Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
I miał nadzieję, że to też jej kiedyś powie.
Że ich spotkanie tutaj nie będzie ostatnim.
Przymrużył powieki, czując dotyk jej palców, ale kiedy jej głos nabrał alarmujących tonów, uniósł je do ich poprzedniej wysokości, razem z brwiami. Nie zaniepokoiła go, nastrój, który rozsiewała wokół siebie, uspokajał go. Pachniała rumiankiem i chabrami, pachniała słońcem.
- Tak mówisz? - lekko zmarszczył usta, zastanawiając się nad tym, jak wybrnąć dyplomatycznie z tej sytuacji. Przypomniał sobie nagle, dlaczego tu przyszedł i wystarczyło, że spojrzał gdzieś na bok, gdzieś kilka centymetrów za czubkiem jej głowy (zdał sobie sprawę, że jej czoło znajdowało się idealnie na wysokości jego ust), a znów tknęła go niepewność. Nie miał zamiaru jednak pozwolić, by ziarno padło na podatny grunt - nie, nie teraz, nie, kiedy ona była obok, a on wreszcie poczuł, że ma siłę wyrwać się tej przepaści, w której tkwił przez tyle lat. - Wybacz - uśmiech, choć wciąż noszący w sobie ciepło, doznał jakiejś rysy, delikatnego przetarcia. Efekt ten na szczęście szybko minął, kiedy jej palce zacisnęły się na jego ramieniu, by zaraz opaść niżej, by objąć nadgarstek. Ten gest był lekki, drobny, ale dla niego był niczym opiekuńcze machnięcie dłonią, żeby odgonić natrętne muchy. Te myśli, smętne i przerażające jednocześnie, były właśnie takimi muchami, które należało jak najszybciej usunąć z pola widzenia. Nie miał ochoty wracać do swojej izby na strychu gabinetu, ani nawet do nowego budynku lecznicy, który spełniał choć minimalne kryteria, by mógł nazywać go domem. - Nie wykazałem się dobrymi manierami przy naszym pierwszym spotkaniu i teraz, choć taki miałem plan, znowu mi nie wyszło. - westchnął znów, tym razem nieco bardziej teatralnie, za chwilę wyciągając wargi w uśmiechu. A hulaj duszo, piekło dziś zamknęło swe bramy. - Czy zechciałabyś... nauczyć mnie kroków? - miała rację, to on powinien jej to zaproponować, choćby waliło się i paliło. - Może ta smoła jednak się na coś zda.
Wyciągnął jej dłoń, którą go obejmowała, ku górze i lekko pochylił się ku niej, zostawiając na rozgrzanej słońcem skórze pocałunek. Uścisnął jej palce nieco mocniej, choć wciąż z wyczuciem, dając jej jedynie sygnał, że nie miał zamiaru puścić ani pozwolić, by jej dłoń choćby i przypadkowo wydostała się z tego uścisku.
jesteś wolny
przez czas, przez czas - przeklęty
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
Jej miłość leżała w zapachu soli morskiej, krzykach mew i delikatnym kołysaniu statku kiedy próbowała przysnąć, pozwalając sobie na chwilę odpoczynku, nie w ziemistym odczuciu lasu, nieco dusznym przez pogodę zapachu roślin, zwłaszcza w obecną pogodę czy niewygodnym uczuciu roślin czepiających się ubrania które przypominało jej o czerwcowych wydarzeniach. Mimo to, przemykała pomiędzy tłumem osób, zbierając sukienkę ostrożnie tuż nad kostkami, zastanawiając się, czy nie powinna poszukać kogoś znajomego. Nie odzywała się do wielu osób przed festiwalem a i sama nie dostała jakiejś naglącej wiadomości, więc pojawiła się wątpliwość, czy mimo wszystko powinna się rozglądać – na takie święto ludzie przychodzili rodzinami bądź parami, a póki co nie wpasowywała się w żaden z tych modeli, dlatego chyba standardowo skierowała się w stronę plaży, jak zawsze ciągnąc w stronę wody.
Pamiętała wczesne frustracje gdy po raz pierwszy dostawała wianki do plecenia, nie rozumiejąc, jak się do tego zabrać, ale dopiero w późniejszych latach zrozumiała, że frustracja wynikała z tego, że nigdy nie miała na to wystarczająco dużo czasu ani kogoś, kto by cierpliwie wytłumaczył nawet tak prostą rzecz. Dopiero kiedy usiadła nad węzłami, zrozumiała, że nie jest to jakaś ogólna wiedza, ale wszystko przychodzi z czasem i cierpliwością do nauki, jak również z osobą chętną do nauczenia kogoś dodatkowych informacji.
Mnogość kwiatów zawsze ją przytłaczała – nie miała nawet pojęcia, co znaczą dane kwiaty i chociaż kiedyś się o to pytała, nie dostała na to odpowiedzi, mogła więc jedynie wybierać po tym, co było jej bliskie albo podobało się jej gdy na to spoglądała. Wybrała więc pomiędzy różem i czerwienią, co mocno mieszało się z kolorem jej włosów, a jednak jej nie przeszkadzało. Miało się w końcu podobać jej, bo skoro nikt tego nie wyławiał, to być może jedna z syren mieszkających gdzieś dalej na morzu odnajdzie jej wianek i tym razem historia będzie wyglądała inaczej. Uśmiechnęła się, kładąc wszystko na swoich kolanach i delikatnie przesuwając łodygi jedna za drugą, zastanawiając się, czy tym razem wyjdzie to mniej koślawe, ale cierpliwość której jej zawsze brakowało w tym wypadku wydawała się pomocna.
Jeden za drugim, ruch dłoni sprawiał że dalie i lilie łączyły się ze sobą, tworząc kwietną koronę, a przetykane gdzieniegdzie zielone paprocie podsumowywały wszystko w piękną całość. Dopiero wtedy podniosła się na nogi, wzdychając cicho gdy poczuła, że się zasiedziała – ruszyła jednak na plażę, zastanawiając się, jak bardzo przypominało to pewnego rodzaju pogrzeb – ale na szczęście nikt nie dawał w pakiecie płonących strzał i łuku, więc szansa, że w ten sposób kogoś przypadkowo podpali była mała. Weszła ostrożnie do wody, pozwalając sobie na zanurzenie w niej nóg i pochyliła się, popychając wianek przed siebie jakby był nieśmiałym kaczątkiem. Kto wie, może za jakiś czas nawet sama go znajdzie wracając do domu.
Post otwarty jeżeli ktoś chce się dołączyć
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
'Wianki (Weymouth)' :
- HA! Mówiłam!
Stopy wryły się w nadbrzeżny piach, gdy zatrzymywał się z poważną miną człowieka przegrywającego zakład z ośmiolatką. Naprędce przywołał umiarkowany grymas niezadowolenia, choć został wzięty z zaskoczenia triumfalną nutą i entuzjastycznym spojrzeniem, do bólu przebrzmiewającymi znajomą postacią, zupełnie jakby cofnął się o dwadzieścia lat - w jej wieku była prawie identyczna. Wdała się w matkę, sprawa stała się oczywista lata temu - Penelope już jako trzylatka wydawała się infantylnym echem rodzicielki, a upływ czasu tylko podbił podobieństwo, odbijające się zwłaszcza w spontanicznych momentach, w przebłyskach, zrywach niepozostawiających czasu na przygotowanie. Przyjmował te chwile coraz sprawniej, przyzwyczajał się. Tym razem mógł zrzucić winę na festiwalową otoczkę - wylądował w końcu w wirze święta miłości, do której pecha miał tak samo ogromnego, jak do magii.
Specjalnie dla dziecięcej uciechy wyolbrzymił kapitulację, powstrzymując kąciki ust przed drgnięciem w uśmiechu i posyłając spojrzenie w morskie fale, jakby potrzebował chwili na pogodzenie się z przegraną. Szanse były równe, losowe, żadne z nich nie miało wpływu na wynik niewinnego zakładu - potrafił zrozumieć radość z wygranej, ale żądanie wyłowienia jednego z unoszących się na wodzie wianków? Po co? Mogła domagać się tańca, absurdalnego zakupu na jarmarku, czegokolwiek, a jednak zmuszała go do wypełnienia bzdurnej tradycji, na którą nie miał nastroju. Zupełnie, jak Camilla, wiecznie próbująca wyciągnąć go do ludzi. Co jej po tym?
Przegnanie jednej natarczywej myśli miało przywołać spokój, lecz skupienie na szumie fal niosło znajomą zgubę, kolejną skrajność, wyraźne wspomnienie ognistych, miękkich włosów i alkoholu palącego gardło w portowej dziurze. Prawie zaśmiał się gorzko, próbując sobie wyobrazić, że mógłby przypadkiem wpaść na czarownicę w świętującym tłumie, ale czy los nie śmiał się bardziej, prowadząc ją po tej samej plaży? Nie żeby jej wianek właśnie lądował na wodzie parę metrów dalej.
- Masz zamiar któryś wybrać? - w końcu musiał wrócić spojrzeniem do dziewczynki, która z przebiegłą miną pokręciła głową, nie ułatwiając wcale zadania. Usadowiła się wygodnie na suchym piasku. - Świetnie, no to patrz - burknął tylko, zanim pokonał parę kroków, zamierzając chwycić pierwszy lepszy twór i zdać się na los bez obserwacji, kto co zostawiał na wodzie - najwyżej mojry znowu z niego zadrwią, w tym miały niezłą wprawę.
Eleganckie buty odrzucił niedbale na bok, nie trudząc się podwijaniem nogawek spodni, prędko chłonących zimną morską wodę - nie było potrzeby brodzić głębiej niż do wysokości kolan, choć Penelope z pewnością doceniłaby widowisko. Energicznym ruchem pochwycił jeden z dwóch wianków, z cieniem satysfakcji sprzątnąwszy go nieznajomemu mężczyźnie spod nosa, co skwitował wzruszeniem ramion. Życie. Rozejrzał się czujnie, próbując zlokalizować swoje dzisiejsze przeznaczenie - poza Penny (z zadowoloną miną trzymającą się na dystans) wpatrywały się w niego jeszcze dwie pary oczu. Jedną rozpoznał od razu (Kerstin), drugiej przyjrzał się uważniej, dopiero po chwili orientując się, że ma przed sobą gwiazdę wojennej zawieruchy - Justine Tonks w całej swej okazałości. Nie spodziewałby się, że będzie taka niska. Uniósł wianek, czekając na rozwikłanie zagadki. - Zgaduję, że wspólny nie jest.
| k6 na wianek: parzysta - Kerstin, nieparzysta - Justine
bruise by bruise
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'Wianki (Weymouth)' :
Gdybym tylko wiedziała co czeka mnie na tym ciepłym brzegu...
Ale wraz z moją magią to Ariadne była szują obdarzoną darem jasnowidzenia, a moje oczy pozostały zamknięte na nadciągającą na horyzont katastrofę w postaci niewyparzonego języka mojego brata. Pewnie powinnam była tego się po nim spodziewać, w końcu znaliśmy się od lat, od dnia, gdy natrafiliśmy na siebie zupełnym przypadkiem w odległej od domu dziczy, oboje zdeterminowani, by tupnąć nogą i pokazać światu, z czego zostaliśmy stworzeni. Mimo przyjemnej pogody i słodyczy zapachów unoszących się w powietrzu spiorunowałam Victora wzrokiem; wiedział, że nienawidziłam, kiedy w ten sposób nazywał Orpheusa. Trzylatek nie rozumiał jeszcze epitetów, którymi szczodrze obdarzał go wuj, ale pewnego dnia podrośnie i wszystko stanie się jasne, co wtedy poczuje? Żal, złość, zdradę, przede wszystkim niesprawiedliwość.
- Przegrzał ci się mózg od tych temperatur? Nie nazywaj go tak, słyszy to, co paplasz bez zastanowienia - warknęłam, nastroszona jak lwica wydzierająca młode lwiątko z paszczy starego, durnego lwa. Całe szczęście Orpheus nie przysłuchiwał się naszej rozmowie, rozglądał się dookoła albo próbował chwytać kwiaty z mojego wianka, żeby zgnieść je w swoich rączkach i znów coś zniszczyć. Jego podobieństwo do wuja wprawiało mnie w gorzkie nastroje, próbowałam więc naprostowywać jego zachowania, choć czasem graniczyło to z cudem.
Podążyłam spojrzeniem za młódkami rozchichotanymi w wodzie i na brzegu. Zwiewne spódnice tańczyły na rześkim wietrze, wianki płynęły po tafli, raz na jakiś czas młodzieńcy rzucali się w fale, żeby wyłowić girlandy podobających im się dziewcząt. Wszystkie były na swój sposób śliczne, ich młodość kusiła jak dojrzały, soczysty owoc ociekający sokiem i byłam pewna, że połasiłby się na którąkolwiek z nich, gdyby tylko miał okazję. Nieważne czy ta myśl sprawiała mi przyjemność, czy może gniotła mnie niemiłosiernie.
- Nie martw się, gdy tylko jakąś zobaczę od razu do niej podejdę i cię zaanonsuję. Masz tyle zalet, o których należy opowiedzieć. To jakby zapowiadać chwytający za serce, głęboki spektakl - mruknęłam złośliwie, przechyliwszy głowę. Otaczało nas wiele pięknych brunetek, mógłby w nich przebierać ze swoją przeklętą aurą złego chłopca, którego naiwne nastolatki pragnęły naprawić swoją miłością i uwagą. Przykuwał spojrzenia; niektóre z nich były niepewne i ostrożne, inne natomiast maślane, słodkie, niemalże zachwycone, jakby widziały giganta kroczącego pośród ludzi, czekającego na ujarzmienie przez miłe serce. Głupie siksy. Ich obecność momentalnie przestała mi się podobać i gdybym tylko mogła, potopiłabym je w szklance wody. - Głęboki zupełnie jak czarna dziura. Z wyglądu trochę mi ją przypominasz - dodałam lekko, wzruszywszy przy tym ramionami, beztrosko, z zadowoleniem.
Naburmuszona, pochmurna i znów wyraźnie nadąsana, prawie nie dosłyszałam komentarza padającego od mężczyzny, który nagle wydał mi się nieznajomym, obcym gumochłonem podmienionym podczas spaceru. Otwarłam szerzej oczy, gdy dotarło do mnie, co powiedział, obróciłam głowę w jego kierunku i przez chwilę po prostu na niego patrzyłam, zastanawiając się, czy oczekiwał odpowiedzi. Rzadko zdarzało się, by prawił mi komplementy, szczególnie jeśli robił to szczerze, i chyba właśnie dlatego tak bardzo mnie to zaskoczyło.
Dwa słowa. Tyle wystarczyło, żeby motyle obudziły się w żołądku.
- Wiem - odparowałam z fałszywą dumą, bo tak naprawdę w głębi duszy sama poczułam się jak nastolatka, którą tyle lat temu spotkał w lesie i przygarnął pod swoje poharatane skrzydło, dając poczucie dziwnego, niestosownego bezpieczeństwa. W duszy podziękowałam Merlinowi za to, że po krótkiej chwili znów wyraził się głupio o Orpheusie, w którego obronie mogłam stanąć. To było prostsze niż przyjmowanie jego aprobaty. - Żarł piach? Naprawdę? Posłuchaj mnie, ty stary ośle. Przyrzekam, że przy następnym takim miłym stwierdzeniu sama napcham ci do gardła piachu, a potem puszczę w dół nurtu razem z wiankiem. Rozumiesz? Mój syn nie będzie żarł żadnego piachu, idioto - syknęłam gniewnie, na tyle cicho, by nie wzbudzić zainteresowania trzylatka. I wtedy doszło do tragedii.
- Dupa - powtórzył zadowolony Orphie, mażąc dłonią po twarzy, a drugą sięgając do mojego wianka, niewrażliwy na to, jak błyskawicznie kolory odpłynęły z mojej twarzy, a potem zamieniły się w buchającą złością czerwień. - Co to bęze... Bęc-wał, wujek? - synek przechylił się przez moje ramię i spojrzał zaintrygowany na Victora. Nie znał tego słowa, ani w Ulu, ani w domu jego dziadka nie wyrażaliśmy się przy nim w taki sposób, podczas gdy Bęcwał Vale był pozbawiony wszelkich skrupułów. Zawsze wyłapywał ze słów Victora to, co najgorsze.
- Brawo - ze świstem wypuściłam z płuc powietrze. Co mnie podkusiło, żeby spędzać czas z Victorem na tym przeklętym festiwalu? Dlaczego w ogóle przyszło mi to do głowy? - Nigdy więcej się do ciebie nie odezwę, jeśli mu to wytłumaczysz - przestrzegłam cicho i sykliwie, postawiwszy Orpheusa na ziemi. Trzylatek schylił się i sięgnął po kamień, który akurat wpadł mu w oko, obracając go w rączkach, a ja oddaliłam się, żeby zaczerpnąć tchu i puścić wianek w dal niepamięci. Ile lat temu po raz ostatni Jasper rzucił się do wody, żeby go wyłowić? Nie musiał tego robić, byliśmy już małżeństwem, ale lubił ścigać się z młodzieniaszkami, żeby chwycić wiechcie jako pierwszy. Przymknęłam na chwilę powieki, odganiając od siebie te bolesne wspomnienia; życie z nim było łatwiejsze niż życie bez niego i nie byłam pewna, czy tęskniłam za nim, czy za prostotą i wygodą, w której wtedy trwaliśmy.
Nieopodal, kiedy splecione ze sobą kwiaty odpłynęły już na parę metrów, młodzieniec mający nie więcej niż dwadzieścia lat wmaszerował do jeziora i spojrzałam na niego przelotnie. Jeśli chciał wyłowić mój wianek, proszę bardzo, nic to dla mnie nie znaczyło, zapytałabym go o imię, kurtuazyjnie chwilę porozmawiała, może nawet zatańczyła ten jeden, jedyny raz... Ale Victor bezpardonowo wyrwał mu moją girlandę i chłopiec musiał obejść się smakiem. Już drugi raz tego dnia mnie zaskoczył, zamroził; zamrugałam, zbita z tropu, prześlizgując się wzrokiem w dół zamoczonych w wodzie nogawek. Zanurzył się do kolan, na Merlina, trzymał w rękach mój wianek, karmiąc mnie nadzieją - na co właściwie? Co mogłam sobie dopowiedzieć w tym geście, co wyobrazić? Byłabym głupia gdybym dała się nabrać.
- Oszalałeś? Oddaj mi to - sapnęłam i wyciągnęłam ku niemu rękę w oczekiwaniu.
Co robi konkurent Victora?
k1 - godzi się z porażką, obraca się na pięcie i, mamrocząc pod nosem niezbyt kulturalne obelgi, kieruje powłóczyste kroki w stronę brzegu
k2 - oznajmia stanowczo, że pierwszy znalazł się przy wianku i to jemu należy się moja kwietna konstrukcja, również wyciąga rękę w kierunku Vale'a prosząc, by ten zachował się honorowo
k3 - zdeterminowany i odważny próbuje wyrwać wianek z rąk Victora, obrzucając go wojowniczym, gotowym na wszystko spojrzeniem
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leta Evans dnia 12.05.23 0:55, w całości zmieniany 3 razy
this man is dead.
'k3' : 2
- Nie musi, jeśli nie chcesz - przyznała z westchnieniem i nawet nie próbowała obracać tych słów w żart. Spojrzenie, które posłała siostrze zawierało w sobie tyle samo wyrzutu co siostrzanej troski. Dobrze by było zamknąć oczy, skupić się tylko na tym cieple słońca na policzku, na lekkim wietrze i szumie liści, zapachu wody, cofnąć się w czasie do jakichś wyimaginowanych wieczorów, które nigdy nie miały miejsca. Ale nie potrafiła tak. Bo przecież nigdy tak naprawdę z Just tak nie siedziała, gdy były dziećmi więcej czasu spędzały dokuczając sobie nawzajem, potem, gdy Kerry podrosła dość, by pragnąć dziewczyńskiej bliskości, Just wyjechała, a później była już szkoła pielęgniarska i zawsze był ktoś inny, i och, to wszystko zdawało się mieć miejsce zaledwie wczoraj, a dzisiaj były już tutaj. Na mokrej trawie, nie mogąc spojrzeć sobie w oczy.
Zignorowała zaczepki Just kierowane do chłopców, puściła wianek ostrożnie, ale bez szczególnego namaszczenia, a potem krytycznie przyjrzała się temu splecionemu przez Just, żeby zobaczyć, czy w ogóle utrzyma się na wodzie.
- Hmm? - Zmarszczyła brwi, zerkając na siostrę z ukosa, prawie zła, ale bardziej zmęczona. - Co masz na myśli? - Propozycję powrotu na koc skwitowała wzruszeniem ramienia. Niech myśli sobie co chce, ale nic z tego nie będzie mogło zostać rozwiązane, jeśli sama najpierw tego tematu nie poruszy. Znała Justine i jej uniki aż zbyt dobrze.
Siadając z powrotem na podwiniętych kolanach złapała za kolejne kwiatki, te wymięte, odrzucone na bok. Nie pasowały do wianka, ale mogła zrobić z nich coś innego, żeby się nie zmarnowały, jakąś girlandę albo knebel, żeby włożyć go Just w zęby zanim znów się do niej tak sztucznie uśmiechnie.
Już miała wymruczeć jakąś kolejną marną próbę rozmowy, gdy instynktownie powiodła wzrokiem za mężczyznami zbliżającymi się do ich wianków. Nie żeby na cokolwiek liczyła, ale pewna dziewczęca duma kazała jej wyprostować plecy i unieść brodę, gdy zbliżył się do niej ociekający wodą...
- Argus? - wydusiła zanim mogłaby odezwać się Just. Zarumieniła się jakoś mimowolnie, a potem podniosła z kolan, wyciągając rękę. Oczywiście, że wianek był jej, na pierwszy rzut oka widać, że spleciono go starannie. - To... ekhm, to mój. Dziękuję - Zupełnie wyleciało jej z głowy co powinna teraz zrobić. Zerknęła bezradnie na Just, a potem z powrotem na mężczyznę, takiego wysokiego nad nimi. - Chcesz całusa czy potańczyć? - spytała wreszcie cicho, wykręcając dłonie.
— I jak wczoraj poszło?— spytał mimochodem Marcela, ale nie wlepia w niego spojrzenia. Nie czekając też na odpowiedź ciągnął dalej— Podobno przy głównym ognisku jest piwo z miodem.— Dopiero teraz obrócił głowę w kierunku najlepszego przyjaciela. — Steff będzie?— spytał obracając się jednak w stronę wody, choć stamtąd szczur raczej nie powinien przypłynąć. Patrzył jak młode dziewczęta puszczały wianki do wody i uśmiechnął się słabo. Ostatni raz był na festiwalu lata tuż przed ślubem. Jak przez mgłę pamiętał swoją werwę i chęć złowienia wianka przyszłej żony, dziewczyny, która zawróciła mu w głowie dopiero po powrocie do domu, miesiąc wcześniej. Zakochany, rozemocjonowany i ożywiony rzucił się w morską toń w heroicznym (według niego) stylu, jakby zamiast z falami miał walczyć z morskim stworem. Czy Eve będzie w tym roku plotła wianek? Czy wejdzie do wody z poczucia obowiązku czy jednak ze szczerym oddaniem? Była przepiękna, ale mieszanina dziwnych wspomnień, snów, robiła mu wodę z mózgu. Utkwił spojrzenie w dwóch drobnych blondynkach. Czy nie powinni się dziś bawić? Zapomnieć o wszystkim, co do tej pory ich spotkało? Mieli po dwadzieścia lat, czy to nie był najlepszy czas na to by ruszyć biegiem do wody?
Lada moment miną trzy lata odkąd złożył obietnicę tej jedynej.
Ale tej jedynej nie było w pobliżu. Obrócił się za siebie i rozejrzał pospiesznie, potem znów wrócił spojrzeniem w kierunku wchodzących do morza dwóch blondynek. Wsunął dłonie w kieszenie spodni i z nonszalancją zadarł brodę, jakby podziwiał spektakl w naturze. Po chwili jeszcze strzelił spojrzeniem między ludźmi na plaży. Nie było ich tak wielu.
— Chcesz się o coś założyć? — spytał, omiótł wzrokiem okolicę i wrócił nim do przyjaciela, unosząc brew prowokacyjnie. Poprawił szelki, które przytrzymywały mu nieco luźne spodnie na tyłku.— Kto pierwszy wyłowi tamten wianek?— Klepnął go w ramię, zsuwając ze stóp lekkie buty i nie czekając aż Marcel wystartuje pierwszy (zawsze startował pierwszy, krzycząc, że kto ostatni ten...) i pobiegł w morze. Zimna woda chlusnęła na jasną, bawełnianą koszulę, rozbryzgując się na boki. Pierwsze krople prysnęły mu na twarz, zmierzał w stronę odpływającej kwiecistej formacji niepodobnej nawet do korony, którą puściła największa zbrodniarka wszech czasów. Justine Tonks.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
'k100' : 44
Dowlókł się tam niechętnie, a gdy zobaczył Jamesa i Marcela - przyśpieszył kroku.
-Jestem! - wydyszał, słysząc swoje imię. Usłyszał coś jeszcze. Propozycję zakładu. Nie miał ochoty wyławiać żadnych głupich wianków ani zakochiwać się już nigdy więcej a tańce z dziewczynami prowadziły do zakochania, ale zakład i tak nie był kierowany do niego. Podejrzliwie zerknął na minę Jima - uśmiechał się tak, jak zawsze, gdy kombinował coś zabawnego. Powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył jakiś smętny wiecheć na wodzie.
-Chcecie się założyć o wyłowienie... najmniej reprezentacyjnego wianka? - zamrugał. To piękny gest współczucia, ale co jeśli wyłowią wianek ośmiolatki? Podniósł wzrok i dopiero wtedy zobaczył ją.
-No nie żartuj, to pani Tonks. - wyrwało mu się, a choć był z nią po imieniu, to przy chłopakach odruchowo zaadresował ją z respektem godnym sir Harolda i sir Brendana. Pani Justine nie wyglądała co prawda jak rycerz w lśniącej zbroi - na brzegu wydawała się śliczna i filigranowa i puściła chyba komuś perskie oko, ale jakiś blondas wyłowił właśnie wianek dziewczyny stojącej obok niej. I bezceremonialnie z nią flirtował czy coś, gdy Justine tak po prostu stała obok.
Zmrużył oczy. Nie był jeszcze pijany, ale był wstawiony (więc zapomniał o Eve) i nagle poczuł, że innym - nie jemu, on spieprzył własne małżeństwo, ale Jimowi i Marcelowi i pani bohaterce - należy się odrobina zabawy i radości.
-Nie macie na to jaj. - stwierdził z błyskiem w oku, żeby ich zachęcić. Jim miał i już biegł do wody ale Marcel jeszcze nie ruszył. -Ale jeśli macie to kupię zwycięzcy czekoladową żabę! - krzyknął do pleców biegnącego Jima.
little spy
Słońce przyjemnie grzało odsłoniętą skórę. Spoglądałem na ludzi tłumnie idących ze mną na plażę – wiedziałem, że na festiwalu w Weymouth pojawi się mnóstwo osób, ale nie sądziłem, że aż tyle z nich postanowi spędzić przedpołudnie w ten sam sposób, choć wokół działo się tak wiele ciekawszych rzeczy. Wystarczyło jedno spojrzenie z klifu na rozpościerającą się w dole plażę, by zrozumieć ten harmider. Wianki. Zapomniałem. Wspomnienia momentalnie powędrowały do festiwalu sprzed dwóch lat, gdzie dzielnie wyłowiłem wianek pomimo gniewnych sił natury, ale mimo to związek skończył się niedługo później. Jesienią, kiedy letnie słońce schowało się za nieboskłonem. Westchnąłem przeciągle. Chyba zaczynałem być za stary na takie zabawy. Mimo to zszedłem wydeptaną ścieżką, szukając wolnego miejsca na prowizoryczny piknik. Uśmiechnąłem się pod nosem na widok znajomych twarzy. Pomachałem do Steffena, choć nie byłem pewny, czy w ogóle mnie zauważył – wydawał się zajęty łowieniem wianka. Usiadłem nieco dalej od brzegu, wyjmując z kieszeni książkę.
Wtedy spostrzegłem znajomą sylwetkę. Szła wzdłuż plaży z różowym wiankiem w ręku, rude włosy niesfornie podskakiwały na wietrze. Nagle otoczenie stało mi się jakby bliższe i bardziej znajome, a ja uświadomiłem sobie, że gdziekolwiek nie pojawiała się Thalia, tam czułem się jak w domu. I choć przed chwilą wmawiałem sobie, że już zbyt wiele przeżyłem, żeby jeszcze brać udział w takich zabawach, nie wyobrażałem sobie, że ktoś inny miał wyłowić akurat jej wianek. Wstałem, zostawiając za sobą sandały i książkę. Przyspieszyłem kroku, widząc, jak Thalia się pochyla nad spokojną taflą wody. Nie mogłem pozwolić, żeby odpłynął za daleko. Już nie było odwrotu. Wbiegłem do wody po kolana, łapiąc czubkami palców odpływający wianek. – To chyba należy do ciebie, piękna pani? – Zażartowałem, podchodząc bliżej Thalii. – Pozwolisz? – Zwieńczenie zwyczaju należało do niej, a ja mogłem tylko żywić nadzieję, że potoczy się po mojej myśli.
but a good man
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
'Wianki (Weymouth)' :
Dopiero poczynała go poznawać, ale gdzieś podskórnie czuła, że jego usta rzadko kiedy wyginały się w uśmiechu, że potrzebował do niego naprawdę sporej ilości siły, czy też dobrej energii. Gdzieś w środku siebie słyszała zresztą głos, cichy, delikatny, podobny do szmeru wiatru czy szumu fal morza odbijających się raz za razem od brzegu. Chcę widzieć go częściej, szeptała więc podświadomość Iris, a ona sama uśmiechała się — do niego, do tej myśli, do wrażliwości swego serca, które pierwszy raz, prawdziwie pierwszy sprowadzało ją na manowce w tak prędkim czasie. Ale przypomniała sobie, że dziś spotykali się po raz trzeci.
Zawsze oczekiwała trzech spotkań, zanim podejmie poważną decyzję o człowieku. Zanim zdecyduje się, czy warto było poświęcać siebie, swój czas i emocje na dalsze przebywanie w czyimś towarzystwie.
Chyba jeszcze nigdy decyzja nie przychodziła jej równie szybko, równie gładko, równie
pewnie.
— Mhm — skinęła głową dla potwierdzenia. Taniec był ważną częścią obchodów Festiwalu Lata, jednym z ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu Iris. Lecz wiedząc, że jej dzisiejszy wybranek nie czuł się zbyt pewnie w pląsach, zakładała, że nie znał też żadnego z ludowych tańców, których uczyła ją mama. Ale czy nie mogła przekazać tej wiedzy jemu? Aby szła dalej, w świat? Jeżeli nauczy go tańczyć, chociażby céilidh, to nawet gdyby było to ich ostatnie spotkanie, gdy usłyszy podobne nuty, gdy poruszy się w podobny sposób — myśleć będzie o niej, pamięć nie zaniknie.
Niezwykłym komfortem była myśl, że jakaś część niej mogłaby zostać przy nim już na zawsze.
Znów go słuchała, jak teatralnie niemal bił się w pierś, przepraszał za swój brak manier. Ale taki, w pewien sposób socjalnie nieupierzony, intrygował ją jeszcze bardziej niż najlepiej wychowani mężczyźni. Wciąż stanowił zagadkę, którą pragnęła rozwiązać, zajrzeć za lustra jego oczu noszących w sobie ten niewypowiedziany przecież, a zagnieżdżony głęboko smutek. On nie musiał znać jej historii, choć naznaczonej szeregiem nieprzyjemności; zapominała bowiem o niej, gdy był tu blisko, gdy unosił brwi w kolejnej fali zdziwienia, gdy przez uścisk na nadgarstku czuła jego tętno. Chciała być jego słońcem. Albo może płomieniem, jak te tańczące w rozpalanych każdego dnia ogniskach. Jedno i drugie jest przecież źródłem ciepła i światła, czyż nie?
— Pokażę ci taniec z moich stron, co ty na to? — już wcześniej dawała mu do zrozumienia, że nie pochodzi z Anglii, choć jej imię i nazwisko brzmiało jak najbardziej angielsko. Zastanawiała się, czy zdążył już rozwiązać tę zagadkę, czy udało mu się dojść do jej pochodzenia — język walijski, który raz za razem wyrywał się z jej ust w sytuacjach stresowych, mógłby mu pomóc w tej przygodzie, ale zdawało jej się, że gdy w nim mówiła, uwagę zwracał na coś innego, myśli prowadził w innym kierunku.
Wstrzymała oddech, gdy poczuła, że unosi jej dłoń. Na moment znów zawiesiła skrzące w oczekiwaniu spojrzenie w jego ciemnych oczach, upierając się, że nie przymknie ich, nie odwróci wzroku w chwili, gdy jego wargi zetknęły się ze skórą jej dłoni. Gdyby tylko mogła, roztopiłaby się w tej chwili zupełnie, połączyła w jedność z morską wodą, bo oto nic już nie trzymało jej na ziemi, szczęście, które spadło na nią nagle, mogłoby zrobić z nią wszystko, co tylko chciało.
— Znacznie lepiej — pochwaliła go, próbując opanować delikatnie wzruszone drżenie głosu. Nie chciała, by wziął ją za kogoś, kogo łatwo jest wzruszyć, choć szczerość, z jaką wykonywał wszystkie te gesty, uderzała dokładnie w jej wrażliwe punkty, te, których nie dała rady skryć pod zbroją.
Nie chciała czekać, musiała pociągnąć go w kierunku ognisk. Gdy znaleźli się przy tym najbliższym, rozpalonym wciąż niedaleko brzegu, do ich uszu doszła melodia tradycyjnych instrumentów. Grajkowie wygrywali wesoły, skoczny rytm.
— Najważniejsze jest to, abyś słuchał muzyki — szepnęła miękko, wciąż trzymając go za dłoń. Stanęła naprzeciwko, dzielił ich jedynie krok. — I pozwolił swojemu tańcu reagować samemu. Tutaj chodzi głównie o ruchy nóg, spójrz, jak to robię i powtarzaj — rozpoczęła od wyciągnięcia prawej nogi do przodu i oparcia jej na pięcie. Następnie uniosła ją lekko, przenosząc ciężar na palce. Po wszystkim podniosła kolano w górę, prawie jakby skakała, lądując na pełnej stopie. Powtórzyła ten proces z lewą nogą, zerkając wciąż w stronę Teda, gotowa dzielić mu kilku ważnych rad w zakresie walijskich tańców ludowych.
| taniec ludowy II, idziemy na łąkę przy plaży[bylobrzydkobedzieladnie]
the most vulgar things tolerable.
Ostatnio zmieniony przez Iris Moore dnia 09.12.23 16:17, w całości zmieniany 1 raz
have become lions
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset