przyjaciół. - Pamiątki? Przechowacie je? Proszę - wyciągnęła przedmioty na wnętrzach obu dłoni, pozwalając im podjąć decyzję o tym, co zabiorą, o ile w ogóle się na to pokuszą, w końcu to wcale nie było takie proste. Sama nie potrzebowała takich wspomnień, ani rzeczy kojarzących się z dzisiejszym występkiem, a spalenie ich nie było rozsądne, przynajmniej teraz, gdy nie była pewna, jakie nieszczęścia wywołałaby za tą sprawą. Nagrody, też mi coś, burknęła w myślach, próbując wyzbyć się negatywnego nacechowania tychże rewelacji.
Opuściła labirynt, ciesząc się z wolności bez żywopłotowych ścian, ale i ta radość nie trwała długo. Wieść o tym, że nie mogli ich stąd wyciągnąć rozbrzmiała w jej umyśle, obijając się z głuchym echem. Czyli jednak nie tylko jej się wydawało, że coś jest nie tak, że gdzieś pomiędzy zadaniami nastąpił niespodziewany zwrot wydarzeń. Poczuła złość, bezgraniczną wściekłość, nie rozumiejąc już dalszych słów kobieciny, skupiając się na własnym rozjuszeniu. Nie tak miało być, powinni ich chronić, za wszelką cenę wydobyć spomiędzy duszących żywopłotów, a jednak tego nie zrobili, nie podjęli się drastycznych środków, by to wszystko przerwać. Spojrzała po swych towarzyszach niedoli, współczując każdemu z osobna. Wszyscy tutaj zostali napiętnowani przez ten błąd, każdy z nich musiał walczyć ze swoimi koszmarami, nawet ci, którzy nie dotarli ostatecznie do mety, odnajdując ratunek we wcześniejszym opuszczeniu tychże tortur.
- Jak zostanę tu chwilę dłużej, to przysięgam na Merlina, że rozszarpię organizatorów, cokolwiek to nie oznacza, więc lepiej chodźmy - burknęła chmurnie w odpowiedzi na pytanie Everetta, obejmując się ramionami. Już i tak poprzysięgła sobie, że w najbliższych dniach złoży zażalenie do organizatorów, nie musiała ziać ogniem już teraz, gdy nerwy sięgały granic kontroli.
|zt. Dziękuję wszystkim uczestnikom i MG, cudownie było brać z wami w tym udział
Odłamki złożyły się w całość, wytwarzając niezwykły miecz, a kamień stanowiący ołtarz rozłamał się na pół. Magia była silna, czuła to, pokładając wiarę, że tym razem, po tylu perturbacjach, uda im się osiągnąć sukces. Nie myliła się, wszak po kilku chwilach oglądała święty graal w całej swej okazałości, nienaruszony zębem czasu, jakby dopiero co został wykuty po raz pierwszy. Zdumiewający widok wywołał u kruczowłosej zmarszczenie brwi. Czy tak właśnie powinien wyglądać po tylu latach? Dlaczego nie widać na nim znaku czasu? Chciałaby zapytać, jednak ożywiony posąg skutecznie zamknął jej usta.
Głos poniósł się echem w jej umyśle. Tym razem przyjemniejszy, mniej cierplki, ewidentnie uradowany i wdzięczny dzięki im, wszystkim zgromadzonym tu czarodziejom, którzy walczyli o ten sukces od samego początku, gdy postawiono przed nimi szereg zagadek. Nie wiedziała, czy postąpili dobrze, sprawiedliwie, ale nie miała zamiaru teraz tego roztrząsać - ten sukces niósł za sobą wysoką cenę i musiała wierzyć, że mimo wszystko było to warte zachodu.
Pochwyciła wspomniane podarunki, krótko ściskając je w dłoniach, nim odwróciła się do swych przyjaciół. - Pamiątki? Przechowacie je? Proszę - wyciągnęła przedmioty na wnętrzach obu dłoni, pozwalając im podjąć decyzję o tym, co zabiorą, o ile w ogóle się na to pokuszą, w końcu to wcale nie było takie proste. Sama nie potrzebowała takich wspomnień, ani rzeczy kojarzących się z dzisiejszym występkiem, a spalenie ich nie było rozsądne, przynajmniej teraz, gdy nie była pewna, jakie nieszczęścia wywołałaby za tą sprawą. Nagrody, też mi coś, burknęła w myślach, próbując wyzbyć się negatywnego nacechowania tychże rewelacji.
Opuściła labirynt, ciesząc się z wolności bez żywopłotowych ścian, ale i ta radość nie trwała długo. Wieść o tym, że nie mogli ich stąd wyciągnąć rozbrzmiała w jej umyśle, obijając się z głuchym echem. Czyli jednak nie tylko jej się wydawało, że coś jest nie tak, że gdzieś pomiędzy zadaniami nastąpił niespodziewany zwrot wydarzeń. Poczuła złość, bezgraniczną wściekłość, nie rozumiejąc już dalszych słów kobieciny, skupiając się na własnym rozjuszeniu. Nie tak miało być, powinni ich chronić, za wszelką cenę wydobyć spomiędzy duszących żywopłotów, a jednak tego nie zrobili, nie podjęli się drastycznych środków, by to wszystko przerwać. Spojrzała po swych towarzyszach niedoli, współczując każdemu z osobna. Wszyscy tutaj zostali napiętnowani przez ten błąd, każdy z nich musiał walczyć ze swoimi koszmarami, nawet ci, którzy nie dotarli ostatecznie do mety, odnajdując ratunek we wcześniejszym opuszczeniu tychże tortur.
- Jak zostanę tu chwilę dłużej, to przysięgam na Merlina, że rozszarpię organizatorów, cokolwiek to nie oznacza, więc lepiej chodźmy - burknęła chmurnie w odpowiedzi na pytanie Everetta, obejmując się ramionami. Już i tak poprzysięgła sobie, że w najbliższych dniach złoży zażalenie do organizatorów, nie musiała ziać ogniem już teraz, gdy nerwy sięgały granic kontroli.
|zt. Dziękuję wszystkim uczestnikom i MG, cudownie było brać z wami w tym udział
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Iskry przemknęły po jego ramieniu, od jej rozgrzanych palców aż po obojczyk. Chciała go uspokoić, ale osiągnęła odwrotny cel - wpatrywał się w szmaragd i szafir jej tęczówek szeroko otwartymi oczyma, ze źrenicami wciąż zwężonymi w reakcji na niedawną ciemność i panikę.
-Nie... nie spodziewałem się. - przyznał cierpko, nie znosił się czegoś nie spodziewać. Bezużyteczny, niezdolny przewidzieć niebezpieczeństwa, dopuszczający swoją pacjentkę do horrorów niedawnych traum. W sercu czuł zimny gniew, nic nie powinno jej boleć w trakcie świątecznej zabawy. Wcześniej wydawało mu się, że nawet jego obecność rozdrapie stare rany - a jakie otworzył, rozszarpał dziś bogin? Przybliżył się o krok, jakby chciał... zrobić właściwie co? Nie osłoni jej przed całym światem, nie potrafił nawet nikogo spontanicznie przytulić. Żałosny, słaby, zawsze byłeś ciężarem - wieniec laurowy na skroniach nie łagodził głębokich blizn w sercu i echa słów Victora.
Dopiero jej uśmiech sprawił, że zamrugał, opamiętał się, zdołał zaczerpnąć oddech.
-Nie ma za co. - odpowiedział może nazbyt oficjalnie, bo nie było. Widział, że ją zakłopotał i próbował odwrócić wzrok, ale widok rozpływających się po jej policzkach malinowych rumieńców był zbyt hipnotyzujący. Spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, bezwstydnie, dopóki Everett nie nazwał jej tak poetycko, ze zgoła innym rodzajem bezwstydności. Pozazdrościł mu tej swobody.
-Jest łabędziem, nie byle ptaszyną. - mruknął do niego, tak, by nie słyszała, a potem odszedł o kilka kroków, jakby nigdy nic.
-Znajdę go. Po wszystkim. - zapowiedział jeszcze w temacie Theo. Musiał go znaleźć, ale najpierw znajdzie Orestesa. To o synu myślał, słuchając słów Króla Rybaka - może powinien czuć większe wzruszenie, ale zaprzątał go los nieobecnych, kątem oka zerkał też na Celine, czy konkluzja tej historii ukoiła jej troski?
Odebrał pamiątki, poszukał wzrokiem Addy.
-Idę po Orestesa. Napijemy się kiedy indziej? - zadeklarował, kiwając lekko głową gdy Everett zachęcił by dołączyła do niego i Evelyn. Miał nadzieję, że będą się dobrze bawić, choć hydra wyglądała jakby chciała już tylko powrócić do domu. On też. Umknął wzrokiem, mając wrażenie, że Adda może patrzeć na niego zbyt intensywnie, a on zbyt kiepsko maskować przed przyjaciółką własne emocje. Skinieniem głowy i kurtuazyjnym uśmiechem pożegnał Hazel i Marię, o ile ta druga nie unikała jego wzroku.
-Dziękuję za pomoc, Nealo. Pozdrów Teda z Borrowash. - szerzej uśmiechnął się do swojej asystentki. Spodziewał się, że Celine zniknie zwiewnie w gąszczu ognisk, ale ona raz jeszcze zwróciła się do niego, szeptem dziwnie poufałym.
-Do zobaczenia... - również zniżył głos, nie rozumiejąc, czemu mu gorąco. Pewnie z nerwów, tak, to one dawały o sobie znać, adrenalina pchała go do odnalezienia syna. Ruszył w stronę plaży, Orestes wciąż bawił się nad wodą z dziadkami. Ale myślał tylko o ogniu, w płomieniach i dymie ognisk widząc jej taniec przed Królem Rybakiem, żałując, że nigdy nie zatańczy tak dla niego i nie mogąc opanować szaleńczego bicia serca - czy aż tak się zmęczył? A nazajutrz, nazajutrz powrócił do tych ognisk jak ćma do ognia, udając, że przygląda się wszystkim świętującym, lecz szukając wzrokiem tylko jej.
/zt i dziękuję MG i uczestnikom za piękny event, ciekawe wyzwania i głębię postów, za wszystkie wzruszenia i zacieśnianie relacji - tych przyjacielskich i tej romantycznej!
-Nie... nie spodziewałem się. - przyznał cierpko, nie znosił się czegoś nie spodziewać. Bezużyteczny, niezdolny przewidzieć niebezpieczeństwa, dopuszczający swoją pacjentkę do horrorów niedawnych traum. W sercu czuł zimny gniew, nic nie powinno jej boleć w trakcie świątecznej zabawy. Wcześniej wydawało mu się, że nawet jego obecność rozdrapie stare rany - a jakie otworzył, rozszarpał dziś bogin? Przybliżył się o krok, jakby chciał... zrobić właściwie co? Nie osłoni jej przed całym światem, nie potrafił nawet nikogo spontanicznie przytulić. Żałosny, słaby, zawsze byłeś ciężarem - wieniec laurowy na skroniach nie łagodził głębokich blizn w sercu i echa słów Victora.
Dopiero jej uśmiech sprawił, że zamrugał, opamiętał się, zdołał zaczerpnąć oddech.
-Nie ma za co. - odpowiedział może nazbyt oficjalnie, bo nie było. Widział, że ją zakłopotał i próbował odwrócić wzrok, ale widok rozpływających się po jej policzkach malinowych rumieńców był zbyt hipnotyzujący. Spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, bezwstydnie, dopóki Everett nie nazwał jej tak poetycko, ze zgoła innym rodzajem bezwstydności. Pozazdrościł mu tej swobody.
-Jest łabędziem, nie byle ptaszyną. - mruknął do niego, tak, by nie słyszała, a potem odszedł o kilka kroków, jakby nigdy nic.
-Znajdę go. Po wszystkim. - zapowiedział jeszcze w temacie Theo. Musiał go znaleźć, ale najpierw znajdzie Orestesa. To o synu myślał, słuchając słów Króla Rybaka - może powinien czuć większe wzruszenie, ale zaprzątał go los nieobecnych, kątem oka zerkał też na Celine, czy konkluzja tej historii ukoiła jej troski?
Odebrał pamiątki, poszukał wzrokiem Addy.
-Idę po Orestesa. Napijemy się kiedy indziej? - zadeklarował, kiwając lekko głową gdy Everett zachęcił by dołączyła do niego i Evelyn. Miał nadzieję, że będą się dobrze bawić, choć hydra wyglądała jakby chciała już tylko powrócić do domu. On też. Umknął wzrokiem, mając wrażenie, że Adda może patrzeć na niego zbyt intensywnie, a on zbyt kiepsko maskować przed przyjaciółką własne emocje. Skinieniem głowy i kurtuazyjnym uśmiechem pożegnał Hazel i Marię, o ile ta druga nie unikała jego wzroku.
-Dziękuję za pomoc, Nealo. Pozdrów Teda z Borrowash. - szerzej uśmiechnął się do swojej asystentki. Spodziewał się, że Celine zniknie zwiewnie w gąszczu ognisk, ale ona raz jeszcze zwróciła się do niego, szeptem dziwnie poufałym.
-Do zobaczenia... - również zniżył głos, nie rozumiejąc, czemu mu gorąco. Pewnie z nerwów, tak, to one dawały o sobie znać, adrenalina pchała go do odnalezienia syna. Ruszył w stronę plaży, Orestes wciąż bawił się nad wodą z dziadkami. Ale myślał tylko o ogniu, w płomieniach i dymie ognisk widząc jej taniec przed Królem Rybakiem, żałując, że nigdy nie zatańczy tak dla niego i nie mogąc opanować szaleńczego bicia serca - czy aż tak się zmęczył? A nazajutrz, nazajutrz powrócił do tych ognisk jak ćma do ognia, udając, że przygląda się wszystkim świętującym, lecz szukając wzrokiem tylko jej.
/zt i dziękuję MG i uczestnikom za piękny event, ciekawe wyzwania i głębię postów, za wszystkie wzruszenia i zacieśnianie relacji - tych przyjacielskich i tej romantycznej!
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Magia działa się na jej oczach. Czysta, niepohamowana, pierwotna w swojej naturze prowadziła do tego, aby każdy z fragmentów miecza połączył się ze sobą, wydając z siebie charakterystyczny, metaliczny dźwięk. Chwila ciszy wzmogła tylko uwagę Marii, rzadko bowiem zdarzało się, by w przyrodzie panowała prawdziwa cisza. Zawsze gdzieś rozlegał się jakiś odgłos, zawsze skądś nadchodził impuls — bo ludzie nie przywykli do samotności, a natura do pustki. Gdy tak się zadwało, trzeba było być przygotowanym na najgorsze.
Serce raz jeszcze podniosło się do samego gardła, gdy ołtarz przed nimi zaczął pękać. Odruchowo chwyciła się dłoni Hazel, lecz nie cofnęła się o krok. Potrzebowała w tej chwili wsparcia, nie zaś ochrony, powoli wierząc w siebie, w to, że wcale nie była taka słaba, za jaką się uważała. Zresztą, magia wydobywająca się z ołtarza nie sięgała do nich, do odkrywców — a wciąż biegła w kierunku metalu. W kierunku miecza, Graala, który powstawał na jej własnych oczach. Gdyby ktokolwiek chciał opowiedzieć jej tę historię, gdyby nie przeżyła tego osobiście — nie uwierzyłaby temu komuś w taki przebieg wydarzeń. Ale teraz posąg ruszył się, jak żywy. Zamknięty w kamień człowiek prostował powoli palce, sięgał po broń.
Z zapartym tchem słuchała więc słów Króla Rybaka, czując, że z każdym kolejnym pęd jej serca powoli zwalnia. Nie wiedziała, w którym momencie kąciki ust wygięły się w drobny, dumny uśmiech. Nie tylko dumny z siebie, ale ze wszystkich, bo każdy z nich dołożył cegiełkę do sukcesu. Staliście się bohaterami — Maria stała się bohaterką, choć zupełnie tego nie oczekiwała. Ale było w tej pochwale coś miłego, coś, dzięki czemu mogła podnieść pewniej głowę, zwrócić twarz w stronę posągowej.
Odruchowo zaparła się mocniej na nogach, gdy tylko zauważyła gest Króla Rybaka, domyślając się jego intencji. Zmrużyła oczy, gdy fala uderzeniowa szarpnęła jej ubraniami. Otworzyła je na powrót dopiero, gdy Król ukazał im wnętrze swojego płaszcza. Gdy nadeszła jej kolej, odebrała zarówno swą fiolkę, jak i kamienną figurkę małego ptaszka. Skinęła głową w podziękowaniu na gest Króla, nim zabrał głos ponownie.
Przycisnęła figurkę do swojego serca, z uśmiechem obserwując, jak ożywała pod wpływem jej oddechu. Gdy znów podniosła wzrok, Król ponownie stał się pomnikiem. A oni wszyscy znajdowali się na powrót w labiryncie, na trawie, w ich świecie. Baśniowa historia dopełniła się i skończyła. Wpatrywała się bez słowa w posąg, nim dotarły do niej głosy starej Nanny. Spojrzała na kobietę, wcześniej odwracając się przez ramię.
— Wszystko skończyło się dobrze — uśmiechnęła się do kobiety, która wydawała się wyraźnie zaskoczona takim przebiegiem zdarzeń. Jej słowa o spaleniu nietkniętych kwiatów sprawiły, że sama sięgnęła dłońmi do kwiatów, które wplotły się w jej włosy magią Pani Jeziora. Przez chwilę zatrzymała się w tym geście, walcząc między chęcią uwolnienia się od tego, co złe, a koniecznością pozbycia się pamiątki po kimś, kto był dla niej taki dobry. Drgnęła dopiero, gdy kobieta pokazała im drogę do wyjścia z labiryntu i zachęciła do zakończenia historii. Miała rację. To, co otwarte, powinno zostać zamknięte.
Ruszyła więc w kierunku wyjścia, a gdy labirynt pozostał za jej plecami, odnalazła pierwsze z ognisk. Przystanęła przed nim, aby rozpocząć cierpliwe wyplątywanie młodych pędów z własnych włosów. Nie mogła dłużej czekać. Historia Króla Rybaka, Pani Jeziora i Graala pokazała jej, że wszystko leżało w jej rękach. Cokolwiek nie robiła — miało swoje konsekwencje. A jeżeli dała radę sprostać swojemu największemu strachowi, pomimo paniki postąpić relatywnie rozsądnie... To zrobi wszystko, by utrzymać na powierzchni życia za wszelką cenę. Każda wyplątywana gałązka trafiała w ogień, z intencją zapomnienia o bólu i cierpieniu, które splamiło jej życie. Wpatrywała się w milczeniu w ogień pożerający kwiaty, a jej serce, pierwszy raz od dawna, wydawało się zupełnie lekkie, zaś myśli niezmącone.
Została tylko ostatnia rzecz, trzymana w dłoni kryształowa fiolka z bolesnym wspomnieniem. Ostrożnie ułożyła ją na ziemi, aby zaraz później zdeptać ją obcasem trzewików. Nie chciała tego pamiętać. I była pewna, że będzie szczęśliwsza bez... czegokolwiek, co podarowała Królowi Rybakowi. Niech odejdzie w niepamięć, niech da jej ten sam spokój, który objął duszę króla.
Noc wyciągała ramiona, adrenalina powoli wychodziła poza organizm, rozluźniając mięśnie i pozwalając zmęczeniu przejąć prym. Nadchodził czas spoczynku.
Musiała wracać.
| Olbrzymie dzięki za super wątek Cudowna robota, MG!
z/t
Serce raz jeszcze podniosło się do samego gardła, gdy ołtarz przed nimi zaczął pękać. Odruchowo chwyciła się dłoni Hazel, lecz nie cofnęła się o krok. Potrzebowała w tej chwili wsparcia, nie zaś ochrony, powoli wierząc w siebie, w to, że wcale nie była taka słaba, za jaką się uważała. Zresztą, magia wydobywająca się z ołtarza nie sięgała do nich, do odkrywców — a wciąż biegła w kierunku metalu. W kierunku miecza, Graala, który powstawał na jej własnych oczach. Gdyby ktokolwiek chciał opowiedzieć jej tę historię, gdyby nie przeżyła tego osobiście — nie uwierzyłaby temu komuś w taki przebieg wydarzeń. Ale teraz posąg ruszył się, jak żywy. Zamknięty w kamień człowiek prostował powoli palce, sięgał po broń.
Z zapartym tchem słuchała więc słów Króla Rybaka, czując, że z każdym kolejnym pęd jej serca powoli zwalnia. Nie wiedziała, w którym momencie kąciki ust wygięły się w drobny, dumny uśmiech. Nie tylko dumny z siebie, ale ze wszystkich, bo każdy z nich dołożył cegiełkę do sukcesu. Staliście się bohaterami — Maria stała się bohaterką, choć zupełnie tego nie oczekiwała. Ale było w tej pochwale coś miłego, coś, dzięki czemu mogła podnieść pewniej głowę, zwrócić twarz w stronę posągowej.
Odruchowo zaparła się mocniej na nogach, gdy tylko zauważyła gest Króla Rybaka, domyślając się jego intencji. Zmrużyła oczy, gdy fala uderzeniowa szarpnęła jej ubraniami. Otworzyła je na powrót dopiero, gdy Król ukazał im wnętrze swojego płaszcza. Gdy nadeszła jej kolej, odebrała zarówno swą fiolkę, jak i kamienną figurkę małego ptaszka. Skinęła głową w podziękowaniu na gest Króla, nim zabrał głos ponownie.
Przycisnęła figurkę do swojego serca, z uśmiechem obserwując, jak ożywała pod wpływem jej oddechu. Gdy znów podniosła wzrok, Król ponownie stał się pomnikiem. A oni wszyscy znajdowali się na powrót w labiryncie, na trawie, w ich świecie. Baśniowa historia dopełniła się i skończyła. Wpatrywała się bez słowa w posąg, nim dotarły do niej głosy starej Nanny. Spojrzała na kobietę, wcześniej odwracając się przez ramię.
— Wszystko skończyło się dobrze — uśmiechnęła się do kobiety, która wydawała się wyraźnie zaskoczona takim przebiegiem zdarzeń. Jej słowa o spaleniu nietkniętych kwiatów sprawiły, że sama sięgnęła dłońmi do kwiatów, które wplotły się w jej włosy magią Pani Jeziora. Przez chwilę zatrzymała się w tym geście, walcząc między chęcią uwolnienia się od tego, co złe, a koniecznością pozbycia się pamiątki po kimś, kto był dla niej taki dobry. Drgnęła dopiero, gdy kobieta pokazała im drogę do wyjścia z labiryntu i zachęciła do zakończenia historii. Miała rację. To, co otwarte, powinno zostać zamknięte.
Ruszyła więc w kierunku wyjścia, a gdy labirynt pozostał za jej plecami, odnalazła pierwsze z ognisk. Przystanęła przed nim, aby rozpocząć cierpliwe wyplątywanie młodych pędów z własnych włosów. Nie mogła dłużej czekać. Historia Króla Rybaka, Pani Jeziora i Graala pokazała jej, że wszystko leżało w jej rękach. Cokolwiek nie robiła — miało swoje konsekwencje. A jeżeli dała radę sprostać swojemu największemu strachowi, pomimo paniki postąpić relatywnie rozsądnie... To zrobi wszystko, by utrzymać na powierzchni życia za wszelką cenę. Każda wyplątywana gałązka trafiała w ogień, z intencją zapomnienia o bólu i cierpieniu, które splamiło jej życie. Wpatrywała się w milczeniu w ogień pożerający kwiaty, a jej serce, pierwszy raz od dawna, wydawało się zupełnie lekkie, zaś myśli niezmącone.
Została tylko ostatnia rzecz, trzymana w dłoni kryształowa fiolka z bolesnym wspomnieniem. Ostrożnie ułożyła ją na ziemi, aby zaraz później zdeptać ją obcasem trzewików. Nie chciała tego pamiętać. I była pewna, że będzie szczęśliwsza bez... czegokolwiek, co podarowała Królowi Rybakowi. Niech odejdzie w niepamięć, niech da jej ten sam spokój, który objął duszę króla.
Noc wyciągała ramiona, adrenalina powoli wychodziła poza organizm, rozluźniając mięśnie i pozwalając zmęczeniu przejąć prym. Nadchodził czas spoczynku.
Musiała wracać.
| Olbrzymie dzięki za super wątek Cudowna robota, MG!
z/t
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Słowa Króla Rybaka przelewały się przez jej umysł, na jej oczach statua ożyła, odgarnęła połę płaszcza, prezentując oddane wcześniej fiolki ze wspomnieniami i zwierzęce figurki. Adda uniosła nieznacznie brwi, zaskoczona ich widokiem, ale nie pokusiła się o żaden komentarz. Ważne było tylko to, by w końcu opuścić mury labiryntu i znaleźć Michaela, upewnić się, że na pewno i naprawdę nic mu nie grozi. Bogin mógł być tylko boginem, strachem wywleczonym w brutalny sposób na światło dzienne, ale nic nie mogło zmienić tego, że wywołał w niej trwały niepokój, który zakończyć mogło jedynie spotkanie z mężem.
Bez przekonania zabrała swoją fiolkę i lisią figurkę, przejęła też jedną z pamiątek Evelyn, tę drugą zostawiając Everettowi. Wcale nie zdziwiło jej to, że Despenser wolała ich ze sobą nie zabierać. Całe to wydarzenie było… dziwne. Czy Prewettowie naprawdę nie panowali nad tym, co dzieje się na terenach Festiwalu?
Słowa Celine skwitowała naturalnym, ciepłym uśmiechem; w jej obecności trudno było okrywać się całunem irytacji, trudno było się skupiać na negatywnych emocjach.
― Ciebie też dobrze było zobaczyć ― odparła łagodnie, a potem skinęła głową Hectorowi. ― Pewnie. Innym razem. ― Zmrużyła lekko oczy, bacznie przyglądając się jego twarzy. Im bardziej próbował coś przed nią ukryć, tym bardziej stawało się to widoczne, ale teraz, w natłoku innych uczuć, innych myśli, trudno jej było wyłowić sekret Hectora. Nie przejmowała się tym jednak ― prędzej czy później nadarzy się okazja by porozmawiać. I wtedy będzie mogła całą uwagę poświęcić na łowienie gestów, ukradkowych spojrzeń i tym podobnych znaków.
Dołączyła do przyjaciół i w ich towarzystwie opuściła labirynt.
― Pójdę poszukać Michaela ― mruknęła z przekąsem. ― Może i to był tylko bogin, magia labiryntu, ale… nie wiem, nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś mu może grozić…
Odruchowo rozejrzała się po bokach i wtedy, gdzieś dalej w tłumie, mignęła postawna sylwetka jej aurora. Nie było to wiele, ale wystarczyło, żeby odsunąć od siebie ten absurdalny rodzaj niepokoju i poczuć się lepiej, wyłowić z pamięci jego ostatnie słowa ― przecież powiedział, że ją odszuka, jak już załatwi swoje sprawy.
― Albo nie pójdę, bo on znajdzie mnie ― powiedziała z cieniem rozbawienia. Przelotnie obejrzała się na przyjaciół i odstąpiła krok w bok. ― Znikam zatem. Au revoir.
|dziękuję wszystkim za piękne wydarzenie i równie piękne posty
zt
Bez przekonania zabrała swoją fiolkę i lisią figurkę, przejęła też jedną z pamiątek Evelyn, tę drugą zostawiając Everettowi. Wcale nie zdziwiło jej to, że Despenser wolała ich ze sobą nie zabierać. Całe to wydarzenie było… dziwne. Czy Prewettowie naprawdę nie panowali nad tym, co dzieje się na terenach Festiwalu?
Słowa Celine skwitowała naturalnym, ciepłym uśmiechem; w jej obecności trudno było okrywać się całunem irytacji, trudno było się skupiać na negatywnych emocjach.
― Ciebie też dobrze było zobaczyć ― odparła łagodnie, a potem skinęła głową Hectorowi. ― Pewnie. Innym razem. ― Zmrużyła lekko oczy, bacznie przyglądając się jego twarzy. Im bardziej próbował coś przed nią ukryć, tym bardziej stawało się to widoczne, ale teraz, w natłoku innych uczuć, innych myśli, trudno jej było wyłowić sekret Hectora. Nie przejmowała się tym jednak ― prędzej czy później nadarzy się okazja by porozmawiać. I wtedy będzie mogła całą uwagę poświęcić na łowienie gestów, ukradkowych spojrzeń i tym podobnych znaków.
Dołączyła do przyjaciół i w ich towarzystwie opuściła labirynt.
― Pójdę poszukać Michaela ― mruknęła z przekąsem. ― Może i to był tylko bogin, magia labiryntu, ale… nie wiem, nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś mu może grozić…
Odruchowo rozejrzała się po bokach i wtedy, gdzieś dalej w tłumie, mignęła postawna sylwetka jej aurora. Nie było to wiele, ale wystarczyło, żeby odsunąć od siebie ten absurdalny rodzaj niepokoju i poczuć się lepiej, wyłowić z pamięci jego ostatnie słowa ― przecież powiedział, że ją odszuka, jak już załatwi swoje sprawy.
― Albo nie pójdę, bo on znajdzie mnie ― powiedziała z cieniem rozbawienia. Przelotnie obejrzała się na przyjaciół i odstąpiła krok w bok. ― Znikam zatem. Au revoir.
|dziękuję wszystkim za piękne wydarzenie i równie piękne posty
zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Jedno po drugim układaliśmy po kolei kolejne fragmenty miecza. Aż ten złożony został w całość a potem znów usłyszałam w głowie głos poprzedzony czymś, czego nigdy wcześniej nie widziałam i możliwie, że zobaczyć nie miałam. A potem posąg się ruszył i rozprostował palce łapiąc za miecz w rytmie dźwięczących głosów. I słuchając tych słów, mimowolnie wróciło do mnie uczucie z początku, że to wcale wszystko tak świetnie nie było. Tak bezpiecznie. Nie, skoro klątwa jakaś tu była. Ale milczałam, nic nie mówiąc. Po prostu stałam patrząc, ciężko łapiąc oddech. Patrząc, jak unosi miecz i wbija go w ziemię. Jak fala która od niego odchodzi unosi moje rude włosy. Nie na tyle mocna, by przynieść krzywdę. Spojrzałam na fiolki, a potem na kamiennych strażników. Ruszyłam w końcu do przodu, jako jedna z ostatnich. Niepewnie zabierając swoją fiolkę. Czy chciałam ją z powrotem? Nie byłam pewna. Dlatego wsunęłam ją jedynie do kieszeni spódnicy razem z figurką niedźwiedzia.
I dalej co?
Nie wiedziałam, nie byłam pewna, ale nagły głos za nami sprawił że odwróciłam głowę. A jej słowa sprawiły, że uniosłam brwi. Na wargi cisnęło mi się: a nie mówiłam, ale nic nie powiedziałam. Bo tego konkretnie nie mówiłam. Ale nie pasowało mi coś od początku.
- Zdecydowanie lepiej. - zgodziłam się z Celine, zaciskając mocniej palce na tych jej. Pokiwałam krótko głowa na padające pytanie. Nic mi nie było nie na ciele. Ale skupiona na myślach milczałam więc niż mówiłam ruszając w końcu z Celine. Przesuwając wczesniej wzrokiem po panu Everecie, który spytał czy wszystko w porządku było i pani Evelyn i jasnowłosej dziewczyny, pani od eliksirów i tej jasnowłosej i uzdrowiciela, który się do mnie odezwał. Potaknęłam głowa raz, a potem drugi rozciągając wargi w bladym uśmiechu.
- Pozdrowię, pan… znaczy Ted jest super. - wypuściłam między nas, bo wiele się już nauczyłam, a teraz wolne mi dał na festiwal i mogłam się nim cieszyć całkiem.
- Chętnie. - zgodziłam się potakując głową. - Dawno nie jadłam żadnej landrynki. - przyznałam się zgodnie z prawdą ruszając razem z przyjaciółką. Niepewna, czy serce miałam lżejsze, czy cięższe.
| zt dzięki! <3
I dalej co?
Nie wiedziałam, nie byłam pewna, ale nagły głos za nami sprawił że odwróciłam głowę. A jej słowa sprawiły, że uniosłam brwi. Na wargi cisnęło mi się: a nie mówiłam, ale nic nie powiedziałam. Bo tego konkretnie nie mówiłam. Ale nie pasowało mi coś od początku.
- Zdecydowanie lepiej. - zgodziłam się z Celine, zaciskając mocniej palce na tych jej. Pokiwałam krótko głowa na padające pytanie. Nic mi nie było nie na ciele. Ale skupiona na myślach milczałam więc niż mówiłam ruszając w końcu z Celine. Przesuwając wczesniej wzrokiem po panu Everecie, który spytał czy wszystko w porządku było i pani Evelyn i jasnowłosej dziewczyny, pani od eliksirów i tej jasnowłosej i uzdrowiciela, który się do mnie odezwał. Potaknęłam głowa raz, a potem drugi rozciągając wargi w bladym uśmiechu.
- Pozdrowię, pan… znaczy Ted jest super. - wypuściłam między nas, bo wiele się już nauczyłam, a teraz wolne mi dał na festiwal i mogłam się nim cieszyć całkiem.
- Chętnie. - zgodziłam się potakując głową. - Dawno nie jadłam żadnej landrynki. - przyznałam się zgodnie z prawdą ruszając razem z przyjaciółką. Niepewna, czy serce miałam lżejsze, czy cięższe.
| zt dzięki! <3
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Utuliła więc Marię do siebie, powoli żegnając z obecnością każdego z bliżej i dalej poznanych. Emocje z niej nie odeszły, dalej kiełkowały w pełnym obaw wrażeniu, że to co przeżyła było namiastką realności. Widok synów przytoczył jej to, co powinna teraz uczynić.
Rozejrzała się po wszystkich, na chwilę zawieszając wzrok na Hectorze, Evelyn, młodzieży i finalnie Everettcie. Zobaczenie go po tylu latach było miłą odmianą, czymś, czego nie spodziewała się doświadczyć teraz; nie w takich okolicznościach. Te obawy dziewczyny, która wpiła się uściskiem w jej ciało, były kolejnym motywatorem, powodem, dla którego nie zagłębiała się w kontemplację i wspomnienia, pozostawała przy sferze tu i teraz, jedyną pewność zauważając w tym, że blondwłosą uczennicę powinna zaprowadzić do domu, a sama powinna trafić do swoich synów. Przed oczyma miała już uśmiech Raanana i Florusa, pod nosem powoli uspokajającą się Marię.
I tak oto w akompaniamencie samotności, przemyśleń i tęsknoty opuścić miała Labirynt. Pozostawał przy niej duch świetlistego kota, żbik uosabiał to, co teraz ukazywała nawet silniej niż kiedykolwiek — byłą samotniczką, walkę preferując podjąć w odrębności, na własnych zasadach. Nie oglądała się więc za siebie, po zarejestrowaniu, że wszyscy dotarli z powrotem, jej kroki kierowały się prosto poza labirynt, a myśli momentalnie odeszły w siną dal. To nie w boginach miała upatrywać odpoczynek, a jednak te ukształtowały poczucie, którego się nie spodziewała. Może nie była tak tragiczną matką? Mimo wszystko walczyła o syna, o tą haniebną wizję, że mogłoby mu się coś stać.
To był też moment, w którym pomysł zagościł w niej tragiczny, przerażający, ale jednak konieczny. Na moment swojej wędrówki przystanęła, odwróciłą się w stronę labiryntu, spoglądając na fiolkę trzymaną w dłoniach. Powinna powoli szykować się na to, co miało nadejść po festiwalu. Powrót wojny rozkwitał w niej pomysłem strasznym, brutalnym, a jednak zapewniającym poczucie bezpieczeństwa. To właśnie ten krótki moment, rozmowa pełna nadziei przypomniała jej sen, który zmienił na zawsze postrzeganie rzeczywistości.
Przed oczami zarysowała się wizja trzech buteleczek, zielone spojrzenie skryło się łzami. Może powinna załatwić coś ukrócającego, w pełni świadoma, że śmierć jej lub dzieci może być katorgą patrząc na jej kłamstwa i ich pochodzenie? Może powinna tak, jak Król Rybak, pogodzić się ze świadomością czyhającego na nią niebezpieczeństwa? Ciężko było rzec coś więcej, gdy u schyłku pojawiła się nie tylko nadzieja, ale także świadomość delikatności dziecięcych ramion i zbliżającego się końca.
Nie to powinna wyciągnąć z tego labiryntu, ale daleko było jej do optymistki. Najistotniejsze było to, że niczym kot, zawsze wracała na cztery łapy. Ale by tak było, musi je mieć.
zt, dziękuję za event <3
Rozejrzała się po wszystkich, na chwilę zawieszając wzrok na Hectorze, Evelyn, młodzieży i finalnie Everettcie. Zobaczenie go po tylu latach było miłą odmianą, czymś, czego nie spodziewała się doświadczyć teraz; nie w takich okolicznościach. Te obawy dziewczyny, która wpiła się uściskiem w jej ciało, były kolejnym motywatorem, powodem, dla którego nie zagłębiała się w kontemplację i wspomnienia, pozostawała przy sferze tu i teraz, jedyną pewność zauważając w tym, że blondwłosą uczennicę powinna zaprowadzić do domu, a sama powinna trafić do swoich synów. Przed oczyma miała już uśmiech Raanana i Florusa, pod nosem powoli uspokajającą się Marię.
I tak oto w akompaniamencie samotności, przemyśleń i tęsknoty opuścić miała Labirynt. Pozostawał przy niej duch świetlistego kota, żbik uosabiał to, co teraz ukazywała nawet silniej niż kiedykolwiek — byłą samotniczką, walkę preferując podjąć w odrębności, na własnych zasadach. Nie oglądała się więc za siebie, po zarejestrowaniu, że wszyscy dotarli z powrotem, jej kroki kierowały się prosto poza labirynt, a myśli momentalnie odeszły w siną dal. To nie w boginach miała upatrywać odpoczynek, a jednak te ukształtowały poczucie, którego się nie spodziewała. Może nie była tak tragiczną matką? Mimo wszystko walczyła o syna, o tą haniebną wizję, że mogłoby mu się coś stać.
To był też moment, w którym pomysł zagościł w niej tragiczny, przerażający, ale jednak konieczny. Na moment swojej wędrówki przystanęła, odwróciłą się w stronę labiryntu, spoglądając na fiolkę trzymaną w dłoniach. Powinna powoli szykować się na to, co miało nadejść po festiwalu. Powrót wojny rozkwitał w niej pomysłem strasznym, brutalnym, a jednak zapewniającym poczucie bezpieczeństwa. To właśnie ten krótki moment, rozmowa pełna nadziei przypomniała jej sen, który zmienił na zawsze postrzeganie rzeczywistości.
Przed oczami zarysowała się wizja trzech buteleczek, zielone spojrzenie skryło się łzami. Może powinna załatwić coś ukrócającego, w pełni świadoma, że śmierć jej lub dzieci może być katorgą patrząc na jej kłamstwa i ich pochodzenie? Może powinna tak, jak Król Rybak, pogodzić się ze świadomością czyhającego na nią niebezpieczeństwa? Ciężko było rzec coś więcej, gdy u schyłku pojawiła się nie tylko nadzieja, ale także świadomość delikatności dziecięcych ramion i zbliżającego się końca.
Nie to powinna wyciągnąć z tego labiryntu, ale daleko było jej do optymistki. Najistotniejsze było to, że niczym kot, zawsze wracała na cztery łapy. Ale by tak było, musi je mieć.
zt, dziękuję za event <3
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
7.10
Nie słyszał własnych myśli, świstu wiatru, szarpiących poły ubioru wątłych gałęzi. Dziwne odrętwienie w nieznany mu dotąd sposób pozwalało przebywać mu w duszącej, zimnej ciszy. Gęste, ciemne chmury kłębiły się ponuro nad kołyszącymi się przez wiatr nagimi szczytami drzew. On sam przemieszczał się u ich podnóży jak cień. Leciał na miotle nisko, mechanicznie omijając grube lub wąskie konary oraz gęściejsze skupiska krzewów. Spojrzenie ciemnych oczu przesuwało się po grząskim gruncie i po połamanych gałęziach. Bystro, metodycznie. Wiedział czego szukał oraz to w jaki sposób to czego szukał mogło przemieszczać się po znanym mu lesie. Liczba dogodnych dróg była wyjątkowo ograniczona, a domyślał się, że poszukiwani przez niego nie lubili sobie utrudniać życia. Był o tym właściwie przekonany. W końcu tropił ludzi, a z ich gnuśną naturą nie mógł być lepiej zaznajomiony. Teraz kiedy mżawka nasilała się, a półmrok pogłębiał prawdopodobnie zwolnili więc on sam nie tracił na prędkości. Musiał ich znaleźć nim opuszczą Dorset winnym przypadku dalsza pogoń może być utrudniona. Las który przeszukiwał oddalony był od łąk i pól. Znajdował się za Wyke Regis, które w naturalny sposób uchroniło dalsze tereny przed klęską katastrofy. Znał go bardzo dobrze.
Dostrzegł w ciemności w oddali żarliwy punkt. Miarowo, nawet z pewną rytmika przybierał na jaskrawości by w kolejnej sekundzie zniknąć. Przystaną na chwilę i ostrożnie, niemalże leżąc na miotle podlewitował w pozycji prostopadłej do leśnego runa. Rozszerzone w półmroku źrenice zdawały się karmić tym dziwnym źródłem światła potrafiąc je już nazwać - to był wypalany papieros. Sylwetka palacza stała stała pod koroną iglastego drzewa chroniąc się przed deszczem. W jego towarzystwie była jeszcze dwójka czarodziei. Z ich postawy wyczytać było można pewną swobodę, a nawet rozluźnienie. Być może rozmawiali, lecz Leonard nie był wstanie z tej odległości zrozumieć o czym. Nie było to jednak takie ważne. Nie chciał nikogo słuchać. Nie to było celem. Rozpoznając jednego z nich po charakterystycznym kożuchu sunął się z miotły dotykając gruntu podeszwami. Dłoń zacisnęła się na rękojeści różdżki. Przepełniony był mieszanką różnorakich emocji, lecz żadnej nie mógł nazwać strachem. Szkoda - być może ten pozwoliłby mu zachować resztki zdrowego rozsądku. Nie myślał o konsekwencjach, o tym co dalej. Upajał się chwilowym poczuciem posiadania równie chwilowej przewagi. Widział ich, lecz oni go nie. Przynajmniej teraz.
- Caeruleusio - wypowiedział, kierując promień zaklęcia w jednego z mężczyzn.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie słyszał własnych myśli, świstu wiatru, szarpiących poły ubioru wątłych gałęzi. Dziwne odrętwienie w nieznany mu dotąd sposób pozwalało przebywać mu w duszącej, zimnej ciszy. Gęste, ciemne chmury kłębiły się ponuro nad kołyszącymi się przez wiatr nagimi szczytami drzew. On sam przemieszczał się u ich podnóży jak cień. Leciał na miotle nisko, mechanicznie omijając grube lub wąskie konary oraz gęściejsze skupiska krzewów. Spojrzenie ciemnych oczu przesuwało się po grząskim gruncie i po połamanych gałęziach. Bystro, metodycznie. Wiedział czego szukał oraz to w jaki sposób to czego szukał mogło przemieszczać się po znanym mu lesie. Liczba dogodnych dróg była wyjątkowo ograniczona, a domyślał się, że poszukiwani przez niego nie lubili sobie utrudniać życia. Był o tym właściwie przekonany. W końcu tropił ludzi, a z ich gnuśną naturą nie mógł być lepiej zaznajomiony. Teraz kiedy mżawka nasilała się, a półmrok pogłębiał prawdopodobnie zwolnili więc on sam nie tracił na prędkości. Musiał ich znaleźć nim opuszczą Dorset winnym przypadku dalsza pogoń może być utrudniona. Las który przeszukiwał oddalony był od łąk i pól. Znajdował się za Wyke Regis, które w naturalny sposób uchroniło dalsze tereny przed klęską katastrofy. Znał go bardzo dobrze.
Dostrzegł w ciemności w oddali żarliwy punkt. Miarowo, nawet z pewną rytmika przybierał na jaskrawości by w kolejnej sekundzie zniknąć. Przystaną na chwilę i ostrożnie, niemalże leżąc na miotle podlewitował w pozycji prostopadłej do leśnego runa. Rozszerzone w półmroku źrenice zdawały się karmić tym dziwnym źródłem światła potrafiąc je już nazwać - to był wypalany papieros. Sylwetka palacza stała stała pod koroną iglastego drzewa chroniąc się przed deszczem. W jego towarzystwie była jeszcze dwójka czarodziei. Z ich postawy wyczytać było można pewną swobodę, a nawet rozluźnienie. Być może rozmawiali, lecz Leonard nie był wstanie z tej odległości zrozumieć o czym. Nie było to jednak takie ważne. Nie chciał nikogo słuchać. Nie to było celem. Rozpoznając jednego z nich po charakterystycznym kożuchu sunął się z miotły dotykając gruntu podeszwami. Dłoń zacisnęła się na rękojeści różdżki. Przepełniony był mieszanką różnorakich emocji, lecz żadnej nie mógł nazwać strachem. Szkoda - być może ten pozwoliłby mu zachować resztki zdrowego rozsądku. Nie myślał o konsekwencjach, o tym co dalej. Upajał się chwilowym poczuciem posiadania równie chwilowej przewagi. Widział ich, lecz oni go nie. Przynajmniej teraz.
- Caeruleusio - wypowiedział, kierując promień zaklęcia w jednego z mężczyzn.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leonard Begmann dnia 13.03.24 0:45, w całości zmieniany 2 razy
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Minuty dłużyły mu się niemiłosiernie. Miał wrażenie, że czas zamarł – tak samo, jak w bezruchu zamarła trójka stojących pod drzewem czarodziejów, kompletnie nieświadomych jego obecności, mimo że znajdował się zaledwie parę metrów od nich. Ze swojej pozycji – lewitując na zawieszonej na wysokości najniższych gałęzi miotle – słyszał szmer ich mieszających się ze sobą głosów, na tyle cichych, że wychwytywał zaledwie pojedyncze słowa. Szelest sylab mieszał się z odgłosami rozbijających się o liście kropel deszczu, od paru dobrych godzin z nieba sączyła się zimna mżawka, która – sądząc po stalowoszarych, sunących nisko nad ziemią chmurach – lada moment miała zamienić się w ulewę. Od kilku dni padało niemal nieustannie, w dzień i w nocy, z różnym natężeniem – zupełnie jakby natura próbowała uparcie zmyć wszędobylski pył, od upadku meteorytu zaścielający łąki i pagórki, nadający krajobrazowi księżycowego, pustynnego wyglądu. Już prawie się do tego przyzwyczaił – do połaci gołej ziemi w miejscach, które niegdyś porastały kolorowe wrzosowiska, i do wypełniających się deszczówką kraterów – i ten fakt trochę go przerażał. Na co jeszcze mógł zobojętnieć? Na co jeszcze będzie musiał?
Drgnął instynktownie, kiedy jakiś dźwięk wyrwał go z rozmyślań. Rozejrzał się, w pierwszej chwili mylnie zakładając, że to czarodzieje się poruszyli, ale szybko się zorientował, że wciąż stali w tym samym miejscu, a jeden z nich właśnie odpalił papierosa. Rozprostował zdrętwiałe od chłodu palce, na chwilę odrywając je od rączki miotły; obserwował tych parszywców od dłuższego czasu, czekając aż udadzą się do swojej kryjówki, żeby później móc przekazać jej położenie podziemiu. Byli częścią większej grupy tak zwanych poszukiwaczy, którzy po Nocy Tysiąca Gwiazd rozplenili się jak chwasty, okradając częściowo zniszczone, porzucone w pośpiechu domy i napadając na szukających schronienia ludzi, żeby wydusić z nich resztki tego, co udało im się ocalić z katastrofy. Z tą konkretną grupą Hipogryfy próbowały rozprawić się już od dłuższego czasu, ale do tej pory zachowywali się jak mityczny stwór, któremu w miejscu odciętej głowy wyrastały dwie kolejne; jedynym sposobem pozostawało dotarcie do źródła.
Szmer po prawej stronie znów zwrócił jego uwagę, spojrzał w tamtym kierunku – dopiero wtedy go dostrzegając. Jasna twarz mignęła pomiędzy drzewami, niebezpiecznie blisko – mężczyzna (chłopiec? Wyglądał młodo) musiał poruszać się wyjątkowo cicho. Dreszcz zaalarmowania przebiegł Williamowi po plecach, zerknął w dół, upewniając się, że zaklęcie kameleona wciąż na niego działa, po czym znów przeniósł wzrok na przybysza. Czy był jednym z nich? Mógłby przysiąc, że nigdy wcześniej go nie widział, ale nie mógł wykluczyć, że grupa nie przyjmowała nowych rekrutów; pochylił się nieco niżej nad rączką miotły, w milczeniu śledząc poczynania czarodzieja, pewien, że ten zaraz dołączy do towarzyszy.
Nie zdążył zareagować, gdy w szarym półmroku śmignęła różdżka.
Psidwacza mać, zaklął w myślach, czy on oszalał? Niebieskawy blask lodowej mgiełki przeciął niewielką polanę, wśród mężczyzn rozległy się zaskoczone okrzyki; miały minąć ułamki sekund, nim zorientują się, że zostali zaatakowani – ale dlaczego zostali? I to w pojedynkę? Zacisnął zęby, gorączkowo rozważając swoje opcje, akcja była stracona – nie było szans, by parszywcy zaprowadzili go dzisiaj do swojej kryjówki; powinien jak najszybciej się stąd oddalić, żeby uniknąć odkrycia w chaosie walki, jeśli się zorientują, że podziemne ministerstwo depcze im po piętach, mogą spalić wszystkie kontakty i zapaść się pod ziemię, ale…
Ale nie mógł.
Nie istniało na to logiczne wytłumaczenie. Może chodziło o fakt, że doskonale wiedział, co z młodzieńcem zrobią mężczyźni, jeżeli go schwytają; może jego uwagę przyciągnęło coś w zaciętości jego wyrazu twarzy, a może przydługie, opadające trochę na czoło kosmyki nieco za bardzo kojarzyły mu się z jego najmłodszym bratem – ale dostrzegając, jak czarodzieje wyciągają różdżki, póki co jeszcze na ślepo mierząc nimi w miejsce, w którym stał nieznajomy, William bez zastanowienia sięgnął po swoją. – Luminis virtute! – rzucił, celując w środek grupy, chcąc ich zdezorientować; w tym samym momencie szarpnął rączką miotły, kierując ją ku ziemi – i zeskakując, gdy znalazł się tuż nad nią. Wygodne, skórzane buty zapadły się w błocie, zakołysał się, wprawnie unikając pośliźnięcia. – Co ty wyp-p-prawiasz? Wiej! – krzyknął do chłopaka, zatrzymując się jakiś metr od niego.
Drgnął instynktownie, kiedy jakiś dźwięk wyrwał go z rozmyślań. Rozejrzał się, w pierwszej chwili mylnie zakładając, że to czarodzieje się poruszyli, ale szybko się zorientował, że wciąż stali w tym samym miejscu, a jeden z nich właśnie odpalił papierosa. Rozprostował zdrętwiałe od chłodu palce, na chwilę odrywając je od rączki miotły; obserwował tych parszywców od dłuższego czasu, czekając aż udadzą się do swojej kryjówki, żeby później móc przekazać jej położenie podziemiu. Byli częścią większej grupy tak zwanych poszukiwaczy, którzy po Nocy Tysiąca Gwiazd rozplenili się jak chwasty, okradając częściowo zniszczone, porzucone w pośpiechu domy i napadając na szukających schronienia ludzi, żeby wydusić z nich resztki tego, co udało im się ocalić z katastrofy. Z tą konkretną grupą Hipogryfy próbowały rozprawić się już od dłuższego czasu, ale do tej pory zachowywali się jak mityczny stwór, któremu w miejscu odciętej głowy wyrastały dwie kolejne; jedynym sposobem pozostawało dotarcie do źródła.
Szmer po prawej stronie znów zwrócił jego uwagę, spojrzał w tamtym kierunku – dopiero wtedy go dostrzegając. Jasna twarz mignęła pomiędzy drzewami, niebezpiecznie blisko – mężczyzna (chłopiec? Wyglądał młodo) musiał poruszać się wyjątkowo cicho. Dreszcz zaalarmowania przebiegł Williamowi po plecach, zerknął w dół, upewniając się, że zaklęcie kameleona wciąż na niego działa, po czym znów przeniósł wzrok na przybysza. Czy był jednym z nich? Mógłby przysiąc, że nigdy wcześniej go nie widział, ale nie mógł wykluczyć, że grupa nie przyjmowała nowych rekrutów; pochylił się nieco niżej nad rączką miotły, w milczeniu śledząc poczynania czarodzieja, pewien, że ten zaraz dołączy do towarzyszy.
Nie zdążył zareagować, gdy w szarym półmroku śmignęła różdżka.
Psidwacza mać, zaklął w myślach, czy on oszalał? Niebieskawy blask lodowej mgiełki przeciął niewielką polanę, wśród mężczyzn rozległy się zaskoczone okrzyki; miały minąć ułamki sekund, nim zorientują się, że zostali zaatakowani – ale dlaczego zostali? I to w pojedynkę? Zacisnął zęby, gorączkowo rozważając swoje opcje, akcja była stracona – nie było szans, by parszywcy zaprowadzili go dzisiaj do swojej kryjówki; powinien jak najszybciej się stąd oddalić, żeby uniknąć odkrycia w chaosie walki, jeśli się zorientują, że podziemne ministerstwo depcze im po piętach, mogą spalić wszystkie kontakty i zapaść się pod ziemię, ale…
Ale nie mógł.
Nie istniało na to logiczne wytłumaczenie. Może chodziło o fakt, że doskonale wiedział, co z młodzieńcem zrobią mężczyźni, jeżeli go schwytają; może jego uwagę przyciągnęło coś w zaciętości jego wyrazu twarzy, a może przydługie, opadające trochę na czoło kosmyki nieco za bardzo kojarzyły mu się z jego najmłodszym bratem – ale dostrzegając, jak czarodzieje wyciągają różdżki, póki co jeszcze na ślepo mierząc nimi w miejsce, w którym stał nieznajomy, William bez zastanowienia sięgnął po swoją. – Luminis virtute! – rzucił, celując w środek grupy, chcąc ich zdezorientować; w tym samym momencie szarpnął rączką miotły, kierując ją ku ziemi – i zeskakując, gdy znalazł się tuż nad nią. Wygodne, skórzane buty zapadły się w błocie, zakołysał się, wprawnie unikając pośliźnięcia. – Co ty wyp-p-prawiasz? Wiej! – krzyknął do chłopaka, zatrzymując się jakiś metr od niego.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Deszcz już dawno przesiąkł materiał ubrania, przykleił włosy do czaszki, spływał wąskimi stróżkami po czole opływając brwi. Nie poczuł rzucanego mu z góry spojrzenia. Nie widział niczego poza mężczyzną w którego wycelował różdżką. Kiedy zaklęcie pomknęło w jego stronę zdał sobie sprawę z tego, jak boleśnie dudniło mu serce. Nie potrafił zachować zimnej krewi. Zaschło mu w ustach. Był oszołomiony własną brawurą. Satysfakcja z rzuconego z powodzeniem zaklęcia trwała lewie dwa oddechy. Druga strona jeszcze go nie dostrzegła, lecz na oślep podjęła się już odwetu. Promienie zaklęć błysnęły złowrogo. Poczuł niewyobrażalny żal i bezsilność. Gdyby pilniej się uczył, był jak ci zadziorni uczniowie którzy potrafili odwetować się za wszystko, a może gdyby dołączył w szkole do klubu pojedynkowiczów to potrafiłby rzucić zaklęcie mogące zabić. Przecież takie były. Teraz, pomimo najszczerszego pragnienia nie umiał. Nie obroni się też przed nimi. Nie przed trójką. Może próbować uciec, lecz tak właściwe dokąd...? Był młody, sprawny, powinien tryskać energią, lecz w jednej chwili na tę myśl odczuł zmęczenie tak duże, że uniemożliwiało mu poruszenie. Ponura myśl zachęcała go do bierności wobec wychodzącej na przeciw przemocy. To właśnie wtedy jasna łuna zaklęcie zmusiła go instynktownego podniesienia ramienia. Chwilę później nakazujący ucieczkę krzyk wyrwał go z otępienia. Patrzył wytrzeszczonymi oczami na mężczyznę przed nim, który wyrósł jakby znikąd. Co wyprawiał...? Otworzył usta, lecz nic nie powiedział. Postąpił krok w tył. Nagle poczuł strach. To czego przez krótką chwilę oczekiwał... to nie powinno mieć miejsca. Jak porażony piorunem odwrócił się plecami. Wiej. Ślizgając się w błocie sięgną dłonią po porzuconą miotłę na której pomknął przed siebie. Dopiero teraz odczuł, jak wychłodzone ciało stało się sztywne. Cudem wyminął konar solidnego dębu płacąc za swoją nieuwagę wyłącznie nieprzyjemnym otarciem. Mkną nisko wiedzą, że wyżej będzie go łatwiej dostrzec. Obrócił się przez ramię. Czy mężczyzna za nim podążał, został w tyle, czy w ogóle został...?
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset