Wydarzenia


Ekipa forum
Rozlewisko
AutorWiadomość
Rozlewisko [odnośnik]27.09.15 11:55
First topic message reminder :

Rozlewisko

Nadbrzeżny las odgrodzony od morza skałami, podlany morską wodą. Czuć w okolicy zapach morskiej bryzy zmieszany z orzeźwiającą wonią iglastych drzew. To ciche i ustronne miejsce, nieco oddalone od bardziej turystycznych części wybrzeża, w którym można oddać się swobodnej kontemplacji przyrody w intymnej atmosferze. Bogata fauna mogłaby zaprzeć dech w piersi; oddalone od cywilizacji miejsce zamieszkują nie tylko sarny i jelenie, ale przede wszystkim drapieżne ptaki, których loty nad morzem lub nad koronami drzew można obserwować z pobliskich skał.  

Rytuał chabrów

Od najdawniejszych czasów zakochani wchodzili podczas Lughnasadh w chabrowe związki, powszechnie rozumiane jako małżeństwa na próbę. Festiwal Lata, czas święta i radości, był jedyną okazją do złożenia przysięgi, która tradycyjnie trwała rok i jeden dzień. Po tym czasie, związek mógł zostać przypieczętowany na zawsze albo zerwany bez żadnych konsekwencji. Tradycja celebrująca nade wszystko siłę miłości i gwałtowności uczuć ośmielała niezdecydowanych mężczyzn i rozpalała serca zakochanych dziewcząt. Bywała sposobem na przypieczętowanie związku wbrew woli rodziny, do czego ta musiała się dostosować, obrzędy wykorzystywało też wiele sprytnych kobiet i mężczyzn usiłujących uwieść ukochaną osobę. Czarodziej i czarownica, którzy złożyli chabrową przysięgę, stawali się chabrowymi mężem i żoną i byli przez ogół społeczeństwa traktowani jak małżeństwo, lecz nie na zawsze.

Pogrzebana przez upływ czasu tradycja powróciła w obliczu wojny i kruchości ludzkiego życia. Po upływie roku i jednego dnia złożoną przysięgę należy odnowić w myśl tradycyjnego małżeństwa, w innym przypadku związek przechodzi do historii.

W przygotowaniach dopomagają starsze czarownice przybrane w powłóczyste chabrowe szaty, o kwietnych wiankach na skroniach, które malują na twarzach przygotowujących się do obrzędu czarodziejów runy mające pieczętować moc miłości - w myśl tradycji nie można zmazać ich aż do najbliższego świtu. Dla zakochanych chcących związać się obrzędem przygotowano drewnianą altanę w miejscu, gdzie las łączy się z plażą. Pośrodku niej znajdują się drzwi, prowadzące zgodnie z wierzeniami do innego wymiaru. Na drzwiach znajdują się dwa okrągłe otwory - zakochani wsuwają przez nie ręce, by spleść za drzwiami symbolicznie swoje dłonie, a tradycyjnie - dusze. Za drzwiami jedna ze starych wiedźm przecina skórę dłoni zakochanych złotym sierpem, łącząc ich rany. Wokół palą się kadzidła o słodkawym zapachu, rozbudzającym krew i pożądanie. Samą przysięgę powtarza się za najstarszą z wiedźm w języku staroceltyckim, ma oznaczać szczere wyznanie miłości, pozbawione jest jednak zapewnień wieczności lub stałości. Na koniec panna młoda otrzymuje od męża wianek z chabrów, a oboje otrzymują od najmłodszej z wiedźm misę z fermentowanym słodkim miodem z akacji, którym mają się wspólnie posilić.


[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Rozlewisko - Page 12 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Rozlewisko [odnośnik]15.10.23 13:02
A dla niego - było warto? Roześmiałby się gorzko, gdyby ktokolwiek postawił przed nim takie pytanie; śmiałby się szczerze, dłużej niż zwykle, lecz w znajomym zgorzknieniu, w nutach przeżartych kpiną i głębokim rozczarowaniem. Sobą? Światem? Niesprawiedliwością? Na szczęście był samowystarczalny, nie potrzebował nikogo, nie potrzebował silnego obrazu własnej wartości odbitego w czyichkolwiek oczach, bo istniał dla siebie, tylko dla siebie i własnych zachcianek. W przeciwieństwie do Justine nie mógł być narzędziem wojny, co najwyżej popychadłem, nie postawiono go w pozycji dającej wybór - magia zawiodła jego, on zaś zawiódł rodzinę. Stara, wyświechtana śpiewka, tłukł ją sobie do łba tak często, że po jakimś czasie zaczęła wykrzywiać mordę w kpiących grymasach za każdym razem, gdy ktoś raczył przypomnieć, jak niewiele znaczył. Zawadzał wadliwym istnieniem i nieprzyjemnym obejściem, za to skutecznie wkurwiał, wspaniała przypadłość. Mógł marzyć o zaangażowaniu w konflikt, o realnym wpływie na jego przebieg, mógł wyobrażać sobie, jak staje do walki o ideały, chroni Camillę - bo dla niej rzuciłby się w wir najcięższego szturmu, byle tylko wyszła z tego żywa. Ona była warta, jako zdolna czarownica, jako matka, jako człowiek; jej obecność robiła różnicę, jego - niespecjalnie. Mało kto go znał, mało kto szanował - dawno dopasował się do sytuacji, wykopał norę i tkwił w niej, ostrząc kły na każdego intruza. Tak postrzegał ludzi, jako niepożądane zakłócenie spokoju. Uwielbiał wmawiać sobie, że nic nie znaczą, jeszcze zanim znaczyć zaczęli - by móc odciąć się szybko, pozornie bezboleśnie, skutecznie zrzucić balast ocen i wymagań. Do tej pory rozwiązanie sprawdzało się idealnie, ale kiedy Penelope trafiła pod jego opiekę, kiedy świat kolejny raz udowodnił mu, że nie nadaje się na tarczę, że nie mógł zrobić nic, by Camillę ocalić, wszystko szlag trafił. Nie wierzył także, że zdoła ochronić jej córkę, lecz dopóki mógł próbować - próbował. Zagryzał zęby i z trudem chował dumę do kieszeni, usiłując zachowywać się jak należy, wbrew sobie, czując się jakby nieznane siły prowadziły go na smyczy, dlatego szarpał się nieustannie. Tu jednak nie musiał udawać. Justine Tonks, mająca aktywny udział w wojnie, nie miała udziału w życiu Penelope. Nie zależało mu na godnej prezencji i doskonale wiedział, że jej również. Doskonale pokazywała to na brzegu, nie mniej przednio bawiąc się teraz.
Odpowiedź zbył milczeniem, nie zmuszając się do żadnej reakcji - słów, uśmiechu, czy nawet spojrzenia, które koncentrował na rozstawianym w piramidkę drewnie. Specjalizował się w ucieczkach, gdyby nie one, prawdopodobnie byłby już martwy, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mógł irytować ludzi swoim towarzystwem, odpłacając się światu pięknym za nadobne. Żyć, nie umierać!
- Mam - odpowiedział krótko, gdy zapytała o jego typ. Rzadko czuł potrzebę rozwijania tematu, wolał swoje sposoby na rozdrażnienie rozmówcy, przyspieszające finisz dyskusji. Gdyby dociekała, mógł kapryśnie podroczyć się brakiem konkretów albo walnąć nim prosto między oczy - trudno było przewidzieć, która z opcji danego dnia wyda się atrakcyjniejsza. Co zabawne, Tonks nie musiała się specjalnie dopasowywać, z zasady całkiem nieźle wpisywała się w gusta Argusa, jeśli pominąć fakt, że blondynki raczej nie przyciągały jego spojrzeń. W rysach miała jednak coś surowego, w spojrzeniu hart ducha, a w ministerialnej kartotece prawdopodobnie grubą teczkę, skoro jej głowę wyceniono na wagon złota. Nie próbował pochylać się nad zawiłościami swoich preferencji, w ostatnim czasie wystarczająco psuły szyki w chaotycznym życiu, ale nie mógłby zaprzeczyć - istniała wybijająca się kwestia. - I co, wpiszesz się w każdy typ? Możesz być wszystkim, ale nie sobą? - zapytał opryskliwie, gdyż sama prowadziła w złudny obraz, w komediancką fasadę, za którą musiało kryć się wiele więcej, ale czy chciał w to wnikać? Czy chciał rozważać, jaka naprawdę była, ile pokazywała, ile pokazać chciała? On nie udawał, nieprzystępne słowa odzwierciedlały, jaki był dla świata, nie zamierzał tego zmieniać, tak było wygodnie, tak było bezpiecznie. Zapalniczka kliknęła cicho, płomień sprawnie zajął naręcze suchej trawy i gałązek, którymi usiłował wskrzeszać dogasające ognisko - to przynajmniej umiał i mógł uratować.
Dobry nastrój, co? Uniósł spojrzenie, zerkając na Tonks spomiędzy zmrużonych powiek, ponad jej humor stawiając własny, gdy ważył w myślach czy ma na te gierki ochotę, czy może lepiej znaleźć inne ustronne miejsce, gdzie nikt nie wejdzie mu w paradę. Nie zamierzał rezygnować ze spontanicznego planu, skoro już wpadł mu w ręce. Pytanie tylko, czy wybrana forma poprawy humoru odpowiadała walczącej o ideały kobiecie, może pod farsą kryła się nudna służbistka. Uniósł brew, lustrując Justine spojrzeniem, nim zebrał się do usadzenia szanownych czterech liter obok niej. Ryzykował często, więc czemu nie kolejny raz? - Bardziej dosłownie się nie da - stwierdził, dzieląc się diablim zielem, wetkniętym między palce wystawionej ku kobiecie dłoni. Całkiem elegancko, zanim odpalił własnego skręta. Całkiem nierozważnie, bo nie znał jej wcale, ona zaś nie mogła być pewna, co się w zwitku znajduje. Dziś postawił na ciekawość.


note by note
bruise by bruise




Argus Filch
Argus Filch
Zawód : strażnik porządku w lecznicy, pianista
Wiek : 29
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler

I crossed a line a life ago

OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8 + 3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11606-argus-morpheus-filch https://www.morsmordre.net/t11618-panie-filch#359353 https://www.morsmordre.net/t12161-argus-filch#374483 https://www.morsmordre.net/f223-somerset-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t11619-szuflada-filcha#359354 https://www.morsmordre.net/t11617-argus-filch#359351
Re: Rozlewisko [odnośnik]20.10.23 1:07
(przepraszam, troszkę zaburzymy kolejkę!)

11 sierpnia, wieczór
Miał mieszane uczucia i to doprowadzało go do szewskiej pasji. Z jednej strony był cholernie pewien tego, co robił - oświadczył się najpiękniejszej i najwspanialszej kobiecie na ziemi, Iris Bell, i ona te oświadczyny, ku jego zdziwieniu, przyjęła; zostanie jej chabrowym mężem, ona jego chabrową żoną i mimo oprawy tego rytuału, jego powierzchownej nietrwałości, był absolutnie tej nienamacalnej trwałości pewien. Ale co dalej? Co, jeśli coś mu się stanie - jeśli nie teraz, to później, na kolejnej misji, na kolejnej interwencje wśród rannych walczących; zostawi ją wtedy samą, wdowę, wytykaną palcami za głupotę, bo wyszła za mąż za wklejonego w obraz wojny uzdrowiciela, pchając się w ramiona krótkiej, ślepej miłości, która powinna była rozkwitnąć, zanim umrze na wieki. Swoją decyzją pociągnął ją za sobą, podzielił tę nieodpowiedzialność na równe połówki, podskórnie jednak czując, że całą wziął na siebie. Chciał ją chronić przed całym złem tego świata, chociaż wiedział, że sama zdecydowała się wspomóc Podziemne Ministerstwo swoimi talentami. Czuł się tak, jakby balansował na linie pomiędzy dwoma bezpiecznymi gruntami - życiem samotnie, w Borrowash, i życiem u boku Iris, gdziekolwiek ich świat zawieje. Westchnął cicho, myśląc też o tym, że jego portfel, skórzany i przetarty, nie był wypełniony pieniędzmi, choć parał się porządną pracą i właściwie nie było niczego, za co mógłby się wstydzić. No, może jedynie za to, że wciąż nie miał prawdziwego domu - od kilku lat miotał się między mieszkaniami, między nieswoimi łóżkami albo łóżkami stojącymi w miejscach, które nie powinny być uważane za odpowiednie do spania. Miał lecznicę, całe szczęście, wykupił ją od losu swoimi odłożonymi galeonami, ale to wciąż nie czyniło jej jego domem - śpiąc na strychu, na starym materacu, ten najlepszy oddając swoim pacjentom, czuł się jak szukający jakiegokolwiek schronienia pies , błąkający się po okolicy w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Nie mógł dzielić tego miejsca z Iris, to nawet nie podlegało ani żadnej dyskusji, ani nawet rozpatrywaniu takiego scenariusza jako istniejącego. Poprzysiągł sobie, że znajdzie im jakieś mieszkanie, jakąś wspólną, choćby i niewielką przestrzeń, ale taką, którą można nazwać domem. Oddałby jej wszystko, co najlepsze i najdroższe, bo na to zasługiwała; bo swoim dobrym sercem dała mu to, choć wcale na to nie zasługiwał. Szelest słyszany z boku nieco wyrwał go z rozmyślań, ale wcale nie z ponurego humoru, w jaki zdołał sam się wplątać. Jednak twarz, jaką zobaczył, niemal natychmiast rozgoniła ciemne chmury piętrzące się szybko na niebie. W skromnej bieli, niby lnianej, a niby bawełnianej, wyglądała jak anioł, którego ktoś musiał siłą ściągnął z nieba - co tu robisz, Iris? Powinnaś tam wrócić, rozkoszować się niebiańskimi luksusami, z dala od wojny i nieodpowiedzialnych uzdrowicieli, którzy ściągnęli cię na ścieżkę małżeństwa w tak trudnym dla wszystkich momencie. Tak, sądził, że powinna się wycofać. Bo on nie miał na to odwagi.
Odetchnął głęboko po raz pierwszy od kilku godzin. Bo przecież zaledwie tyle minęło od momentu, kiedy poprosił o rękę rodzinę Bellów. Wciąż w jego głowie kotłowały się myśli, że to wszystko było największą głupotą na świecie, że ten obrazek runie już za krótką chwilę, a szczęście potrwa zaledwie jedno mrugnięcie powiek. Ale z drugiej... Merlinie, jak on tego pragnął. Jak bardzo pragnął związać się z nią, być z nią, w jej obecności, w jej bliskości, wszystkimi zmysłami i myślami. Być jej mężem - oddać jej siebie, swoją magię, swoją miłość, swoje uczucie, którymi napełniła go po brzegi. To obróci się w końcu przeciwko niemu, musiało się przeciwko niemu obrócić, ale to wszystko, czym był, rozkazywało mu podjąć ten durny krok i podzielić życie z Iris Bell. Musiał. Czuł, że jeśli tego nie zrobi, rozpadnie się wkrótce, zgnije, obrośnięty zgnilizną pełznącą z podeptanej, wyzutej duszy.
Jego uśmiech, który jej posłał, gdy jeszcze szła w jego kierunku, był nieco smutny, ale też nosił w sobie ślady słodkiego szczęścia, słabego wciąż na tyle, by w pełni przejąć jego umysł i uwolnić pokłady mocy, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Podał jej swoją dłoń, gdy podeszła już tak blisko, ujął ją łagodnie, gładząc kciukiem jej wierzch. Była tutaj. Tylko to w tej chwili było dla niego najważniejsze.
- Cudownie wyglądasz - te słowa wydawały mu się dziwnie płaskie, błahe, określające zaledwie cząstkę wartości jej urody i uroku, ale ostatecznie nie potrafił ująć tego inaczej, mając nadzieję, że zdecydowanie więcej wyczyta z jego oczu i ust. - Naprawdę cieszę się, że... nie rozmyśliłaś się.
Coś, jakaś niepojęta siła, rozkazywała mu być przed nią szczery. Jak nigdy. Otworzyć się i nie zamknąć okładek swojego życia, dopóki ona tak nie zadecyduje. Niedaleko nich rozbrzmiał pierwszy cichy pomruk melodii, którą podjęła jedna ze starszych czarownic w powłóczystej, chabrowej szacie. Zapalała świeczki na niedużym kamiennym ołtarzyku, na którym powoli zaczynało tlić się kadzidło, drugą dłonią mieszając drewnianą łyżeczką w lawendowym płynie konsystencją przypominającym farbę. Druga czarownica, kręcąca się obok, i trzymająca w dłoniach chabrowy wianek, zawołała ich łagodnym gestem dłoni. Ted wziął głęboki wdech, ziołowy zapach rozszedł się po nozdrzach, chłodny, nadmorski wiatr zjeżył na skórze drobne włoski.
- Gotowa? Bo, wiesz... jeśli... nie będę miał ci za złe. - nie miał zamiaru jej pętać, osaczać, była dla niego zbyt cenna. Zbyt droga jego sercu. - Przy nikim nie byłem i nigdy nie będę bardziej szczęśliwy.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Rozlewisko [odnośnik]20.10.23 17:22
Jeżeli myśli nie dawały spokoju Tedowi, nie postąpił on w sposób, który wybrała jego kilkugodzinna narzeczona. Iris umyślnie starała się nie pozwalać swoim myślom odbiec za daleko, zamiast tego metodycznie, swoim zdaniem oczywiście, przygotowując się do nagłej ceremonii. Pośpiech nie zawsze był dobrym doradcą, ale do tej pory im sprzyjał — do tej pory, bowiem nigdy wcześniej nie czuła upływu czasu tak mocno, jak dziś. Sekundy podobne były ziarenkom piasku przeciekającym przez palce, odpornym na desperackie próby pochwytania. Wcale nie po to, by przedłużyć stan panieński, co to, to nie. Ale w dniu swojego ślubu (ślubu, jak pięknie to brzmiało, nie sądziła, że kiedyś do tego dojdzie) pragnęła prezentować się jak najlepiej.
Jak każda mała dziewczynka, fantazjowała przed laty o dużym przyjęciu, o torcie z bitą śmietaną i o księciu na również białym koniu, który był miłością jej życia. Dzisiaj, okazać się miało, spełni się tylko jeden z tych warunków. Miast księcia na białym koniu spotka uzdrowiciela o wielkim sercu i nieco zastałym poczuciu humoru, który nie musiał się stawać, bo już był miłością jej życia.
Thaddeusu Moore, na wszystkie gwiazdy wszechświata... Wszystko, byleś był blisko.
Jedyna myśl, na którą sobie pozwalała, była myślą, że z nikim innym nie podjęłaby się tak... Desperackiego kroku. Nikt inny, przez całe jej życie nie wydawał się w stosunku niej równie szczery, równie ludzki, równie przejęty. I choć w trakcie ich pierwszego spotkania umyślnie go kokietowała, nie mogąc od razu dojrzeć natury jego zamiarów, musiała się dziś przyznać, sama przed sobą, że gdyby nie zagrzał miejsca w jej życiu, gdyby los nie rzucał ich sobie pod nogi raz za razem, jej życie pozostałoby niekompletne. Byłoby tym, czym było do tej pory — codzienną walką o ludzki dobrobyt, która miała zagłuszyć pustkę powstałą dotychczas w jej życiu. Była wszak starą panną. Może i ładną, przyjemną dla oczu, co skrzętnie wykorzystywała w pracy, ale dalej starą panną, z problemami z zaufaniem do mężczyzn, z obawą, że stałe powiązanie się z kimś spęta ją łańcuchami, z których nie będzie mogła się wydostać. Poprzedniego narzeczonego znała przecież dłużej od Teda, wydawało się, że lepiej, a i tak zdołał ją skrzywdzić. Ted... Ted by nigdy tego nie zrobił. Dlatego czuła się przy nim tak swobodnie, tak bezpiecznie. Zupełnie jakby znali się przez całe życie, nie, dłużej niż jeden żywot. Właściwie... Przez długie lata mieli tyle okazji by spotkać się wcześniej. Żyli niemalże obok siebie. Czy można było nazwać cudem to, że wreszcie mieli żyć razem?
Będąc kimś, kto na chleb własny i cudzy zarabiał swą przedsiębiorczością, powinna martwić się tym, gdzie będą żyć. Wiedząc, jak cierpka była krzywda zadana przez kogoś, kogo darzyło się wielkim uczuciem, powinna martwić się nietrwałością chabrowego ślubu. Powinna, ale umyślnie wyrzucała wszystkie natrętne myśli z głowy. Chciała się cieszyć. Chciała odnaleźć wszystko, co piękne w tej szalonej miłości, którą dopiero poznawali. I fakt, że ich ślub miał być ślubem chabrowym, stał się teraz swego rodzaju zaletą — jak na dłoni mógł pokazać, że warto się angażować. Że Ted nie był taki, jak tamten. Że życie u jego boku będzie spełnieniem marzeń, nie sennych koszmarów. Wierzyła w to szczerze, całą sobą.
A ślub, jakikolwiek, czy chabrowy, czy zwykły, czy planowany miesiącami, czy ledwie w kilka godzin, musiał być tak idealny, jak tylko mógł być.
Przeglądając zawartość kuferka Iris doszła do smutnego wniosku, że nie zabrała ze sobą na festiwal żadnej białej sukienki. Miała co prawda błękitną i jedną żółtą, tę samą, którą miała na sobie w trakcie puszczania wianków, ale nie chciała stawić się na miejscu akurat w nich — wszak były to kolory, które ubierały panny niedotrzymujące czystości do zaślubin, z nią i (miała nadzieję) z Tedem było zaś inaczej. Ostatecznie niewiele było przecież problemów, których nie dało się rozwiązać magią. Założywszy jedną ze swych najładniejszych sukienek — tę o prostym kroju, sięgającą do kostek i z krótkimi rękawami — machnęła zdecydowanie różdżką, wyobrażając ją sobie w bieli, nie zaś zieleni, której barwy była oryginalnie.
Coloritumzaklęcie zadziałało od razu, drobinki magii osiadły na materiale sukienki, wybielając ją do czystej, nienaruszonej żadną skazą barwy. Przesunęła powoli dłońmi po sukience, chcąc ułożyć ją na swej sylwetce w jak najbardziej porządny sposób. Nie zniosłaby chyba nawet najmniejszego zagięcia. Idealnie, wszystko musiało być idealne. Potraktowała swe usta różową szminką; nienachalną, podobną w odcieniu do tej, którą nosiła w trakcie ich pierwszego spotkania. Tę samą szminkę wklepała sobie w policzki jako róż. Następny raz chwyciła za różdżkę, tym razem skupiając się na upięciu, w które chciała zebrać włosy. Capilluswypowiedziała, a niedługo później pasma jasnobrązowych włosów splotły się w warkocze, które uniesione do góry, zaasekurowane zostały przez białe spinki, tworząc skromne, acz eleganckie upięcie. Dokładnie takie, jakie wyobrażała sobie mieć w wizjach snutych przez małą dziewczynkę.
Mieli spotkać się niedaleko rozlewiska. Nadchodził wieczór, niebo ciemniało z każdą mijającą chwilą, a mimo to Iris spacerowała od strony namiotów, przez łąki i pola, wypatrując białych kwiatów mirtu — nieodłącznych kwiatów z bukietu walijskiej panny młodej. Tych nie rosło w okolicy wiele, ale wystarczyło, aby stworzyć z nich dwa małe bukiety. A właściwie bukiet i bukiecik, ponieważ ten zdecydowanie mniejszy zamierzała wsunąć w kieszeń koszuli lub (jeżeli takową posiadał) marynarki Teda. Wszystko, co miało być jej, miało być też jego.
Wreszcie go dojrzała. Wyglądał na przejętego (nie chciała myśleć, że na smutnego), ale to chyba dobrze, tak długo, jak nie żałował podjętej przez siebie decyzji. Sama czuła lekkość w głowie i mrowienie w palcach, ale i ciepło rozlewające się po całym organizmie, ciepło podpowiadające jej, że choć rozsądek mógł stawać na bakier, robiła dobrze. Bo to nie tylko jedyne, ale i najlepsze rozwiązanie. Być jego żoną. Dzielić z nim każdy ranek, południe i wieczór, każdą noc aż do końca.
Jego, jej, ich obojga.
Nie zawahała się, gdy wyciągnął ku niej dłoń. Pragnęła, aby był blisko, aby swoją obecnością dodawał jej odwagi. On jej. Ted Moore, śpiący na strychu lecznicy uzdrowiciel dodawał odwagi przebojowej Iris Bell, która uśmiechem mogła wyłudzić niewielką fortunę. Tego dnia działy się cuda, cuda powstałe właśnie dzieki niemu.
Nie była pewna, czy przez gładzenie jej po dłoni mógł wyczuć jak mocno biło jej serce, jak prędkie było jej tętno. Chyba wolała, żeby nie wiedział, wciąż jeszcze wstydząc się tego, jak bardzo pozwoliła mu zawrócić sobie w głowie.
— Ty również — odpowiedziała mu z uśmiechem, podarowując niewielki bukiecik białych kwiatów mirtu. — Weź je. To nasza tradycja — nie miała czasu wprowadzić go w walijskie obrządki, ale była pewna, że jeżeli los będzie dla nich łaskawy i przeżyją rok i jeden dzień od dzisiaj... Wtedy ich drugie, to prawdziwe wesele przebiegnie według połączonych obrządków. Tak, jak powinno to wyglądać.
Kolejne jego słowa wydusiły z jej gardła podszyty przejęciem, krótki chichot.
— Jesteś niemożliwy, wiesz? Nie zwykłam rzucać słów na wiatr. Naprawdę cię kocham i... — z niechęcią odwróciła od niego wzrok, tym razem obejmując spojrzeniem całą rozpościerającą się przed nimi scenerię. — Chcę tego. Chcę, byś był moim mężem. I jeżeli ty się nie rozmyśliłeś... — wolną dłonią sięgnęła jego policzka, przesuwając czule kciukiem po ciepłej skórze. — To nie ma na co czekać. Szczęście... Szczęście dopiero przed nami — dodała, szczerze wierząc w swje słowa. To nie był dzień na zwątpienia, to nie był dzień na wycofywanie się z raz danego słowa.
— I chciałabym, byś mnie do niego poprowadził.
Droga nie była zbyt skomplikowana. Czarownice czekały wszak na nich z wyrozumiałością i cierpliwością.


It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11638-iris-bell#359925 https://www.morsmordre.net/t11640-omega#359940 https://www.morsmordre.net/t12155-iris-moore#374140 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11643-skrytka-bankowa-nr-2531#359950 https://www.morsmordre.net/t11642-iris-bell#359946
Re: Rozlewisko [odnośnik]24.10.23 17:21
W tej chwili walczyło z nim szczęście ze strachem, z obawami usiłującymi za wszelką cenę wywrzeć na nim presję, że nie było warto, że nie da rady, że nie spełni się w roli męża, bo nigdy nawet sobie siebie w tym miejscu nie wyobrażał. Chaos przebrzmiewał jednak czasem o wiele mocniej chwilami, które w jego krukońskim, pragmatycznym umyśle wyglądały wręcz irracjonalnie realnie - jej cichy śpiew o poranku, bo w radiu puścili akurat całkiem przyjemną melodię - jej bliskość w każdej chwili każdego nowego dnia, jej uśmiech, który miał już być zawsze, a nie tylko w chwilach, gdy przypadkiem los rzucił ich sobie na spotkanie. Jej obecność wypełniała go od środku spokojem, którego nie znał, a głos tajemnym, nieznanym mu zaklęcie porządkował zagracone regały jego umysłu. Pragnął, żeby przy nim została - być może z powodu własnego egoizmu - nie wyobrażał sobie być bez niej. Dlaczego to uczucie urosło tak szybko, nie pozwalając im na spokojne wypelenie tej słodkiej, beztroskiej świecy? Przez wojnę? Przez jej pazury zaciskające się obietnicą śmierci na ramionach? Przez jej chłodny oddech, który odbierał życie ludziom żyjącym gdzieś obok nich? On jak nikt zdołał je poznać, nierozłączne przyjaciółki, Wojnę i Śmierć, więc być może w ten sposób dał sobie przyzwolenie na tak szybkie zebranie myśli i zdecydowanie się na ten jeden tak bardzo ważny i odpowiedzialny krok. Świadomie ciągnął ją w to dalej, z nieznacznym teraz tchnieniem ulgi, że godziła się na to wszystko równie świadomie, co on. Wciąż miała przecież drogę ucieczki, gdyby jednak on wydał jej się niewystarczający - bez domu, bez pieniędzy, bez obietnic innych niż tej o swojej miłości.
Z lekkim zdziwieniem spojrzał na bukiecik białych, drobnych kwiatów, które mu podarowała, ale bez wahania wsunął je do kieszonki białej koszuli, której ramiona podwinął do łokci. Wciąż było ciepło, zrobił to odruchowo, nie zdając sobie sprawy, że może wyglądać mniej formalnie niż powinien. Nie kojarzył tego gatunku, choć wyglądał znajomo, musiał być więc rzadki, a Iris doskonale wiedzieć, czego szuka. Uśmiechnął się lekko, nieco w cieniu, doceniając to, co dla niego zrobiła, i przyglądał jej się z ogarniającym go ciepłem, kiedy mówiła, że naprawdę go kocha.
- Nie rozmyśliłem się - powiedział to niemal jej przerywając, tonem aż za bardzo pewnym i stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu ze strony samego Teda. Tak, nie rozmyślił się i nie zamierzał. To ona była jego spokojem, to na nią czekał. Zaoferował jej ramię, łagodnie kładąc na nim jej dłoń. - Panno Bell.
Już niedługo przestanie nią być. Da jej swoje nazwisko, związując ze sobą, chroniąc nie tylko na rok, ale do końca życia.

- Podejdźcie, dzieci - najstarsza z czarownic przewodziła ceremonią, pokrytymi zmarszczkami dłońmi wskazując młodszym dziewczętom, by zadbały o resztę. Ted i Iris stanęli po obu stronach kamiennego ołtarzyka, na którym stała kamienna misa wypełniona po brzegi wodą, z pływającymi na jej powierzchni drobnymi płatkami chabrów i okrągła, wypalona do połowy świeca, symbolizująca nadchodzący koniec letniego festiwalu i ponowne otwarcie bram wojny, której podmuch miał owy płomień zgasić na cały rok. Rok. Rok i jeden dzień. - To, co sobie dacie, będzie symbolizował ogień - płomień przechodzący z knota na knot jak niewidzialne więzy oplatające wasze dłonie i serca - a później wasza krew. - młodsza czarownica podała mu niewielki ogarek świecy, na tyle mały, by mógł pływać na powierzchni wody, ale na tyle duży, by wilgoć nie mogła zgasić płomyka. To miała być też poniekąd wróżba - jeśli knot ulegnie naporowi delikatnego ognia, każde przyrzeczenie przetrwa rok i jeden dzień. Palce zanurzyła w lawendowej farbie i narysowała na czole i obu policzkach runy symbolizujące trwałość ich przysięgi. Zapach kadzideł mieszał się coraz gęściej z powietrzem. Odstąpiła na bok i do kontynuacji rytuału przystąpiła najstarsza z nich, przewodniczka. - Powtarzaj za mną.
Ted zdołał wziąć ostatni głęboki wdech i spojrzał na Iris pewnie, bo wiedział, co robi, a cokolwiek powie, powie to z własnej woli, chętnie i wiarygodnie. Przechylił pierwszy ogarek ku okrągłej, dużej świecy z delikatnym oczekiwaniem, nie wiedząc do końca, czy knot przejmie żarzący się płomyk, czy nie. Czuł, że to ma ogromne znaczenie.
- Jak w ciemności niesie się kaganek, tak ja wiernie wytrwam przy twoim boku. Tylko ty jesteś moim światłem, tylko na ciebie patrzeć będę, tylko ciebie zapragnę. Na rok i dzień cały. - płomyk zapłonął, delikatnie więc opuścił świecę na wodę i odebrał następną, znów spoglądając w oczy swojej ukochanej. - Jak ogień ogrzewa dłonie, tak moja miłość ogrzewać będzie ciebie. Tylko ty trzymasz moje serce w swych dłoniach, tylko ja twoje ochronię swoimi. Na rok i dzień cały. - delikatny plusk zachybotał świecą, ale ogień przetrwał, kołysząc się niekontrolowanie razem z wiatrem. Jakby sztorm postanowił rzucić wyzwanie tej niewielkiej łódce. Jeśli mieli przez to przejść, przejdą razem. - Jak pergamin spalający się do cna, tak ja pozostanę przed tobą szczery, odchodząc od kłamstw i knowań. Moje obietnice zawsze prawdziwe, moje słowa nieskalane oszustwem. Na rok i dzień cały. - po chwili pływały już trzy ogarki, krążąc delikatnie obok siebie, czekając na następne. - Jak ogień otula knot, tak ja będę trwać przy tobie. Prowadzić będę twą dłoń tam, gdzie jest bezpiecznie, choć dookoła nas targa światem wojna i niepokój. Na rok i dzień cały. - uśmiechnął się delikatnie do Iris, czując jak jego własne serce wali w piersi, jednocześnie ekscytując się i przygotowując na nadchodzące chwile. - Jak dłoń strzeże płomień, by nie zgasł, tak ja bronić będę ciebie. Moje ramię będzie twoją opoką, moje ciało twoim schronieniem, mój oddech twoim oddechem. Na rok i dzień cały.
Przewodniczka skinęła mu głową i podeszła bliżej Iris, dając jej łagodnym gestem znać, że teraz nadeszła jej pora.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Rozlewisko [odnośnik]24.10.23 21:29
dla Argusa

Jej mama kiedyś powiedziała jej kiedyś - że dla niektórzy rzeczy i ludzi warto oddać wszystko. Ale i ludzie i rzeczy, zmieniają się w zależności od tego, kto na nie spoglądać. Inną wartość będą mieć dla niej, a inną dla kogoś innego złożonego z innych rzeczy i wartości. I wiedziała, że matka miała rację. Przez chwilę uwierzyła Hannah, że nawet ona mogła być dla kogoś kimś, dla kogo było warto. A potem, kwietniowej nocy, rozpaczliwy, przenikliwy, wydzierający z odmętów jej własnej duszy krzyk rozciął nocne powietrze we Wrzosowej Przystani, wraz z krwią barwiąca materiał pod nią, brzmiącą jedną, wyraźną wiadomością - wyrokiem. Zabiła to, co żyło w niej samej.
Mama nauczyła ją czegoś jeszcze - by pomagać i wstawiać się za tymi, którzy obronić nie mogli się sami, którzy byli słabsi. Musiała się tego nauczyć, musiała też zrozumieć to, że ludzie rodzą się różni i z różnymi umiejętnościami. Choć w jej domu na świat przyszło trzech czarodziejów, to ostatnie dziecko nie okazało w sobie magii. Ale to, że Kerstin nie potrafiła po nią sięgnąć, nigdy nie znaczyło, że Justine o swojej młodszej siostrze myślała mniej.
Odcięła się, otoczyła grubym murem, przez który nie miał się przebić już nikt więcej. Nie było potrzeby by wnikała w głąb siebie - bo tam, na samym dnie, wrzucone w przerażającą ciemność siedziały jej największe demony, największe bolączki, wszystko to, co odsunęła od siebie, by móc znów się podnieść i po raz kolejny funkcjonować. Iść, walczyć, nawet trwać wyrywając się z marazmu poranionej duszy. Rany owinęła pozą - choć kłamać wiele nie musiała. Nigdy nie zależało jej na tym, by ktoś ją lubił. A prawda była taka, że łatwa do lubienia - a może do przyjaźni - wcale nie była. Miała posępny, czarny i całkowicie suchy humor, którego wielu nie rozumiało. A jej spojrzenie często było zero jedynkowe. Stawała w sztorc, kiedy ktoś próbował decydować za nią. I nie umiała przepraszać - a przede wszystkim, przyznawać się do błędów. A ku jej własnej zgryzocie - jak większość ludzi - i ona, nie była w stanie przed nimi uciec. Lekkie wypadające ku Argusowi zdania z jednej strony były prawdziwe - Just taka była ale mocniej wcześniej, niż teraz. Teraz czuła się bardziej jak oszust, odgrywający czasami swoją rolę. Ale czasem zapominała, czasem sklejała się z tamtą sobą na chwilę nią będąc - sobą samą sprzed lat. Zacierając granice, różnice, to co przeszła. Kącik ust drgnął jej lekko na skąpą odpowiedź. Przez chwilę czekała w milczeniu widocznie licząc, że kontynuuje odpowiedź, ale zdawał się do tego nie kwapić.
- Oh, nie bądź taki. - mruknęła z westchnieniem i rozczarowaniem, opierając się ramionami o ziemię, wykładając, zarzucając nogę na nogę, spoglądając na gwiazdy nad nimi. Opryskliwe pytanie rozciągnęło jej wargi w absurdalnym uśmiechu, choć oczy pozostawały chłodniejsze, kiedy skierowały się na niego. Przekrzywiła nonszalancko głowę. - Każdy. - potwierdziła skinieniem głowy. - Brunetka? - zapytała go, ciężar ciała przesuwając na jedną rękę, drugą unosząc do pstryknięcia. Wydęła łagodnie wargi i wraz z pstryknięciem, barwa jej włosów przyjęła ciemny, brązowy odcień. Opadła na drugi łokieć wraz z kolejnym pytaniem, zadzierając głowę znów na niebo. - Jestem sobą. - nie zgodziła się z nim. - Jedną z wersji mnie. - dodała wzruszając karykaturalnie ramionami. Bo to było prawdą. W jakiś sposób zlewała się z formą, którą wybrała. W jakiś sposób kiedyś właśnie taką była. Jaka była dzisiaj? Nie była pewna. Jaka powinna? Na to też nie znała odpowiedzi. Musiała jednak być taka, jeśli chciała nadal iść dalej.
Czuła, że zerknął ku niej, ale nie odwróciła spojrzenia od nieboskłonu nad ich głowami. Nie obawiała się już ciszy i milczenia - choć wcześnie często próbowała je jakkolwiek zagłuszyć. Teraz, powodowały w niej lekką niewygodę, ale i akceptację. Nie zerknęła też, kiedy w końcu usiadł obok. Dopiero słowa i ruch ściągnęły jej spojrzenie niżej. Jej brew drgnęła, ale ręka nie wysunęła by odebrać zaproponowany zwitek. Przynajmniej nie od razu. Nie pozostawało żadnych wątpliwości, kiedy ten jego rozżarzył się, zaczynając palić. - Lubisz zabawy z kajdankami? - rzuciła między nich. Diable było nielegalne. I kiedy zaciągał się nadal patrzyła na niego niebieskimi tęczówkami, wyciągając w końcu rękę. - Więcej zabawy jest, kiedy wynika potrzeba dzielenia się jednym. - orzekła, nie sięgając po ten skierowany ku niej, a zbierając ten, który znajdował się w jego wargach mrużąc trochę oczy w widocznej prowokacji wsuwając sobie zwitek między wargi, zaciągając się nim nie odrywając od niego tęczówek.
Co dalej, Argus?



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Rozlewisko - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Rozlewisko [odnośnik]29.10.23 20:29
| dla Teda

Gdyby pragnęła oddać się temu, co racjonalne, musiałaby postąpić wbrew sobie. A przysięgła, dawno temu, jeszcze przed latami spędzonymi w szkolnych murach, że nie pozwoli niczemu stanąć naprzeciw temu, co da jej prawdziwe szczęście. Nie wiedziała, skąd pojawiło się w niej tak silne przekonanie, że to właśnie stojący przed nią mężczyzna — Thaddeus, Ted, Teddy — jest obecny w każdej wizji szczęścia, którą próbowała wywołać przed zamkniętymi powiekami. Ale był tam. Był w spokoju porannych niedziel, był w ekscytacji gdy spotykali się na progu (domu, mieszkania, nie było ważne) po kolejnym zwycięskim, bo przeżytym dniu. Nie wyobrażała sobie nikogo innego, do kogo mogłaby przyjść, rozsypana, w najniższym punkcie. Bo to, co pokazał jej do tej pory, udowadniało najlepiej, że będzie kochał ją w każdym stanie. I gdy przyjdzie co do czego, pomoże jej zebrać się w sobie, stać się najlepszą wersją Iris Bell.
Uśmiechnęła się szerzej, gdy wsunął kwiaty do kieszeni koszuli, jakby tym jednym gestem pragnęła dodać mu więcej odwagi, zapewnić, że nic złego się nie stanie. Nie mogło, nie dzisiaj. Bo była obok. On był obok. I choć nie byli wojownikami, wdepnęli w wojnę wystarczająco, aby przyjąć na siebie obowiązek wzajemnej obrony.
Spoglądała w jego oczy z uznaniem, z czystą miłością rozlewającą się pomiędzy nimi, gęstniejącą do tego stopnia, że gdyby tylko któreś z nich wyciągnęło rękę, mogłoby dotknąć ich uczucia. Gdyby wystarczająco się postarali — Iris wierzyła w to tak, jak wierzyła w istnienie magii — mogliby dostrzec złote światło płynące z ich serc, otulające drugie ochronną, nieprzenikalną aurą. Ta Iris wzmocniła się chyba, gdy usłyszała, że się nie rozmyślił. Uniosła dłoń do ust, chowając je za nimi. Na moment nawet odwróciła wzrok, chichocząc z rozczuleniem i drobnym zmieszaniem. Czy tak smakowała prawdziwa miłość? Czy była podobna do miodu, ale po stokroć słodsza, aż plątała elokwentny zazwyczaj język, rozbijała wszelkie mury, które zdążyła zbudować sobie przez całe życie, aby tylko nie zostać skrzywdzoną?
Zaoferowane ramię nigdy nie uniosłoby się przeciw niej. Wiedziała o tym, wiedziała w głębi siebie. Nie było już potrzeby się kryć, nie było potrzeby uciekać. Została tylko potrzeba bycia.
Wsunęła więc ochoczo rękę pod jego ramię, splatając ze sobą ich ręce. Nim ruszyli, złożyła na moment głowę na jego ramieniu, przymykając lekko oczy. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie, choć była tylko przedsmakiem tego, co ich czekało.
— Już niedługo — wypowiedziała na głos ich połączoną myśl. Zostać panią Moore — kilka tygodni temu nie przeszłoby jej to przez myśl. A w ciągu następnych godzin właśnie tak się stanie.

Głos najstarszej z czarownic wyrwał ją z objęć myśli — i poniekąd objęć Teda — skupiając na owej kobiecie większą część uwagi wyprostowanej już Iris. Ta spojrzała na czarownicę z wyrazem niemych przeprosin; co prawda nie widziała innych par czekających na obrządek, ale nie oznaczało to, że sytuacja nie miała ulec zmianie w najbliższej przyszłości. Pozwoliła prowadzić się Tedowi, aż wreszcie musieli się rozdzielić. Wtedy też zajęła miejsce po drugiej stronie ołtarzyka, składając skromnie dłonie na podołku. Przez moment spoglądała na misę, zaciekawiona jej zawartością. Intensywnie niebieskie płatki dryfujące na powierzchni wody i do połowy wypalona świeca. Nim czarownice znowu zabrały głos, jeszcze raz wzniosła spojrzenie na mężczyznę. Jej ukochanego. Czuła, że nie panuje nad swą ekspresją tak, jakby tego chciała — policzki zaróżowiły się od ekscytacji, czekoladowe oczy lśniły odbiciem płomienia świecy, a na ustach wciąż kwitnął uśmiech, wydawało się, że poszerzany z każdą mijającą sekundą. Nawet wspomnienie ofiary krwi nie wywołało w niej dreszczu. Dla niego była wszak gotowa na wszystko.
Oczy przymknęła dopiero w chwili, w której poczuła mokre palce jednej z wiedźm na swej twarzy. Pozwoliła jej rysować runy, słyszała jej ciepły, ostrzegawczy szept, który kazał nie zmywać ich aż do świtu. Tak się stanie. Dopilnuje, aby Ted również tego nie zrobił. Rok i jeden dzień to tylko początek.
Głęboki wdech, następnie otworzenie oczu — akurat w tym samym czasie, w którym zrobił to Ted. Sama ściskała swój kaganek w dłoniach, przyjmując jego symbolizm z niespodziewaną ulgą. Może był mały, może był zwyczajny, ale znaczył daleko więcej niż wszystkie pierścionki świata, których zresztą sama nie chciała.
Gdy tylko rozpoczął mówić, świat skurczył się tylko do tej sceny. Do żarzącego się kaganka, do połyskujących w jego świetle oczu tego, który stawał się jej mężem. Nabrała większy wdech, słodycz kadzidła zatańczyła w nozdrzach... To wszystko było tak nierealne, a jednak przepięknie prawdziwe. Piękniejsze od snu, z nich kiedyś trzeba było się zbudzić.
Nie spuszczała z niego spojrzenia; bicie jej serca łączyło się w jeden dźwięk z tembrem jego głosu, przysięga spływała wprost do jej duszy tak naturalnie, jakby całe życie czekała na te słowa, jakby one miały wreszcie uwolnić ją, uzupełnić.
Nic więc dziwnego, że gdy tylko najstarsza z czarownic zbliżyła się do nich, Iris przechyliła pierwszy z kaganków, przybliżając go do ognia.
— Ogień jest ciepłem naszej miłości, ciepłem czasu spędzonego razem. Daje beztroskę, równowagę i satysfakcję — knot zajął się ogniem, aby chwilę później dno kaganka zetknęło się z powierzchnią wody. — Ogień jest gorącem naszej miłości. Gorący jak czas, gdy nie będziemy się zgadzać. Gdy to nastąpi, obiecuję przepraszać i wybaczać. Bo ogień jest czerwienią, jest miłością, która przyprowadziła nas tutaj i prowadzić będzie. Przez rok i dzień cały — kolejny kaganek zajął się ogniem, kolejny nie opadł na dno. Ktokolwiek sprawował nad nimi pieczę, musiał być w dobrym humorze. — Woda jest chłodem wyzwań, które zbliżą nas do siebie jeszcze bardziej. Bo to przy twym boku nie stracę sił, przy twym boku będę trwać, gdy będziesz tego potrzebował. W wodzie odnajdziemy się wzajemnie, tak na początku, jak i na koniec naszych dni —trzeci, czwarty kaganek rozpoczęły swą wędrówkę w trakcie pływu słów Iris. Nawet, gdyby któryś z nich zatonął, chyba nie zwróciłaby na to uwagi, zbyt przejęta znaczeniem i siłą wypowiadanej przysięgi. — Bo wszystko w naszym małżeństwie zaczyna się w ogniu i wodzie. Obiecuję Tobie, ziemi pod nami i gwiazdom nad nami, że będę przy tobie, naprzeciw ognia, naprzeciw wody. W największym szczęściu i tragediach. Przez rok i dzień cały.

Najstarsza z czarownic uśmiechnęła się szeroko, nie spoglądając już na parę, zaś na miskę. Wszystkie zapalone kaganki unosiły się na wodzie, znacząc pierwsze wspólne przedchwile dodatkową dawką szczęścia.
— Podejdźcie, proszę, do altany. Tam złączycie się przysięgą z krwi, przysięgą waszych przodków — poleciła, niemalże natychmiast odwracając się na pięcie. Jej powłóczysta szata zachybotała na wietrze kilkukrotnie, gdy samymi gestami, bez udziału słów, komandowała poczynaniami swych towarzyszek. Nim Ted i Iris zdołali dotrzeć do drewnianej altany, której głównym elementem okazały się nietypowe drzwi, dalsza część obrzędu już na nich oczekiwała.


It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11638-iris-bell#359925 https://www.morsmordre.net/t11640-omega#359940 https://www.morsmordre.net/t12155-iris-moore#374140 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11643-skrytka-bankowa-nr-2531#359950 https://www.morsmordre.net/t11642-iris-bell#359946
Re: Rozlewisko [odnośnik]04.11.23 0:11
Justine

Jego matka nie mówiła wiele. Nie pamiętał jej słów, jedynie szczupłe palce na klawiszach pianina, klawiszach chłodnych jak domowa atmosfera. Pamiętał kontrastowo ciepłe widmo głosu, przypominające wełniany splot koca. Charakterystyczny zapach ciężkich perfum. Niewiele więcej, parę sytuacji, parę sentymentów, od których odgradzał się latami tak zaciekle, że musiałby oddać się absolutnej koncentracji, by w ogóle je sobie przypomnieć. Nikt nie uczył zdrowych odruchów, cierpliwości, spokoju ducha, poczucia własnej wartości, pomocy, nikt nie dawał rad. Odkąd pamiętał było tylko dotkliwe zimno, przeraźliwe, paskudne zimno, z którym musiał sobie radzić, jakoś je pokonać i przebrnąć przez skute lodem prawdy. Co zaś płonęło lepiej niż wściekłość? Co zrobiłby bez trzeszczącego płomienia, który trzymał go w ryzach i pozwalał iść dalej?
Mimo pojedynczych przypadków, zapisujących się w sercu głębokim rytem niezrozumiałego pisma ludzkich słabostek, nie potrafił ufać. Z trudem odsłaniał dobre serce, drwił z niego, z idei oraz dzikich porywów, odzywających się w niespodziewanych sytuacjach - mimo woli, wbrew sobie i przekonaniom. Z ludźmi nie warto było się spoufalać. Dawali złudzenie ciepła, przychodzili na chwilę, igrali z ogniem, by zostawić na pastwę losu. Odejść, umrzeć, co za różnica. Po co miał im pomagać? Po co miał zabiegać o ich względy? Po co zyskiwać w czyichkolwiek oczach, skoro każdy wiedział swoje? Po co komu kolejne rozczarowania? Nie nadawał się do ludzi, a ludzie uporczywie utwierdzali go w tym przekonaniu. Czy kiedyś był inny? Nie, zawsze trawiła go złość. Nie był naiwny - mimo wielu wybujałych marzeń, które pozwalały radzić sobie z przykrą rzeczywistością błędu w magicznym systemie - a jednak kilka razy pozwolił roztrzaskać się na kawałki, z kolan ciskając obietnicami w samego siebie - nigdy więcej do tego nie dopuści. Jeśli udawał, to tylko przed sobą.
Oczy zmrużyły się mimowolnie, gdy jasne włosy ciemniały stopniowo pod wpływem niesamowitej magii. Następna bolączka, odwieczna tęsknota za nieosiągalnym. Wzięła go z zaskoczenia, w mig przypominając, jak skończył z kobietą o podobnych umiejętnościach, zdolną zmieniać się na zawołanie. Kłamliwe, zdradzieckie... ach, co za różnica. Uniósł brew i zaraz ściągnął obie w standardowym grymasie, obrzucając Justine niewzruszonym spojrzeniem, jakby wcale nie zrobiła na nim wrażenia - zrobiła, poniekąd, jedynie gorzki posmak odrzucenia okazał się silniejszy niż niesamowite zdolności rebeliantki. Brunetki, co? Musiał wyglądać, jakby lubił brunetki, tamta poszła podobnym tropem i proszę - wyszło, skoro ją wspominał. Lubił brunetki? Zawsze sądził, że rude.
- Jeśli jest wyszczekana, to czemu nie - odpowiedział, powstrzymując się przed prychnięciem - wytrwale utrzymał burkliwy wydźwięk wypowiedzi, w którym mogłaby doszukiwać się przyjaznej nuty. Jednej. Jeśli umiała słuchać. Miała swoją wskazówkę, określony typ. - Nie pogub się w wersjach - dorzucił, trochę pogardliwie podsumowując istnienie różnych wcieleń tej samej osoby. Mieli różne doświadczenia, bez wątpienia trochę ich łączyło, lecz pewnych rzeczy zrozumieć albo nie mógł, albo wcale nie chciał, przesiąknięty własną wizją stanu rzeczy. Znaną, bezpieczną. - Lepiej ci w blondzie - stwierdził chmurnie, lecz szczerze.
Bez najmniejszego drgnienia utrzymał spojrzenie, niespecjalnie krępując się nielegalnością diablego ziela. Powinien. Jako odpowiedzialny ojciec powinien wykształcić w sobie choć trochę instynktu samozachowawczego, powściągnąć ten żywszy, prowokatorski sznyt, ale ile razy zdarzało się prowokować rebeliantki z plakatów? No właśnie.
Wypuścił niespiesznie dym. Jeszcze było za wcześnie, by odczuć skutki ziela, ale zaśmiał się krótko na pytanie, nieznacznie pochylając w stronę Tonks. - Zależy, kto skuwa - odpowiedział bezczelnie, z równie bezczelnym spokojem, podszytym wyzywającym echem. - Za kradzież też kończy się w kajdankach - cmoknął z niezadowoleniem, choć nie protestował specjalnie, gdy zabierała skręta spomiędzy jego warg. Obserwował Tonks przez chwilę, pozwalając jej skorzystać z przywłaszczonych dobroci. - Tylko jeśli zadowalasz się połową zabawy - stwierdził, odpalając wzgardzony zwitek, resztę dopowiadając dopiero po chwili, gdy płuca opuściła następna porcja dymu - ale nie wyglądasz, jakby satysfakcjonowały cię imprezy na pół gwizdka. Chyba że to zależy od wersji ciebie, którą akurat obierzesz? - i którą miałaś wybrać dziś?


note by note
bruise by bruise




Argus Filch
Argus Filch
Zawód : strażnik porządku w lecznicy, pianista
Wiek : 29
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler

I crossed a line a life ago

OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8 + 3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11606-argus-morpheus-filch https://www.morsmordre.net/t11618-panie-filch#359353 https://www.morsmordre.net/t12161-argus-filch#374483 https://www.morsmordre.net/f223-somerset-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t11619-szuflada-filcha#359354 https://www.morsmordre.net/t11617-argus-filch#359351
Re: Rozlewisko [odnośnik]12.11.23 12:52
11 sierpnia
Stojąc na uboczu rozlewiska, z dala od zgromadzonych ludzi, przyglądała się ceremonii, która trwała w altanie. Nie była gościem na żadnej z odbywających się tu uroczystości i choć zazwyczaj twierdziła, że przypadki nie istnieją, w takich momentach zaczynała kwestionować własne przekonania. Zbłądziła tu przypadkowo, przyciągnięta elegancko ubranym tłumem, poniekąd ciekawa tego, jak wygląda szczęście innych ludzi i rytuał chabrów, o którym słyszała tylko szczątkowe informacji, a poniekąd chyba z masochistycznych zapędów, dobrze wiedząc, czego może się na miejscu spodziewać. Miłości, obezwładniającego szczęścia, nieznośnej idylli, absolutnego przeciwieństwa tego, czego czuła w ostatnich latach. Zatopiona w cieniu drzew, przypatrywała się, jak młoda para wymieniała uroczyste przysięgi, ale ze względu na dość dużą odległość, nie słyszała praktycznie nic, poza chichotami tych, którzy czekali na swoją kolej. Im dłużej jednak obserwowała wszechobecne rozradowanie, tym bardziej powracało do niej nieprzyjemne i najmniej oczekiwane uczucie, jakby ktoś rozgrzebywał jej serce zardzewiałym sztućcem.
Sama kiedyś była prawie–narzeczoną; niedoszłą, przegraną w rywalizacji z aranżowanymi małżeństwami i rodzinnymi obietnicami, których kosztem było wbicie jej noża w plecy. Kiedy po tylu latach myślała o tej sytuacji, nie potrafiła odpędzić od siebie ciarek zażenowania. Nie z powodu tego, że pozwoliła sobie zakochać, zaufać i uwierzyć we wszystkie obietnice, ale raczej z powodu swojego zachowania w tamtym okresie. Dała ponieść się emocjom, tym niekoniecznie dobrym i postąpić wbrew sobie, swojemu charakterowi, błagając o zmianę zdania i wprost mówiąc, że to przecież nie przetrwa. W efekcie miała rację, ale co jej z tego przyszło, skoro od tamtej pory poza nabyciem umiejętności chłodnej kalkulacji stała się nie wierzącą w lojalność, zgorzkniałą dziwaczką z talią kart i kotem, a Garry najprawdopodobniej zginął przed miesiącem na bagnie, gdy dopiero co się pogodzili?
Szybko poczuła, że nie powinno jej tu być. Nie życzyła nikomu źle, ale w duchu powtarzała, że nic nie jest stałe i żaden rytuał tego nie zmieni, z kolei jej energia w żadnym stopniu nie rezonowała z otoczeniem. Zrobiła ledwie dwa kroki w przód, gdy poczuła popchnięcie, ledwo zagojona blizna na boku boleśnie zapiekła. Cofnęła się, równoważąc na piętach, a resztka miksu piwa i fermentowanego miodu zgarniętego gdzieś po drodze rozlała się nie tylko na jej ubranie, ale i na sprawcę całego zamieszania.
Uciekasz w popłochu przed lubą? Tylko to wyjaśnia tratowanie ludzi po drodze – odezwała się szybciej, niż pomyślała, obdarzając mężczyznę zimnym uśmiechem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że być może uderzyła w czuły punkt, skupiona na mokrej i lepkiej plamie zdobiącej burgundowy materiał sukienki. Nic nie znacząca trudność urosła do rangi problemu; jakoś musiała wypocić z siebie złość, a zaczepki wobec nieznajomego wydawały się być do tego idealne.


* * *
let the bed sheet soak up my tears and watch the only way out disappear; don't tell me why, kiss me goodbye. find out i was just a bad dream.
Millicenta Goshawk
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11061-millicenta-goshawk#340439 https://www.morsmordre.net/t11254-cesarzowa#346161 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f425-dolina-godryka-chata-na-uboczu https://www.morsmordre.net/t11255-skrytka-bankowa-2421#346163 https://www.morsmordre.net/t11257-millicenta-goshawk#346175
Re: Rozlewisko [odnośnik]19.11.23 23:38
Z początku lekkie zawroty głowy dopisywał emocjom - tremie przed publicznym wystąpieniem, przyznaniem się do uczuć, których istnienie jeszcze odkrywał, niczym dziecko puszczone po raz pierwszy na połać zielonej trawy wczesnym latem; uniesieniu, bo przecież była tutaj, przyszła, nie zrezygnowała z niego tak jak on nie zrezygnował z niej; i ciekawości, skłóconym ze sobą siostro, które zwykły ciągnąć swoją ofiarę w kompletnie dwie różne strony. Teraz jednak zawroty głowy zaczynały mijać, a zamiast nich pojawiły się w jego ciele zupełnie nieznane mu dotąd doznania. Jakaś ekstaza rosła na pożywce miłości wylewanej ogniem i woskiem na taflę wody, po której dryfowały chabry. Pragnienie zaczynało pełznąć pod skórą, nawadniać osuszone wertepy jego ciała, lawiną wdzierać się na pustynię jego życia, rozdzierając życiodajną siłą wszystko, co do tej pory było martwe. Nozdrza rozchyliły się szerzej, cała feeria woni wdarła się korytarzem zmysłu do głowy, wywracając wszystko do góry nogami. Swoje słowa wypowiadał w pełni świadomie, trzeźwo, z rosnącym bagażem odpowiedzialności, na jaki decydował się w pełni władzy umysłowej, chociaż świat mówił mu, powtarzał wciąż i wciąż, że to nie jest dobry na to czas, że pora nie ta, że szanse na to, że da radę, są nikłe. A jednak szedł w to i parł do przodu odważnie, oddychając głęboko, bo wiedział, że niedługo tego oddechu może mu zabraknąć. Kiedy słuchał jej głosu wypowiadającego przysięgę chabrowego węzła, nie był pewien, w jakim był stanie. Czuł pragnienie. Tak jak wędrowiec pragnie choć kropli wody po zagubieniu się na pustyni, po poznaniu bestii jej dnia i nocy, po czerni rozgwieżdżonego nieba, które wpatrywało się w obcego beznamiętnie, bez litości i chęci przyniesienia ulgi spierzchniętym ustom. Iris była oazą, której tak szukał, za którą tak pędził, nie widząc celu ani sensu tego dzikiego, panicznego pędu; ogień odbijający się w jej oczach zdawał się topić je, jednocześnie podbijając kontur swoim światłem. Pragnął je ucałować, pokazać, jak ważna dla niego jest, jak ważne są słowa, które płynęły z jej ust, udowadniając mu po raz kolejny, że czuła to samo. Oglądał ją, słuchając, wpijając się w jej głos zachłannie, spijając każdy z nich. Tak na początku - to przecież był początek, dopiero ich pierwsze kroki we mgle wyzwań i zderzenia marzeń z rzeczywistością, wyobrażeń o uczuciu, jakiego dopiero się uczyli. I nieważne jak długa będzie to podróż, chciał trzymać jej dłoń usilnie, nie pozwalając, by zgubiła się w ciemności. Kaganki utrzymywały się na wodzie jak maleńkie łódeczki, dryfując między chabrami. Ted uśmiechnął się do Iris na koniec, w jego oczach zalśniła jakaś wilgoć, osadzając się cieniutką warstewką na ciemnych tęczówkach - nie wiedział tylko, czy to od ognia i ulatującego z pochodni dymu, czy jednak było to wzruszenie usiłujące wydostać się zza rys powstałym na skamieniałym sercu. Chciał podejść do Rissy, objąć ją, pocałować, podzielić się wszystkim, co czuł, ale ta, która prowadziła ich ceremonię, wyraźnie zasygnalizowała mu swoim następnym ruchem, że nie czas na to. Pochwycił swoją ukochaną za rękę, prowadząc ją za czarownicą.
Drzwi były dla niego nieco zaskakującym elementem, ale wsunął dłoń przez okrągły otwór, zerkając na Iris, na jej reakcję. Na jej usta, ciało okryte bielą zwiewnej sukienki, na szczupłe ramiona, na palce splecione z jego własnymi. Nie do końca był świadom, co się będzie działo dalej, pozwolił starszej czarownicy kierować swoją dłonią, którą obróciła wewnętrzną stroną w kierunku usianymi letnimi konstelacjami nieba.
- Gwiazdy i księżyc będą świadkami waszej przysięgi, a na ziemię popłynie wasza krew, która stanie się pieczęcią - złoty sierp w jej dłoniach zatoczył łuk na jej głową, aż ostrze nie opadło na ich dłonie, by ledwie musnąć ostrzem ich skórę, przeciąć ją, zmuszając czerwoną posokę do popłynięcia. Kobieta, gdy pierwsze krople opadły głucho na nadmorski piasek, złączyła dłonie Teda i Iris. - Miłość krwią zaprzysiężona na rok i dzień cały. Chabrowy mąż i chabrowa żona na rok i dzień cały.
Młodsze czarownice podniosły grzechotki, by zagrać krótki, narastający rytm i zakończyć go równie nagle, jak zaczęły. Jedna z nich oddała Moore’owi upleciony z chabrów wianek, który pochwycił, tylko zerkając na krew rozmazaną na dłoni. Rana była niezwykle płytka, choć sięgała po całej szerokości dłoni. Gdyby nie był tak otumaniony kadzidłami, dłużej myślałby nad kwestią doskonałego cięcia kobiety, ale dziś zupełnie nie to się dla niego liczyło. Ułożył wianek na splecionych w koronę warkoczach łagodnie, dłonią, tą niezranioną, obejmując w ciepłym geście bok jej smukłej szyi, by przesunąć ją na ramię okryte bielą.
- Podzielcie się miodem, to wasz pierwszy wspólny posiłek, który rozgrzeje serca i zakończy ceremonię. Oddajcie się sobie, świat dziś jest daleko stąd - podarowała kielich z falującym w nim złotym napitkiem i sama odeszła na bok, zabierając ze sobą młode czarownice.
Ted upił miodu jako pierwszy, pragnienie, które czuł, dotyczyło również zaschniętego z emocji gardła, więc upił więcej niż łyk, nie czując wcale jakichkolwiek blokujących go więzów. Oddał Iris kielich niemal od razu, przypatrując się jej z uśmiechem. Nie było tu już Thaddeusa Moore’a. Znacznie bliżej było mu do Teddy’ego, bo błysk w oczach i jaśniejąca twarz upodabniały go do młodzieniaszka flirtującego z pewną niesamowicie piękną, młodą damą.
- Chodźmy stąd, gdziekolwiek, nie chcę, żeby ten wieczór się kończył - szepnął do niej, sięgając do jej dłoni bez skrępowania, palcami sunąc po miękkiej od wieczornego, nadmorskiego powietrza skórze. Kadzidła, choć nie do końca świadom ich działania, doskonale wypełniły tę pustkę słodkim, aromatycznym dymem. Pragnął jej. Jej światła, które pozwalało mu wierzyć, że naprawdę żył.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty


Ted Moore
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11462-ted-moore#354341 https://www.morsmordre.net/t11467-bronte#354524 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11604-szuflada-teda#358655 https://www.morsmordre.net/t11476-ted-moore
Re: Rozlewisko [odnośnik]20.11.23 18:44
Zapach kadzideł unoszących się w powietrzu w połączeniu z intensywną barwą chabrowej wody i powagi rytuału, powagi przysięgi złożonej teoretycznie na rok i dzień cały, w praktyce będącej jedynie — Iris wierzyła w to mocniej, niż kiedykolwiek mogłaby przypuszczać, wyrzucając przy tym rozsądek, którym tak się niegdyś szczyciła — preludium dla mnóstwa lat spędzonych razem, pomimo wojen, pomimo burz, które dopiero miały nadejść, pomimo zła, które czychało na nich, na jeden fałszywy ruch i przekroczenie granicy bezpieczeństwa; wszystko to sprawiało, że czuła się dziwnie lekko, zupełnie tak, jakby jeden silniejszy podmuch wiatru miał poderwać ją z ziemi, wznieść bez wysiłku do nieba. Nie odrywała wzroku od tego, który właśnie stawał się jej mężem. Spragniona łapała wszystkie krople jego odkrywanej na nowo czułości - bo nie musiał jej o tym mówić, nie musiał nawet jej dotykać, wystarczyło tylko, żeby był obok — i czuła jego oddanie, to jak pod jej spojrzeniem kruszyły się ostatnie fragmenty muru, którym próbował odizolować się od świata. Wyjdź, Teddy, chciała szepnąć, wyciągnąć ramiona w zaproszeniu. Tak, jak będzie to robić przez rok i dzień cały, a potem już do samego końca. Świat nie jest idealny, ale my damy sobie radę, mówiła mu bez słów, spojrzeniem tylko, przekonana, że rozumiał. Bo więź, która ich połączyła, ten szalony splot wydarzeń, który znad jeziora w Derbyshire poprowadził ich wprost (co prawda z kilkoma przystankami) do rozlewiska w Dorset. Wtedy, na samym początku jedynym ich świadkiem była nieruchoma kometa. Dziś — trzy wiedźmy prowadzące rytuał, nieznajomi przechodnie zatrzymujący się, aby przyjrzeć się rytuałowi. Chciała pokazać im wszystkim, jak bardzo jest szczęśliwa. Chwycić dłoń Teda, spleść jego spracowane palce ze swoimi, delikatniejszymi i unieść ich dłonie w górę, w triumfie. Patrz świecie, oto moje szczęście w ludzkiej postaci, krzyknęłaby wtedy, sekundy przed połączeniem ich ust w pocałunku. I podobnie jak jego — tylko uwaga najstarszej wiedźmy sprawiła, że nie wprowadziła swego planu w życie. Choć korciło ją, żeby przylgnąć do jego boku przynajmniej na moment, przynajmniej na sekundę, resztki rozsądku podpowiadały konieczność bycia cierpliwą. Wszak na bliskość będą mieli rok i dzień cały...
Przystanąwszy przy drzwiach poczęła przyglądać się im z niesłabnącą ciekawością. Dziura w nich była... Nietypowa, ale podobno prowadzić miały do innego wymiaru. Skupiłaby się na nich dłużej, gdyby nie subtelność czutego na sobie spojrzenia. Zwróciła więc twarz ku Tedowi, jednocześnie wsuwając dłoń ufnie do otworu. Równie ufnie pozwoliła przekręcić dłoń do góry wierzchem; jedynie nerwowy, choć radosny uśmiech sprawiał, że kąciki jej ust drżały w nadchodzącej ekscytacji.
Cięcie sierpem nie było głębokie — ledwie wystarczające do przerwania skóry, zmuszenia krwi do spłynięcia. Mimo to Iris syknęła cicho, w ostatniej chwili powstrzymując zaskoczony krzyk zaciśnięciem ust. I choć do oczu napłynęły łzy niespodziewanego bólu, wciąż nie mogła przestać się uśmiechać. Rana zapiekła, gdy czarownica połączyła ich dłonie w uścisku, ale to nic przecież, to nic wobec jej słów, wobec zbliżającego się zakończenia rytuału. Chabrowy mąż i chabrowa żona. Niech jutro niebo się zawali, niech świat stanie w płomieniach, będą przy sobie. Na dobre i na złe, w dostatku i biedzie, w szczęściu i smutku, w radości i gniewie. Tak, jak sobie przyrzekali.
Rytm grzechotek zlał się w jedno wrażenie wraz z narastającym zapachem chabrów splecionych w wianek, który spoczął na jej skroniach. Z ciepłem niezranionej dłoni Teda, która dotykając najpierw jej szyi, wcześniej owiewanej tylko chłodnawą morską bryzą, zsunęła się w dół, aby zatrzymać się na ramieniu. Dreszcz, ciepły dreszcz przeszedł przez ciało Iris zupełnie mimowolnie; nie cofnęła się przed dotykiem, wręcz przeciwnie: pchana jakimś nieznajomym dotychczas prawidłem natury przestąpiła mały krok do przodu, jej własna, niezraniona dłoń zatrzymała się na jego koszuli, na wysokości serca. Była przekonana, że czuła jego bicie, że grało ono tę samą melodię, co jej własne.
Z cierpliwością oglądała, jak unosił kielich do ust, jak nabierał łyk. Pij, Teddy, mówiły palce sunące po materiale koszuli, tym razem w górę, przez obojczyk do barku. Pij, bo wszystko co moje, jest od dziś twoje, od barku na prawe ramię, dopóki nie wyciągnął w jej stronę kielicha.
I ja pić będę, bo wszystko co twoje, jest od dziś moje — lepka słodycz miodu rozlewająca się na języku i spływająca w dół gardła jedynie podjudzała rozbudzoną słowami wiedźmy wyobraźni. Ich dłonie — te zranione — wciąż splecione były w uścisku, plama czerwieni pozostawała chyba niewidoczna dla świata, w kontraście do błękitu run wymalowanych na ich twarzach.
Nie musiał jej prosić; nie musiał wygłaszać nawet słowa o swych pragnieniach, bo znała je. Były jej pragnieniami, ogniem rozpalonym pod skórą, kolejnymi jego językami wychodzącymi na spotkanie jego palcom, już śmiało spacerującym po jej ciele.
— Poprowadzę — szepnęła, wcześniej wspinając się na palce. Usta przy ustach, słodki aromat miodu i kwiatów unoszący się wokół, należący w tej chwili do nich, tylko do nich.
A następnie obrót, drobne pociągnięcie.
Chabrowy mąż i chabrowa żona wyruszali w pierwszą współną, choć krótką, podróż.

| idziemy z Tedem tutaj


It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11638-iris-bell#359925 https://www.morsmordre.net/t11640-omega#359940 https://www.morsmordre.net/t12155-iris-moore#374140 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11643-skrytka-bankowa-nr-2531#359950 https://www.morsmordre.net/t11642-iris-bell#359946
Re: Rozlewisko [odnośnik]23.11.23 21:51
| Argus

Niewielu już ufała. Ale bardziej z czystej przezorności niż chęci - jej głowa warta była krocie. Tylko - czy na pewno? Może tak po prostu było łatwiej, prościej. Nie dając się nikomu zranić, nikomu zawieść, spodziewając się tego, albo uprzedzając fakty, zanim ktoś zawiódł ją istotnie. Tylko kilku pozwalała nadal trwać obok - choć pozwalała to chyba nad wyrost słowa. Powinna być wdzięczna, że byli nadal obok niej. Bo był okres w którym odpychała wszystkich - czasem świadomie, innego dnia pół. Była nieprzyjemna, niemiła, opryskliwa czasem. Nie słuchała - i słuchać, nie zamierzała, zmęczona dobrymi radami, których nikt nie mógł jej dać. Nie, kiedy to czego pragnęła, a to, co wybrała tak mocno oddalone od siebie było. Wytrwali ci, którzy chcieli chociaż Justine nie wiedziała już dlaczego. Ale nigdy nie zapytała - nigdy więc, jak sądziła, nie miała się dowiedzieć.
Nie miała skąd wiedzieć, że niewielka czynność, może odbić się echem pozostałych pragnień na Argusie. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, chociaż może kiedyś doszło do wniosku, że Kerstin musiało nie być dobrze, kiedy oni wszyscy objawili magiczne zdolności. Ale nie umiała za to przepraszać - i nie zamierzała. Walczyła za to, by ich uznawano, nawet mimo brudnej krwi. Cierpiała za to. Porzuciła dla tego marzenia. Nie dla siebie, dla innych, dla wszystkich.
Patrzyła na Argusa, nic na jej twarzy się nie zmieniło, ale dostrzegła zmiany na tej jego. Najpierw zaskoczenie - cóż, to nie było nowością. A potem w grymasie który znaczył się niewzruszonym.
- I będziecie na siebie szczekać po kres waszych dni? Nawet romantycznie. - oceniła żartobliwie, w ogóle nie przejęta gburliwym tonem Argusa. Niewiele sobie z niego robiła. Zabijała po prostu czas, mogło być z nim. Nie przeszkadzało jej to mocno. Właściwie wcale. Zbyt niewiele było w stanie ją dotknąć. A warczące odpowiedzi mocniej bawiły, niż zniechęcały sprawiając, że sama miała ochotę podrażnić go bardziej i dalej. - Spokojna głowa, wiem co i kiedy najlepiej się nadaje. - orzekła pozwalając nodze zarzuconej na nogę spokojnie dyndać. Wracając spojrzeniem na rozgwieżdżone niebo nad ich głowami. Kolejny komentarz wyciągnął z ust krótkie: - Hm? - zerknęła na niego na kilka chwil zawieszające tęczówki. Po czym wydęła usta, wracając do wcześniejszego koloru włosów. Nie robiło jej to żadnej różnicy. Przez lata nie miała nad włosami żadnej kontroli. Potrafiły być różowe, pomarańczowe, albo mieszać w sobie różne kolory. W końcu udało jej się panować nad tym - nad zmianami i nad tym, by pozostawały stałe.
Propozycja ziela zaskoczyła ją trochę, ale nie zdziwiła mocniej. Ludzie w czasie rozluźnienia sięgali po różne rzeczy. A ona na co dzień zajmowała się typkami spod ciemnej gwiazdy, za palenie używek aresztowała magipolicja. Kącik ust uniósł jej się do góry, kiedy zaśmiał się a oczy zmrużyły trochę. Więc, burkliwy Argus, jednak miewał w sobie bardziej przyjazne odruchy. Ciekawe. Przekrzywiła lekko głową. - Hmm... - mruknęła w zastanowieniu, zabierając mu ziele. Nijak nie zdradzając zamiaru, że rzeczywiście zamierza to zrobić. Zależy kto skuwa, co? Wypuściła obłok przed siebie. - To nie kradzież, tylko wypożyczenie. - wytłumaczyła się, posyłając mu niemal niewinnie figlarny uśmiech. Jej brew uniosła się na padające stwierdzenie. - Na jakąś jeszcze wyglądam? - wyrzuciła w końcu w krótkim zapytaniu. Zaraz jej kącik ust drgnął na słyszalny przytyk. - Oh, wszystkie moje wersje lubią się bawić. - orzekła po krótkiej chwili. - A jak jest z twoimi? - zapytała, przekrzywiając głowę, przesuwając tęczówkami po jego twarzy. - Wiem już że najbardziej lubisz warczeć, ale zaśmiać też się umiesz. - zmrużyła lekko oczy. - Co lubi Argus, poza kajdankami i zabawą na całego? - zapytała więc, zaciągając się ponownie skonfiskowanym zwitkiem diablego ziela.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Rozlewisko - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Rozlewisko [odnośnik]25.12.23 11:53
| 3 sierpnia (chwilę po północy)

Zdawałem sobie sprawę z faktu, że jestem cholernie spóźniony. Że najprawdopodobniej nie zdążę już nawet na końcówkę ceremonii – ile mógł trwać rytuał chabrów? chyba nie jakoś bardzo długo? ktoś pomyślałby, że powinienem wiedzieć, jednak mimo trzydziestki na karku uchroniłem się przed złożeniem choćby i takich ślubów – to z kolei oznaczało, że złamię dane Adzie słowo. Gnałem co sił w nogach, z odmalowującą się w ściągniętych brwiach nerwowością mijając kolejnych czarodziejów, w większości przypadków roześmianych i pijanych, jednocześnie wypatrując wśród nich znajomej twarzy przyjaciółki. Czy powinienem kierować się na polanę? Czy już stamtąd wracali? Nie potrafiłem wyzbyć się wyrzutów sumienia, choć powód mojego nieeleganckiego spóźnienia był całkiem sensowny; pech chciał, że Jarvis, a może raczej jego niesforni, podjudzający go kuzyni, uznali za doskonałą zabawę żarcie piachu z plaży. Bo przecież jest taki ładny, czysty, ciekawe jak smakuje. Zaś ponieważ mój syn miał w sobie ogromne pokłady żywego zainteresowania światem, zainteresowania, które najlepiej zaspokajało się organoleptycznie, bez większych oporów przeprowadził ten, hm, eksperyment. Musiałem odbyć z nim poważną, dobrze wyważoną rozmowę, by ani nie doprowadzić go do płaczu, ani nie zapomniał o mych naukach i przestrogach po ledwie pięciu minutach; miałem nadzieję, że nic mu się nie stanie – twierdził, iż czuje się normalnie, tak oprócz chrupania w zębach – lecz musiałem przecież dmuchać na zimne, upewnić, że następnym razem zastanowi się dwa razy zanim posłucha takich podszeptów. Później wziąłem jeszcze na stronę nastoletnich sprawców zamieszania; choć zostali już zrugani przez własną matkę, musiałem dodać swoje trzy knuty. Co im do łbów strzeliło? Powinni wykazywać się troską, lojalnością, nie zaś bawić kosztem słabszego i naiwniejszego malca. Podejrzewałem jednak, że brak figury ojca robił swoje, nawet mimo naszych – całej rodziny – najszczerszych starań.
Kolejny powód dla którego Joven powinien wrócić, dla nich, dla mnie.
Ada jednak nie mogła wiedzieć, co mnie zatrzymało, tak samo jak i jej świeżo poślubiony małżonek, Michael, któremu również obiecałem, że widzimy się na ślubie. Cholera jasna. Nie chciałem, żeby tak wyszło, lecz cóż z tego? Chęci były niczym w obliczu działań lub ich braku, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. W końcu wypadłem zza drzew, wbiegłem na polanę cały zziajany i potoczyłem dookoła spanikowanym wzrokiem, jednak już po kilku pełnych napięcia sekundach zrozumiałem, że spóźniłem się całkowicie, że wokół altany krzątają się jedynie starsze, obleczone w odcień chabrów czarownice, które wyraźnie zniesmaczyło moje nagłe pojawienie się. I to do tego samotne, bez żadnej wybranki serca pod pachą. – Przepraszam – rzuciłem tylko, wykonując nieskoordynowany ruch dłonią, po czym spojrzałem w kierunku rozciągającej się opodal plaży. Cóż, nie zawadzi sprawdzić i tam. Ruszyłem przed siebie, w stronę szumiącego miarowo morza, z trudem przełykając gorycz wstydu. Piasek utrudniał stawianie kolejnych kroków, zapadał się pod mym ciężarem, nie zamierzałem jednak spowalniać. Również dlatego, że w końcu wyłowiłem wśród kręcących się nad wodą sylwetek te, które mogłyby należeć do Ady i Michaela. – ADA? – krzyknąłem głośno, może nieco zbyt głośno, lecz przecież nie chciałem, żeby zniknęli mi z oczu. Przyśpieszyłem, choć wymagało to wzmożonego wysiłku, chwytając się tej wątłej nadziei, że w końcu ich odnalazłem, że to oni. Kilka osób zwróciło na mnie zdziwiony, spłoszony wzrok, lecz osiągnąłem to, co chciałem; Tonksowie przystanęli, tym samym pozwalając mi się dogonić.
Ada, Michael... – sapnąłem ciężko, poszukując na ich twarzach zawodu; jednak więcej uwagi poświęciłem nie tyle emocjom, co wymalowanym na skórze runach, spoczywającemu na skroniach panny młodej wiankowi. Interesujące. – Przepraszam, że się spóźniłem... Naprawdę przepraszam. Po prostu Jarvis... – urwałem, kręcąc przy tym gwałtownie głową. Nie powinienem zawracać im teraz głów takimi opowieściami. – Nic mu nie jest, ale to z jego powodu jestem dopiero teraz – doprecyzowałem prędko, by oszczędzić przyjaciółce nerwów, a przy tym dać do zrozumienia, że miałem swoje powody, i to poważniejsze niż na przykład skleroza czy inne festiwalowe atrakcje. Skakałem wzrokiem od lica aurora, do promieniejącej u jego boku czarownicy. Wydawała się szczęśliwa, szczerze i bez choćby cienia przesady. Szkoda, że Louis nie mógł jej teraz zobaczyć. – Nie będę wam długo zawracać głowy. Domyślam się, że chcielibyście już zostać sami – zacząłem, powoli uspokajając oddech, przestając dyszeć aż tak ciężko; pamiętałem nerwowe reakcje Tonksa z Lancashire, w tym jego zazdrość, nie chciałem więc wystawiać jego cierpliwości na próbę. Również dlatego ugryzłem się w język, by przypadkiem nie powiedzieć, że Ada wygląda pięknie. – Nim jednak ruszycie wytańczyć się za wszystkie czasy lub zażyć kąpieli w morzu, chciałbym wam złożyć życzenia, ode mnie i od Jarvisa. Niech uczucie, które doprowadziło was do tamtej altany, każdego dnia płonie tak samo jasnym, silnym płomieniem. Nawet jeśli przytrafią się gorsze chwile, takich chyba nie da się uniknąć, niech mijają jak najszybciej, a wypracowane rozwiązania i kompromisy tylko wzmacniają spoiwo waszej rodziny. Nie życzę wam spokoju, bo wiem, że na niego nie możemy liczyć, nie w tych czasach. Życzę wam zamiast niego, by szczęście was nie opuszczało, a stworzony wspólnie dom okazał się portem, do którego z ulgą będziecie mogli zawijać po każdym doznanym sztormie. – Nie byłem dobry w słowa, czułem, że plotę trzy po trzy, jednak cóż poradzić. Przywołałem na usta tknięty ulgą, rozmarzeniem uśmiech; w tej chwili nie myślałem nawet o tym, by czynić jakiekolwiek aluzje w kierunku przypadłości Tonksa, lykantropii, z którą zdradził się chyba tylko dzięki wypitemu alkoholowi. Zależało mi jedynie na tym, by dbał o Adę najlepiej jak tylko potrafił. A nawet lepiej. – Po prostu wszystkiego najlepszego. Niech ta noc na zawsze wyryje się w waszej pamięci – dodałem na koniec, wyciągając ramiona w kierunku przyjaciółki, by przelotnie przytulić ją do piersi, złożyć na jej czole – tam, gdzie nie wymalowano żadnych znaków – przelotny po całunek. Wtedy też wyciągnąłem dłoń do Tonksa, chcąc zamknąć ją w silnym, lecz nie przeciąganym uścisku i wymieniłem z nim spojrzenia.


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Rozlewisko [odnośnik]09.01.24 23:46
Justine

Zaufanie miało niewygodną tendencję do wiązania się z oczekiwaniami, a te Argus wolał stosować wyłącznie względem siebie. Trwał w głębokim przekonaniu, że w ten sposób uniknie najprostszej drogi do zguby - ludzie byli zawodni, niewierni, rozczarowujący, jeśli przypatrzeć im się dostatecznie długo. Potrafili zatrząść światem, robili to niepostrzeżenie, dlatego lepiej być przygotowanym na wszystko, spodziewać się ciosu i odrzucenia. Patrząc wystarczająco krzywo, a inaczej przecież nie umiał, we wszystkim dało się dostrzec logikę okrutnego planu wszechświata, każdy pierwiastek sprzymierzył się we wspólnym pragnieniu uprzykrzenia mu życia. Latami zbierał doświadczenie w (nad)interpretacji ludzkich zachowań i choć często dawały mu dobry trop, rzadko pozwalały na zawiązanie znajomości. Czyli idealnie wpisywały się w strategię.
- Po kres dni? - prychnął, nie wiedząc doprawdy, czy mocniej tłumi w sobie rozbawienie, czy gorycz. Nie liczył na to, kres dni miał własny, nie wspólny; uznawał swój umysł za poukładany, z uporem przemówił sobie do rozsądku i nie planował trwać z nikim po kres. Przeszłość dobitnie pokazała, że nie warto, nie jest mu to pisane, nie zamierzał się z tym kłócić ani powtarzać tych samych błędów. Już nie. - Zgubna matematyka. Kres nocy, dwóch najwyżej - skorygował zasłyszany komentarz, nie uchylając się przed bezceremonialnym wydźwiękiem słów, gdy rzucał Justine krótkie spojrzenie znad drewien układanych metodycznie w lichym ognisku. Nie czuł potrzeby wypadania dobrze w jej oczach - nie obchodziło go, co sobie pomyśli, jak go oceni, do jakiego worka wrzuci. Może powinno, z czystej przekory mogłaby zamącić i szepnąć siostrze parę dobitnych słów na jego temat, ale czy to różniłoby się jakkolwiek od codzienności? Poniekąd na to liczył, ufność Kerstin mogła narobić jej kłopotu - może po całym zajściu na plaży sama nabierze rozumu i postanowi się zdystansować? Oczywiście, lepiej sabotować siebie niż przyznać, że on, Argus Filch, może żywić do kogokolwiek ludzkie, życzliwe uczucia.
Przemilczał rozeznanie Tonks w jej wersjach, urywając kwestię na rzecz praktyki - skoro tak lubiła żonglować obliczami, kimże był, by psuć jej zabawę? Może nadawali inne nazwy tej samej praktyce, ostatecznie każdy przybierał maski, robił dobre miny do złej gry - lub złe do dobrej, wolał tym tropem. W niewzruszeniu przyjął też powrót do jasnych włosów, ledwie przez moment kontemplując, czy wcielenie znane z plakatów jest kolejną przykrywką, wystudiowanym wojennym pozorem. Ludzie, poza tym, że niewdzięczni, bywali też intrygujący, lubił ich rozpracowywać, doszukiwać się głębszych pobudek w powierzchownościach. Przywykł do tego, lecz zbawienne działanie diablego ziela miało niebawem uchronić go od nadmiernego wyczulenia na podobne szczegóły. Oddał się rozmowie, w lot chwytając figlarny uśmiech kwitujący wypożyczenie, na którego niewinność odpowiadał bez ogródek, zaostrzoną nutą sprytu w uniesionym kąciku ust i niewyraźnym błysku spojrzenia. Nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią, zdążyła ją już usłyszeć zaledwie dzień wcześniej, bowiem swoje spostrzeżenia na temat Tonks wygłosił po minucie obserwacji. - Na wyszczekaną - odparł gładko, zadzierając głowę w nieco oceniającej manierze, zanim dym ponownie wypełnił płuca. Strzepnął popiół lekkim ruchem, podobnie do Justine mrużąc oczy, kiedy nachylił się nad drobną sylwetką, zgięciem palca unosząc jej podbródek. - Co ze mnie za kryminalista, jeśli od razu wszystko ci wyśpiewam? Sprawdź, skoro jesteś taka ciekawa, nie bawię się w wersje - zasugerował, unosząc brew, zanim wrócił do poprzedniej pozycji. Tym razem to on zerkał w niebo. Zaciągnął się leniwie, nim odbił piłeczkę z kolejnym pytaniem. - A ty co? Każda wersja lubi co innego, coś je łączy i mają ten sam typ?


note by note
bruise by bruise




Argus Filch
Argus Filch
Zawód : strażnik porządku w lecznicy, pianista
Wiek : 29
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler

I crossed a line a life ago

OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8 + 3
Genetyka : Charłak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11606-argus-morpheus-filch https://www.morsmordre.net/t11618-panie-filch#359353 https://www.morsmordre.net/t12161-argus-filch#374483 https://www.morsmordre.net/f223-somerset-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t11619-szuflada-filcha#359354 https://www.morsmordre.net/t11617-argus-filch#359351
Re: Rozlewisko [odnośnik]12.02.24 13:32
| Everett

Gdy emocje związane z rytuałem opadły choć odrobinę, wrócił jej zdrowy rozsądek i pamięć. Wróciło także wspomnienie pewnej rozmowy w szkockiej gajówce podczas której Everett obiecał jej, że pojawi się na ślubie i nieoficjalnie ― to już były jej pobożne życzenia ― wystąpi w roli przyszywanego brata, opiekuna. Gdzieś tam w głębi ducha marzyło jej się, żeby to właśnie Everett pomógł jej się wspiąć na tych parę schodków altany i oddał ją w ręce Michaela, ale tak się nie stało. Czuła lekki zawód, to prawda, ale zdecydowanie mocniej wybrzmiewał niepokój; co go zatrzymało? Wiedziała, była przekonana o tym, że nie wystawiłby jej tak po prostu, a zatem sprawa, która powstrzymała go przed pojawieniem się na ceremonii musiała być istotna. Czy z Jarvisem było wszystko w porządku? A może zdecydował się odwiedzić Londyn i go zatrzymano z powodu… jakiego właściwie?
Obecność męża i wciąż obecny na języku smak alkoholu nieco tłumił ten niepokój i dziwne poczucie wybrakowania. Co mogło go zatrzymać, skoro był czarodziejem o czystej krwi? A gdyby coś naprawdę poważnego stało się Jarvisowi, to na pewno nie bałby się pojawić na ceremonii, choćby tylko po to by prosić o pomoc, o odsiecz. Albo… albo wysłałby sowę. Na pewno by wysłał.
Adda odruchowo rozejrzała się dookoła, ale na plaży nie było żadnych ptaków. Byli tylko oni; świeże małżeństwo, szum fal i rozsypane na granacie nieba gwiazdy. Nie była pewna ile Michael zdołał zauważyć, starała się mimo wszystko cieszyć się chwilą, ale fakt był faktem ― im dalej od altany, im dłużej o tym myślała, tym mocniej stawała się nieobecna duchem.
Jaki masz plan na resztę nocy? ― spytała zaczepnie, po raz kolejny próbując osadzić się w tym co tu i teraz. ― Zakładam, że uciechy cielesne zostawiasz na potem? ― Teraz, gdy skórę wciąż zdobiły runy, a ich samych osłaniało działanie zaklęcie, wydawało się to najlepszą możliwą opcją. Na figle mieli w końcu mnóstwo czasu innej nocy, innego dnia. Choć było parę sztuczek, całkiem nowych, o których usłyszała od koleżanki z Plymouth i z niecierpliwością wyczekiwała momentu w którym będzie je mogła wypróbować.
Nim jednak zdążyła się podzielić tym faktem z mężem i trochę go tym samym sprowokować, za plecami rozległo się wołanie. Adda przystanęła i wytężyła wzrok. No Everett. Everett jak nic.
A kogo to przywiało ― powitała go z lekkim przekąsem w głosie; teraz, gdy był w jednym kawałku, ewentualne zmartwienia i strach minęły w przeciągu sekund, a Adda nabrała ochoty na złośliwości. Czarodziej szybko jednak wyjaśnił swoje spóźnialstwo, na powrót przywołując drobne wyrzuty sumienia. Więc jednak chodziło o Jarvisa.
Co się stało? ― wtrąciła się, nim Everett przeszedł do życzeń i gratulacji. ― To coś poważnego? Potrzebujesz pomocy?
Lekko przechyliła głowę, gdy padło przypuszczenie co do tego, czy chcą zostać sami. Adda spojrzała na Michaela spod oka, a w spojrzeniu tym czaiły się wszystkie tajemnicze niespodzianki, które miała zamiar mu zaprezentować w odpowiedniej chwili.
Daj spokój ― odparła lekko. ― Nie było cię na ceremonii, więc ja chętnie posiedzę chwilę we trójkę. Nie wiem co prawda jak zapatruje się na to mój, proszę ja ciebie, mąż… ― Znów to spojrzenie, niewiarygodnie intensywne i pełne prowokacji. Podobało jej się to słowo. Mąż.…ale sądzę, że misa z piwem mogłaby go przekonać. Widziałeś gdzieś jakąś po drodze?
Gdy w końcu wybrzmiały życzenia ― szczere i od serca ― Adda poczuła bierze ją wzruszenie. Ukradkiem otarła łzę z kącika, nie chcąc by rozmazał się makijaż albo ― o zgrozo ― runy, a potem ochoczo wpadła w objęcia Everetta i uścisnęła go z pełną mocą.
Dziękuję ― szepnęła wdzięcznie i pociągnęła nosem, naprawdę starając się nie płakać. ― Za życzenia. I że przyszedłeś. ― Parsknęła cicho, rozbawiona nagle własną myślą i spojrzała na przyjaciela niby podejrzliwie, płynnie wyślizgując się z jego objęć. ― Przyznaj się, kto ci tę przemowę napisał? To pewnie dlatego się spóźniłeś, tak naprawdę-naprawdę…


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913
Re: Rozlewisko [odnośnik]15.02.24 23:02
Potaknęła głowa na padające pytanie - czy może powtórzone po niej, wychwycone słowa. Wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Po kres - jasne pewnie, dlaczego by nie właściwie? - Twoich albo jej, co nie? - dorzuciła, wzruszając ramionami. Ktoś przecież zawsze umierał pierwszy. Albo odchodził. Wiecznie nie trwało nic. Na zawsze, nie istniało. Wiedziała o tym dobrze. Nie zależało jej, przesuwała niemal leniwie tęczówki po niebie nad nimi pozwalając sobie chwilę odetchnąć. Choć i tak nie potrafiła tak całkowicie i do końca się rozluźnić. Możliwe, że znalazła się obok - albo została na dłużej - bo zbytnia samotność natrętnie kazała jej wracać do myśli przy których nie chciała zbyt długo przebywać. Kącik warg uniósł się na prychnięcie, które wypadło między nimi, ale nie skomentowała go w inny sposób niż wypowiedzianymi wcześniej słowami. Nie czuła takiej potrzeby.
- Oh wow. - mruknęła z rozleniwioną manierą. - Całych dwóch, to dopiero szaleństwo. - mruknęła, zawieszając tęczówki na Argusie akurat w momencie w którym zdążyła złapać jego spojrzenie. W tym jej niewiele dało się dostrzec. Ani przesadnej ciekawości, ani oburzenia, na to, co sugerował własnymi słowami. Czy ją to zdziwiło? Nie bardzo, może dlatego że względem niego nie zakłada niczego konkretnego przyjmując to co mówił - tak po prostu. Komentując wedle własnego sumienia. To jaki był nie mogło więc jej rozczarować, bo właściwie… nie spodziewała się, że ta znajomość istotnie może mieć jakieś “jutro” ot, była jedynie chwilą, którą postanowili spędzić wspólnie. Choć postanowili mogło być lekkim nadużyciem - wszak to ona sama przysiadła się do niego. Ziele pomagało w rozluźnieniu, a jej zdecydowanie rozluźnienie było na rękę. Kiedy określił coś o co pytała już wcześniej zaśmiała się spoglądając znów w niebo. Wyglądała czy była? I czy była to jakakolwiek różnica? Z pewnością była. Mogła wyglądać a nie być. Albo nie wyglądać a być. Czy sama uważała, że właśnie na taką wyglądała? Nigdy nie zastanawiała się czy jej wygląd to odzwierciedlał - był z pewnością niecodzienny; blizny na rękach, twarzy ( i wiele innych, schowanych pod ubraniami), tatuaż pod linią szczęki - to wszystko raczej zniechęcało ku niej pozwalając tworzyć z daleka całkiem nowe, przeważnie nie mające nic wspólnego z prawdą, historie. Palec pojawiający się pod jej podbródkiem, dźwigający go wyżej, uniósł jedną z jej brwi w lustrzanym odbiciu gestu Filcha, ale nie ściągnął majaczącego na wargach uśmiechu kiedy bez skrępowania krzyżowała z nim spojrzenie. - Rozsądny; ci którzy milczą, żałują że nie mówili kiedy dałam im ku temu okazję. - odpowiedziała mu ze spokojem i mimowolnym rozbawieniem, rozluźnieniem powodowanym przez ziele. - Ile to zajmie? Dwie noce maks? - zażartowała krzyżując z nim bez obaw tęczówki. Spodziewała się, że Argus posunie się dalej - fakt że się wycofał zmrużył lekko jej oczy, właściwie niezauważalnie. Odwróciła głowę spoglądając znów na niebo. Ona je łączyła. Niezmiennie była tą samą sobą, choć niektóre przyzwyczajenia, cechy odsuwała dalej, mocniej skupiając się na tym, czego akurat potrzebowała. - Oczywiście, to nadal ja. - powiedziała podnosząc się z trawy po tym, jak zaciągnęła się zielem ostatni raz. - Zdecydowanie. - powiedziała spoglądając na mężczyznę z góry. - Każda moja wersja je lubi. - orzekła bez wątpienia. Cofnęła się o krok, a potem o kolejny, by unieść rękę i zasalutować nią w niedbałym geście. - Upojnej nocy, Argie. - rzuciła nie sądząc, by spróbował ją zatrzymać. Choć… może właśnie miał ją zaskoczyć.

| zt x2



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Rozlewisko - Page 12 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks

Strona 12 z 12 Previous  1, 2, 3 ... 10, 11, 12

Rozlewisko
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach