Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Jednak bardziej niż na tym, zaczął skupiać się na tym, co działo się dookoła. Widział reakcje ludzi, ich niepewność i przekonanie, że to czego byli świadkiem nie było niczym złym - niczym nadnaturalnym, a po prostu efektem jakiejś magii. W końcu mieli różdżki, wiedzieli trochę o świecie, w którym dorastali. A mimo to, Thomas miał nad nimi przewagę wraz z Thalią w postaci kreatywności i kłamstw - i może odrobiny w postaci magii.
Ukryty w krzakach, obserwował. Pierwsze zaklęcie, ostrożny ruch i inkantacja, która miała utwierdzić innych o nadnaturalnym pochodzeniu Thalii.
- Partis morte - wyszeptał, korzystając z zamieszania, a Thalia jakby w oczach pobladła, jej policzki się zapadły jeszcze bardziej, wydawała się być dosłownie chodzącym trupem. Niczym innym, niczym ponadto. W świetle ich różdżek, z pewnością po krótkim zamieszaniu nie mogli ani dojrzeć skąd doszło zaklęcie, ani dosłyszeć, że ktoś je rzucał. Nie było ono trudne - choć Thomas nie do końca sobie zdawał z jak trudną dziedziną magii się właśnie bawił. Może dlatego, że Jeanie, kiedy się wspólnie uczyli, nigdy mu o tym nie powiedziała, widząc jego zaangażowanie i zapał? Transmutacja wydawała mu się... zabawna. Dawała ogromne pole do popisu, szczególnie dla tak wypełnionej pomysłami głowy jaką był najstarszy Doe.
Kiedy Thalia wyciągała rękę do nich, znalazł kolejną swoją szansę.
- Ungio manus - wyszeptał ponownie, zaraz zerkając w stronę dłoni Thalii i ledwo powstrzymał okrzyk ekscytacji, kiedy zobaczył, że tym razem magia współpracowała. Obserwował jak szpony wyrastają z pomarszczonej dłoni dziewczyny, kierując się w stronę jeszcze bardziej przerażonych mężczyzn. Słuchał jej przedstawienia z uśmiechem, zapamiętując i uważnie obserwując mężczyzn, tak aby dziewczyna była bezpieczna. Był gotowy rzucić eliksirem lub zaklęciem - nawet głupia bombarda, nawet głupi upiorogacek powinny wystarczyć, bo przecież na tym polegała ich zabawa. Mieli ich tylko nastraszyć, ale nie musieli walczyć. Był również gotowy rzucić w dziewczynę kameleona, gdyby potrzebowała się ukryć i zacząć uciekać, a nie byli przecież w stanie stanąć do walki - to nie było ich zadaniem. Mieli ich tylko nastraszyć, i obserwować jak uciekają.
Choć niektórzy byli na tyle głupi, że nie dali za wygraną, chcąc spróbować ją zaatakować.
Spieprzać od niej, przeszło mu zaraz przez myśl, kiedy sięgnął do torby po eliksir wykonany przez Castora. Zacisnął na nim dłoń i w kolejnej sekundzie już wyrzucił, celując w niedaleki kamień, tak aby rozbić flaszkę. Sam się zaraz skulił, zakrywając uszy i obserwował jak krzyk wywołuje zamieszanie wokół bandziorów i rabusi. Uśmiechnął się pod nosem, również przez fakt, że udało mu się zapobiec czemuś, co mogło się wydarzyć nie do końca najlepiej. Nawet jeśli Thalia nie była mu bliska, nie miał żadnych zobowiązań co do niej to... cieszył się cicho w duchu, że nie zawiódł jej zaufania względem siebie, bo mężczyźni wyraźnie po tym krzyku zdecydowali się zamiast w stronę dziewczyny, uciekać w kompletnie inną.
- Zaraza i cholera! Na Merlina to jest potwór morski! Wiedźma z morza! - zaraz zawołał ktoś z mężczyzn, a Thomas z uśmiechem już chciał się wycofywać, kiedy dostrzegł obok siebie dzieciaki z wioski, zainteresowane tym zamieszaniem. Zaraz się do nich wesoło uśmiechnął, przytykając palec do ust.
- To wróżka wodna - szepnął do dzieciaków, jakby zdradzał im największą tajemnicę świata. - Pani, która o was się będzie troszczyć jeśli będziecie grzeczni... A oni tam, widzieliście, ze byli niegrzeczni, prawda? Jutro możecie wymyślić dla pani piosenkę w podzięce... Kiedy przyjdą inne panie, jedna piękna jak malowana dama z nich będziecie. Opowiedzcie im - szepnął z uśmiechem, zaraz po tym zerkając na Thalię, i wraz z dzieciakami zaczynając się wycofywać do tyłu, aby na pewno nie wpadły na przerażonych mężczyzn i nie narobiły im wszystkim kłopotów.
Wewnętrznie chichotała z tej perspektywy, kiedy tak obserwowała mężczyzn wierzgających w jedną i drugą stronę. Wydawali się doprawdy przerażeni, tak jakby wszystko miało się dla nich skończyć śmiercią na miejscu. Nie zamierzała ich mordować, oczywiście, wolałaby uniknąć w ogóle jakiejkolwiek konfrontacji, ale skoro już mieli na tyle odwagi aby zastraszać i dręczyć mieszkańców, mogli chwilę pocierpieć. Efekt miał się liczyć – a obecnie był efekt taki, że zaklęcie, które łaskotało ją w skórę, wzbudziło w jej gardle rechot który wybrzmiewał nieco podejrzanie.
Zaraz potem pojawiły się szpony – wykorzystała to, aby przeciągnąć nimi po kamieniu, piskliwy dźwięk dopasowując również do krzyki który i jej wydawał się rozsadzać bębenki uszu i stawiać jej włosy dęba. Wyprostowała się jednak, nie dając po sobie poznać niczego, nawet rozbawienia kiedy wszyscy przed nią kulili się, zbijając się jeszcze ciaśniej w grupę. Morska wiedźma. O tak, takie miano mogła zdecydowanie nosić. Zmrużyła jeszcze oczy, na nowo uśmiechając się kiedy patrzyła na nich jak kot z zainteresowaniem na kanarka.
- Otrzymacie niebawem szansę, by wymazać swoje przewinienia wobec tej ziemi. Nie zmarnujcie ich, bowiem kolejnych możliwości już nie będzie. – Warknęła. Ostatecznie jeszcze otworzyła usta i krzyknęła, na co mężczyźni wszyscy czmychnęli w stronę obozu, tak jakby chciała schować się w obozie i nie wychodzić dopóki słońce nie ujawni się na horyzoncie. Thalia zaś ostrożnie zsunęła się ze skały, w międzyczasie poprawiając swoją fizjonomię na tyle, na ile mogła. Zostało parę zaklęć do zdjęcia, ale przynajmniej mogła liczyć na to, że skutek został osiągnięty.
Uśmiechnęła się jeszcze w stronę Thomasa kiedy tylko trafili na łódź na plaży, doprowadzając się do porządku i wspólnie wyruszając na morze, tak aby przepłynąć na stały ląd. Pozwoliła młodemu człowiekowi zdjąć z niej zaklęcia, dziękując za współpracę. Ukryła łódź, ostatecznie kierując się, aby wysłać list do lorda Prewetta – praca w tym miejscu nie była skończona, nic tu jednak nie było po Thalii ani Thomasie.
ztx2
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
— To tutaj — powroty do Dorset zazwyczaj były wesołą okazją. Do świętowania, nadrobienia zaległości z rodziną, dojrzenia, jak chowają się dzieci starszego brata, przeprowadzenia kilku niegroźnych żartów na tegoż brata z Roratio (który upierał się ciągle, że Archibald był zdecydowanie zbyt spięty i że należała mu się chwila rozluźnienia), przysłuchiwaniu się temu, jak Elroy wciąż próbuje wkupić się w łaski swojej teściowej, która przecież uwielbiała go od pierwszego dnia, gdy tylko oznajmił Prewettom, że zamierza starać się o rękę ich córki.
Dziś jednak było inaczej.
Według informacji przekazanych przez Archibalda wyspa Portland stała się ofiarą ludzi, którzy pragnęli wzbogacić się na tragedii kogoś innego. Po doświadczeniach z Doliny Downs Bank Mare była o wiele bardziej świadoma tego, że w czasach wojny ludzie potrafią zachowywać się naprawdę niedopuszczalnie. Nigdy jednak nie sądziła, że ofiarą podobnego podejścia paść mogą jej rodzinne ziemie, te, wśród których się wychowała, które traktowała jak swoje nawet pomimo przenosin na Grove Street 12 i ukochania także Derbyshire i Staffordshire.
Za każdym jednak razem, gdy trafiali do Dorset we dwoje, była ciekawa reakcji Elroya na morze. Mare wyrosła w jego najbliższym otoczeniu, ziemie Greengrassów z kolei nie miały do niego dostępu. Cieszyła się jak dziecko z każdej okazji, gdy mogła poczuć na twarzy morską bryzę, nawet teraz, choć na potrzeby stojącego przed nią zadania i obowiązków, które mieli przed sobą, musiała zatrzymać ją jedynie w swym sercu.
— Sztorm uszkodził Ferry Bridge, most łączący wyspę z lądem. Osadnikom udało się zebrać wymagane do naprawy fundusze, fachowcy zajęli się odbudową mostu i — jak widzisz — poszło im naprawdę dobrze — streszczała szeptem sytuację mężowi, który postanowił wesprzeć swą żonę w wysiłkach ustabilizowania sytuacji. Sam przecież żywo interesował się tym, co działo się na podległych rodzinie jego matki terenach Lancashire, nie mógł więc dziwić się zaangażowaniu Mare w sprawy ziem podległych Prewettom. — Gdy skończyli, zażądali podwojonej opłaty, zablokowali przejście i przepuszczają tylko tych, którzy oddadzą im połowę jedzenia. To z kolei podwyższa ceny tej części żywności, która faktycznie trafi na wyspę. To bandyctwo.
Czuła się w obowiązku wytłumaczyć mężowi także zależności ekonomiczne, pamiętając, że biegły był przede wszystkim w sprawach związanych z opieką nad magicznymi stworzeniami, a księgi rachunkowe czy prowadzenie majątku stanowiły dla niego — póki co — tematy drugo, czy nawet trzeciorzędne. Nic w tym złego, gdy Mare znała się nieco na ekonomii.
— Przez dwadzieścia jeden lat mego życia byłam lady Prewett — powiedziała, odruchowo zaciskając palce mocniej na ręce męża, pod którą była prowadzona. — I nie zgodzę się na jakikolwiek oszustwa w Dorset — kontynuowała, brzmiąc na naprawdę zdeterminowaną. Gdy wzniosła spojrzenie na męża, gdy ich zielone oczy znów zapłonęły jednym blaskiem, uśmiechnęła się jednak szeroko, ciepło i w pewien sposób łagodnie. Niedługo później opuściła nieco głowę, uświadamiając sobie, że ta ognista prezentacja zdania mogła być faktycznie zbyt intensywna. — Dziękuję, że jesteś tu ze mną... — szepnęła cicho, gdy kierowali się w kierunku niedalekiego mostu.
is the goddess of victory fair to everyone?
Chociaż ocean i jego zapach mu nie przeszkadzały, nie wiązał z nimi tak ciepłych wspomnień - bardziej skupiał się na dyskretnym zerkaniu w kierunku swojej żony, wiedząc że w końcu wizyty w Dorset było czymś, co wprawiało ją w doskonały nastrój. Nigdy nie bronił jej odwiedzin w rodzinnych stronach, nawet gdy nie mógł jej towarzyszyć, bo wiedział jak wiele znaczyła dla niej rodzina. Nie mógłby jej nigdy zamknąć w rezydencji Greengrassów, pozbawiając możliwości odwiedzania swoich bliskich - bo i dlaczego by miał to zrobić? Dlaczego zamykać swoją ukochaną w złotej klatce, kiedy wiedział że to by ją unieszczęśliwiło? Nie miał powodów, aby bronić jej podróży i odwiedzin u rodziny.
Słuchał streszczenia sytuacji z ust żony, wiedząc jak istotna była wzajemna pomoc spokrewnionym z nich rodom, a Prewettom czy Ollivanderom nie mógł odmówić pomocy, kiedy ci tej potrzebowali. Wiedział, że wiele osób i rodów uznawało, że krew nie definiuje relacji - ale sam uważał tych spokrewnionych poprzez krew za najważniejszych sojuszników i przyjaciół, jednocześnie zdając sobie sprawę z ogromu pracy, który musiał włożyć w budowanie relacji między nimi. Był w końcu spokrewniony również i z Nottami przez krew swojej matki, a nigdy nie wyciągnąłby pierwszy pomocnej ręki do tych, którzy popierali działania Czarnego Pana. A jednocześnie nie mógł znaleźć bardziej życzliwych mu osób niż kuzyn Percival, którego własna rodzina się wyparła.
Nie mógł sobie wyobrazić, czego musiałby dopuścić się jeden z Greengrassów, aby odebrać mu wszystkie zaszczyty. Czy ktoś z nich byłby w stanie opowiedzieć się po tej drugiej stronie toczącej się wojny? Czy to mogłoby spowodować, że ktoś z jego najbliższych zostałby pozbawiony nazwiska i idącego za nim przywilejów?
- Nieuczciwy handel, rozumiem. Nie dziwi mnie, że kupcy w taki sposób chcąc nadrobić straty, choć jest to całkiem niefortunny sposób dla mieszkańców, tym bardziej w czasach wojny... - przyznał, nigdy tak naprawdę nie dbając o kwestie finansów i majątku, bo zawsze miał od tego kogoś. Chociaż czy nie przychodził powoli czas, w których powinien brać to pod uwagę? Naukę spraw, które nigdy wcześniej nie pochłaniały go w pełni?
Słysząc jej słowa, chciał przystanąć na moment, aby choć przez moment ujął jej dłoń, którą podpierała się na jego ramieniu, i unieść do swoich warg, składając na jej wierzchu pocałunek w geście wsparcia i swojej miłości. Była kobietą, w której się zakochał i którą pragnął mieć przy boku właśnie dzięki momentom taki, jak ten. Wiedział, że oboje mieli silne poczucie sprawiedliwości i niezgody na krzywdę niewinnych.
A jednak nie mógł zrobić niczego z rzeczy, które tak pragnął - nie wypadało łamać zasad etykiety okazaniem sobie czułości w miejscu do tego nieprzeznaczonym, tym bardziej kiedy posiadali w tym momencie o wiele ważniejszą misję.
Odwzajemnił jej uśmiech. Nie mógłby inaczej, widząc jak jego żona sama wręcz płonie do podjęcia działania - stanowili doskonałe połączenie i wiedział, że wspólnie miasto po mieście i hrabstwo po hrabstwie byli w stanie zdusić rujnującą ich Anglię wojnę.
- Zawsze, najdroższa - odpowiedział jej szeptem, wiedząc że teraz musieli już skupić się na swoich rolach, które przyszło im odgrywać.
Na horyzoncie most był coraz bardziej widoczny - a na nim i jakieś poruszone sylwetki mężczyzn. Elroy tym bardziej by nie zdecydował się na puszczenie Mare w te rejony samej, bo kto wiedział czy ta bandyterka nie zechciałaby jej skrzywdzić w jakiś sposób?
Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej do nieznajomych, Elroy zacisnął dłoń na różdżce ukrytej w rękawie, gotowy do potencjalnego ataku, gdyby ci zechcieli nie współpracować. Uważnie spojrzał na zebrane twarze, i choć wraz z Mare podczas podobnych podróży zgodnie z etykietą nie ubierali się nadto zdobnie, już na pierwszy rzut oka można było rozpoznać wyraźne różnice między nimi.
- Jaka parka... - gwizdnął jeden z mężczyzn, na co Elroy zdusił w sobie odruch uniesienia różdżki. Wiedział, że ten komentarz, czy raczej wydany dźwięk, był skierowany do jego żony i coś go ścisnęło na tak pospólskie zachowanie.
- Sto galeonów za przejście - rzucił drugi, wyraźnie dziwnie niedospany. Na moście rzeczywiście była ustawiona barykada, która miała potencjalnie utrudnić przejazd wozom.
Elroy przeniósł wzrok na tego, który zażądał pieniędzy, a po chwili już ruszył przed siebie, zdając się że nie przejął się zbytnio jego słowami. Nie miał zamiaru tracić czasu na podobne płotki, powinni znaleźć człowieka który im przewodził, choć mimowolnie intuicyjnie przyciągnął do siebie Mare, jakby w obawie, że dwóch oprychów mogłoby spróbować wyciągnąć do niej ręce.
Hope's not gone
You won't see me coming 'til it's too late again
— Nie tylko wojny, najdroższy. Sztorm zniszczył most, wiesz, co mógłby zrobić łodziom, gdyby próbowali się przedostać? — spytała wreszcie, wznosząc spojrzenie w górę, by utkwić je w zieleni tęczówek męża. Westchnęła ciężko, by później zwrócić wzrok w kierunku linii brzegowej. Zima stulecia sprawiła, że nawet pobliskie morze skute było lodem — nie wiedziała, jak sytuacja miała się w głębi morza, może tam nie było już miejsca na lód, a po prostu woda robiła się gęsta od dziwnej mieszaniny. Niemniej jednak próby przedostania się z wyspy na ląd na własną rękę, bez pomocy mostu mogłyby skończyć się naprawdę nieciekawie. — Natura nie działa na naszą korzyść, ale nie czyni tak specjalnie. Gdy człowiek występuje przeciw człowiekowi, nie możemy się na to godzić.
Mogłaby w swej płomienności iść dalej, rozłożyć skrzydła, które popchnęłyby ją do działania energiczniej niż cokolwiek innego, lecz Elroy wstrzymał się w marszu; jeden gest i jedno spojrzenie sprawiło, że myśli lady Greengrass — czarne od kłębiących się chmur i scenariuszy — pojaśniały nagle, czas zwolnił na kilkanaście sekund, pozwalając jej zanurzyć się w tej jednej chwili. W spokoju, którym emanował mąż, jej tarcza i miecz, najdroższy sercu. To zabawne, zazwyczaj to w jej gestii było łagodzenie temperamentu lorda Greengrass, dziś jednak, na te kilka chwil wymienili się rolami. Czy nie pokazywało to jak na dłoni, jak bardzo dobraną parą byli? Dawali sobie siłę na walkę ze słabościami, jednocześnie robiąc wszystko, by korzystać z przejawianych przez siebie zalet.
I tak oto wyszeptane zapewnienie spotkało się z delikatnym mrowieniem na policzkach damy, które prędko przerodziło się we wciąż blady, ale jednak rumieniec. Mare z łatwością mogła wskazać, że to efekt szarpiącego od morza wiatru i uszczypliwego mrozu, do którego nie byli przyzwyczajeni, ale... czy ktoś teraz mógłby mieć to za złe? Nawet, jeżeli to "tylko" zapewnienia męża tak na nią działały... należało się po prostu cieszyć.
Tak, jak — miała nadzieję — przyjdzie im się cieszyć z rozwiązanej sytuacji na moście.
Jej wolna dłoń również pomknęła do kieszeni zimowej peleryny, którą przywdziała na tę okazję. Palce zacisnęły się na różdżce z eukaliptusowego drewna, gdy tylko weszli na most. Miała nadzieję, że handlarze okażą się na tyle rozsądni, że nie będą chcieli stawiać zbyt wielkiego oporu. Dziś nie było miejsca na niewieście drżenie serc. Przyszyli tu w lordowskim majestacie, pod połączonymi herbami z paprocią i motylem. Zjednoczeni dla wspólnej sprawy, nie tylko małżeńską przysięgą.
Uwaga o parce mogłaby wprawić Mare w poważne zaniepokojenie. Pamiętała słowa, które kierował do niej jeden z bandziorów, których kilka dni wcześniej pokonały z panną Wellers. Nie lubiła tego i nie czuła się komfortowo, gdy obcy mężczyźni zwracali uwagę na jej fizyczność, gdy w jej kierunku kierowane były podobne uwagi. Obecność męża dawała jej jednak większe poczucie bezpieczeństwa oraz świadomość, że gdyby ktoś naprawdę zagroził jej honorowi i czci, Elroy był obok, by o nią walczyć.
Niemal zatrzymała się, by pomówić z zaspanym? mężczyzną rzucającym cenę. Sto galeonów? Przecież to majątek! Nawet dla szlachciców stanowiło to już sporą kwotę do wydatkowania, co dopiero dla mieszkańców niewielkiej wysepki u wybrzeża Dorset? Czy to ich strój — skromny, choć zdradzający wysokie pochodzenie — zachęcił ich do czegoś takiego? Zaraz się dowiedzą, bowiem pomimo pierwszego instynktu, ruszyła wraz z mężem dalej, w kierunku człowieka, który siedział za barykadą opatulony w kilka szalików, spod których dalej wystawały rumiane poliki. Człowiek ten wyglądał na zabawnie grubego, choć prawdopodobnie była to kwestia wielu nałożonych na siebie warstw ubrania. Mężczyzna czytał jakąś gazetę — Mare dostrzegła jeden ze starszych numerów Proroka Codziennego, chyba sprzed pół roku.
Wspaniale.
— To pan tu dowodzi? — spytała wprost, wciąż przemawiając oficjalnym, ale grzecznym i noszącym znamiona dobroci tonem. Za ich plecami rozległ się stukot, ktoś ledwo wyhamował na śliskiej powierzchni, kilka sapnięć później...
— Szefie, przepraszam, nie wiedziałem, że pójdą dalej! — to ten pierwszy z wyłudzaczy, od parki. Szef opuścił powoli gazetę, lustrując spojrzeniem najpierw małżeństwo, potem swego podwładnego, którego rzucił — celnie — śnieżką. Trafił w prawy bark nieszczęśnika.
— Tak jak wczoraj nic nie wiedziałeś! Poszedł, darmozjadzie — mężczyzna ryknął basem, Mare odruchowo poprawiła uchwyt na swej różdżce. Nie było jednak czasu na spokojne oczekiwanie. Nim zdążyła otworzyć usta, mężczyzna mówił dalej. — To ja tu rządzę, ma panienka rację...
— Lady — oznajmiła wprost, decydując się na przejście do konkretów. Zmierzyła mężczyznę surowym spojrzeniem, na moment wysuwając dłoń spod ramienia Elroya. Wyciągnęła ją w kierunku szefa szajki, by mógł na własne oczy dojrzeć rodowy pierścień Prewettów zdobny w oczko z zakonserwowanej w bursztynie paproci. — Lady Mare Prewett. A towarzyszy mi dziś mój mąż, lord Elroy Greengrass.
Szef złożył prędko trzymaną dotychczas w rękach gazetę, po czym oparł obie dłonie o swoje kolana.
— Miała być dama piękna jak malowana, ale o lordzie nie było ni słowa — zauważył prędko, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. Nie można było być jednak pewnym, czy był to uśmiech pozwalający na odetchnięcie z ulgą, czy wręcz przeciwnie, zmuszający do dalszej uwagi. — Wiedźma z morza państwa zapowiedziała — dodał jeszcze, wreszcie podnosząc się z siedziska. Szerokim gestem zaprosił arystokratów do przeskoczenia przez barykadę, innym sposobem przejścia był jej częściowy demontaż. — Proszę, zapraszam. Tylko ostrzegam, dawno nie było transportu z herbatą, nie będę mógł państwa niczym ugościć.
Co za tupet!
is the goddess of victory fair to everyone?
Świat nie był bezpieczny, a ludzie ginęli każdego dnia. Nie tylko lordowie, którzy sprzeciwili się ideałom Czarnego Pana, ale również i prości ludzie, którzy byli okrzyknięci niebezpiecznymi przeciwnikami rządu. Aurorzy, ludzie prości którzy w przeszłości skupiali się na własnych zawodach i celach, którzy może gdyby nie wojna, dzisiaj uczciwie by pracowali i zajmowali się swoimi rodzinami? Kto mógł to wiedzieć jak potoczyłoby się życie tych, którzy działali na rzecz Zakonu Feniksa, gdyby nie to szaleństwo zwane wojną, które konsumowało Anglię.
Nie chciał wdawać się w dyskusje z ludźmi, którzy wyraźnie nie byli na nią otwarci. Prosto do celu, bo cóż mogliby zrobić, aby ich zatrzymać? Elroy szedł pewnym krokiem, bez zawahania, nie mając zamiaru dać się sprowokować. Nie bał się, byłoby dziwne gdyby bał się zwykłych oprychów, którzy przecież nie byli o wiele groźniejsi niż smoki, z którymi miał do czynienia na co dzień. Czymże była grupa niewykształconych bandytów w obliczu najniebezpieczniejszych stworzeń magicznego świata? Nie stanowiły wielkiego zagrożenia dla nich, nie w tym momencie.
- Jakimś problemem jest moja obecność? - odpowiedział Elroy oschle, słysząc słowa mężczyzny. Nie martwił się tym, który przybiegł za nimi wyraźnie chcąc się tłumaczyć przed swoim szefem, a przynajmniej nie do momentu, w którym usłyszał tak drwiące stwierdzenie tego domniemanego przywódcy bandziorów. Specjaliści od mostów, budowlańcy? Co jeszcze! Mężczyzna zaczynał wątpić, że osoby, w których znaleźli się otoczeniu nadawałyby się chociażby na pożywkę dla smoka. Pasożyty bez kultury.
A mimo to nie dawał po sobie pokazać ani jednej negatywnej emocji. Uśmiechnął się spokojnie, już po chwili kierując się na bok barykady, unosząc dłoń Mare do swych ust i składając na niej elegancki pocałunek.
- Zajmę się tym - zapewnił spokojnie, a po tym skierował swoje spojrzenie na jednego z mężczyzn. Myśleli, że taka barykada ich pokona? Przeszkodzi w czymś? Myśleli, że tak jak lordowie z Weymouth spędzali swoje życie za biurkiem, również i ci spędzający życie wśród smoków będą mieli problem z pokonaniem podobnej barykady?
Choć nie do końca było to na miejscu, choć pozycja Elroya stanowczo wymagała innego zachowania, on nie miał zamiaru pozwolić się upokorzyć w tak absurdalny sposób. Czy ten człowiek uważał, że wypadało mu drwić w tym momencie ze szlachetnej delegacji?
Przesunął się w stronę barykady znów, zaraz przymierzając się do jej przeskoczenia. Odpowiednie kroki, odpowiednie chwyty. Mimo, że Elroy nie był dwudziestoletnim chłopcem, zarówno wyprawy jak i praca z podopiecznymi Peak District układała się na jego sprawność fizyczną.
W mgnieniu oka znalazł się przed mężczyznę, który tak chętnie ich zapraszał.
- Niekulturalnym jest nie zadbanie o dogodne przejście dla lady. Również tym mam się sam zająć czy rozkażesz swoim ludziom zdemontowanie tej barykady? - zapytał surowo, a w jego głosie zawisnęła groźba. Już po chwili uniósł rękę, w której rękawie skrywał różdżkę i wycelował nią w pierś mężczyzny, niemalże dotykając go nią.
- Zdaje się, że ta wiedźma nie zdradziła państwu, jakimi stworzeniami zajmuje się moja rodzina, i z jakimi sam mam do czynienia na co dzień. Jeśli nie odznaczacie się wytrzymałością bądź siłą godną smokom, prosiłbym jednak o współpracę. Ułatwi to dzisiejszy dzień każdemu. Czasem zdarza się, że na wybrzeżu pojawiają się zagubione smoki... A dzisiejsza pogoda z pewnością sprzyja, aby niektóre skryły się za chmurami. Nie chciałby pan mieć mnie za wroga, gdyby zdarzyło się, że na niebie pojawiłby się smok, nie uważa pan? - zapytał spokojnie, zniżając głos. Nie czuł, aby powinien podobne groźby i sugestie stosować przy swojej ukochanej, której znał doskonale lęk co do magicznych stworzeń zamieszkujących Peak District, ale już kilka dni wcześniej dostrzegł, że podobne słowa i groźby były całkiem skuteczne. Choć stanowczo nie posiadał doświadczenia w zastraszaniu Michaela, wiedział że powinien szkolić się w tej dziedzinie.
A przywódca bandziorów, wyraźnie się zawahał. Już po chwili jednak wydał rozkaz zdemontowania barykady, a kiedy już choć jej część została rozebrana, Mare jak na lady przystało, mogła bez większych problemów i wysiłku również przedostać się do niekulturalnego mężczyzny, z którym przyszło im dzisiaj rozmawiać.
Ujął jej dłoń, kiedy ta się znalazła przy nich, a już po chwili zaoferował jej jedno z dostępnych siedzeń, samemu jednak nie decydując się na spoczynek. Różdżkę utrzymał na widoku, zerkając na to jak mężczyźni wyraźnie niepewnie demontują pozostałą część barykady, spoglądając z pytaniem na swojego szefa.
Elroy po tym znów przeniósł wzrok na ich przywódcę.
Hope's not gone
You won't see me coming 'til it's too late again
Pocałunek złożony na jej dłoni, krótkie muśnięcie jasnej skóry przez wargi męża. Tyle wystarczyło, by powróciła myślami na ziemię, zatrzymała ich nerwowy bieg. Wzniosła dumnie podbródek, spoglądając na każdego, kto zdecydował się wstąpić w zakres jej wzroku z tą samą, chłodną wyniosłością. Zazwyczaj podchodziła do ludzi z sercem na dłoni, starała się zrozumieć powody takiego, a nie innego zachowania. Wyrozumiała mogła być jednak dla ludzi dotkniętych tragedią, ludzi, którzy potrzebowali ich pomocy. Nigdy nie mogła zrównać ich z bandyterką.
Obserwowała — podobnie jak reszta mostowej ferajny — jak Elroy przesuwa się do przodu, wbrew stojącej pomiędzy nim a szefem szajki barykadą. Wiedziała, że mąż poradzi sobie z jej przeskoczeniem, ale za każdym razem, gdy mogła osobiście obserwować jego popisy, czuła się zupełnie tak, jakby cofnęli się znowu do siedmiu lat wstecz, gdy po raz pierwszy miała okazję się nim zachwycać.
Entuzjazmu nie podzielał jednak człowiek, którego od Elroya nie dzieliła już barykada.
— Waszmość widzę w gorącej wodzie kąpany — rzucił kąśliwie, choć równie dobrze mogła być to próba dodania sobie animuszu przy jednoczesnej próbie sprowokowania Elroya do bardziej nieprzemyślanego działania. Nie spodziewał się jednak, że czubek różdżki lorda Greengrass przytknięty zostanie do jego torsu. Podobnie, jak nie spodziewali się tego jego podkomendni, na ten sygnał sami dobywając różdżek. Mare zareagowała równie prędko, gotowa do rzucania zaklęć obronnych, gdyby zaszła taka potrzeba, jednak dowódca prędko nakazał gestem opuszczenie różdżek przez swych podwładnych. Pobladł przy tym wyraźnie, przypominając sobie chyba zeszłonocne... dziwy. — Ale przecież możemy się dogadać, prawda? — udało mu się rzucić, gdy rozbiegany wzrok wreszcie zsunął w dół, na różdżkę.
Tymczasem Elroy zaczął mówić, a Mare niemal poczuła, jak zimny prąd strachu przepływa przez całe jej ciało. Nad mostem przesunęła się jedna chmura, chwilowo zasłaniając słońce i rzucając cień na deski. Dama zmusiła się do powolnego zadarcia głowy celem upewnienia się, że to tylko chmura. Żołądek miała już ściśnięty, wiele wysiłku wymagało od niej utrzymanie neutralnej mimiki. Historie o smokach lądujących na plaży były w Dorset żywe, tliły się w pamięci mieszkańców od niemal dwudziestu pięciu lat, gdy życie stracił najstarszy brat Mare, Lacus.
— Nie chciałbym mieć w ogóle lorda za wroga, słowo honoru — powiedział szybko mężczyzna, unosząc swe ręce do góry w geście kapitulacji. Z pewnością poszłoby trudniej, gdyby nie wyraźne groźby — tak użycia przemocy, jak i posłużenia się smokami, ale także wciąż żywe wspomnienia ze wcześniejszej nocy. Gdy pozostali budowlańcy zajęli się rozebraniem barykady, jednocześnie tworząc dla Mare swoisty korytarz, ruszyła pewnie, chcąc z każdym krokiem upewnić się, że strzepuje z siebie resztki strachu. Wiedziała, dlaczego jej mąż używał takiej, a nie innej retoryki, wiedziała, że będzie skuteczna, jednakże wspomnienia rodzinnej traumy wciąż były nieprzyjemne. I pozostaną z nią zapewne do końca życia.
Jednakże to w ogniu i wobec ognia można było się hartować. Zajęła wolne miejsce, zasiadając na nim z wrodzoną gracją, nim sama zabrała głos.
— Cieszy mnie pańska gotowość do współpracy, panie... — zielone spojrzenie zawiesiła wprost w rumianej od wiatru i mrozu twarzy mężczyzny, oczekując od niego odpowiedzi.
— Clarke. Mordred Clarke, tak mnie zwą — mężczyzna przesunął spojrzeniem między Elroyem i Mare, choć nie wydawał się już tak pewny, jak na początku ich spotkania. Teraz przypominał raczej przebity balonik, z którego powoli wylatywało powietrze.
— Zatem panie Clarke, proszę powiedzieć, co takiego wpłynęło na to, że zajęli państwo ten most? Mieszkańcy wyspy zawarli z państwem umowę, czyż nie? — odpowiedziało jej wyłącznie skinienie głowy. Idealnie. Wstyd zalewał powoli człowieka, z którym mieli rozmawiać, to dobry znak. — I obie strony z umowy się wywiązały. Pan i pańska drużyna odbudowali most, mieszkańcy wyspy zapłacili umówioną cenę, prawda?
— Tak, lady Prewett, ale materiały...
— Dosyć — po raz pierwszy od początku rozmowy z Clarke głos Mare zabrzmiał zimno i bezkompromisowo. Nie przyszła tu bowiem głaskać tych mężczyzn po główce i zapewniać, że wszystko będzie dobrze. W jej ocenie zawiedli — zaufanie wyspy Portland, zaufanie Dorset, rodów Prewett i Greengrass oraz jej samej. — Doskonale wiem, jaka panuje sytuacja na rynku surowców, paine Clarke. Osobiście nadzoruję postępy w pracach przy wielu obiektach budowlanych, również mostów. Rozumiem, że ceny rosną, wojna nie jest łaskawa dla rynków, ale proszę, by traktował nas pan poważnie i nie próbował sugerować, że najpierw odbudowali państwo most, a potem dopiero zakupili surowce.
Może gdyby nie wizyta w dolinie Downs Bank i praca z panem Wellersem nie posiadałaby takiej wiedzy. Jednakże Mare rozwijała się w dziedzinie ekonomii i zarządzania majątkiem, coraz większy zasób zagadnień nie stanowił dla niej problemu. Gdyby ani Elroy, ani Mare nie posiadali takiej wiedzy, mogliby pozwolić sobie na zamydlenie oczu. Mordred Clarke widocznie stracił rezon, a gdyby którekolwiek z nich zechciało przyjrzeć się wyrazom twarzy jego podkomendnych, zauważyliby tę samą rezygnację odmalowującą się na ich twarzach.
— Lady Prewett, my... — a jednak człowiek ten postanowił podjąć ostatnią próbę negocjacji, choć powinno się to nazwać raczej próbą uratowania swojej skóry. — Sama zatem lady wie, jak ciężka jest sytuacja. My tych pieniędzy po prostu potrzebujemy...
— Doskonale wiem, jaka jest sytuacja i mają panowie szczęście, że pracują na terenie Półwyspu, na terenie Dorset chronionego sojuszem zawartym przez mojego najdroższego brata, lorda nestora Archibalda Prewett — niech wybrzmi jego majestat, bo przecież to z ramienia jej brata zjawili się tu w pierwszej kolejności. — Gdyby przyszło wam bowiem wykonywać zlecenia w centralnej Anglii, dalej od Półwyspu, prędko dowiedzieliby się panowie o tym, jak surowo traktowana jest podobna bandyterka na terenach podległych innym rodom. Jednakże ani ja, ani mój brat nie jesteśmy okrutni i rozumiemy trudne sytuacje, tego może być pan pewny — podniosła się z zajmowanego przez siebie siedzenia, by dołączyć do swego męża, stanąć — po raz kolejny — przy jego boku. — Dlatego też proponuję panom ugodę. Ród Prewett odstąpi od wymierzenia stosownej kary pod warunkiem usunięcia barykady i otworzenia swobodnego dostępu na wyspę. Panowie dostaną połowę należnego im wynagrodzenia, jako że druga połowa przeznaczona zostanie na zadośćuczynienie za dotychczasowe szkody, jakie ponieśli mieszkańcy wyspy. Z mojej strony gwarantuję, że za ten wybryk nie czeka panów odcięcie kończyny, bowiem tak zwykło karać się w Anglii złodziei. Jednakże wybór — oczywiście — należy do panów.
is the goddess of victory fair to everyone?
W końcu wiedział z historii magii, jak wiele jego ród włożył trudu w to, aby zdobyć dzisiejszą pozycję. Nic nie przychodziło łatwo, a utracić można było wiele rzeczy, kiedy zwlekało się z decyzją i czynami, tak jak świadkami tego byli początkiem stycznia.
Nie wtrącał się w słowa Mare, pozwalając jej przejąć negocjacje i postawić sprawę jasno. Wiedział, że w końcu to ona posiadała większą wiedzę na temat ekonomii niż on. Przyszli tutaj w jasnym celu, więc powinni uważać na potencjalne próby zmiany ich zdania - bezprawie powinno być karane. Przestrzeganie prawa oraz umów było podstawą społeczeństwa, która rozpadała się w czasach konfliktów, a do których czekał powrót, gdy kiedy nastanie znów pokój. Choć prawo nigdy nie było jego domeną, musieli pilnować choć tak podstawowych spraw jak dotrzymywanie umów czy nie mordowanie, nie działanie drugiemu sąsiadowi na złe tak jak w tym momencie. Niektóre rzeczy były oczywiste w intuicyjny sposób, kiedy dbało się o wykształcenie i własną moralność. Prości ludzie, którzy pracowali fizycznie czy na polu nie mieli czasu ani możliwości, aby martwić się o takie sprawy - i właśnie dlatego jako przedstawiciele szlachty o to zadbać; właśnie dlatego było to domeną Abbottów, którzy poświęcali lata na dopracowywanie swojego rzemiosła, tak jak i Greengrassi dbali z pokolenia na pokolenia o rezerwat.
Obserwował tych ludzi, złamanych wojną i doprowadzonych do momentu, w którym odwracali się w stronę nieuczciwości dla własnej korzyści. Potrzebowali towarów i pieniędzy jak każdy w tych czasach, Elroy nie wątpił, że posiadali rodziny na wyżywienie i sami również potrzebowali tych rzeczy dla własnego komfortu życia. A jednak nie mógł posiadać sympatii do ludzi, którzy w taki sposób wykorzystywali słabości innych. Niesprawiedliwość świata uderzała go podczas tej wojny za każdym razem coraz mocniej - co miał powiedzieć na ten temat, jak się zachować? Był w innej, uprzywilejowanej pozycji i przez lata sam nie zawsze zachowywał się w porządku co do innych, a jednak z końcem otrzymania swojej edukacji, czuł że zmieniał podejście do świata. Przyjaźnie, które zawarł w szkole pomagały mu dostrzec tę inną stronę magicznego społeczeństwa - późniejsze podróże, wyprawy i smocze obserwacje, a także poznani ludzie przez lata wpływały na psychikę młodego lorda, którym kiedyś był. Czy to dlatego zależało mu teraz na spędzaniu czasu z Leonem, Quentinem czy Roratio? Chciał być dla nich wzorem, tak samo jak będzie w przyszłości wzorem dla Saoirse. Musiał wiedzieć, że młodzi lordowie, którzy zaledwie byli w wieku jej najmłodszej siostry Delilah, zadbają odpowiednio o tych słabszych.
I nie dopuszczą, aby podobni ludzie jak ci, którzy znajdywali się przed ich twarzami dzisiaj, przejęli znów kontrolę nad Anglią.
- Wierzę, że złe słowa na temat specjalistów roznoszą się prędko, szczególnie teraz gdy wiele podobnych do waszych działalności ma problemy. Reputację buduje się latami, ale można zburzyć ją w jeden dzień. Potrzeba pieniędzy była istotniejsza od zapewnienia stałego przychodu? Od zapewnienia sobie pracy? - zapytał, wbijając w mężczyznę, który usiłował się tłumaczyć surowe spojrzenie. Miał żonę? Może dzieci? - Ci ludzie, którzy mieszkają w Portland również. Kupcy, którzy przywożą towar również potrzebują pieniędzy, narażając swoje życie podczas podróży przez kraj pogrążony wojną i dostarczanie tego, czego brak w miastach i wioskach powinni otrzymywać należyte pieniądze, a nie być obrabiani i zmuszani do podnoszenia cen towarów. Ma pan dzieci panie Clarke? - zapytał spokojnie, wbijając chłodne spojrzenie w człowieka, który zmieszany i zawstydzony ledwo wydusił ciche potwierdzenie.
- Czyjeś dzieci przez pańskie czyny tam dzisiaj cierpią. Czyjś syn mógł utracić matkę, czyjaś córka mogła utracić ojca, bo nie mogli dostać potrzebnych zasobów. Podczas wojny wszystko jest ograniczone, a choć może pan uważać, że lordowie panujący na półwyspie przymkną na to oko i pozostanie to niezauważone, proszę pamiętać, że jesteśmy opiekunami swoich ziem. Widzimy co się dzieje - powiedział pewnie, donośnym głosem. Rozejrzał się po reszcie tej zgrai, która już po słowach jego ukochanej żony unikała ich spojrzeń. Widział, że część z nich żałowała tego, czego się dopuścili - a może żałowali, że zostali złapani na gorącym uczynku?
- I kiedy pojawi się potrzeba, z naszego ramienia ktoś się stawi w miejscu, gdzie dzieje się źle. Bądź zjawimy się osobiście, tak jak dzisiaj.
Hope's not gone
You won't see me coming 'til it's too late again
Tymczasem Mare wodziła spojrzeniem po zebranych wokół towarzyszach niedoli człowieka, z którym rozprawiał się jej mąż. Jednakże podeszła do tego zadania podobnie jak małżonek, nie chcąc okazywać tym ludziom wiele uwagi. Najważniejsze było przecież przekonanie prowodyra o konieczności dobrowolnej (póki co) współpracy z arystokratami. Jeżeli faktycznie był ich przywódcą, poplecznicy pójdą za nim bez względu na wszystko. Inna sprawa, że to, co lord Greengrass robił właśnie z Mordredem Clarke było więcej niż zastraszaniem jednego czarodzieja. Było to nauczką i przestrogą dla wszystkich zgromadzonych na moście. Metoda nie miała być piękna i miła, miała być przede wszystkim skuteczna.
Tak samo jej własne słowa, płynące niedługo później nie miały zaklinać rzeczywistości i sprowadzać na tych mężczyzn fałszywej nadziei bezkarności. Nie, poniosą odpowiednią karę. Odpowiednią, co oznacza również, że sprawiedliwą, bowiem ani Elroy, ani Mare nie przybyli tutaj by skąpać most we krwi. Oczywiście, było to jakieś rozwiązanie, lecz ich zdaniem nieproporcjonalnie okrutne. Panowie Derby i Weymouth nie byli przecież byle raptusami. Cenili sobie trudną sztukę dyskusji oraz argumentowania swoich racji. Gdyby Mordred lub którykolwiek z jego popleczników zamierzał podnieść rzuconą rękawicę i wdać się z nimi w rozmowę, oczywiście, że by mu pozwolili. Mare nie lubiła jedynie prób zamydlania jej oczu i lekceważenia ze względu na płeć. Nie ucieknie od nich nigdy, była tego świadoma, tak samo zresztą jak tego, że stereotypy nie brały się przecież znikąd. Mimo wszystko trzpiotką przestała być niemal sześć lat temu. Doświadczenia nabierała powoli, pod czujnym i opiekuńczym okiem męża, lecz już od dłuższego czasu mogli na sobie polegać.
I to właśnie chciała mu dziś udowodnić.
— Wojnę wygrywają silniejsi — rozległ się głos za plecami trójki czarodziejów; to jeden z mężczyzn rozbierających barykadę, który spoglądał wyraźnie zdeterminowany to na Elroya, to na jego żonę. — Tu my byliśmy silniejsi — dodał przez zaciśnięte zęby, jednak jedno spojrzenie rzucone z ukosa przez Clarke'a starczyło, by zwiesił głowę posępnie i zabrał się dalej do pracy.
— Silniejsi od głodujących kobiet, dzieci i starców — zauważyła Mare, od razu zwracając się bezpośrednio do przemawiającego wcześniej młodzieńca. Nie wydawał się być wiele starszy (o ile w ogóle był starszy) od Roratio. Do takiej osoby nie przemawiały argumenty o stałości dochodu czy dalszej przyszłości. Oni żyli tu i teraz, byli tego życia okrutnie głodni i ciężko było im spoglądać na swe czyny w szerszej perspektywie. — Takim chciałby być pan zapamiętany? Te pieniądze i jedzenie, które chował pan sobie przez ostatnie dni do kieszeni, nie pachną panu ludzką krzywdą? Nie są słone od przelanych w cierpieniu łez?
Na moment zostawiła Elroya i Mordreda samych, odwracając się w kierunku buńczucznego młodzieńca i skracając między nimi dystans. W ręku wciąż trzymała różdżkę, gotowa do ewentualnej obrony. Młody mężczyzna również nie spuszczał z niej wzroku, choć w dłoniach miał wyłącznie drewno, które służyło za jeden z elementów rozbieranej barykady.
— Jest pan jeszcze młody i może o tym po prostu nie myśleć, ale... — mówiła spokojnie, bez cienia złości ani żalu. Stanęła po jego prawej stronie tak, by oboje mogli mieć widok na znajdujący się po drugiej stronie mostu ląd. — Możliwe, że za parę lat sam pan znajdzie się na takiej wyspie. Odciętej od żywności i lekarstw, bo ktoś zdecydował, że jest od pana silniejszy. Czy byłoby to sprawiedliwe? Czy zgodzi się pan wtedy na powolną śmierć z głodu i niepodjęcia leczenia chorób, które w normalnych warunkach nie zagrażają życiu? Nie przejąłby się pan oczywiście, gdyby wracał z dalekiej podróży i grupa złodziei zabroniłaby panu przejść do domostwa, bo nie był w stanie pan ich pokonać? — widziała, jak z każdym kolejnym słowem uruchamia wyobraźnię tego młodego mężczyzny. Jego oczy traciły ostrość wyrazu, wydawało się, jakby myślami znajdował się gdzieś zupełnie indziej. Ale to dobrze. Niech zapamięta tę lekcję, niech wyciągnie z niej wnioski na przyszłość.
— Ma milady rację — przyznał wreszcie, wzdychając ciężko; odwrócił prędko wzrok od wyspy i arystokratki, chcąc zająć się jeszcze prędszym wykonaniem powierzonego mu zadania. Tymczasem Mare uśmiechnęła się niemal niezauważalnie, ledwo kątem ust.
— Nigdy nie jest za późno, by wejść na drogę dobra.
Tymczasem rozmawiający z Elroyem Clarke nie miał tyle szczęścia. Wobec niego nie należało podchodzić z niemal matczynym zacięciem. Był dojrzałym człowiekiem, który powinien zdawać sobie sprawę z ciężaru podejmowanych przez niego decyzji. Na pytanie o dzieci skinął dwukrotnie głową.
— Mam trójkę. Ale niech lord posłucha, robię to też dla nich — w głosie mężczyzny zabrzęczała determinacja. Tak, jakby chciał przekonać Elroya do tego, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia. — Budowlanka to dobry zawód, zwłaszcza teraz, gdy co chwila coś się niszczy. Ale ludzie nie mają pieniędzy, a jak ludzie nie mają pieniędzy, to za co mam wykarmić moją rodzinę? Dzisiaj cierpią czyjeś dzieci, wczoraj cierpiały moje.
Mówił, jednak nie patrzył już w oczy szlachcica, wzrok wbijał w deski na ukos od ich stóp. Widać było, że zaczerwienił się przy tym jeszcze bardziej, że gonitwa myśli nie pozwalała mu się za bardzo skupić. Nie mógł chyba nawet stwierdzić, czy był bardziej zawstydzony tym, do czego się dopuścił czy zdeterminowany, by bronić swego dobrego imienia. Dopóki Elroy nie wspomniał o tym, że lordowie interesują się swoimi ziemiami i gotowi są na osobistą interwencję, nie podnosił wzroku.
— Ma lord rację. Teraz, gdy o tym mówimy... To widzę, jak bardzo to wszystko było...
Krótkowzroczne? Złe?
is the goddess of victory fair to everyone?
Ale czy z każdym można było dyskutować i rozmawiać? Czy ci ludzie, których mieli przed sobą, naprawdę byli tymi, którzy powinni dostawać prawo głosu do tłumaczenia się? Na których teraz marnowali czas, rozmawiając z nimi?
Skierował surowe spojrzenie w młodego chłopca, który zabrał zaraz głos. Wojnę wygrywał silniejszy?
- Wojnę wygrywa się będąc silniejszym od wroga, a nie podejmując walkę przeciwko cywilom - odpowiedział chłodno, samemu przez ostatnie dni doświadczając z wojny więcej niż przez ostatnie lata. Zaraz jednak dostrzegł jak jego ukochana kieruje się w stronę mężczyzny, co było dla niego sygnałem, że nie musiał już go pouczać - wyjaśniać, co oznaczały jego słowa.
Z kim chciał walczyć tutaj na tej wiosce? Wiosce, na którą to oni sprowadzali w tym momencie wszelkie nieszczęścia? Byli tymi, z którymi walczył na leśnych szlakach początkiem stycznia, kiedy wraz z Leonemm, Quentinem i Vincetem chcieli zapanować nad sytuacją; nie różnili się niczym od tych mężczyzn, którzy jego i Michaela zaatakowali w nadziei na wzbogacenie się.
Słysząc jak mężczyzna mu odpowiada, zmarszczył brwi, wracając do niego swoim spojrzeniem, które wyraźnie otwarcie mówiło o niechęci i wrogości w swoim nastawieniu. Był zły na podobnych ludzi, którzy próbowali argumentować i usprawiedliwiać swój własny egoizm. Nie mógł się postawić w sytuacji osób, którym brakowało teraz jedzenia w spiżarniach czy pieniędzy - i nigdy nie aspirował do udawania, że jest inaczej w tym zakresie. Wiedział z jakimi ogromnymi przywilejami się urodził, ale jednocześnie czasy, w których się znaleźli, jeszcze bardziej ukazywały cenę za to, co posiadał. Musiał działać i bronić tych ziem, musiał działać dla ich bezpieczeństwa.
- Panie Clarke, uważa mnie pan za głupca? - zapytał oschle, kiedy ten zaczynał podawać przykłady i uzasadniać, że to jego dzieci mogłyby mniej cierpieć kosztem tych innych. - Dzisiaj znajduję się tutaj, pomagając rodowi Prewett, który opiekuje się tymi ziemiami, bo los zwykłych ludzi nie jest mi obcy. Dzisiaj znalazłem się w Dorset, nie Staffordshire i Derbyshire. Nie w miejscach, w których piątego stycznia zapłonęły stosy z niewinnymi ludźmi! - uniósł głos i gdyby nie fakt, że jego ręce nie ruszyły się nawet o milimetr, mogłoby się zdawać że był gotowy do wszczęcia bury czy uderzenia mężczyzny. Pobliscy mężczyźni również spojrzeli w jego kierunku z zaniepokojeniem czy sytuacja nie przerodzi się w konflikt.
- Dla pańskich dzieci, dla tych dzieci, które cierpią teraz, wychodzę osobiście z różdżką w dłoni, prowadząc otwartą walkę z ludźmi, przez których cierpią niewinnych. Walczę u boku aurorów i zwolenników ministra magii, Harolda Longbottoma. Pomagam w Wellswood, pojawiam się w Lavedale, bronię Derby z którego pochodzę przed czarnoksiężnikami, ponosząc wraz z aurorami koszty i rany, o których pan sobie nawet nie wyobraża. Ale dzisiaj zostałem zmuszony do zmarnowania czasu, bo ktoś uznaje, że jest w porządku odpłacać za własne cierpienie cierpieniem dla innych? - zapytał z drwiną w głosie. Nie było mu szkoda takich ludzi, nie czuł żadnego współczucia w ich kierunku. Czuł wręcz obrzydzenie, bo choć nigdy nie podjąłby się próby czegoś na kształt chwalenia tym, czego się podejmował, odnosił wrażenie, że w tym momencie musiał uświadomić tego człowieka, że nie korzystał ze swojej pozycji, spędzając czas w bezpiecznych murach rezydencji w Derby.
- Ród Greengrass opowiedział się przeciwko wojnie, przeciwko krzywdzie niewinnych ludzi i bezmyślnemu rozlewowi krwi. Walczę i będę walczył, aby pańskie dzieci nie musiały; aby pańskie dzieci miały szansę na świat, w którym nie muszą się martwić o to, aby przeżyć i aby mogły budować swoją przyszłość na uczciwości i praworządności - mówił, urywając na moment. Po tym odwrócił się na moment i skierował w stronę stołka, na którym jeszcze kilka chwil wcześniej stała jego ukochana.
- Każdy z was, kto działa niezgodnie z prawem dzisiaj, przykłada się do tego, że jutro może nie nadejść. Panująca wojna dotyka każdego, dlatego jestem tutaj, bo dzisiaj to wy dotknęliście niesprawiedliwością tych ludzi, tych prostych mieszkańców wyspy Portland. Dzisiaj nie mogłem zjawić się w miejscu, w którym prawdziwy wróg, prawdziwi czarnoksiężnicy przyczyniają się do rozlewu krwi niewinnych. Słyszycie?! W Anglii nie będzie tolerowane bezprawie, nie będzie tolerowana kradzież i grabieże niewinnych ludzi! - zawołał, zwracając na siebie uwagę. Musiał im uświadomić prawdę, nawet jeśli dużo z jego słów wychodziło przez złość - przez tę wściekłość, która się w nim gotowała i było wyraźne, że gdyby mógł, nie wyładowałby swojej złości jedynie słowami.
Ale był ponadto. Nie był kimś, kto skrzywdziłby kogoś dla własnego spokoju - dla spuszczenia gotującej się w nim złości, dla pewnego rodzaju wyżycia się. Wolał przekuć to, co się w nim gotowało w działanie i podjąć akcje, które mogły przynieść korzyści dla strony, którą wspierał w działaniach wojennych.
- Egoistyczne. Samolubne? Chciwe? Łapczywe? Zachłanne? Pazerne? - zapytał, piorunując wzrokiem człowieka, który w tym momencie i tak wydawał się być wręcz złamany. Może to był moment, w którym można było wskazać im ścieżkę?
- Na wojnie nie można się wzbogacić bez krzywdy niewinnych. Można zyskać przyjaciół i wsparcie. A wiele miejsc dzisiaj poszukuje specjalistów, ludzie nie mają wiele, ale za pomoc są w stanie podzielić się tym, co mają. Ludzie sami, własnymi rękami, starają się odbudować to, co jest odbierane im przez wojnę. Pomoc będzie potrzebna do odbudowy Anglii po wojnie, aby każdy młody człowiek miał szansę na lepsze jutro, która w tym momencie jest mu odbierana - powiedział już nieco łagodniej, choć wciąż silnym głosem, w którym jednak już nie było tak przejmującej nuty wrogości.
Hope's not gone
You won't see me coming 'til it's too late again
Nie byli panami relatywnie bezpiecznych ziem Półwyspu. Byli ludźmi słów i czynów, jedno wzmacniało drugie.
A budowniczy z mostu prowadzącego na wyspę Portland mieli się o tym dowiedzieć już całkiem niedługo.
Chłodny głos Elroya był chyba bardziej alarmujący od tego rozpalonego od niezgody. Mare potrafiła sprawnie nawigować w nastrojach swego męża i wiedziała, że gdy tylko obierał taki ton, należało jak najprędzej zejść mu z oczu; nigdy nie zwracał się w ten sposób do niej, jednak miała okazję słyszeć ten ton w odniesieniu do innych osób. Spojrzała przez swe ramię na męża, posyłając mu ciepły, uspokajający uśmiech. Wargi ułożyły się w bezgłośne dam sobie radę, najmilszy. Nie chciała, by denerwował się przebiegiem tej rozmowy, była w stanie poradzić sobie sama i — jak widzieli — tak właśnie się stało.
— Dobra, chłopaki, szybciej, nie ma całego dnia! — zawołał młody człowiek, popędzając swoich współtowarzyszy do szybszej pracy przy rozbieraniu barykady. Zadanie to szło im naprawdę dobrze, od momentu, w którym małżeństwo Greengrass rozpoczęło rozmowę z Clarkem, zdążyli już zdemontować większą część konstrukcji. Mare pokiwała tylko głową na takie zarządzenie, zgadzając się ze słusznością tej decyzji. To pozwoliło jej na chwilowe odetchnięcie z ulgą i dołączenie do męża oraz wyraźnie przestraszonego pana Clarke.
— Jakże bym mógł uważać lorda za głupca... — próbował się bronić, choć szło mu to słabo, jeszcze gorzej, gdy teraz wpatrywały się w niego uważnie nie jedna, a dwie pary zielonych oczu. Mare ledwo zdusiła w sobie chęć pochwycenia męża za rękę; dla dodania mu otuchy oraz upuszczenia emocji, które w nim narastały. Znała go przecież dobrze i wiedziała, że podobne próby wyłgania się od winy nie mogą skończyć się dobrze, nie wiedział tego natomiast Clarke.
Gdy Elroy począł mówić o swoim zaangażowaniu wojennym, o tragedii, która spotkała ich rodzinne strony, serce Mare zacisnęło się z żalu. To nie tak powinno wyglądać. Nagle stanęła w szeregu z całą grupą kobiet — matek, żon i sióstr, których najbliżsi wyruszali w bój, o których bały się każdego mijającego dnia. Nawet mimo luksusów, na które mogła sobie pozwolić przez wzgląd na urodzenie i noszone nazwisko konflikt zbrojny spędzał jej sen z powiek, nie pozwalał na stosowny odpoczynek. Od kilku tygodni była zmęczona i zmartwiona do szpiku kości, a mimo to działała. Nie mogła przecież przestać, nie mogła opuścić ludzi w potrzebie. Niektórzy — tak jak mieszkańcy Portland — mieli tylko ich. Lordów suwerenów, których obowiązkiem było doprowadzenie sprawy do końca. Nie mogli odwracać wzroku.
Nie powstrzymywała więc Elroya. Niech rozpali ogień w sercach tych, którzy sprowadzili na tę ziemię krzywdę. Niech wskaże im odpowiedni kierunek tak, jak to potrafił najlepiej. Gdy wspiął się na siedzisko i przemawiał, cały ruch na moście się zatrzymał. Wstrzymał się też oddech Mare, bo choć wiedziała, że Elroy nie zrobi żadnej głupoty, wciąż obawiała się, że głupotę może uczynić jeden z impulsywnych budowniczych. Nic takiego nie miało — szczęśliwie — miejsca. Wszyscy mężczyźni zwiesili głowy lub patrzyli wszędzie, tylko nie na Elroya. Gdyby wstyd miał zapach, ten niósłby się daleko, przez całą Anglię.
— Mając to wszystko na uwadze, powtórzę naszą pierwszą propozycję. Zostanie panom wypłacona połowa honorarium za zbudowanie mostu, druga zostanie przeznaczona na zadośćuczynienie mieszkańcom wyspy Portland. Ród Prewett odstąpi od ukarania panów, jeżeli przystaną panowie na warunki i zobowiążą się nigdy więcej nie zakłócać spokoju żadnego mieszkańca Dorset. Jeżeli nie zgadzają się panowie na ugodę, staniecie przed sądem lorda nestora i to on zdecyduje, co dalej — przemówiła spokojnie, zwracając się tym razem do wszystkich zebranych, bowiem to ich wspólny los ważył się w tym momencie. Miała nadzieję, że okażą się osobami rozsądnymi, pomimo wyraźnego przekalkulowania możliwości bezkarnego działania na szkodę mieszkańców wyspy.
— Nie zależy nam jednak na rozlewie krwi. Nie zależy na okrucieństwie, choć słuszna kara dosięgnie każdego, kto wystąpi przeciwko prawu i obyczajom angielskiej ziemi. O wiele więcej jesteśmy w stanie osiągnąć wspólnym wysiłkiem, nakierowanym na pomoc tym, którzy najbardziej jej potrzebują. Jeżeli więc chcecie panowie odkupić swe przewiny i dla odmiany przyczynić się do szerzenia dobra, nie krzywdy, jest na to sposób — po tych słowach zwróciła się ku mężowi, dając mu sygnał, że może przekazywać informacje dalej. Nie tylko w Staffordshire, ale także w Derbyshire potrzebowali przecież budowniczych gotowych przygotować domy dla uchodźców z ościennych hrabstw. Wiedziała, że również Archibald zajęty był budową schroniska. Potrzebowali doświadczonej grupy, która mogłaby dodatkowo wspomóc ich wysiłki. Rolą lorda było ich zaangażowanie, a Mare przewidywała, że obędzie się bez większych protestów, przynajmniej ze strony niemalże skulonego Mordreda Clarke.
— M—my... — odezwał się wreszcie, blady jak płótno — My już dziś stąd odejdziemy i obiecujemy nigdy więcej nie robić nigdzie czegoś takiego. Przepraszamy... — mówił dalej, lecz Mare wskazała otwartą dłonią w kierunku rysującej się na drugim końcu mostu wyspy.
— To nie nam winni są państwo przeprosiny. Tam znajdują się ich właściwi adresaci.
is the goddess of victory fair to everyone?
Wiedział, a przynajmniej głęboko w umyśle miał nadzieję, że ci mężczyźni nie byli źli - nie w taki sposób, w jacy byli Rycerze Walpurgii, nie chcieli krzywdy niewinnych tej bezpośredniej, ale nie dostrzegali, że ich czyny wpływają na innych w aż tak tragiczny sposób. Wiedział, że jego słowa do nich docierały i wręcz miażdżyły pewność tych mężczyzn, ale czasem trzeba było przygotować odpowiednie fundamenty do stworzenia czegoś nowego i lepszego. Wiedział, że byli im potrzebni do tego ludzie, różni specjaliście. A ludzie byli niedoskonali, i choć sam by chciał, aby każdy miał silne poczucie odpowiedzialności i potrafił rozróżnić dobro od zła, wcale nie było to łatwe do wykonania. Nie mógł tego wymagać od ludzi - nie mógł narzucić innym tego. Ale mógł im wskazać nieco drogę, mógł im pokazać jak należało się zachować i dać im szansę.
Chociaż czy ci ludzie na nią zasługiwali? Nie był pewny, nie mógł tego powiedzieć. Tym bardziej, kiedy na jego osąd wpływała złość.
Dał wypowiedzieć się żonie, nie wchodząc w jej słowo. Idealnie potrafili występować i przemawiać wspólnie, wręcz wyczuwając kiedy przychodziła kolej na to drugie. Na zmianę kojące słowa matki jak i nagany skierowane od ojca, to wszystko miało zbudować ich pozycję wśród ludzi i pokazać, że byli tutaj, aby im pomóc. To było ich zadaniem - wspieranie prostych ludzi podczas tych walk, które przyszło im toczyć.
- Czyny mówią głośniej i znaczą więcej niż słowa. Dlatego dzisiaj zjawiliśmy się tutaj osobiście, aby pomóc ludziom Portland. Jeśli kiedykolwiek będziecie gotowi na działanie, zarówno na półwyspie jak i w Staffordshire i Derbyshire są potrzebni specjaliści, którzy mogliby wspomóc swoją ekspertyzą budowę schronisk. Bandyterka jednak nie będzie akceptowalna i ponowne jej próby spotkają się z należytą karą, bez propozycji wyjścia i zadośćuczynienia - odpowiedział Elroy stanowczo tuż po słowach Mare. Nie mogli zniszczyć tych ludzi i pozostawić bez nadziei - musieli im pokazać, że mogli działać inaczej. Musieli im pokazać, że wciąż była dla nich nadzieja na lepsze jutro, że kiedyś nadejdzie poranek wojny od wojny w Anglii.
- Ród Greengrass dba o każdego, kto jest oddany ideom wspierania niemagicznych, ideom które przedstawia Harold Longbottom i Zakon Feniksa. Każdy potrzebujący otrzyma pomoc, otrzyma posiłek i schronienie. Jesteśmy w stanie zapewnić wiele, ale potrzebujemy również pomocy z waszej strony - zapewnił, a po tym również pozwolił każdemu z mężczyzn, kto tylko zechciał, zapisać na tym co tylko posiadali adresy miejsc, do których mogli się udać - i o kogo musieli pytać, jeśli tylko zechcieli pomóc. Nie zapomniał wspomnieć o działaniach Weasleyów czy Macmillanów, nie chciał aby ktokolwiek został pominięty czy nie wiedział, jak miał działać.
Po wszystkim, kiedy barykada z mostu już zniknęła, skierował się jeszcze ze swoją ukochaną na wyspę, aby zapewnić mieszkańców o zażegnanym kryzysie. Pozwolili sobie ponownie na spędzenie czasu wśród ludzi, sprawiając niemałe zamieszanie. Rozmowy z dziećmi, z prostymi mieszkańcami, wysłuchanie ich potrzeb i obaw, a z ich strony dawanie im nowej nadziei na przyszłość - na to, że nastaną lepsze dni. Czasem nie mogli zrobić wiele więcej, a czasem było to najważniejsze pole, w którym musieli działać. Słowa miały ogromną moc sprawczą, mogły sterować ludźmi i wywoływać u nich lęk, ale mogły również rozpalać ich wolę walki i dawać nową nadzieję w czasach, w których wszystko wydawało się ją odbierać.
Nie mogli pozwolić, aby ludzie zapomnieli o tym, że przyjdzie czas, w którym nad Anglią znów nastanie pokój.
| Zt. x2
Hope's not gone
You won't see me coming 'til it's too late again
Połowa obiecanej zapłaty trafiła w ręce mieszkańców Portland, pozwalając na uzupełnienie najbardziej potrzebnych zapasów; mugole i czarodzieje mogli odetchnąć, a na samą wyspę niedługo później powróciły regularne transporty, powodując ustabilizowanie się cen na bardziej przystępnym poziomie.
Burmistrz Southwell, zgodnie z danym słowem, wyraził gotowość do walki swoją i mieszkańców miasteczka - pozostając na ewentualne wezwanie Prewettów.
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
Nie wierzył w to, że tu stał. Że jego buty grzęzły w nadmorskim piasku, a w kieszeni koszuli na piersi trwał niewielki bukiecik kaczeńców schowany tak głęboko, żeby tylko nikt nie zobaczył, że najprawdopodobniej był już pognieciony. Nie wierzył, że ruszył tu tak naprawdę za mrzonkami, kiedy w Borrowash czekało go całe mnóstwo roboty z przenosinami i organizowaniem swojego nowego gabinetu. A jednak tu był - fizycznie, nie tylko we śnie, zerkając na kosmyki włosów rozwiewane wiatrem, na ich kolor w słońcu przypominający płynne złoto. Śmiała się. Śmiała się podobnie jak wtedy, przy jeziorze, ale tym razem patrzyła na niego miękko, światłem tęczówek zaglądając do serca, odganiając siłą swojego uśmiechu czarne chmury nie tylko na niebie, ale i w jego duszy. Po raz pierwszy obudził się wyspany - racjonalizując zrzucał to na fakt, że przez cały dzień pracował, a potem położył zupełnie wyczerpany fizycznie, zasypiając niemal w momencie ułożenia głowy na poduszce - i to uczucie było tak ujmujące, że czuł realne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Pragnął to wrażenie zachować choć przez chwilę i nawet mu się to udało, ale nadciągające sekundy przyniosły już tylko natłok obowiązków i nowych pacjentów. Popołudniem zjadł coś niewielkiego w domu (kasza i pietruszka weszły w jego codzienne menu) i ruszył do Latarni, tak ją nazwał, żeby dalej przygotowywać budynek pod maleńką lecznicę, światełko na drodze strapionych. Otworzył okna, żeby wiatr mógł swobodnie krążyć po pomieszczeniach, samemu krążąc razem z nim. Wydawało mu się, że na zewnątrz słyszy więcej ludzkich głosów, że dostrzega więcej sylwetek przemykających cieniem po podłodze Latarni. Usłyszał jakiś głos, szept wydobywający się chyba z samych trzewi jego drgającej ledwie duszy, zgłoski składające się w jej imię, ale kiedy prędkim krokiem podszedł do okna i wyjrzał z niego, po drodze biegły tylko dziewczęta w zbożowych wiankach. Nie było jej tam. To tylko senne mary płatały mu figle, naigrywały się z tęsknoty, z najgłębszego pragnienia porzucenia samotności i kroczenia w tej szarej rzeczywistości z kimś u boku.
A jeśli... to były tylko wskazówki? Jakieś drobne pchnięcia przeznaczenia w stronę miejsca, gdzie przecież co roku zbierały się dziewczęta, żeby rzucać na falującą wodę wianki?
Uważał się za obrzydliwego racjonalistę. Jeśli coś się działo na jego oczach, to znaczy, że było realne, można było tego dotknąć, zamknąć w ramach jakiejś definicji, opisać i nadać kształt. A teraz miał wiarę, a nie fizyczny dowód przed sobą; wierzył w to, że ona się tu pojawi; wierzył w swoje własne wyobrażenia o tym, że sen i jej imię usłyszane gdzieś w przestrzeni to prawda, tylko musi po nią sięgnąć.
Wziął głęboki wdech coraz głębiej czując, że wśród tłumu rozchichotanych dziewcząt i pąsowiejących chłopców wygląda jak bałwan, który zgubił się gdzieś mnie latem a wiosną w drodze do zimy. Z tą swoją skwaszoną miną (marszczył się od ostrego słońca) i spojrzeniem wędrującym od jednej kobiety do drugiej, szukając wśród nich znajomego błysku w oczach i miodnych kosmyków muskających jasne policzki, wcale pewnie od tego obrazu zbyt wiele nie odbiegał. Nie wiedział, czy jeśli dzisiaj jej nie zobaczy, spróbuje jutro. Szczerze w to wątpił.
[bylobrzydkobedzieladnie]
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 07.07.23 20:15, w całości zmieniany 1 raz
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset