Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
- Flo! – Zawołała, nie umiejąc się do końca zdecydować czy to zaskoczenie, przyjemne spotkanie czy coś jeszcze, ale zanim zdążyła cokolwiek jeszcze zrobić, mężczyzna znalazł się tuż przed nią, pochylając się i łapiąc jej wianek. W tym momencie czuła, że powinna jeszcze bardziej postarać się nad upleceniem tego głupiego wianka, jakby nagle właśnie on miał mieć tutaj znaczenie, bo w takich chwilach skupienie się na detalach wydawało się przecież najrozsądniejsze. Nie palnie przecież przez to jakiejś głupoty, albo…no…nie spanikuje, a to się chyba przydawało, zwłaszcza w takich momentach. Miała nadzieję, że w tym momencie nikt więcej nie zwraca na nich uwagi, spojrzenie niebieskich oczu wbijając teraz we Floreana i dalej nie mogąc się powstrzymać.
- Proszę bardzo… - powiedziała to tak cicho, że nawet Florean pewnie ledwie to usłyszał, zaraz też kiwając głową kiedy spoglądał na nią. Odchrząknęła, próbując wspomnieć coś głośniej, tak aby jednak mężczyzna stojący przed nią mógł zrozumieć, co mówi – i to w ten sposób, że nie zacznie się jąkać albo, nie dajcie wszyscy bogowie morza, piszczeć. Chociaż gdyby tak się stało, może jakaś zabłąkana syrena pozwoli sobie ją wciągnąć pod wodę i utopić i w takim wypadku nie będzie musiała się już martwić o cokolwiek! To, to było też jakieś rozwiązanie.
- Proszę mi powiedzieć, co mogę dać w zamian…mam algę! – To było pierwsze co jej przyszło do głowy, ale teraz zdecydowanie miała ochotę schować się pod wodę. Mam algę, co za idiotyzm!
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
Ze wszystkich epitetów, którymi określał dzieci, “szczeniak” było wyjątkowo przyjemne i mało szkodliwe, jak na jego możliwości. Nie rozumiał więc oburzenia Lety ― może nawet trochę go bawiło ― i tym bardziej nie zamierzał przestać, jakby chciał sprawdzić gdzie tak naprawdę leży granica jej cierpliwości i co znajduje się za nią.
Na szczęście, nim właściwie miał okazję się przekonać, stanęli na brzegu.
― Mhm, tragikomedię ― burknął, podsumowując swój żywot w jednym, boleśnie pasującym słowie i skrzyżował ręce na piersi. Młode dziewczyny były przyjemne dla oka, podobnie jak zwiewne sukienki otulające kształty przy byle mocniejszym podmuchu, ale jakoś niespecjalnie się nimi przejmował. Wychwytywał ukradkowe ― lub mniej ukradkowe ― spojrzenia, które niektóre mu rzucały, nie był ślepy na słodkie uśmiechy i trzepotanie rzęsami, ale prócz drżącej w kąciku ust drwiny nie mógł im wiele zaoferować. No, chyba, że jakąś ciętą uwagę, a wtedy jedna z drugą ― właściwie każda ― by się pewnie obraziła.
Leta, na ten przykład, nie obrażała się prawie wcale i w równym stopniu przerzucała się z nim przeróżnymi inwektywami, niekoniecznie wypowiedzianymi językiem pospolitego rynsztoka.
Być może dlatego powiedział to, co powiedział. I nie żałował, choć wiedział, że nie doceni. Nie na głos.
Kolejny temat ― żarcie piachu ― wydawał mu się wyjątkowo zabawny. Przegnał nawet chwilowo osiadające na ramionach zobojętnienie, zdołał wrócić mu dobry humor i chęci do tego, by dalej sprawdzać gdzie właściwie leży granica cierpliwości Lety. Po tylu latach wciąż się nie dowiedział.
― Nie mogę się doczekać ― podsumował jej groźby z miłym, dość złudnym, uśmiechem i mrugnął, jakby drażnienia było jeszcze mało. Czuł, że lód po którym stąpa robi się coraz cieńszy, ale to tylko nadawało zabawie lepszego smaku. ― Twój syn może nie ― mruknął ― ale nie zapominajmy, że to także syn głupiego Evansa, a z nim różnie bywa. ― I tak, jak potrafił poprawić jej humor dwoma słowami, tak potrafił go też rujnować. Nie był pewien, czy wstawka o tamtym kretynie teraz cokolwiek zdziała, ale wiedział, że coś do niego miała. Kochała go? Lubiła? Traktowała jak wygodną wymówkę, gwarant bezpieczeństwa? Nigdy nie zapytał, nigdy nie chciał się tak naprawdę dowiedzieć. Myśl o konkurencji była bolesna, zwłaszcza, jeśli ta konkurencja wykonywała zawód, którego mu odmówiono ministerialną sową i listem utrzymanym w zajebiście sztywnym tonie.
Orpheus wypowiedział swoje pierwsze sensowne słowo odkąd właściwie go znał, więc Victor uśmiechnął się w połowie triumfalnie, a w połowie z niepokojem, bo jednak “dupa” w ustach trzylatka brzmiała co najmniej dziwnie. Czy pożałował właśnie swojej wulgarnej otwartości w obecności dzieciaka?
Nie.
― Bęcwał to ktoś, kto nie myśli i postępuje bardzo głupio ― wyjaśnił usłużnie, kompletnie niewrażliwy na soczystą czerwień powlekającą policzki Lety, tak samo, jak i na jej groźbę. Zresztą, wkurwiona wyglądała o wiele ciekawiej. ― Twój drugi wuj to bęcwał ― podpowiedział szeptem, kiedy Leta oddaliła się, by puścić wianek. Obserwował ją ze swojego miejsca, a potem… potem nagle był już w wodzie, a jakiś szczawik wyciągał do niego rękę i pierdolił coś o honorowym zachowaniu.
Victor zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było nic wesołego.
― Pojebało was oboje ― oznajmił uroczyście, kiedy do żądań dołączyła także Leta i sam sobie osadził wianek na skroniach, niniejszym koronując się na króla tej sytuacji. ― Mówisz o honorze, a widzę po twojej minie ― zwrócił się z przekąsem do młodzika ― że nadrzędnym celem dzisiejszego wieczoru jest złapać wianek i zaciągnąć panienkę w krzaki. Mam rację? ― Nachylił się do niego dla efektu, narzucając swoją narrację, zmrużył oczy. ― No to słuchaj, bęcwale. To jest moja siostra ― Leta, pomachaj panu na pożegnanie ― i nie będzie jej ciągał w krzaki ktoś twojego pokroju. Nikt nie będzie. A teraz spierdalaj.
Parsknęłam, tym razem wziął mnie z zaskoczenia i nie zdążyłam zdusić rozbawionego chichotu w głębinach gardła, byle tylko sprawić wrażenie chłodnej, obojętnej, ponad jego prostacki, rynsztokowy humor. Słona bryza przesycająca powietrze musiała zmącić lejce samokontroli, a choć z początku nie chciałam tego przyznać, sama zbudziłam się tego dnia w nienajgorszym nastroju. Nastroju, który on, zdziadziały kretyn, niewychowany małpolud, reem ze wścieklizną, decydował się szarpać niewybrednym słownictwem kierowanym pod adresem niewinnego trzylatka. Moja złość stygła wolno, w porównaniu do tempa, którego potrzebowała, by zbudzić się ze snu - lecz dzisiaj zdobyłam się na szczodry gest puszczenia jej w niepamięć szybciej, niż było to odpowiednie. Może to przez uśmiech wykrzywiający jego wargi, przez błysk w oku, który denerwował mnie tak mocno, jak oczarowywał, trudno powiedzieć. Byłam więc skłonna mu wybaczyć, zapomnieć, ruszyć dalej, ale wtedy z jego ust padło nazwisko zmarłego męża i krew zagotowała się w moich żyłach, spuszczona ze smyczy jak ogary ruszające w pogoń za zwierzyną.
- Musisz nawet dzisiaj? - syknęłam, poczerwieniałam cała, odwróciwszy od niego spojrzenie. Przesadzał. Przesadzał, ilekroć sięgał po argument szczerze łamiący mi serce, przekraczał granicę, wbijał szpilę, żeby ukarać mnie za decyzje pogrążone w spoiwie przeszłości. Nie wierzyłam, by nie zdawał sobie sprawy z tego, jak działały na mnie podobne komentarze. Obrona honoru Jaspera była czymś innym, niż tak otwarte wyrzekanie się... Tego jednego, czego wyrzekać się nie powinien. Żołądek skurczył się od środka, zaplótł się w supeł, zamilkłam, nie chcąc podsycać jego pokazu skrajnego debilizmu. To, że był nieczuły, wiedziałam, ale poczułam się tak, jakbym otrzymała od niego policzek, siarczysty i ostry, wymierzony z chirurgiczną precyzją. Pożałowałam więc, że w ogóle zjawiliśmy się tu razem, mogłabym przecież spędzić ten czas z koleżankami albo Hectorem, zamiast z kimś, kto z łamania mi serca uczynił sobie sport.
Nie słuchałam tłumaczeń Victora kierowanych do Orpheusa, zapatrzyłam się w dal, robiąc wszystko, co znajdowało się w zasięgu myśli, żeby stłumić gorąc kwitnący pod powiekami, piekący łzami, których wcale nie chciałam. Mogły iść do diabła, one i sam Victor. Słuchał go natomiast trzylatek w moich ramionach, marszczył nos i kiwał głową, pacając rączką mój bark w rytmie kroków, które zbliżały nas do linii brzegowej.
- Ale wujek Tor jest mądry. Olestes mówi, że mądry - ocenił Orphie, marszcząc brwi i przywołując imię starszego kuzyna. Orestes zresztą również był mądry, nie bez powodu prędko stał się w życiu mojego syna starszym bratem, wyrocznią i lubianym kompanem zabaw. - A mogę mu powiedzieć tak? - zapytał, patrząc na Victora, nieświadomy własnego udziału w konspiracji powołanej do życia przeciwko najstarszemu z bliźniąt Vale.
Nie spodziewałam się, by po uwadze na temat Jaspera, na temat ojca brakującego w życiu Orpheusa, Victor zdecydował się przeparadować przez fale i wyłowić mój wianek. Próbował w ten sposób poprawić mi humor? Nie, nie był zdolny do autorefleksji, z pewnością nie podejrzewał, jak bardzo mnie dziś zranił, zresztą byłam przekonana, że wyniosłym aktorstwem nie dałam mu powodu sądzić, że było inaczej. Szkoda, że zapominałam, jak bardzo nie sprawowałam przy nim kontroli nad mimiką twarzy i spojrzeniem zdradzającym wszelkie sekrety.
A mimo to coś kazało mu wejść do morza, chwycić girlandę, stanąć nawet naprzeciw konkurenta, który nie zamierzał zbyt prędko odejść bez walki. Zamrugałam, zdumiona opozycją nieznajomego, młodego mężczyzny, nawet jeśli dzieliło nas kilka lat; miał ładne, jasne włosy i zielone oczy, jego nos był nieco zakrzywiony, źle nastawiony po dawnym złamaniu. Postawność jego sylwetki nijak miała się do budowy Victora, ale twarz miał przyjemnie atrakcyjną i stwierdziłam, że nie miałabym nic przeciwko, gdyby wyrwał bratu wiązankę i ogłosił się zwycięzcą starcia; zatańczyłabym z nim, porozmawiałabym, poznałabym go, bo przecież mi się podobał, na pewno nie dlatego, by zrobić Victorowi na złość. I tak by się tym nie przejął.
- Jesteś jakiś chory, człowieku - warknął, uśmiechnął się do mnie przepraszająco i poddał walkę, odchodząc przez wodne odmęty w przeciwnym kierunku. Patrzyłam za nim spędzoną w milczeniu chwilę, po czym wróciłam spojrzeniem do mojego niefortunnego towarzysza.
- Wyglądasz jak podstarzała dziewica - stwierdziłam, pokręciwszy głową z pobłażaniem. Na brzegu obmywanym przez łagodne fale Orpheus pochylił się nad kolorowymi drobinkami zagubionymi w piasku; zerknęłam na niego kontrolnie, by upewnić się, że nie działa mu się krzywda, wyglądało jednak na to, że rozpoczął prace archeologiczne w poszukiwaniu bursztynów albo odłamków opalizujących muszelek. Nie wiedziałam nawet, że zbierał je dla mnie. - Oddaj mi to, nie żartuję. Twoja siostra, Leta, nie będzie ciągnięta w krzaki przez nikogo. Ten wianek ma się utopić, zamiast dekorować skronie jakiegoś głąba - oznajmiłam, ze zmarszczonymi bojowniczo brwiami powracając spojrzeniem do Victora. - Chyba że... - zmrużyłam oczy i wykrzesałam całą siłę, rzuciłam się ku niemu z największym możliwym rozpędem, chcąc wepchnąć go do wody. Trudno, skoro nie mogłam puścić na niej wianka, puszczę Victora wraz z nim.
sprawność na wymierzenie sprawiedliwości
this man is dead.
'k100' : 88
- Ten wylewający się z ciebie entuzjazm. - orzekła po chwili, przyglądając się jej badawczo, opuszczając brwi, marszcząc je odrobinę. Wiedziała, że Kerstin chciała dobrze, ale nigdy nie umiała zapanować nad twarzą. A odbijająca się na niej troska - a może litość - sprawiały, że Justine mimowolnie zaczynała się wycofywać. Wolała, kiedy się na nią złości niż momenty kiedy jej współczuła. Straty, których doznała były zbyt duże, by przeszły bez echa - odbijały się w niej, obijały, przynosiły jedynie ból. Dlatego je od siebie odsunęła. A może nie odsunęła - tylko dla świata założyła swoją dawną twarz, frywolną, swobodną z niewyparzonym językiem. Spoglądanie jednak na Kerstin taką nie przynosiło jej radości. Nie była pewna co za tym stoi - możliwe że cygan, który nagle zniknął a może ona sama. Ale nie umiała jej pomóc, poszukiwanie ociekających fałszem słów było w jej mniemaniu jeszcze gorszą drogą. Bo co mogła jej powiedzieć - nie ten to następny? Nie bardzo, kiedy sama odgoniła go od niej. Że nie zasługiwał na nią, że przyczynił się do śmierci dzieciaka? W jaki sposób poprawiłoby to sprawę? W żaden - wszystko co chciała w tej sprawie już jej powiedziała.
Zasiadła na kocu, wyrzucając nogi przed siebie, zaplatając je w kostkach, nawet nie zerkając czy granatowa spódnica układa się odpowiednio. Ani myślała siadać też w tak niewygodnej pozycji jak Kerstin. Zamiast tego odchyliła dłonie do tyłu, opierając ciężar ciała na przedramionach. Wystawiła twarz do słońca, przymykając tęczówki - końcówka nosa była od niego już wystarczająco zaczerwieniona, tak samo jak odkryte ramiona. Choć bardziej chyba wzrok zwracała blizna na czole i równie brzydkie znaki na przedramionach. Zdawała się jednak nimi przejęta. Tak samo jak własnym wiankiem, któremu nie poświęciła więcej uwagi, do czasu, aż Kerstin nie poruszyła się niespokojnie. Uchyliła jedno oko, zerkając ku niej, nie zmieniając pozycji, żeby zaraz przenieść spojrzenie - już oby tęczówek ku wodzie. Mężczyźni wchodzili do wody, łapali swoje zdobycze i chwilę zajęło jej zlokalizowanie tego należącego do Kerstin. Z niezadowoleniem zauważyła też, że jej własny nadal nie zatonął pod jedną z fal. Ale to blondwłosy książę zwrócił jej uwagę, kiedy kierował się ku nim wraz z wiankiem jej siostry w dłoniach. Za jego plecami dostrzegła biegnącego ku wodzie chłopaka, którego wcześniej spotkała w dość marnym stanie. Jak mu było? Jessie, Johnnie? Jakoś tak, żadna różnica, nie poświęciła mu wiele więcej uwagi.
- Nie jest. - potwierdziła, rozciągając usta w uśmiechu. Potaknęła jeszcze głową. Przekrzywiła leniwie głowę, nie mówiąc nic więcej, bo z ust jej siostry pomknęły pierwsze słowa. Więc się znali? Zmrużyła odrobinę oczy. - Oh, Kerrie, mogłaś pozwolić mu zgadnąć. - mruknęła rezolutnie, nie rozumiejąc, czemu odmówiła im tej zabawy.
- Hej Argus. - przywitała się, odbijając się jedną z opierających dłoni, żeby unieść ją do czoła i zasalutować mu lekko, krótko, przechylając ciało na chwilę w stronę podtrzymującej drugą, zanim odłożyła ją na swoje miejsce. Zerknęła na Kerstin z bliska od razu dostrzegając rumieńce. Wróciła jasnym spojrzeniem ku mężczyźnie. Przechyliła lekko głowę, przeciągając po nim od góry do dołu spojrzeniem, bez zawstydzenia, czy pytania, zmrużyła lekko oczy, a wyczuwając na sobie spojrzenie siostry przekręciła głowę w jej stronę.
- Jaki całus? Co za całus? Żaden całus! - oburzyła się teatralnie, odbijając rękami od podłoża żeby usiąść prosto i z uniesionymi brwiami spojrzeć na blondynkę. Zmrużyła oczy unosząc rękę, żeby wskazać ją palcem. - Kim ty jesteś i gdzie jest Kerstin? - zapytała jej podejrzliwie pozwalając by jedna z brwi pomknęła jej do góry. Kerstin zachowała się jak nie ona. A może bardziej jak sama Just, w życiu nie podejrzewałaby jej o tak bezwstydne i prostolinijne pytanie. Co to miało być? Jej siostra pilnująca wszystkich tradycji, teraz chciała całusy rozdawać? To ona od nich była. Niewybrednych - a czasem niesamowicie nieśmiesznych - żartów, nieodpowiednich propozycji. Prowokatorka, terrorystka, rebeliantka. Przeniosła palec w kierunku mężczyzny. - Żadnych całusów. - oznajmiła, spojrzeniem wymagając od niego zgody. Świat stanął całkiem na głowie, skoro Kerstin rozdawała całus za wianki. Miała ochotę westchnąć ciężko, i pokręcić głowa.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Wystarczyło parę słów by powietrze między nimi stało się jakieś lżejsze, przyjemniejsze. Wystarczyła chwila, okruch dobrej woli, by pozwolić sobie poznać smak normalności. Tego, jak mogłaby wyglądać ich relacja, gdyby nie był elementem rynsztoku społecznego; tego, jak wyglądałoby życie, gdyby w ich żyłach nie płynęła ta sama krew. Krucha wizja, strzęp szczęśliwego obrazka, który nigdy nie był mu pisany.
Wiedział o tym, że nie był.
Zbył jej słowa milczeniem, podobnie jak zignorował wściekłą czerwień obejmującą policzki i ten skrawek dekoltu wychylający się zza materiału sukienki. Wiedział, co powiedzieć, jak uderzyć, by zabolało. Po raz kolejny ― w zasadzie wciąż i wciąż ― łapał się na kolejnych próbach odtrącenia jej, zaprzepaszczenia tej relacji. Wtedy, dawno temu, wybrała swojego Evansa i zdawać by się mogło, że była z nim szczęśliwa ― a przynajmniej tak mu się wydawało w tych nielicznych chwilach w których kręcił się w pobliżu, niby przypadkiem, niby tylko przechodząc, bo w pobliżu czekało na niego coś do zrobienia. Dziwka fortuna i tu zapragnęła wsadzić palce, zabrała jedno życie, zrujnowała kolejne. Leta powinna ruszyć dalej, znaleźć spokój u boku kogoś, kto będzie w stanie dać jej coś podobnego. U boku osoby lepszej, z silnym kręgosłupem moralnym, z jakąś przyszłością.
U boku osoby, którą on nigdy nie będzie. Wiedział, że zgnije na Nokturnie, przeczuwał też, że prędzej czy później upomni się o niego wojna, przyjdzie wybrać stronę.
I żaden, kurwa, wybór nie był dobry.
― Mhm ― podsumował wypowiedź syna ― w chuj mądry. I pewnie, powiedz. Nawet możesz go ode mnie pozdrowić, jak już to zrobisz.
Sam nie wiedział, po co wlazł do tej wody. Nie podobała mu się morda tego typa? Nie podobało mu się to, jak wianek dryfuje na wodzie? Chuj wie.
Jedno było natomiast pewne ― odpuścić szczylowi nie zamierzał, choć niespecjalnie miał ochotę się z nim prać i szarpać. Skorzystał z przewagi wzrostu, aparycji, tego, że wyglądał i zachowywał się jak typ spod ciemnej gwiazdy. Zresztą, nie było w tym zachowaniu grama fałszu. Victor z cieniem satysfakcji obserwował, jak nieznajomy odchodzi w przeciwnym kierunku i gdy tylko zniknął mu z oczu ― humor wrócił, jak gdyby nic się nie stało. Wianek spoczął na jego głowie, jakiś kwiat połaskotał go w policzek, ale nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
― Wyglądam lepiej niż byle podstarzała dziewica ― poprawił ją z błyskiem w oku. ― Przynajmniej nie mam zmarszczek ani brodawki na nosie.
― Ani mi się śni. ― Nie ruszył się nawet; doskonale wiedział, że potrzebowałaby albo taboretu albo zaklęcia lewitacji żeby spróbować zerwać mu ozdobę z głowy. Przewaga wzrostu wydawała mu się w tym momencie szalenie zabawna. ― Ale słusznie mówisz, moja siostra Leta będzie posłuszną kozą i nie pójdzie z nikim w krzaki. ― Przebłysk humoru sprzed parunastu minut, dokładnie tego, który sam zrujnował, był wyraźny, prawie namacalny. ― Chyba, że co? ― podjął, nie dowierzając własnym oczom i…
I nawet nie stawił oporu. Leta rzuciła się na niego z całym impetem, a on po prostu poleciał prosto w wodę, uderzył plecami w miękką taflę. Nim runął ― pociągnął ją za sobą, przycisnął szczelnie ramieniem do ciała, więżąc w uścisku tak samo żelaznym, co nie czyniącym krzywdy.
Chłodna woda wdarła się pod ubranie, przeniknęła materiał, momentalnie wychłodziła skórę. Było płytko, zanurzył się co prawda, rąbnął plecami o dno, ale to by było na tyle. Usiadł potem, kiedy już łaskawie wypuścił Letę z objęć, odgarnął mokre włosy lepiące się do skroni.
― I co? Zadowolona? ― zagadnął pogodnie. W końcu miała to, czego chciała: wianek zniknął, pewnikiem poszedł na dno albo gdzieś w diabły.
Duże oczy, pełne zachwytu pochłaniały wręcz otaczającą je scenerie.
Morska bryza wplątywała się w dwa zaplątane warkocze. Nalegała, aby z Hannah wybrały dzisiaj najładniejszą sukienkę. Chciała wyglądać bardzo ładnie, w końcu od dłuższego czasu nie wyściubiła nosa poza ich dom w górach. Nie narzekała, Amelia nie była dzieckiem, które narzekało na wiele, chociaż czasem zdarzył się dzień, gdzie miała muchy w nosie. Mimo to liczna rodzina taty zapewniała dziewczynce aż nadto wrażeń.
Jednakże Festiwal Lata miał być wyjątkowy. Tak mówili... wszyscy, a Amelia nie mogła się doczekać dnia, w którym pójdą pleść wianki, co również było jej obiecane. Dobrze, że cały czas kurczowo trzymała dłoń Hannah, w przeciwnym razie już dawno zgubiłaby się w radosnym chaosie, który był czymś niecodziennym w tych czasach. Zauważyła, że teraz rzadko kto się śmiał tak naprawdę, od ucha do ucha z iskierkami w oczach. Czasem ona nawet nie miała siły się tak uśmiechać. Często widziała też zmartwienie na twarzy Hannah, czy pewnego rodzaju zmęczenie w oczach taty. Tutaj nikt nie wydawał się zmęczony, ani przestraszony.
- A dlaczego właściwie plecie się wianki i wrzuca do wody? - zagadnęła w pewnym momencie, przenosząc spojrzenie dużych oczu na Hannah. Z czasem zdążyła polubić żonę taty. Nie lubiła nazywać jej macochą, przez bajki, które opowiadała babcia to słowo kojarzyło jej się brzydko. Nie była też mamą - nią zawsze miała być Camille, nawet jeżeli już nigdy nie miały się odnaleźć. Jednakże robiła to wszystko co powinna robić mama - gotowała obiad, czesała jej włosy, uspokajała, gdy wpadała w histerię przed zdarte kolano. I chociaż początkowo nie lubiła zostawiać z nią sam na sam, teraz czuła się już na tyle swobodnie, że nie musiała mieć ojca w zasięgu wzroku.
Niekontrolowane westchnięcie zachwytu wyrwało się spomiędzy warg Amelii, kiedy uderzyła ją feeria kolorów kwiatów, z których mogłaby zrobić wianek. - Możemy zrobić kwiatową koronę? - zagadnęła ponownie, patrząc uważnie na twarz Hannah, wyobrażając sobie jak ślicznie musiałaby wyglądać jako kwiatowa królowa.
Leniwe strzepnięcie uwolniło kwiaty od paru kropel, ale mimo tego chłodna woda prześlizgnęła się po zgrabnej dłoni, gdy przekazywał wianek twórczyni, krótkim skinieniem odpowiadając na zmieszane podziękowanie. Na widok rumieńca rozlanego po znajomej twarzy głowa prawie niedostrzegalnie przechyliła się w zastanowieniu, a oczy zmrużyły - jak poważnie traktowała te bzdurne tradycje? Nadal ciężko było stwierdzić, czy reagowała tak na niego, czy była to ogólna zasada, lecz uwaga nie uczepiła się tej kwestii na długo, prędko podążając za bezradnym spojrzeniem, słanym ku... siostrze? Kuzynce? Wcześniej zupełnie nie skupiał się na nazwisku koleżanki z pracy, tym bardziej nie łączył go z rebeliantką, której głowę wyceniano na tysiące galeonów. Niespecjalnie interesował się, jak splata wianki, nie szacował więc, która z blondynek mogła go stworzyć, choć gdyby dał sobie szansę na refleksje, prawdopodobnie i tak przyjąłby Kerstin za bardziej prawdopodobną opcję już po krótkich obserwacjach - w pracy zdążył ją minimalnie poznać, była porządną i obowiązkową kobietą, dziwił się w zasadzie, że nie mężatką, bo w tej roli łatwo było ją sobie wyobrazić - kwietna ozdoba bez dwóch zdań mogła być dziełem jej rąk. Już sama postawa obydwu panien zdradzała ich nastawienie, dając pobieżny ogląd na charaktery ustawione na przeciwległych biegunach - starsza rozciągnęła się na kocu nonszalancko, kontrastując ze skromną pozycją pielęgniarki. Zagadka nie byłaby wyzwaniem, co jednak przemilczał, nieznacznie unosząc brew nad uważnym spojrzeniem, teraz ogniskowanym na Justine. Zbyt sławnej, by się przedstawiać, oczywiście.
- Cześć - odparł w burkliwej i mało entuzjastycznej odpowiedzi, niewzruszony ścieżką jasnych tęczówek, biegnących po jego ciele - nie był zresztą dłużny, wykorzystując moment na wyłapanie blizn znaczących kobiecą skórę, kątem oka zahaczając też o tatuaż pod linią szczęki - i niewiele więcej, gdyż słowa Kerstin skutecznie zaskarbiły zainteresowanie obydwojga.
Niespodziewane pytanie wyrwało z Argusa więcej ekspresji; przeniesione szybko spojrzenie błysnęło ożywieniem - nie tylko nie straciło na pewności, ale wydawało się jej jeszcze zyskać, kiedy akcenty obojętności odeszły w niepamięć, robiąc miejsce zaciekawieniu. Brwi uniosły się wyżej wraz z kącikiem ust - trochę nie dowierzał, trochę prowokował, próbując zrozumieć, skąd ta nagła śmiałość, choć cichy ton głosu i zawstydzona gestykulacja zupełnie nie podążyły za wydźwiękiem pytania, burząc szokujący efekt. Zdołał jedynie przenieść ciężar ciała na drugie kolano, ale zanim jakiekolwiek słowo opuściło usta, przerwano mu wzburzeniem. Brew znów powędrowała wyżej, tym razem w szczerym rozbawieniu, mimo wspinającego się po skórze rozdrażnienia - tą cholerną władzą magicznych, ciąganiem za sznurki, przeświadczeniem, że mogą żądać posłuszeństwa i decydować w czyimkolwiek imieniu. Całusy ani tańce nie miały znaczenia, nie szukał tu niczego, nikogo, żadnych wyzwań, wzniosłych przeżyć, był co najwyżej zirytowany rolą charłaczek, zatrudnionych do dźwigania dzbanów, bo ktoś przecież musiał - gdyby nie rzucane w eter zakazy, pewnie zgrabnie odbiłby propozycję, oszczędzając Kerstin stresu i plotek, ale były kwestie, których nie potrafił i nie chciał ignorować, które burzyły krew, ciągnąc do nierównej walki o równość. Wycelowany w niego palec był wisienką na jarmarcznym torcie i gdyby nie siedząca nieopodal Penelope, z pewnością uciekłby się do bardziej bezczelnej reakcji, przekroczyłby kolejną granicę, ale w tym układzie mógł posługiwać się głównie słowami - bo te nie docierały do niewinnych dziecięcych uszu. Roześmiał się - krótko, pogardliwie - odrywając spojrzenie od ostrzegawczego gestu rebeliantki, by kręcąc głową dyskretnie zerknąć, czy dziecko nadal siedzi na swoim miejscu. Dopiero mając pewność otaksował starszą Tonks aroganckim spojrzeniem.
- Nie jest psem, nie potrzebuje twojej smyczy - odparł sucho, ignorując ich powiązania rodzinne, bo nie miały dla niego znaczenia. Rozumiał, skąd mogła się brać jej protekcjonalność, nie był ślepy ani głupi. Może gdyby była bratem, ojcem - może powściągnąłby język. - Zresztą, z was dwóch to ty jesteś wyszczekana - podzielił się subiektywną oceną i nie dając jej wiele czasu na odpowiedź, wyciągnął dłoń do Kerstin, której posłał butny uśmiech, to na nią przenosząc uwagę. Nie była pionkiem w niczyjej grze. W jego grze też nie.
- Możesz wybrać sama - podsunął uprzejmie, choć nie bez prowokacyjnie sprytnej nuty, dając jej szansę do wycofania się ze spontanicznego zrywu... albo zagrania siostrze na nosie. Póki co pomagał Kerstin wstać, ale nie wzbronił się przed ustawieniem się na tyle blisko niej, by Justine mogła się zaniepokoić - choć ręce przecież grzecznie trzymał przy sobie. Jeszcze.
bruise by bruise
To było pierwsze takie święto. Dwa, misternie splecione warkocze, elegancka sukienka. Słyszała w głowie głos własnej matki — to nie była okazja na takie ładne ubranka — a jednak nie mogła jej odmówić. Tak niewiele było okazji do świętowania. Tak niewiele chwil beztroski i wyjścia do ludzi. Całkowicie poddała się wizji celebracji, oddając siebie w świat wykreowany przez Amelię. Co tylko zechcesz, maleńka. Szła, trzymając ją za rękę, myśląc o tym jak wiele zmieniło się przez ostatni rok. Rok temu, w Oazie zbierała kwiatki z tatą, a potem on ratował wszystkich przed morskim wężem. A potem tańczył z siostrą ich przyjaciół. Nigdy w życiu nie dbał o jej wianek. Nigdy nie patrzyła na nią w ten sposób. Czy dziś miało się udać, czy to co ich łączyło już przekreślało tam sny, tamte marzenia? Rozejrzała się wkoło, nie widząc go nigdzie. W końcu jej wzrok spoczął na kępie fioletowych kwiatków.
— Macierzanka, zobacz — wskazała jej i kucnęła przy kwiatkach, pozwalając jej zerwać pierwszej. Słysząc jej pytanie, zawiesiła na niej spojrzenie i wzięła głęboki wdech. o chyba nie był jeszcze cza aby zdradzać jej tajemnice wszechświata? — Tradycja głosi, że panny wrzucają wianki do wody, a chłopcy, którzy je lubią je wyławiają, po to by móc spędzić z nimi trochę czasu. Wtedy mogą razem zatańczyć. Lubisz tańczyć?— spytała, zerkając na śliczną, jasnowłosą dziewczynkę. Zaczesała za ucho kosmyk włosów. Dziś wszystkie miała luźno puszczone, lekko falujące ciemne pasem, przetykane jaśniejszymi pasemkami. Zarzuciła je na plecy, sięgając po pierwszy kwiaty. — Oczywiście! Może różnokolorowa? Co ty na to? Zobacz, tam widzę bławatki — wskazała niebieskie kwiatki nieco dalej. — I jaskry. Od czego zaczniemy? — Zerknęła na dziewczynkę, lecz nim ta zadecydowała, już zerwała pierwsze fioletowe kwiatki. — Zbierzmy bukiet tych, które nam się najbardziej podobają, a później usiądziemy tam, na łażę i zapleciemy je w wianki. Co ty na to?— spytała, a potem wyprostowała się, czując jął coś zabolało ją w plecach nagle. Justine miała tu być, więc przeszukała okolicę wzrokiem, chcąc odnaleźć przyjaciółkę. Nie byłą pewna, co do swojej obecności tutaj, ale nie mogła odmówić Amelce.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
— Co piłeś?— spytał z ciekawości i zerknął na niego, zaraz potem tłumacząc Marceliusowi swój pomysł.
— O, najmniej reprezentacyjny wianek to nawet ładnie. Dyplomacja, Steffen, dyplomacja — pochwalił go, klepiąc go jeszcze w ramię z rozbawieniem. Zerknął w kierunku imitacji korony, ledwie trzymającego się na wodzie zbitka kwiatów. Na Godryka, ta kobieta naprawdę nie umiała tego robić. — Pani Tonks? — roześmiał się z niedowierzaniem.— To ile ona ma lat? — Uniósł wysoko brwi z niedowierzaniem. Rzeczywiście, wyglądała dojrzale. Skóra na kościach mogła dodawać jej lat, podobnie jak surowe spojrzenie i zacięcie na ustach, mocno uwypuklone kości policzkowe — ale aż tak? — Wciąż jest ładna — zdziwił się, wracając spojrzeniem w kierunku wody. Miała bardzo jasne włosy, przenikliwe, jasne spojrzenie. Różniła się od niego zupełnie wszystkim. Może poza wzrostem, on nie był też zbyt wysoki. — Kerstin to jej młodsza siostra, nie? — Dostrzegł ją tam, obok. Na chwilę przypomniał sobie o Thomasie. Nie był pewien czy dobrze pamiętał, al miała z nim coś wspólnego. Coś ukłuło go w piersi, nie potrafił sobie przypomnieć Thomasa. Ani tego, czy był dobrym bratem. Była tylko pustka. Przykra, przerażająca pustka.
— Jesteś pewien? — spytał zaczepnie przyjaciela, unosząc jedną brew. Zadarł brodę zadziornie, a potem zerknął na Marcela i wtedy też wystartował. Nie trzeba go było długo namawiać, czekoladowa żaba była warta nawet upokorzenia. Ruszył w wodę, a kiedy miał wody po uda, obrócił się za siebie, by spojrzeć na przyjaciela. Ten się zagapił, albo Steff go zagadał, więc już bez większego pośpiechu ruszył wpław, bo tak było łatwiej niż przedzierać się przez wodę. Zanurzając jedną rękę, a potem drugą dopłynął aż do wianka, który zdążył już oddalić się od brzegu. Z zaskoczeniem zauważył, że nie czuł już piasku pod stopami. Przetarł twarz, bo mokre włosy na moment zasłaniały mu cały widok i uniósł lekko wianek na otwartej dłoni. Był delikatny, nico już namoknięty więc dał się, że po drodze się rozwali. Płynąc z jedną ręką wyciągniętą przed siebie, ruszając energicznie nogami zbliżył się znów do brzegu, ale dalej od kolegów, bliżej dwóch blondynek i wysokiego, kościstego blondyna. Czując grunt pod nogami stanął stabilnie na nim i zmierzwił znów włosy, licząc, że odkleją się od skroni — jasna koszula przylgnęła do szczupłego ciała. Upewnił się jeszcze, że różdżka spoczywała z tyłu i nie wypadła po drodze. Nadepnął na coś. Przystanął i spojrzał pod bose stopy, a poźniej sięgnął dłonią, mocząc znów rękaw i tors, by wyciągnąć z niej jakąś drobinę. Nie przyjrzał jej się jeszcze uważnie, Kerstin była już zaangażowana w rozmowę, nie mógł pozwolić by wszyscy odeszli nim znajdzie się przed poszukiwaną terrorystką. Ruszył więc prosto do Justine, zadzierając brodę wyżej, przywołując na twarz pewny siebie wyraz, całkiem inny od tego przy pierwszym poznaniu.
— To dzieło wyszło spod twoich rąk, prawda?— spytał, spoglądając najpierw na Justine, a potem na Kerstin, której skinął głową niepewnie i nieznajomego dryblasa. — Mogę?— spytał, wracając spojrzenie do starszej blondynki i uniósł nieco mało imponujący wianek w jej kierunku.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
'Wianki (Weymouth)' :
Informację o tym, że nie jest entuzjastyczna (rzecz jasna sarkastyczną, w końcu wyszła z ust Just) też przyjęła tylko wzruszeniem ramion. Siostra mogła ją zaczepiać, mogłaby ją nawet szturchać jakby chciała, ale albo zachowa się wreszcie jak dorosły człowiek i zapyta wprost, spojrzy jej w oczy i zacznie tę rozmowę albo Kerstin jak jeszcze bardziej uparty i niedorosły człowiek będzie ostentacyjnie udawać, że wszystko jest w porządku.
W końcu to wychodziło im najlepiej, co? Udawanie. Justine się przekona, że też umiała grać w tę grę. I zobaczą wkrótce kto zmęczy się nią pierwszy.
Zresztą, fakt, że ze wszystkich mężczyzn jej własny wianek wyłowił ktoś kogo znała, a nie przypadkowy młody chłopiec, dość prędko zajął jej myśli czymś innym niż tylko melancholia i boczenie się.
- Nie bądź nieuprzejma - skarciła Just właściwie jeszcze zanim zdążyłaby palnąć coś nieuprzejmego, bo instynkt Tonksa podpowiadał jej, że starsza siostra nie wytrzyma długo bez zrobienia jej wstydu. Właściwie miała rację. - Miałam na myśli całusa w policzek! Tak wypada, ty... możesz przestać? - Zarumieniła się wściekle i na krótką chwilę schowała twarz za złotymi włosami, żeby spomiędzy kosmyków łypnąć na Just wrogo. Za kogo ona ją uważała? Za panienkę lekkich obyczajów? Może i dała się całować Thomasowi, ale to nie było na pierwszym spotkaniu i nie za wianek! Nie rozdawała całusów za przysługi, n i g d y. Ale widziała, że dziewczyny dają swoim bohaterom takie właśnie subtelne nagrody i uznała to za nawet urocze. Poza tym ona i Argus... znali się od dawna! Nic między nimi nie było nigdy, po prostu się lubili, bo Argus był miły i pracowity i miał najpiękniejsze włosy jakie widziała dotąd u kogoś tej płci. No i miał wspaniałą kocicę.
Nie spodobało jej się jak Just pokazywała na Argusa palcem, ale nie podobało jej się też to co Argus mówił do Just. Czy oni oboje nie mogliby... po prostu przestać!
Schwyciła wyciągniętą dłoń i pozwoliła podciągnąć się na nogi. Zrobiła to z godnością, otrzepując przy tym starannie spódnicę z pozostałości piasku.
- Po pierwsze nie mów do mojej siostry, że jest wyszczekana. Jest, ale to nie znaczy, że tobie wolno tak mówić. A po drugie... - Tym razem odwróciła się do Just, podpierając się dłońmi na biodrach. - ...to Argus ma rację i mogę zdecydować sama. I moja decyzja jest taka, że idę z Argusem - Może miała już trochę dość tej ciągłej fałszywej wesołości Justine, jej niechęci do tego, by zagrać w otwarte karty w jakiejkolwiek sprawie, która do bólu dręczyła również Kerstin. Może chciała jej trochę zagrać na nosie i może było w tym coś wyzwalającego, gdy przez chwilę to ona robiła wszystko na opak. - Poczekaj. - Musiała się wspiąć mocno na palce i złapać Argusa za ramiona, żeby móc krótko, ale wyzywająco cmoknąć go w policzek. Potem wsunęła sobie wianek na głowę, a dłoń włożyła pod ramię Argusa. - Chodź, weźmiemy sobie piwo. - Zasugerowała, rumieniąc się aż od tego jaka jest młoda i rozrywkowa. Potem posłała Just uśmiech, który prawie byłby lustrzanym odbiciem jej własnych (tych złośliwych). - O zobacz, ktoś wyłowił twój wianek. Powinnaś się trochę zabawić, kochanie. Tylko nie spóźnij się na ślub - Nie doprecyzowała czyj, nawet nie zauważyła, że tym, kto do nich dołączył, był James od Tomka.
Rumieniec na policzkach Kerstin stał się już bowiem tak wściekle gorący, że miała wrażenie, że zostanie jej do końca życia.
-Myślisz, że ktoś zauważy jeśli ją zgarniemy? - zażartował. Ceremonialne misy krążyły na brzegu z rąk do rąk, ale choć na chwilę zostali sami, to za chwilę przekażą napój innemu chętnemu. Nie chciał jej zawłaszczyć, nie tak naprawdę, choć napój pomógłby odsunąć myśli od nadchodzącej wieczorem ceremonii - ale piwo otępiało zmysły, a on musiał być w formie w środku nocy. Na razie od rytuału chabrowego dzieliło go jeszcze wiele godzin (zdąży wrócić do domu i się przebrać - choć mógłby przebrać się w namiocie, ale Kerrie nie uznała tego za dobry pomysł) a męskie towarzystwo pomagało odciągnąć myśli od narastającej tremy.
Żartował dzisiaj dużo i mówił sporo - może z powodu tremy, może język sam rozwiązywał mu się przy Billy'm, a może postawił sobie za cel honoru, by przyjaciel bawił się dziś dobrze i nie miał czasu pomyśleć. Nie mógł wiedzieć i nie chciał pytać o to, czy ich doświadczenia są podobne, ale pamiętał własne pierwsze, samotne wyjście na mecz Quidditcha po powrocie z Norwegii i rekonwalescencji. Coś, co zawsze sprawiało mu radość, nagle okazało się niezręczne i krępujące - i choć każdy w tłumie patrzył na boisko, a nie na niego, to i tak czuł się wtedy jakby miał swoje przejścia wypisane na twarzy.
Billy dosłownie miał je wypisane na twarzy, choć ani razu nie zamienili - i nie zamienią, bo Mike nie poruszyłby tematu nawet po wypiciu całej misy piwa z miodem - o tym ani słowa.
-Jak było wczoraj na rytuale oczyszczenia? - musiał odespać pełnię, choć teraz dręczyła go niewygodna myśl, że może powinien się oczyścić przed ślubem. (To z powodu tej niezręczności spytał o rytuał dopiero teraz, wcześniej omówiwszy z Billy'm wszystkie zawody sportowe na Festiwalu i to, która z Harpii z Holyhead grała najlepiej w sezonie 1955-1956
Oddali misę dalej, spacerując wzdłuż brzegu.
-Są Hannah i Amelia. - dojrzał z daleka, choć Billy pewnie zobaczył je pierwszy. Uśmiechnął się mimowolnie - Hannah z dzieckiem obok siebie i z dzieckiem pod sercem, szczęśliwa, zdawała się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w swoim sklepie miotlarskim (a wiedział, że kochała ten sklep). -Możemy usiąść, zanim nas zauważą. - najchętniej pomachałby Hannah od razu, ale nie chciał psuć jej ewentualnej niespodzianki, a Billy'emu zamiarów. -Stąd będzie dobry widok na ich wianki. - i na resztę brzegu, bo odkąd tu dotarli, rozglądał się uporczywie i nieco nerwowo. Umówili się w ten sposób, który był umówieniem, ale nie do końca - zażartował, że mógłby wyłowić jej wianek jeszcze przed ślubem, ona figlarnie się uśmiechnęła, potem powiedział coś o porze dnia, potem zapadło milczenie. Czy przyjdzie? I gdzie ona była?
Wybiegał myślami w niedaleką przyszłość, w której wyłowią z Billy'm wianki swoich kobiet i przedstawią je sobie nawzajem. Od jakiegoś czasu chciał je ze sobą poznać, tak jak poznaje się ze sobą ważne dla siebie osoby: Hannah wytknęła mu, że stara miłość nie rdzewieje jeszcze zanim samemu to zrozumiał, a poza tym założył, że dziewczyny by się polubiły.
Rozejrzał się jeszcze raz, bo był zadaniowy i na razie czekało na niego pilniejsze zadanie: dostrzeżenia samej Addy (jeśli przyjdzie, ale przyjdzie, przecież obiecała mu to uśmiechem!) i uprzedzenia kogokolwiek w wyścigu o jej wianek. Nadal bywał o nią bardzo zazdrosny.
-Zazdroszczę ci. - wyznał Billy'emu, ośmielony piwem. -Jest już twoją żoną i nie musisz się bać, że ktoś inny wyłowi jej wianek, bo pewnie rzuci go tak, żebyś miał blisko - a poza tym no, ludzie szanują małżeństwa, ale nikt nie wie, że Adda jest zaręczona... - rozgadał się, bo samemu pilnował aby nawet nie przytulić płaczącej Hann w nieodpowiedni sposób i w jego światopoglądzie nie mieściło się, że ktokolwiek może wysyłać na przykład nieodpowiednie listy do zamężnych kobiet.
(Wygodnie zapomniał, że miał romans z mężatką, bo to co innego).
Rozglądał się dalej, wypatrując blondynki, ale zmrużył oczy - widząc dwie inne blondynki. Przed Justine stał jakiś młody chłopak (na szczęście widział siostrę przodem, a jego tyłem, nie rozpoznając w nim brata chłopca, który złamał Kerrie serce), a Kerrie... odchodziła gdzieś z jakimś blondynem?!
Uniósł brwi, najpierw próbując złowić spojrzenie Just, ale chyba był za daleko - a potem spoglądając na Billy'ego.
-Myślisz, że powinienem... nie wiem, udawać, że ich nie widzę? - mruknął niepewnie, jak jeden starszy brat do innego starszego brata. Wiedział, że siostry bawią się na Festiwalu, ale nie wiedział, że tutaj - czy powinien mieć na nie oko? Czy może przyszły tutaj w dzień jego ślubu, żeby wybawić się same i powinien to uszanować? Chciał, po ludzku, odpocząć i spędzić czas z Billy'm, Hannah i Amelią i Addą (gdzie - jest - Adda), ale trudno było wyłączyć instynkt (nad)opiekuńczy względem Kerrie. Przynajmniej wiedział, że Just potrafi być bardziej
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nachylił się, żeby upić łyk piwa przemieszanego z miodem, i dlatego nie odpowiedział Michaelowi od razu, wracając myślami do rytuału dopiero, kiedy przekazał naczynie młodemu, jasnowłosemu chłopakowi, u którego boku szła zarumieniona dziewczyna z kwietną koroną na głowie; młodzieniec miał bose stopy i spodnie podwinięte do kolan, a wilgotne plamy na materiale zdradzały, że już zaliczył swoją podróż po wianek wybranki. – Było w p-p-porządku – powiedział po namyśle, nie do końca wiedząc, jakimi słowami opisać wieczorne wydarzenie. Nie był przesądny i rzadko kiedy pokładał wiarę w ukrytą moc amuletów (nie licząc tych wykonanych przez czarodziejów, którzy – w przeciwieństwie do niego – wiedzieli, co robią), ale musiał przyznać, że wczoraj nawet jemu trudno było nie dostrzec wiszącej w powietrzu magii. A może odpowiedzialna była za to bliskość Hannah. – Robiliśmy talizmany, które mogliśmy p-p-później podarować, komu chcieliśmy – a potem mieliśmy oczyścić się w morskiej wodzie. Szkoda, że was nie było – dodał szczerze. Wiedział, że Tonks dochodził do siebie po pełni, zresztą – dzisiaj też wyglądał na porządnie zmęczonego i chyba trochę nerwowego; Billy’emu nie umknęło, że mówił znacznie więcej niż zwykle. – Coś musiało być w tym m-m-miodzie, bo chyba nigdy wcześniej się tak nie wyspałem – zauważył. Była to prawda, ostatniej nocy po raz pierwszy od przeklętego spotkania z Rosierem pozwolił sobie na spokojny sen – i być może dlatego czuł się wyjątkowo spokojny również dzisiaj, łatwiej niż zwykle ignorując zatrzymujące się na nim spojrzenia, a na niektóre nawet odpowiadając uśmiechem.
Znajome sylwetki Hannah i Amelii dostrzegł niemal w tym samym momencie, w którym wspomniał o nich Mike; uśmiechnął się odruchowo, bezwiednie, przez chwilę po prostu im się przyglądając, bo coś w tym obrazku – w uśmiechach malujących się na ich twarzach, w drobnej rączce zaciśniętej na dłoni Hannah – sprawiło, że jego klatka piersiowa zaczęła wypełniać się przyjemnym ciepłem, a za gardło chwyciła niewidzialna ręka. Zagapił się, obserwując, jak jego żona wskazuje palcem na kępkę barwnych kwiatów, a chociaż z tej odległości nie był w stanie wyczytać słów z jej poruszających się warg, to i tak spróbował – przez co kompletnie nie usłyszał, co powiedział do niego Tonks. – Co? – zapytał nieprzytomnie, odrywając wreszcie wzrok od rozwiewanych wiejącym od morza wiatrem włosów Hannah, orientując się, że Mike chyba czekał na jego odpowiedź. A może nie? – A, d-d-dobra – mruknął, nie mając bladego pojęcia, na co właściwie się zgodził, ale mając nadzieję, że jego odpowiedź miała chociaż odrobinę sensu. – Siadamy tutaj? – zapytał, zauważając, że auror się zatrzymał – nie mając pojęcia, że dokładnie to zaproponował parę sekund wcześniej. – Jak się będziesz tak rozglądał, to sobie szyję uk-k-kręcisz – wytknął mu żartem, gdy znów obrócił się dookoła, w oczywisty sposób szukając kogoś w tłumie pojawiających się ciągle na plaży dziewcząt. Opadł na pochyły fragment wybrzeża, starając się znaleźć sobie wygodne miejsce na drobnych kamieniach; odchylił się do tyłu, opierając ciężar ciała na dłoniach. Gdy Tonks wspomniał, że mu zazdrościł, zerknął na niego pytająco, unosząc brew. Lejący się z nieba żar, dobrze przespana noc i szumiące w uszach piwo sprawiały, że czuł się przyjemnie rozluźniony. – Nie wszyscy – burknął. Myśli dogoniły słowa z opóźnieniem, wyprostował się, spoglądając nagle na Mike’a przytomniej. – Nie pytaj – zaznaczył. Obiecał, że więcej nie będzie do tego wracał. – Jak ktoś sp-p-próbuje cię uprzedzić, to mogę podstawić mu nogę – zaoferował lojalnie, choć osobiście sądził, że Tonks nie miał powodu do niepokoju. Wątpił, by któryś z rozglądających się tęsknie młodzieńców ośmielił się stanąć z nim w szranki. – Albo dyskretnie rzucić na niego obscuro, całkiem nieźle mi idą zaklęcia niewerb-b-balne – dodał.
W przeciwieństwie do Michaela, nie rozglądał się zbytnio po plaży, bo jego spojrzenie raz po raz uciekało tylko w jednym, wyznaczonym już kierunku – nie zauważył więc Justine i Kerstin dopóki auror nie zwrócił na nie uwagi. – Hm? – mruknął, podążając wzrokiem w stronę, w którą spoglądał. Na widok Filcha jego brwi ściągnęły się w nieprzyjemnym grymasie, najchętniej porządnie by na niego nagadał – ale nie chciał niepotrzebnie zdenerwować Michaela, który już i tak widocznie stresował się nieobecnością Addy. – To Argus Filch, m-m-mieszka w Dolinie Godryka. Nie znasz go? – zapytał, zerkając na niego przelotnie. – Opiekuje się córeczką mojej p-p-przyjaciółki – dodał niechętnie. Osobiście uważał, że mała powinna trafić pod opiekę kogoś bardziej odpowiedzialnego, co chyba było słychać w jego głosie. – Nie lubię gościa – zawyrokował. – Ale jest raczej nieg-g-groźny. A w razie czego Just na pewno będzie mieć na Kerrie oko – dodał. Mogło mu się wydawać, ale miał wrażenie, że starsza z sióstr już teraz spoglądała na blondyna wzrokiem polującego jastrzębia.
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
Adda uznała, że też rozmawiałaby o wiankach, gdyby tylko miała z kim. Niestety, jej dzisiejsza towarzyszka w postaci Maeve gdzieś zniknęła i przepadła, a de Verley zaczęła powoli dochodzić do wniosku, że to sprawka Foxa. Porwał ją gdzieś, nic nie powiedział i proszę bardzo ― masz babo placek ― ani się obejrzała, a została sama. Absencja ulubionej przyjaciółki nie była jednak powodem do czarnej rozpaczy i nieśmiałego chowania się gdzieś z boku ― wręcz przeciwnie. Adda, ledwie trzy sekundy później, miała już całkiem nowy plan, a do jego realizacji właśnie namierzała nowego kandydata.
Niesiony przez nią koszyk zakołysał się nieco mocniej i zaciążył, a ze środka uleciało miauknięcie pełne pretensji. Przezornie nie podniosła wiklinowej klapki, tylko poklepała spód kosza. Trochę gryzło ją sumienie, że wykorzystała swoją animagiczną formę, by namówić pewną czarną kotkę do wejścia do koszyka (obiecując jej przy tym wycieczkę do krainy dorszy), ale to przecież tylko na chwilę, na moment…
Wprawnie wmieszała się w gęsty tłum, zwinnym półobrotem ominęła nieco podpitego mężczyznę w mokrych spodniach i z rozbitym nosem, uśmiechnęła się czarująco do dwóch chłopaczków przy wielkim głazie, wyminęła jeszcze jakąś starszą czarownicę narzekającą na dzisiejszą młodzież i stanęła przed upatrzoną wcześniej ofiarą.
― Tony ― przywitała się tonem niskim i aksamitnym, brzmiącym bardziej jak koci pomruk.
Drugi Demimoz pokręcił głową z niedowierzaniem, ale sympatyczny wyraz twarzy psuł efekt. Dobrze było go widzieć na nogach, zwłaszcza po tym, jak uzdrowiciele postawili na nim krzyżyk.
― Adda ― wyjął papierosa z ust, odwrócił na chwilę głowę, by nie raczyć jej dymem ― będziesz nabierać jakiegoś nieszczęśnika na wianek?
― Och, w rzeczy samej ― podłapała zaraz z wyraźnym entuzjazmem ― ale zanim złapię swojego nieszczęśnika, to musisz mi w czymś pomóc.
― Muszę?...
― Aha. ― Zatrzepotała niewinnie rzęsami. ― Musisz. Byłoby mi bardzo niezręcznie wypominać fakt, że jesteś mi dłużny przysługę, więc tego nie zrobię, a ty w zamian weźmiesz ten koszyk i… ― urwała, uskakując za czarodzieja, kiedy tłum z lekka przerzedł. Nie chciała, żeby Michael dostrzegł ją za wcześnie, a wiedziała, że będzie z tym ciężko. Na pewno jej szukał i wyglądał, choć może zmyli go inna sukienka ― specjalnie przebrała się po ich ostatnim spotkaniu, specjalnie wybrała taką, której jeszcze nie miał okazji oglądać. Błękitną, zwiewną, z odkrytymi ramionami.
Tony tylko patrzył na nią w milczeniu, wyraźnie rozbawiony.
― Co w nim jest w ogóle?
― Nie otwieraj! ― Błyskawicznie strzeliła go po dłoni, a ze środka znowu wydobyło się żałosne miauknięcie.
― Na Merlina, po co ci kot na plaży?
― Zobaczysz. Patrz w stronę brzegu ― instruowała go konspiracyjnym szeptem, wciąż schowana za jego plecami. ― Widzisz?
― Kogo? Kota?
Dźgnęła go palcem pod żebro, Tony parsknął.
― Mam zanieść ten koszyk Tonksowi? ― spytał w końcu, domyślając się o co jej chodzi.
― Aha.
― Coś mu przekazać?
― Nie. Nawet nie mów, że mnie widziałeś. Najlepiej to… najlepiej to daj mu koszyk i się ulotnij. I to tak, żeby się nie zorientował, że coś knuję.
Tony cmoknął i zważył koszyk w dłoni.
― Zobaczymy co da się zrobić ― odparł, ruszając między ludzi. Adda błyskawicznie czmychnęła w grupkę rozchichotanych dziewcząt, stamtąd przepłynęła wgłąb plaży, byle dalej od brzegu, poza zasięg aurorskiego spojrzenia. Dobrze, że wiało od morza, przynajmniej nie będzie mógł polegać na nosie…
Po niecałej minucie nerwowego pląsania bez sensu znów się zbliżyła. Ostrożnie ― dbając o to, by ściana ludzi pomiędzy nią, a brzegiem zawsze była dość liczna ― z uwagą, jakby podchodziła jakiś wyjątkowo wrażliwy cel, a nie swojego już-prawie męża. Kiedy poczuła się bezpiecznie ― uniosła się na palcach, szybko wyjrzała zza ramienia jakiegoś starszego czarodzieja w eleganckim kapeluszu.
Tony właśnie odstawił koszyk przy Michaelu i Billy'm ― widziała, jak coś im powiedział ― ale minęła ledwie chwila (może dwie) i odszedł.
|Michael, jeśli zdecydujesz się podjąć akcję z kicią i uchylić pokrywkę, rzuć sobie kostką na kota w
k1 ― kicia jest bardzo zdenerwowana tym całym ambarasem i wita Cię fuknięciem. Przy próbie interakcji drapie Cię w rękę i ucieka gdzieś w tłum, ale zanim zdążysz ruszyć się z miejsca ― wiatr zmienia swój kierunek, a znajomy zapach frezji i gruszek zdradza mój plan. Wiesz, że jestem blisko, gdzieś w tłumie, gdzieś bardziej na lewo, jeszcze trochę… tak, własnie tam, gdzie spojrzałeś;
k2 ― kicia po chwili pełnej ostrożnej nieufności wychodzi z koszyka, a z wnętrza wypada fiolka ze zrolowaną wiadomością: “pogłaszcz mnie”. Niestety, nie masz jak tego zrobić, bo czarnej kotce o wiele bardziej spodobał się Billy;
k3 ― kicia wychodzi z koszyka pewnie i bardzo głośno obwieszcza swoje niezadowolenie, ale po paru miłych słowach daje się pogłaskać. Po chwili pieszczot dostrzegasz na jej szyi cienką obróżkę, a za nią zwinięty rulonik papieru. “Obejrzyj się” ― czytasz w wiadomości i jeśli faktycznie się obejrzałeś, to stoję nieopodal, bardzo zadowolona ze swojej kociej intrygi i z tego, że Cię widzę.
i jak kot muszę umrzeć
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset