Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Nie była młodą panienką i wraz z pojawieniem się coraz większej ilości malutkich świeczek na przygotowanych przez mamę urodzinowych tortach świadomość ta zdawała się coraz bardziej obezwładniająca. Czasami dłonie same powracały do palca serdecznego lewej dłoni, do blizny, która przypominała o tym, że kiedyś niemal zgodziła się zostać czyjąś. Porzucić swą niezależność, oddać komuś jakąś część siebie. Czy była na to gotowa? Czy kiedykolwiek będzie? Nie chciała o tym myśleć, przynajmniej nie wtedy, gdy wokół szalała wojna. Zajmowała sobie dni pracą dla Podziemnego Ministerstwa Magii, wychodząc w teren i czarując swą osobą wszystkich, którzy stanęli na jej drodze, którzy mogli posiadać coś wartościowego, coś, co można było rozdysponować dalej, lepiej, z większą skutecznością. W pewnym sensie przyjęła rolę nie żony, ale matki — uznając, że kiełkujące w niej opiekuńcze uczucia powinny znaleźć swoje rozwinięcie w służbie wszystkim. Bez dyskryminacji, przecież ta potrafiła zasłonić oczy, przysłonić misję.
Tak bardzo nie chciała przyznać się, że bała się powtórzenia historii.
A jednak Weymouth przyciągało ją jakąś niespotykaną, niewytłumaczalną siłą. Znalazła się wśród dziewcząt, w zdecydowanej większości od niej młodszych, przemierzających powoli przepełnione kwieciem pola. Wianki plotła jeszcze jako mała dziewczynka, w towarzystwie siostry, kierując się przede wszystkim walorami estetycznymi, nie zaś symboliką czy czymkolwiek, co mogło kierować dłonie dziewcząt obeznanych z zielarstwem. Splatały się więc błękit i żółć, jak kolory nieba nad nią i pól przed nią. Splatały się zielone źdźbła długich traw i złoto kłosów. Mieszanka była raczej eklektyczna, nieregularna i wonna na sposób charakterystyczny dla wszystkich elementów wianków. Ale Iris uśmiechała się szeroko, wyraźnie zadowolona z efektów swej pracy. Może wianek nie był najpiękniejszy. Może inne panny potrafiły dobierać kompozycje piękniej, dbać o regularność kwietnych interwałów i rozłożenie kwiatów tak, by ich intensywność była taka sama z każdej strony, ale jej wianek był jak najbardziej jej.
Na sam koniec zsunęła z ramion cienką, żółtą chustę, owijając ją mocno wokół tylnej części wianka tak, aby po jego założeniu chusta opadała na plecy, w zamyśle podobnie do welonu. Przetestowała nawet to rozwiązanie, wkładając wianek na swe skronie i tak spacerowała w tym samym kierunku, w którym kierowały się spojrzenia wszystkich. Do brzegu, z którego panny puszczały wianki.
Przyjemnie ciepły wiatr powiewał leniwie, podrywając do góry nie tylko chustę, końcówki długiej letniej sukienki w kolorze jasnego fioletu, ale także kosmyki włosów panny Bell. Niósł ze sobą zapach morskiej bryzy, który przypominał Iris o domu, nie tak bardzo daleko od miasteczka Penarth w Walii.
— Tonnau, byddwch yn garedig wrth fy torch — Fale, proszę bądźcie łagodne dla mego wianka. Słowa w rodzimym, walijskim języku spłynęły z jej ust same, gdy dłonie uniosły wianek ze skroni. W tym samym czasie zsunęła z nóg trzewiki, pozostawiając je jeszcze na suchym fragmencie piasku. Czuła, jak serce przyspiesza swe bicie. Zupełnie tak, jakby była w pewien sposób świadoma, że obrzęd ten zbliża ją do jej przeznaczenia.
Fale uderzyły ją w stopy, znacząc wilgocią także krańce sukienki. Pochyliła się nad taflą wody, układając na niej ostrożnie wianek, nim pchnęła go na wodę, zdecydowanie.
— Dewch â'r un i mi, a fydd yn llenwi fy nyddiau gyda chariad a charedigrwydd — Przyprowadźcie mi tego, kto wypełni me dni miłością i dobrocią, kontynuowała, gdy wyprostowała się wreszcie, zwracając w kierunku brzegu.
Gdy przymknęła powieki, widziała odrobinę naburmuszoną twarz, oblepioną mokrymi włosami. Włosy te lśniły w świetle księżyca i wiszącej na niebie komety, a ciemne oczy spoglądały na nią w sposób, w jaki nie spoglądały jeszcze żadne inne. Żołądek ścisnął się w antycypacji.
Czy to możliwe, że mógł tu dzisiaj być?
the most vulgar things tolerable.
have become lions
'Wianki (Weymouth)' :
I zauważył szczęście jaśniejące na niemal wszędzie, gdzie tylko okiem sięgnął. Poczuł kiełkującą ciekawość, zachętę, żeby poprzyglądać im się jeszcze chwilę, bo dostrzegł w tym coś nadzwyczajnego.
Gdzie podział się strach? Gdzie schował się ból, który tak doskonale znał, który widział codziennie w twarzach rannych, ale i tych, którzy zabiegali o ich życie? Gdzie zniknęły spojrzenia nerwowo puszczane przez ramię w poszukiwaniu zagrożenia, które mogło czaić się za każdym rogiem? Przykryły je morskie fale i śmiech, przykryło celebrowanie miłości we wszystkich jej formach.
Nagle złapał się na tym, że się łagodnie uśmiecha, ale tym razem, w przeciwieństwie do wszystkich innych razów, wcale nie chciał tego uśmiechu oddawać tanio. Udało mu się nawet wziąć głębszy wdech, uspokoić twarde, kamienne wręcz bicie serca. Powietrze zasmakowało inaczej, dźwięki nieco jakby przycichły, zamiast irytować, otulały. Zerknął ku górze - kometa wciąż tam tkwiła, tym razem zawisła nad nimi. Przeklęta obserwatorka. Ale to nic. Dzisiaj nie miała tutaj panowania. Dzisiaj ludzie, miast niej, szukali miłości.
Wzrok opadł zupełnym przypadkiem na postać wyłaniającą się z szeregu innych, z jednej strony niemal taką samą jak wszystkie pozostałe, ale z drugiej - wyróżniającą się spośród nich tak mocno, jak tylko mogła. Nie poznał jej od razu, ale też nie potrzebował długich rozważań, by ostatecznie dojść do wniosku, że to musi być ona. Mimowolnie ruszył do przodu, krok po kroku próbując wydostać się z tłumu ludzi, których w większości nie znał.
- Przepraszam - kogoś szturchnął, poczuł ciężar obcej ręki na ramieniu. Nie mógł już jednocześnie patrzeć pod dookoła siebie i na nią, na jej ruchy i wianek, którzy trzymała. Wianek. - Przepraszam - znów na kogoś lekko wpadł, nierówności piasku dawały się we znaki.
W świetle słońca dostrzegł pobłyskującą żółtą chustę, która już dryfowała po wodzie razem z kwiecistą obręczą. Teraz liczył się czas. Kiedy w końcu przedarł się na brzeg, tuż przy linii wody, podskakując na jednej nodze zdjął buta jednego po drugim. A potem po raz ostatni spojrzał w kierunku Iris, jakby chciał upewnić się, że nie rzuciła wianka i nie uciekła przypadkiem, i wszedł do wody nad wyraz odważnie - po lekarsku. Ciałem wstrząsnął dreszcz, bo chociaż temperatura była sprzyjająca, to woda nagrzewała się znacznie dłużej niż powietrze. Fale plusnęły o jasną lnianą koszulę, otuliły skórzany pasek i przykleiły spodnie do ciała. Płynął po żółtą chustę co sił, przeklinając w myślach żywioł. Aż w końcu sięgnął dłonią po wianek, obejmując go zachłannie palcami. Przez chwilę unosił się tak na wodzie, patrząc na niego, zastanawiając się, co prócz powrotu na brzeg plaży, dalej.
Wyszedł z wody kilka chwil później, ozdobiona kwieciem tiara nie zdołała odpłynąć za daleko, całe szczęście. Nieco ociągał się z podchodzeniem do Iris, ale nie miał innego wyjścia - on razem z chustą należały do niej.
Stanął przed nią mokry niemal od stóp do głów, tylko włosy miał ledwie muśnięte wodą, tak jak wtedy, nad jeziorem. Tym razem jednak nie krzyczał bezmyślnie, nie wyzwał jej od przebrzydłych kałamarnic, nie miał pretensji, że uratowała mu życie. Teraz, ponad wszelką wątpliwość, swoją i cudzą, chciał być uratowany. Uśmiechnął się i ostatecznie krótko zaśmiał, kiedy zobaczył w swojej dłoni chustę. Gdzie zniknęły gderliwość i gburowatość starego dziada?
- Całkiem zamokła - zwrócił uwagę na ten oczywisty fakt, na potwierdzoną rzeczywistość, jakiś realny kształt świata. Spojrzał znów na nią. Na jej błyszczące oczy koloru roztapiającej się w ciepłym mleku czekolady, na jej policzki muśnięte różowym pyłkiem, na wijące się, miodne kosmyki. Przyszłaś do mojego snu. To niemożliwe, że teraz spotykamy się i na jawie. - Ślicznie wyglądasz - w lawendowej sukience targanej nadmorskim wiatrem. - Do twarzy ci... we fiolecie.
Tak myślał. Dokładnie taką wydał opinię. Zgodną z własnym sumieniem.
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
'Wianki (Weymouth)' :
Powieki podniosły się więc, powoli i leniwie, dopuszczając wreszcie światło, dopuszczając barwy, którymi nakrywał się cały Festiwal, który przejmowali od niego ludzie — panny w strojach w każdym kolorze tęczy, z jeszcze bardziej kolorowymi wiankami, kawalerowie w barwach nieco ciemniejszych, często przez zetknięcie materiału z wodą. Wszystko takie żywe, takie piękne, że przypominać mogło sen, piękny sen śniony przez wymęczony naród. Ale czuła też piasek pod stopami, czuła aromat ogniska, które tliło się gdzieś niedaleko, wszystko było tak realne, jak tylko być mogło. Dla pewności podniosła głowę wyżej, kierując twarz ku niebu. Była też kometa, cały czas obecna, ze swym warkoczem sunącym po niebie. Do tej pory każde spojrzenie, które kierowała ku ciału niebieskiemu Iris, napawało ją głębokim lękiem. Dzisiaj postanowiła jednak robić wszystko, by być na nią zupełnie nieczuła. Dzisiaj miała przecież oddać sprawy w ręce losu, miała się dziać wola nieba.
Nie miała pojęcia, że w tamtej chwili niebo woła też jego. Że na moment ich spojrzenia skumulowały się w jednym punkcie na niebie, pchane przeznaczeniem oczywiście, jakąś niezrozumiałą dla starającej się stąpać twardo po ziemi panny Bell mocą. Dalej pozostawała skupiona na komecie, dlatego też w pierwszej chwili nie zauważyła drobnego poruszenia, które działo się gdzieś na granicy jej percepcji.
Ale prędzej czy później musiała go zauważyć. Pokonywał dzielącą ich odległość z poruszającą wrażliwe struny duszy pewnością, nie zważając na otaczający go tłum. Słusznie, usłyszała w głowie podszept pewności siebie, wargi potraktowane szminką wygięły się w pełnym zadowolenia uśmiechu. Nie chciała chyba analizować tego, co mógł myśleć — widzieli się wcześniej wyłącznie raz, w okolicznościach dalekich od ideału, ale jeżeli pędził tak w kierunku wody, na której powierzchni wciąż unosił się wianek z żółtą chustką, mogło to oznaczać tylko jedno.
Myślał o tym poważnie.
Jakaś przewrotna część jej osobowości nie chciała mu pomagać, ciekawa rozwoju sprawy. Ale sunęła za nim wzrokiem, czując gotującą się w żyłach ekscytację, gdy w pośpiechu zdejmował buty (wtedy, w Derbyshire również pływał bez butów, odpowiedzialnie), niebezpiecznie chyba balansując na jednej nodze.
I wtedy ich spojrzenia się spotkały.
W letnim słońcu, w samym jego szczycie, jego oczy miały niezwykle ciepły odcień, Iris kojarząc się niespodziewanie z bezpieczeństwem. Czymś, co próbowała wmówić sobie, że czuje cały czas, w rzeczywistości uspokajając się wyłącznie jego atrapą, tak długo, jak było to tylko możliwe.
— Ted — nie była pewna, czy wargi ułożyły się wyłącznie w jego imię, nie wypuszczając z siebie żadnego dźwięku, czy może wypowiedziała jego imię. Wiedziała tylko, że im bliżej wody się znajdował, tym jej własne serce postanowiło wystawić ją na próbę. Z każdą mijającą chwilą biło coraz szybciej, krew szumiała w uszach, a samej kobiecie zdawało się, jakby niezdolna była nabrać pełnego oddechu, dopóki nie rozwiąże się tajemnica, dopóki nie zobaczy, który z wianków trafi w dłonie mężczyzny, którego obserwowała z brzegu.
Wydawało się, że niepewność wbija ją w piasek jeszcze mocniej, im bliżej znajdował się jej wianka. Lecz gdy wreszcie dryfująca do tej pory po wodzie żółta chusta przykleiła się do jego równie mokrej, lnianej koszuli, Iris wzniosła ramiona do góry, niedługo później wypuszczając z siebie spore, przepełnione ulgą westchnienie. W jednym momencie poczuła się tak, jakby znowu miała może szesnaście lat. Niespodziewana radość prosiła ją, by ruszyła do brzegu, by wyszła mu naprzeciw. Ledwo udało jej się powstrzymać tę niezwykle wręcz dziewczęcą niecierpliwość, przypominając sobie, że przecież to jego rola, że to on miał dawać sygnał zainteresowania jej, nie na odwrót, przynajmniej jeszcze nie teraz. Doświadczenia, które nazbierała w przeciągu swego życia, mówiły, by nie ufać mężczyznom zbyt prosto. Że nawet ten, który wydaje się być inny od wszystkich, w pewnym momencie może zdjąć maskę, okazać się taki sam.
Pozostała więc w tym samym miejscu, z którego pożegnała go, gdy ruszał w wodę. Cały czas jednak nie odrywała od niego wzroku, tylko na chwilę opuszczając powieki do połowy, chcąc zaprosić go do jeszcze szybszego podejścia bliżej. W głowie rozgrywała już kilka scenariuszy, miała nawet gotową raczej ciętą ripostę, jeżeli chciałby powrócić do tematu kałamarnic i krzyku, lecz gdy nadeszła pora, gdy stanął przed nią zupełnie przemoczony, z uplecionym przez nią wiankiem w dłoni, zaskoczył ją po raz kolejny.
Uśmiechnął się. Tak po prostu. Niesamowicie przyjemnie dla oka, zaś dla Iris całkowicie rozbrajająco w połączeniu z dalszym śmiechem. Wyglądał niby identycznie, jak wtedy, ale zachowywał się zupełnie inaczej. Swojsko? Z odrobinę większym zaufaniem do jej osoby?
— Tak jak ty — odpowiedziała mu miękko i cicho, pierwsze słowa, które przyszły jej do głowy. Nie odrywając wzroku od jego tęczówek, czując narastające w policzkach ciepło (to przez letnie słońce, przez emocje, przez cały dzisiejszy dzień, letni festiwal ku czci miłości, która pomija takich jak my), sięgnęła do wianka, a dokładniej miejsca, w którym przywiązała chustę do roślinnej obręczy. Chwilę to trwało, nim supeł ustąpił palcom, lecz gdy tylko tak się stało, założyła żółtą chustę na i tak przemoczone barki Teda. — Zasłużyłeś na nagrodę. Trofeum — dodała z rozbawieniem niedługo później, a gdy skomplementował jej sukienkę, obróciła się wokół własnej osi. Materiał na jej krańcach wciąż był obciążony wilgocią, lecz sukienka i tak poruszyła się w sposób, który mógł zasugerować, że idealnie nadawała się do tańca.
— Dziękuję — odparła w nagłym przepływie pewności siebie. Przecież nie ubrałaby koloru, który nie pasował do jej urody, ale nie o to chodziło. Chodziło o to, że komplementował ją człowiek, który prawdziwie ją zaciekawił, którego twarz widziała, gdy przymknęła dzisiaj oczy, który zjawił się tutaj tak, jakby pchany był przeznaczeniem. I w dodatku wyłowił jej wianek, w próbie prawdziwego męstwa, stając w szranki z morskimi falami. — Przejdźmy do ognisk, osuszysz się trochę. Potrafisz tańczyć? — zapytała, gdy zauważyła kilka kropel spływających po jego skroni. I choć miała zamiar ruszyć w kierunku ognisk, najpierw stanęła na palcach, aby dłonią sięgnąć do kropel i zetrzeć je, zanim popłyną w dół, do jego oczu.
Miał taką ciepłą skórę.
the most vulgar things tolerable.
have become lions
The sun, it rises slowly as you walk
Away from all the fears
And all the faults you've left behind
Piwo było cierpkie i z ledwością zmusiła się do jego przełknięcia, aby nie zaburzyć ceremonialnego charakteru święta plonów. Dopiero, gdy wygładziła nieco zmarszczki przy nasadzie nosa i przekazała misę ostrożnie do rąk Justine, poczuła tę niewielką nutę słodyczy, której powinno się spodziewać po miodzie. Znacznie chętniej sięgnęłaby po prawdziwy miód, najlepiej bez żadnej domieszki alkoholu. Ale tego nie wypadało mówić, tak jak nie wypadało nie uśmiechnąć się do przechodzących dziewcząt - roześmianych i dokładnie takich jak ona, jeśli dobrze usłyszała wcześniej to co mówili przy ogniskach. Sama chyba dobrze by się odnalazła z dzbanuszkami i misami z chlebem, była pracowita, lubiła mieć zajęcie. Mogłaby się wtedy skupić raczej na dobrym wykonaniu misji i na zadowoleniu innych uczestników festiwalu, a nie na tym, że jej własne palce wyjątkowo niezręcznie plotą ten drugi w życiu wianek, że jej wzrok niechętnie kieruje się w stronę wody, a jeszcze mniej chętnie w kierunku siostry.
Jeszcze w pełni nie odżyła tej wyprowadzki, decyzji, którą Justine podjęła nie pytając nikogo o zdanie. Jak zwykle.
- Smakuje ci? - spytała cicho, zrzucając gruby warkocz z własnego ramienia, by pozwolić skórze pooddychać resztkami słońca wiszącego na zachodzie. - Oj, nie tak, źle to robisz. Nie możesz zostawiać takich długich łodyżek, bo wianek będzie potem za luźny. I weź trochę więcej tych kwiatów, bo zmyje go pierwsza fala - Pojednawczo podała siostrze całą garść uzbieranych wcześniej nadmorskich chabrów i dzwoneczków.
Przez większość czasu i tak pracowały w ciszy, bo jakoś ciężko było im znaleźć wspólny język po rozłące, wielokrotnych tragediach i kłótniach. Kerstin nie była też tak pełna życia i energiczna jak jeszcze rok temu w Oazie, nad wyraz skupiała się za to na wplataniu drutów między kwiaty, cicha, tak bardzo cichutka.
- Chyba będzie dobry - przyznała wreszcie bez entuzjazmu, obracając w dłoniach swój wianek; wykorzystała trochę pomarańczowych kwiatów, trochę żółtych, dodała dzikiej trawy i koniczyny, parę źdźbeł zboża. Był późnoletni, prawie jesienny, ale nie miała ochoty na nic więcej. Właściwie nie miała nawet ochoty go puszczać, ale żeby tradycji stało się zadość wstała z wełnianego koca, który wcześniej rozłożyła dla siebie i Justine i weszła kroczek do wody, by położyć go łagodnie na tafli.
Potem odwróciła się i wzruszyła ramieniem. Chyba nie zależało jej na tym, by go ktoś wyłowił. Gdyby był tu z nią jeszcze Thomas...
ale nie, nie mogła sobie już wyobrażać co by było gdyby, to zbyt mocno bolało. Nawet jeśli najzłośliwsze i najbardziej naiwne głosiki w jej głowie uważały, że może, gdyby został, wcale nie byłaby już panną.
Minęło tak dużo czasu. Musiała wziąć się w garść.
'Wianki (Weymouth)' :
Dzień faktycznie był przyjemny, ciepły, od płynącej nieopodal wody biła rześkość - a mimo to ja czułam się jak nastoletnia idiotka, kiedy Orpheus, którego trzymałam na rękach, wyciągał palce po płatki kwiatów wwiązanych w wianek. Podobały mu się kolory maków, hortensji i niezapominajek, marszczył czasem nos, kiedy zawiał wiatr i pozwalał mu nacieszyć się mknącym od nich zapachem, wydawał się zadowolony. Ja w tym czasie siłowałam się z myślą, że stara baba mojego pokroju nie powinna pleść wianków. Wydawało mi się to niestosowne, nie tak dawno temu straciłam męża; jeszcze kilka lat temu to Jasper rzucał się w fale tak zapamiętale, jakby od tego zależało jego życie. Wyławiał moją wiązankę, raz nawet przygrzmocił w nos nieznajomego, podchmielonego czarodzieja, który ruszył z nim w szranki i pierwszy wyciągnął rękę do mojej wesołej, kwietnej twórczości. Dziś z każdego kąta patrzyły na mnie cienie wspomnień, oceniały mnie i wiedziałam, że nie robią tego przychylnie.
Nieco skrzywiona poprawiłam synka usadzonego w moich ramionach, który akurat sięgał do fioletowych dzwonków, przy których dyndały kaczeńce zerwane z oczka wodnego z okolicy Doliny. Podwędziłam nawet kilka kwiatów z klombów Bellowej, wiedząc, że jeśli stara sąsiadka zza płotu widziała mnie z okna, nigdy mi tego nie daruje - a jednak zrobiłam to ostentacyjnie i z ochotą, przecież jędza za chwilę miała się wyprowadzić i zasługiwała na odrobinę ostatnich emocji, którymi zamierzałam ją pożegnać. Może będzie mi jej brakowało.
Przy kostkach łopotał materiał długiej, pomarańczowej sukienki, która podkreślała ciepło kasztanowych włosów. W uszach zawiesiłam kolczyki, które jakiś czas temu dostałam od Hectora - te w kształcie pszczół, które nieczęsto zakładałam ze względu na ich kunszt i, jak się domyślałam, cenę. Jeszcze tego brakowało, żeby przepadły w przydługiej trawie ogrodu, albo wpadły gdzieś w deski szkolnej podłogi, zgubione na wieki.
- Aleś ty się zrobił ciężki - westchnęłam do Orpheusa, na co chłopiec wyszczerzył się dumnie, jakbym połaskotała jego ego nastawione na robienie mi na złość. Miał już trzy lata i obudziła się w nim magia, nieposkromiona siła, która wprawiała mnie w poczucie dyskomfortu; kiedy jej nie kontrolował, potrafił niszczyć, bałam się wtedy własnego dziecka, choć nigdy nie przyznałabym tego na głos. - Ponoś siostrzeńca, kiedy będę rzucać ten wiecheć - zwróciłam się do idącego obok mnie Victora. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że uda mi się wyciągnąć go na festiwal lata, a wydawało mi się teraz, że nawet odrzucił ciągnącą się za nim aurę mroku, cienia, grozy i wszystkiego co brudne. Chyba miał dobry humor i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta myśl napełniała i mnie pogodnym nastrojem - niemniej zgryźliwym i zaczepnym, co prawda, ale jednocześnie ciepłym i wesołym. Niemalże beztroskim. - Na którą masz oko? - mruknęłam do brata lekkim tonem. Młode dziewczątka, roześmiane, rumiane i kuszące, zaczęły puszczać na wodzie swoje wianki, oczekując jak na szpilkach na kawalera, który je wyłowi. Nie zdziwiłabym się, gdyby Victor zaraz pognał do którejś z nich choćby tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Nikt nas tu nie znał, nikt nie wiedział, że akurat on był moim bratem, a ja jego siostrą, nasze historie zbyt mocno rozminęły się w swoich biegach, ale to nic nie zmieniało.
Ostrożnie postawiłam syna na ziemi i poprawiłam wianek, który zdążył przechylić się na mojej głowie niebezpiecznie na jedną stronę przez jego zabiegi.
- Zaraz wrócę. Popatrzysz, jak puszczam wianek? - zwróciłam się do trzylatka i uniosłam pełne zażenowania spojrzenie na Victora, po czym podwinęłam lekko sukienkę, choć ta i tak zmoczyła się przy kilku krokach, które przemierzyłam przez wodę. - Oby szybko się utopił - mruknęłam, zdjąwszy z głowy kwietną koronę. Kolorowe płatki nie miały dla mnie większej wartości ani znaczenia, to tylko formalność - przyglądałam się chwilę swojemu dziełu i westchnęłam pod nosem, by potem pochylić się i ułożyć girlandę na tafli. Woda potrzymała tak nikły ciężar bez trudu. Promienie słońca błyskały na delikatnie drżących falach, kiedy przystawiłam dłoń do wianka i pchnęłam go lekko w kierunku horyzontu, patrząc potem, jak odpływa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
this man is dead.
'Wianki (Weymouth)' :
Spojrzał po sobie, kiedy zwróciła uwagę na jego stan podobny całkiem do stanu chustki przyczepionej zgrabnie do wianka. I znów się roześmiał, jakimś niezbyt zgrabnym ruchem wyciągając koszulę, która podwinęła się w wodzie za pasek. Dobrze, że zupełnie zza niego nie wypełzła. Jednak wolał wyglądać przy niej dobrze, odpowiednio. Wystarczyło przecież, że cień tamtego incydentu, bez wątpienia będącego dziełem jego niewytrenowanego w spontanicznych kontaktach międzyludzkich języka, ciągnął się za nim za ponury żniwiarz.
Jej głos też brzmiał inaczej, pozbawiony był nadmiernej maniery, był miękki i rozgrzewał jego serce jak blask płomieni obecnych na Lughnasadh każdego wieczora. Znów wpatrywał się w jej twarz odrobinę za długo, ale mógł całą winę zrzucić na zupełnie inne warunki, jakie ich otaczały - wiatr łagodnie bawił się jej lekkimi kosmykami, a słońce nie tylko rozjaśniało jej jasną twarz, ale też i oczy, nadając im wrażenia żywych, pozwalając, by oglądający je mężczyzna uznał, że zaklęte są w nich prawdziwe ogniki. Na chwilę przerwała mu oglądanie tego spektaklu, kiedy sięgnęła do wianka wciąż spoczywającego w jego dłoniach. Oglądał z unoszącymi z wolna brwiami, jak nakłada na jego kark chłodną, wciąż mokrą jeszcze chustkę.
- Trofeum... jak to dumnie brzmi - uśmiechnął się do niej, lekko skinąwszy głową na znak podziękowania za prezent. Nie był pewien, czy dostał go na chwilę, czy jednak na dłużej, na sławne zawsze, ale nie miał teraz głowy do pytania o podobne rzeczy. Teraz najważniejsza była ona i fakt, że w jakiś cudowny sposób udało mu się wyłowić jej wianek, powziąć krok, którego nigdy nie planował. Wciąż przecież uważał, że świetnie żyło mu się samemu - i bez rodziny, i bez kogoś bliskiego. Serce jednak wiedziało lepiej niż on, czego tak naprawdę potrzebował. Uśmiechnął się, obserwując jej sylwetkę, ruch sukienki, gdy ta zafalowała, podążając za gestem Iris. - Tańczyć? - zdziwiło go nie pytanie, a samo brzmienie tego słowa. Mógł skakać po kamieniach, mógł wspinać się za dzieciaka po drzewach i przechadzać się po urojonych liniach prowadzących przez centralną część drogi, ale do tańca miał dwie lewe nogi. W dodatku poczucie rytmu było czymś bardziej obcym niż pojęcie dziergania na drutach. Nie miał o tym pojęcia, ale zdarzało się, że matka, kiedy się okrutnie nudził, wsadzała mu do rąk druty, co by dziecko mogło się pobawić. - Nie jestem pewien, czy chciałbym obciążać cię moim brakiem talentu, jeśli chodzi o taniec. Ruszam się jak mucha w smole. Albo i gorzej.
Siebie najlepiej widziałby siedzącego na jakiejś samotnej, spróchniałej kłodzie, oglądającego Iris - tańczącą przy ogniu, ruchem swojego ciała unoszącą ku niebu płomienne iskry, lekką i roześmianą. Uśmiechnął się łagodnie na tę myśl. Kiedyś zdobędzie się na odwagę, żeby powiedzieć jej, jak piękną była kobietą.
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
Zakładała maskę, codziennie - a teraz w czasie festiwalu, przytwierdzała ją do twarzy jeszcze dokładniej. Sięgała dalej, głębiej, po siebie sprzed kilku lat. Frywolną, zadowoloną, wolną, szczęśliwą, może całość odczuć zdawała się bardziej stonowana - ale potrafiła dobrze kłamać. Tylko kilka osób było w stanie ją przejrzeć, zrozumieć, że cięte komentarze i czasem niewybredne żarty nie przychodzą jej z łatwą a są pisanym specjalnie pod okazję scenariuszem. Zatraciła siebie, zmieniła się - czuła to dokładnie. A jednocześnie wolała, by nikt jej tego nie zarzucał. Nie chciała znów tego słuchać. Nie chciała widzieć w znajomych tęczówkach niewypowiedzianej prośby by było jak dawniej.
Nie mogło być - ona taka już być nie potrafiła. Ale by nie musieć przez to przechodzić mogła idealnie odgrywać nową rolę. A może tylko ona tak naprawdę trzymała ją jakoś w pionie. Czuła się samotna, mimo otaczających ją ludzi - w jakiś sposób sama się w tą samotność wprowadziła, ale wiedziała, że nie jest w stanie znieść już więcej. Kolejnego bólu, kolejnej straty. Śmierć jej dziecka przechyliła szalę - los się upomniał, przypomniał jej co wybrała. A teraz, kiedy inny odnajdywali swoje szczęście Hannah, Michael, Fox, to, czego pragnęła choć zawsze żartowała że jest inaczej, tym mocniej zapadała się w przekonaniu, że strata byłaby dotkliwsza.
Ale chociaż było darmowe piwo. W obecnych czasach z tak trudno dostępnym alkoholem ciężko było jakiś zdobyć. Odebrała naczynie od siostry bez krzywienie się upijając dwa łyki, skupiając się na tym, żeby w jakikolwiek sposób spleść ze sobą kwiaty. Nie zależało jej - nie była też w tym najlepsza. Nie spodziewała się spotkać tutaj miłości - bo tą sama od siebie odsunęła. A może ona sama tak naprawdę nigdy nie potrafiła kochać i tylko znajdowała wymówki. Kerstin była bardziej milcząca niż normalnie, ale Justine nie miała chęci ani siły na prowadzenie wymuszonej rozmowy. Podskórnie przeczuwała, że Młoda jest zła o jej wyprowadzkę, ale póki nie pytała temat uznawała za niebyły.
- Smakuje. - potwierdziła, unosząc na nią wzrok wzruszając łagodnie ramionami. Lubiła gorzki smak piwa, może dlatego, że zdążyła już nawyknąć do goryczy. Uniosła brwi na słowa Kerstin spoglądając na swój wiecheć. Przekrzywiła lekko głowę, kłamliwie uniosła wargi w idealnie wyreżyserowanym uśmiechu. Nachyliła się ku niej. - Naprawdę musi pierwszą przetrwać? - zapytała jej zwyczajnie rżnąc głupka - nic więcej nic mniej. Była tutaj, żeby mieć na wszystko oko - żeby nie móc wyrzucić sobie że jej nie było gdyby coś się stało. Bardziej traktowała to jak pracę, może obowiązek, choć nie odmawiała sobie łyków piwa. Wykorzystała to co miała pod ręką - a sam wianek właściwie zakrawał o pomstę do nieba w porównaniu z innymi pieczołowicie splatanymi. Ale kiedy wędrowała w stronę wody, czując na sobie spojrzenia, obróciła go zawadiacko niemal na palcu, a napotykając znajome spojrzenie puściła w kierunku mężczyzny oko. Z drugiej strony, drugiemu znajomemu zasalutowała lekko, w końcu wchodząc do wody, unosząc długą, granatową spódnicę do góry - święto lasu, Tonks w spódnicy. W nią miała wciśniętą koszulę z krótkim rękawem, która nie zasłaniała blizn - ale nie wstydziła się ich. Zostawiła wianek na wodzie. Bez jakiegoś wielkiego oddania czy zainteresowania. Ot, dopełniła tradycji, trochę tęskniąc za Hannah, rozejrzała się jeszcze licząc, że może ją dojrzy. Podeszła do siostry. Ruszyła łokciem, żeby łagodnie wbić je w bok Kerstin.
- Na Merlina, ktoś cię podmienił? Za chwilę nas za sobą pomylą. - powiedziała do niej przekrzywiając odrobinę głowę. - Wracamy na koc? - zapytała jej jeszcze nie widząc sensu w tęsknym oczekiwaniu na brzegu.
| jak 2 sierpnia jacyś kawalerzy są na brzegu to mogą uznać że do któregoś mrugam a do któregoś salutuje
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
'Wianki (Weymouth)' :
To był trzeci dzień festiwalu i Victor powoli zaczynał podejrzewać, że cały ten okres spędzi albo pijany albo naćpany kadzidłem albo pod wpływem obu tych używek na raz. Humor mu dopisywał ― co przecież nie zdarzało się zbyt często ― i niespecjalnie się z tym krył. Żartował, trochę zaczepiał, trochę szukał guza, a trochę miał to wszystko w bardzo głębokim poważaniu. Niespecjalnie skupiał się na powrocie do Londynu, niespecjalnie myślał o tym, że kiedyś świętowanie dobiegnie końca i wraz z nim skończy się to całe pierdolenie o pokoju, miłości i innych, równie niepraktycznych rzeczach.
I co najważniejsze ― skończą się kadzidła za darmo.
Tego dnia zachowywał jeszcze względną trzeźwość, ale przypisywał to wczesnej porze, wygodnie omijając w myślach temat wianków. Gdyby ktoś go zapytał po co właściwie się tu fatyguje, odpowiedziałby ― uśmiechnięty przy tym w sposób doprawdy paskudny ― że dla świętego spokoju. Że z musu. Z przyczyn wyższych i niezależnych, bo przecież nigdy nie przyszedłby tu dobrowolnie. Wianki, chabry, jakieś śmieszne ogniska ― to wszystko wydawało mu się straszną stratą czasu, prawie błazenadą do której pasował jak bazyliszek do kurnika.
Ale mimo tych wszystkich myśli, mimo kpiny czającej się tak w tonie, jak i w oczach, był tutaj. Szedł nieśpiesznie przy Lecie, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie spodni, po raz pierwszy od bardzo dawna bez żadnego nowego siniaka, bez żadnej nowej szramy na twarzy. Czuwał, obserwował, wychwytywał nowe szczegóły, jak chociażby te nieszczęsne kolczyki w kształcie pszczół, które tak jej pasowały. Nie chciał pytać skąd je ma, wolał nie wiedzieć kto stoi za zakupem. Może zarobiła na nie sama, może to prezent od Hectora, może podarek od jakiegoś adoratora z Doliny.
W sumie może to nawet lepiej, gdyby był jakiś adorator w Dolinie.
Spojrzał na nią kątem oka, potem przerzucił spojrzenie na Orpheusa, ale dłonie Victora nawet nie drgnęły, wciąż wsunięte bezpiecznie w kieszenie. No chyba ją pojebało.
― Szczeniak ma nogi, jak go będziesz tyle niańczyć to zapomni, jak się ich używa ― mruknął, jasno dając do zrozumienia co sądzi na temat brania dzieciaka na ręce. Mogła go wcisnąć Hectorowi, ten na pewno entuzjastycznie podszedłby do niańczenia siostrzeńca i byłby święty spokój.
Pytanie podsumował kąśliwym uśmiechem i ostentacyjnie przeciągnął spojrzeniem po zebranych dookoła dziewczętach. Z miejsca dostrzegł parę ładnych sztuk, nie był ślepy na urodę, ale jakoś niespecjalnie ciągnęło go w ich kierunku. Relacje to kłopoty, a on miał już dość kłopotów z Letą, Orpheusem, Hectorem i całym tym burdelem nazywanym rodziną Vale.
― Jeszcze się nie zdecydowałem ― odparł, wyciągając w końcu ręce z kieszeni, ale zamiast złapać postawionego na ziemi Orpheusa, skrzyżował je na piersi. ― Ale jak zobaczysz jakąś fajną brunetkę, to wiesz gdzie stoję ― dodał, obserwując jak Leta prostuje plecy, jak fałdy pomarańczowej sukienki układają się na jej sylwetce. W sumie…
― Ładnie wyglądasz ― stwierdził najnaturalniejszym tonem pod słońcem, zupełnie tak, jakby obwieścił jej, że dwa plus dwa w istocie daje cztery. ― On to raczej będzie żarł piach, a nie patrzył jak puszczasz wianek ― dopowiedział pod nosem, już podświadomie wyczekując trzepnięcia w ramię, albo uwagi celnej jak żądło osy.
― O nie, nie ― parsknął ― nie ma tak łatwo. Wyłowi go jakiś bęcwał i pójdziesz z nim tańczyć, bo taka jest tradycja. A pani Evans nie ma w dupie tradycji, mam rację? ― Przechylił nieznacznie głowę w bok i przyjrzał się Lecie po raz kolejny. A może faktycznie to, co miała w uszach to nie były złote pszczoły, tylko osy?... Na pewno bardziej pasowałyby do jej charakteru.
― No idź ― ponaglił. ― Przypilnuję szczeniaka.
Odprowadził Letę spojrzeniem aż do samej linii brzegu ― kontrolnie zerknął na chłopca ― wyłowił wzrokiem kołyszący się na drobnych falach wianek ― zabrał Orpheusowi jakiś oblepiony glonami badyl i cisnął go tak daleko, jak się tylko dało ― zauważył, jak jakiś młodzieniaszek włazi do wody po same kolana i uznał, że nie podoba mu się to, co widzi.
― Orphie ― zwrócił się do szczeniaka; chłopiec podniósł na niego oczy pełne wyrzutu i dziecięcej irytacji ― nie żryj piachu przez chwilę, co? I siedź na dupie, to namówię mamę, żeby upiekła ci ciastka. ― A potem odszedł tych parę kroków w stronę brzegu, wszedł do wody po kolana i bezpardonowo zabrał wianek Lety jakiemuś chłopakowi. Jegomość chciał chyba coś powiedzieć, ale protest uwiązł mu w gardle, kiedy Victor spojrzał na niego bardzo nieprzychylnie, w sposób dobitnie sugerujący męki i katusze, jeśli zaraz nie spierdoli w podskokach.
'Wianki (Weymouth)' :
Nie lubiła zrzucać wszystkiego na przeznaczenie — ale czasem nie było innego wyjścia, czasem przeznaczenie było tą siłą, której zwykły człowiek nie był w stanie się przeciwstawić. Przeznaczenie, jako siła pradawna, mądrzejsze było zresztą od ludzi, nie zwracało uwagi na ich dumę, na pychę, na przekonanie o własnej nieomylności; w pewien, czasami okrutny, czasami — jak dziś — słodki sposób prostowało kręte drogi życia, prowadząc tego lub ową w kierunku, w którym powinni się kierować. Do kogoś, do kogo zmierzali cały ten czas, po omacku, nieświadomi tego, że szczęście bywa czasem naprawdę na wyciągnięcie ręki. I wszystkie razy, gdy ta ręka była sparzona, przybyły na własne życzenie.
Podobno zakochani byli głupi — ale chyba poprawniejsze było stwierdzenie, że to ludzie bez miłości zupełnie tracili siebie, swój rozum.
Gdyby tylko mogła, zabrałaby z niego całą tę wilgoć albo stałaby się jednym z kroplami, które spoczywały na jego skórze. Bo nie zważała nawet na podwiniętą koszulę, przejęta w całości tym, że był tutaj, przed nią, przy niej, z kwietnym wiankiem w ręku, ostatecznym dowodem na to, że właśnie tak być musiało. Że w pewien niezrozumiały dla Iris sposób, całe jej życie zmierzało do tego momentu.
Nie odwracała więc wzroku od jego twarzy, pewnie występując naprzeciw jego spojrzeniu, łącząc je z własnym. Nie potrzebowała zakładać maski tak jak przy ich pierwszym spotkaniu. Nie musiała uciekać za zasłony kokieterii, czuła się teraz jakoś dziwnie, śmiesznie, wreszcie bezpiecznie. Sama ze sobą. Sama z nim. Palec serdeczny lewej dłoni nie mrowił, jak zwykł to robić zawsze, gdy podświadomość uciekała we wspomnienia o przeżytej kiedyś, wykrzywionej szaleństwem miłości. Obiecała sobie, że nigdy nie będzie zależna od mężczyzny, obiecała sobie, że będzie się bronić przed nieodpowiedzialnym zauroczeniem. Ale teraz te postanowienia uleciały gdzieś, obawy również poderwały się do lotu, jak stado czarnych ptaków, pozostawiając ją taką, jaką była najgłębiej w swym sercu.
Iris przebudzała się po wieloletnim śnie.
I w pierwszej chwili postanowiła roześmiać się, ciepło, perliście, bez krzty złośliwości. Z fascynacją obserwowała, jak brwi Teda unoszą się coraz wyżej, a słowa, choć odrobinę zwyczajne, zapadały się głęboko w nią, wraz z magią tej chwili, którą próbowała zapamiętać z jak największą ilością szczegółów, aby schować ten obraz szczęścia gdzieś w specjalnej szkatułce, na później, na szare dni, te kiedyś będą musiały nadejść, ale staną się jakieś przyjemniejsze do przeżycia, gdy będzie mogła wrócić do sierpniowego dnia pachnącego morską bryzą i setkami kwiatów.
Sierpniowego dnia o oczach koloru czekolady, wpatrujących się w nią ze... Szczerym uczuciem?
— Tańczyć — odpowiedziała wreszcie, radosnym tonem. Obserwowała go z coraz to rosnącą ciekawością, spodziewając się, że może nie być pierwszą osobą, która do tańca była zdolna. Był przecież uzdrowicielem, spędził kilka lat na poważnej i długiej nauce, a gdzie czas na zabawę? Zresztą, czy ktoś tak urokliwie, ale bądź co bądź gburowaty, pasował do potańcówek? Uśmiechnęła się szerzej, próbując sobie wyobrazić, jak tańczy rock and rolla. Może dziś pozwoli mu nie rozpoczynać jego przygody z tańcem od czegoś wymagającego, ale tradycja była tradycją. Taniec musiał się odbyć.
— Ted — rozpoczęła raz jeszcze, palce zsunęły się z jego skroni, zahaczyły o ramię, aż wreszcie zacisnęły się — delikatnie, bez presji — na nadgarstku mężczyzny. — Według tradycji, panna, której wianek wyłowiono, nie może odmówić tańca swemu kawalerowi. Ale nie sądziłam, że to mi zostanie odmówiony taniec — zniżyła głos do szeptu, przestępując kolejny krok. Zatrzymała się przy jego lewym boku, ostrożnie, wciąż wrażliwa na ewentualne naruszenie jego przestrzeni osobistej. Nie każdy musiał być przecież równie swobodny, co ona. Ale nie mogła się powstrzymać przed oparciem głowy na jego ramieniu. Wzniosła lekko brodę, wskazując na rysujące się przed nimi ogniska. — Rozgrzana smoła bywa bardziej plastyczna, wiesz? Więc jak będzie? — zaśmiała się cicho, wznosząc wreszcie wzrok ku górze, pragnąc spojrzeć w jego oczy raz jeszcze.
Zgódź się, Ted. Tylko na dzisiaj.
the most vulgar things tolerable.
have become lions
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset