Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Bose stopy wędrowały po łąkach, aż wreszcie dotknęły piaski i poznały kanciasty ból wilgotnych kamieni przy brzegu. To tu rok temu jako panna ostatni raz złożyłam swój wianek, to tu rozpłakałam się między kochanymi i przyjacielskimi oczami, czując zazdrość, czując, jak coś, co tak ukochałam, wymyka mi się z rąk. Gdy zaś teraz wędrowałam dalej ślizgałam się po kamienistej plaży, kołysałam nierówno, hipnotycznie, niebezpiecznie, a w oczach mienił się szklisty smutek. Jego też prędko ścierałam rąbkiem sukienki spod oczu, upatrując w ognistym horyzoncie zachodzącego słońca nową nadzieję, nową pogodę ducha, której teraz potrzebowałam bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Drżałam, myśląc za wiele, rozpamiętując za głęboko. Zupełnie jakbym znalazła się w samym środku tornada. Kąsały mnie własne emocje, a wtedy przychodził Steffen.
Przychodził i koił rany drobnymi czułościami, delikatnymi niczym dotyk kwiecistych płatków. Spoglądał z oddaniem i troską, nie opuszczał mnie, odkąd tylko nasze drogi znów się skrzyżowały. Nawet teraz podążał obok, strzegł i towarzyszył ognisku, które choć teraz dogasało, już wkrótce zamierzało wysokim płomieniem polizać zaczerwienione od błysków komety chmury. Byłam mu wdzięczna. Niepokój nie ustępował, choć ciepłe otoczenie grzało mnie w najmilszy sposób. Dłoń obtoczona białym, lekkim materiałem wyciągała się do jego ramienia, a zaraz za nią potrzebujące i wciąż zakochane spojrzenie. Niewiele mogłam jeszcze mówić, leśny zryw z doliny kosztował mnie zbyt wiele. Po wzburzonym morzu iskier nadchodził spokój, senność i stopniowe składanie rozespanej siebie w całość. Chciałam zaczerpnąć słodkiego, wonnego Dorset, chciałam popatrzeć na twarze rozpogodzonych ludzi, którzy choć przez chwile nie musieli myśleć o krwawym plonie wojny. Chciałam zmoczyć stopy w chłodnej fali i oddać wodzie mój pierwszy wianek żony. Przeznaczony dla jedynego męża. Nie na wszystko byłam gotowa, ale woda mogła zgasić trujący żar, a gdy obeschnie ciało, z ognia wytrąci się nowa dusza. Świeża, lżejsza, silniejsza. Tak bardzo marzyłam, by i mnie to spotkało. Ostrożnie ułożyłam kolorowy wianek na powierzchni wody. Goździki, frezje, hiacynty i kochane peonie. Barwny pierścień popłynął, a ja uniosłam głowę i popatrzyłam na Steffena. Tylko jemu przeznaczony był mój wianek. Teraz i zawsze.
'Wianki (Weymouth)' :
Prima nie znała go od tej strony. Tamten pochmurny nastolatek zdążył w Mungu trochę dorosnąć, a stawka na kursie była zdecydowanie większa niż humor prefekta lub jakieś głupie punkty. Chodziło o całą jego przyszłość i dzięki tej świadomości złagodniał, budując tą przyszłość na wsparciu od mentorów i na wyuczonej empatii wobec pacjentów. Dzięki tej empatii zrozumiał wpół słowa coś, czego nie zrozumiałby w Hogwarcie - że po raz kolejny odbija się od ściany i że każde z nich zaraz zacznie powtarzać uparcie to samo. Nie doczeka się przeprosin, nawet jeśli wytknie jej brak logiki, bo w jej słowach nie było żadnej logiki.
-...w takim razie dobrze, że ja go wyłowiłem. To miejsce publiczne, każdy mógł go wyłowić. - mruknął, jak na siebie pojednawczo, łaskawie kończąc ten temat.
Pozbywszy się natrętnej myśli o wianku - i samego wianka, któremu pozwolił opaść na ziemię między ich stopami, w bezpiecznej odległości od fal (najwyraźniej uschnie tutaj, z dala od morza i z dala od śmiałków mogących pomylić go z miętą) - zdołał dopuścić do siebie inne emocje (trochę radości, trochę ulgi, cień zakłopotania) i przyjrzeć się Primie uważniej, choć mniej uważnie niż komukolwiek w gabinecie. Nie odrywając od niej spojrzenia, zapomniał o kilku kolejnych mrugnięciach, bo zbierał się na odpowiedniejsze, grzeczniejsze słowa:
-Mimo niecodziennych okoliczności... - przepraszam, że tak się czepiłem tego wianka i przepraszam, że przeszkodziłem w jego wyłowieniu, nie potrafił zwerbalizować tych słów wprost, choć zaczął się domyślać, że może chciała puścić ten wianek dla Grega (ale czy na pewno? Dlaczego wybrałaby pokrzywy? On chętnie uplótłby dla Beatrice wianek z pokrzyw - Merlinie, dlaczego nigdy na to nie wpadł? - ale Prima i Greg nie byli nim i Beą) i że przerwał jej coś ważnego. -...cieszę się, że cię widzę. - te słowa były szczere. Uzupełnił nimi grzecznościową formułkę o tym, że cieszy się, że wszystko jest w porządku. Cieszył się też, że wiedział. Że ją widział, żywą, całą i...
...zdrową?
Zrozumiał, że Prima nadal słucha go jak przez mgłę i że między nimi nadal znajduje się jakaś niewidzialna ściana, o sekundę za późno. Gdzieś pomiędzy swoim zaproszeniem do tańca i tym, jak uniknęła jego spojrzenia i jego dłoni i w ogóle jego, schylając się ku ziemi. Zanim zdążył cofnąć rękę, znalazł się w niej kamień - zaskakująco ciężki, równie ciężki jak świadomość, że nawet podchodząca do wszystkich serdecznie nauczycielka nie ofiaruje kalece grzecznościowego tańca. Ale równocześnie - bo
Społeczna niezręczność to jedno, kamień to co innego.
-Ja... - zajęte ręce, obie, obie, obie, głuche echo jej słów przypominało mu o lasce, do której nawiązała raz jeszcze. Nie pamiętał, by na kursie kiedykolwiek nawet na nią spoglądała; tymczasem w pięciominutowej rozmowie zdołała mu o niej przypomnieć już dwa razy. Jak dzieci w szkole. Nie, jak pacjenci. Uczepił się tych myśli, bo pacjentów nigdy nie zdołał znielubić. -...faktycznie, trzymam kamień. - przytaknął cicho, mając nadzieję, że bawiące się na brzegu dzieci zaabsorbowały matki na tyle, by żadna nie zwróciła nadmiernej uwagi na tą scenę. -Czy to ważny kamień? - zapytał łagodnym tonem, którego używał tylko w gabinecie i spojrzał na Primę ze szczerą ciekawością, bez śladu oceny. -Jeśli tak, to znalazłaś go pierwsza. Może powinnaś go mieć. - trzymał go na otwartej dłoni tak, by mogła po niego sięgnąć bez dotyku. Rzadko dotykał pacjentów, o ile nie chciał przetestować pewnej hipotezy. Przez moment korciło go, by zaoferować Primie taniec bez udziału rąk, z kamieniem, ale taka propozycja wymagałaby sprawnych nóg, a poza tym postanowił miłosiernie przetestować inną hipotezę.
-Nadal warzysz mikstury, prawda? - nie powinien jej sugerować odpowiedzi, ale bezczelnie to zrobił. Nadal jesteś Primą, którą znałem - prawda, czy nieprawda?
Tamta odprężała się i zapalała się naprawdę tylko wtedy, gdy rozmawiali o alchemii. Samemu będąc nieśmiałym, doskonale rozumiał ten stan, czując się podobnie gdy mógł komuś opowiedzieć o magipsychiatrii. Dodał chytrze, z założenia sympatycznie i zachęcająco: -Czasami moi pacjenci potrzebują tych najtrudniejszych. - lub po prostu trudnych, jak specyfik aborcyjny, o który prosił Primę już trzy razy (tylko raz naprawdę zamówiła go pacjentka, ale dwukrotnie nie powiedział, że to on jest zamawiającym, a nie pośrednikiem) i w kwestii którego nie miał zaufania do swoich własnych umiejętności.
Hidin' all of our sins from the daylight
Marzył o tych wiankach od zeszłego roku, gdy w Oazie pomylił jej wianek z innym - a potem czerwcowa noc brutalnie przerwała jego marzenia i uznał, że żadnych wianków już nie będzie, nigdy. Był jednak młody i wianki były. Kwiaty, przyjaciele, zakłady, alkohol, pokuty, inne dziewczęta - ale na żadną nie patrzył jak na nią. Tą jedyną. Zgubioną i odzyskaną. Wciąż zerkał na nią z niedowierzaniem, jakby bał się, że mrugnie i ucieknie i to wszystko okaże się okrutną fatamorganą - ale od trzech dni była przy nim, ciepła, żywa.
Trwał Festiwal Miłości i młodości, a choć obydwoje byli młodzi to niekoniecznie się tacy czuli. Widział, jak Bella czasem ociera łzy kątem oka i wiedział już, że nie powinien udawać, że nie widzi, jak przed miesiącami. Nie pytał jednak, czy to żal czy wzruszenie, bo jedyna Bella była zdolna nauczyć go milczenia.
Gwar i tłum Festiwalu wydawały się nieco obce w porównaniu z ciszą i spokojem ich domu, odzyskana prywatność kusiła, ale jak mogli nie przyjść na Święto Miłości? Chciał podziękować Matce za rytuał oczyszczenia, po którym powróciła do niego Bella. Obracał w dłoni amulet od Marcela, który przyniósł mu szczęście. Chciał poznać Bellę z przyjaciółmi, tak jak nie zdążył w zimie, tak naprawdę, ale widząc jej zamyśloną twarz i pamiętając ich listy obawiał się, że to nie jest dobry czas. Odpędził te myśli. Był przy niej, trzymał ją za rękę, byli razem. Wszystko będzie dobrze. Przeznaczenie już dwukrotnie podarowało mu Bellę gdy myślał, że stracił ją bezpowrotnie, nie powinien się przecież bać.
Gdy plotła wianek, udał się na chwilę na stragany, dając jej chwilę prywatności - a potem przybiegł na plażę, gotów wyłowić jej wieniec. Tak, jak sobie wymarzył i tak jak powinien. Marzenia się spełniały.
Osuszył nieco mokre kwiaty, przystroił nimi jej głowę.
-Mam jeszcze prezent. Patrz, są takie same. - pokazał muszlę na swojej szyi i zawiesił podobną (zupełnie nie taką samą, ale potrafił sobie wmówić wiele rzeczy) na szyi Belli. -Bliźniacze, na nowy początek. Chodź, pokażę ci resztę Festiwalu. Tak się cieszę, że na niego zdążyłaś!
/zt Bella & Steff (łowię wianek Belli!)
przekazuję Belli muszlę wieżycznika
little spy
Pojawienie się grupki chłopców na brzegu sprawiło, że niosący się ponad wodą śpiew - już wcześniej ledwie słyszalny, mieszający się z szumem fal - utonął zupełnie w bojowych okrzykach i chlupocie rozpryskującej się na boki wody. Jej chłód przyjemnie otrzeźwiał, wyciągając z ciał część wypitego alkoholu, a rzucone przez dziewczęta wianki zdawały się wirować magicznie dookoła własnej osi, przyciągając wzrok i zachęcając do wodnego wyścigu.
Na plaży, gdzie stały dziewczęta, znów zerwał się ciepły wiatr, tym razem jednak - co mogło wydać się nietypowe - dmuchnął od brzegu w stronę morza, niosąc ze sobą celtycką muzykę znad ognisk, śmiech i słodką woń kwiatów, a także luźne, unoszące się w powietrzu płatki, które tuż nad wodą zakręciły nagle, tworząc coś w rodzaju niewielkiego wiru - zanim opadły na wzburzoną powierzchnię fal, nie zwracając uwagi prawie nikogo. Kiedy dotknęły lśniącej w słońcu powierzchni, Neala poczuła, jak znów ciągnie ją w swoim kierunku wspomnienie - to samo, które przywiodło ją na plażę, nienależące do niej, a do kogoś innego. Na sekundę ponownie znalazła się nad zacienionym stawem, stojąc tuż przy jego gładkiej, ciemnej powierzchni; upleciony z igliwia wianek dotknął przeciwległego brzegu, jej serce zabiło mocno, a później - dostrzegła, jak łapie go czyjaś dłoń, a ją samą ogarnia radość, szczęście, niepewność. Uniesiony wzrok zatrzymał się na męskiej sylwetce, ale nim spojrzenie wychwyciłoby znajome (bądź obce) rysy, wizja rozmyła się - a Neala znów znajdowała się na plaży w Weymouth, czując jednocześnie, jak towarzysząca jej obecność ją opuszcza, podążając nad wodę wraz z wiatrem, biegnąc na spotkanie... Komu? Leandrowi? Tego nie mogła odgadnąć na pewno, ale kiedy kwietne płatki zawirowały nad wodą, przez moment wydało jej się, że dostrzega pośrodku nich dwie obracające się w tańcu postacie - dopóki barwne plamki nie opadły, pozostawiając ją z uczuciem nie smutku, ale jakiejś trudnej do opisania nostalgii.
James, rzucając się po wianek upleciony z iglastych gałązek i polnych kwiatów, nie od razu zauważył, że pomiędzy splotami zaplątały się łodyżki dryfującej wcześniej po falach lawendy; kilka kwiatów zaplątało mu się również w kieszeni, kiedy brnął przez morze, zmierzając w stronę upatrzonego wianka. Jej charakterystyczny zapach na moment podrażnił go w nos, a umysł nawiedziło odległe, i dziwnie tęskne wspomnienie ognia trzaskającego wysoko w górę, ku nocnemu niebu i znajomej, tańczącej po drugiej stronie płomieni, młodszej siostry. Trwało to ułamek sekundy, jeden szybki wdech - po czym rozmyło się w jasności dnia i niosących się nad wodą okrzykach.
Woń lawendy nie dotarła do Steffena, Marcela i Finna, ale chwytając w ręce wianki poczuli przyjemną lekkość, która dodała pewności siebie i wprawiła ich w doskonały nastrój lepiej, niż czynił to krążący w żyłach alkohol. Trudno było nie oprzeć się wrażeniu, że czegokolwiek się nie podejmą - zakończy się sukcesem.
Liddy nie dostrzegła już niczego podejrzanego w wizjerze aparatu, jeśli przez niego spojrzała, mogła zauważyć, że dziwna poświata zniknęła - ale na wywołanych fotografiach będzie mogła zauważyć unoszące się nad wodą smugi, kształtem przypominające dwie postacie: kobiety i mężczyzny. Będą na tyle niewyraźne, że nie da się jednoznacznie stwierdzić, czy nie są jedynie odbiciem słonecznego światła lub niedoskonałością wynikającą z fotografowania obiektów pozostających w ruchu.
Neala, w wątkach prowadzonych po dacie tego wątku nie musisz już wykonywać rzutów kością k6.
James, Marcel, Steffen, Finn - do końca fabularnego dnia towarzyszyć wam będzie niewyjaśnione szczęście - wszystkie wasze akcje oparte na losowości (nie umiejętnościach) zakończą się sukcesem. Ponadto, jeżeli dopełnicie tradycji i podarujecie wyłowiony wianek dziewczynie, a później zatańczycie z nią przy ognisku, zapewnicie sobie (oraz waszym wybrankom) przychylność duchów, które raz (i tylko raz) zjawią się, żeby ochronić was przed zagrożeniem. Jeżeli będziecie chcieli skorzystać z tej ochrony (w dowolnym momencie w przyszłości), zawołajcie mnie do wątku.
Powyższe nie dotyczy Eve, która opuściła wątek, Steffen może zaprosić do tańca dowolną inną postać.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, w razie pytań - zapraszam.
Nigdy nie brała czynnego udziału w obchodach Festiwalu Lata. Nie dlatego, że uważała kultywowane tu zwyczaje za absurdalne czy bezsensowne. Wręcz przeciwnie. Lubiła przyglądać się bawiącym się ludziom. Byli chętni oddać swoje życie w ręce losu. Sprawdzić dokąd ten postanowi ich zaprowadzić. W pewnym sensie nawet to podziwiała, bo choć chodziło jedynie o zabawę to prawdopodobnie wielu wszystkie te rytuały i ceremonie otworzyły oczy. Może pokrętnie nie czuła się gotowa na wcześniejsze zaangażowanie w ów proces? Może jej opory wynikały z obaw przed oddaniem życia w ręce losu? Dowiedzenia się na swój temat więcej niżeli pragnęła wiedzieć? Przez ostatnie lata los wielokrotnie mieszał się w jej plany, zmieniał podjęte decyzje i burzył mury. Oddanie mu się z własnej woli brzmiało jak masochizm. Nie wiedzieć jednak czemu postanowiła to zrobić. Przekroczyła granice własnych przekonań, zmusiła się do odsunięcia od siebie sceptycyzmu, który nadawał rytm jej codzienności. Co złego mogło się stać? To jedynie zabawa, święto słońca, urodzaju. Nie można przecież widzieć jedynie negatywów.
Idąc za tym nowym, wciąż jej obcym przekonaniem postanowiła zapleść swój wianek. Nie potrafiła tego robić. Zawsze miała dwie lewe ręce do tego typu rzeczy więc nawet, gdyby bardzo się starała to nie mogłaby zrobić tego lepiej. Ograniczenia miały całkowicie inne podłoże niżeli to psychiczne. Chcąc wykazać się swoim zaangażowaniem postanowiła faktycznie poświęcić chwile rozmyślaniom na temat własnych uczuć i to również okazało się być nienajlepszym rozwiązaniem. Patrzyła na przekrój swojego życia. Na te wszystkie momenty, w których jej serce zabiło mocniej dla kogoś i najczęściej zwyczajnie źle się to kończyło. Postanowiła zepchnąć na bok przeszłość choć ta w ostatnim czasie wracała do niej mocniej niż kiedykolwiek. Skupiła się na teraźniejszych uczuciach. Co mogła o nich powiedzieć? Wciąż tak niepewna tego co tkwiło w jej środku. Prowadziła walkę wewnętrzną, kłóciła się ze sobą nie wiedząc jaki finał ów starcia by ją zadowolił. Oczywiście, że nie chciała przez całe życie być sama, ale jednak… nie wiedziała również czy jest w stanie dzielić życie z KIMŚ. Ponoć w życiu wszystko dzieje się samo. Nie można zaplanować własnych emocji. Nie można być szczęśliwym na zawołanie, albo smutnym czy też złym. Nie można również na zawołanie kochać. Tak naprawdę nie była pewna czy w ogóle jest w stanie to ostatnie u siebie rozpoznać. A może nawet poczuć? Słyszała kiedyś, że najpierw trzeba zacząć od siebie. Pokochać siebie, zrozumieć siebie, dostrzec własne potrzeby, ale z tym również miała wielki problem. Może nawet większy niż z pleceniem tego pieprzonego wianka.
Los. To jemu przecież miała oddać swoje uczucia. Bez oczekiwań, bez planowania. Jeśli coś miało wydarzyć się w jej życiu, coś miało się zmienić, to i tak to się stanie. Bez jej udziału, bez jej rozmyślań. Była tego pewna niemalże w stu procentach, bo przecież zawsze wyglądało to właśnie w ten sposób. Wolała taki sposób. Wolała nie wiedzieć, aż będzie za późno. Nie chciała oczekiwać szczęścia, radości, miłości. Myślenie o uczuciach wymagało przyjrzenia się wszystkiemu co jej się przydarzyło, a przecież na to również nie była gotowa. Los. Niech los za nią zdecyduje. Niech los pokieruje jej działaniami. Bo tak jak zwykle od niego stroniła, to w momencie, gdy nie wiedziała zupełnie NIC, ten pokazywał jej odpowiedni kierunek.
Z uplecionym wiankiem ruszyła w stronę brzegu. Nie liczyła, że ten zostanie wyłowiony. Chyba nie liczyła? Może wolałaby, żeby odpłynął w siną dal, a może właśnie chciała poczuć, że komuś zależy? Cholernie niezdecydowana, zagubiona w tym co powinno być proste. Przeklinając siebie w myślach, swoją determinacje do zaangażowania się w Festiwal i wszystkie uczucia, o których pamiętać jej przyszło. Nachyliła się nad brzegiem i pozwoliła wiankowi dryfować na tafli wody. Na Merlina. Jaki on był ohydny. Na tę myśl uśmiechnęła się pod nosem. Faktycznie był.
'Wianki (Weymouth)' :
Two hands longing for each others warmth
Jak na czarodzieja, który został od urodzenia obdarzony darem trzeciego oka, wyjątkowo małym szacunkiem obdarzał los. Pochodził z rodziny, która wierzyła w to, że wszystko jest możliwe jeśli tylko naprawdę ofiarujesz temu serce, większość swoich młodych dorosłych lat spędził na podróżach i poznawaniu czarodziejskich rezerwatów fauny, ogrodów zoologicznych i naturalnych habitatów najdzikszych kreatur. Jedynym fatum, które prześladowało go przez te wszystkie przygody, jedynym działem życia, nad którym nie miał najmniejszej kontroli, zawsze były wizje. To one sprawiały, że czuł się bezradny i słaby, zdążył je znienawidzić, zdążył nauczyć się lęku, ale też pogardy do samego siebie zawsze wtedy, gdy zareagował zbyt późno lub wcale.
Zawsze każdemu powtarzał, że może zrobić ze swoim życiem co tylko zechce. Kiedy nie było wojny, przynajmniej, kiedy ziemia nie trzęsła się w posadach. A jednak, czy kiedy potem, wczesnym rankiem, nie przyznawał jak tchórz, że obrazów, które widzi w snach i tak nie da się zmienić, że nie ma sensu nawet próbować, że tylko zrani to jego i innych - czy nie zaprzeczał w ten sposób sam sobie? Niby sami decydowali o tym kim się staną, ale nie wtedy, gdy przychodziło do tych przeklętych wizji. Czy były one wyjątkiem, czy tylko potwierdzały regułę?
Nic dziwnego, że dotąd los, ta moc odbierająca sprawczość, kojarzyła mu się wyłącznie źle. Ostatni rok udowodnił mu jednak, że nigdy nie jest się zbyt starym na zmianę zdania. Spotkanie Lucy w lesie mogło być po prostu szczęśliwym przypadkiem, ale wszystko co nastąpiło potem, ich odbudowująca się więź, ich nowe zaufanie - nie czuł wcale jakby miał nad tym kontrolę. Nad swoimi uczuciami, nad pragnieniem, by nigdy więcej jej nie opuszczać. Może to naprawdę był los.
Z tą świadomością mógł się tylko uśmiechnąć, zbierając swój koc z piasku i mając pełen zamiar oddalić się już z festiwalu - pół dnia spędził próbując znaleźć Celine, drugą odnawiając stare znajomości z przyjaciółmi, którzy dziś musieli się ukrywać; którzy jeszcze żyli. Kupił prezenty na jarmarku, dał sobie czas na wypicie piwa i podziwianie morza oraz ogólnego pokazu miłości i brawury, jakimi dawali popis młodsi od niego mężczyźni. Większość z nich była właściwie nastolatkami. Nawet nie próbował do nich dołączać.
Nie było tam zresztą żadnego wianka, na którym by mu zależało.
A jednak - los tak chciał - otrzepał już spodnie z piasku i zobaczył przy wodzie, na tle słonecznych promieni, złotowłosą sylwetkę, której nie byłby w stanie pomylić z nikim innym. Jakim cudem się dziś nie minęli? I jak długo już tutaj była?
Pokręcił głową, a potem zaśmiał się pod nosem. Może nie powinien, może wyjdzie na jakiegoś... nachalnego. Ale kim był, by odmawiać tak rażąco oczywistej okazji?
Przerzucił koszulę przez głowę i odczekał chwilę aż upatrzony wianek - krzywy i rozpadający się, ale dla niego wyjątkowy - oddali się nieco, żeby to naprawdę było wyzwanie. Żeby miał coś do zaoferowania.
Potem, kiedy Lucy oddaliła się już od linii brzegu, przebiegł truchtem te kilkanaście stóp, wskakując do wody i nurkując za swoją zgubą. Kiedy wyszedł na piasek, ociekający wodą i drżący z zimna, miał w dłoniach zaledwie smętny zlepek kwiatów. Niemniej jednak i tak podszedł z nim do Lucy i - przynajmniej spróbował - wplątać jej ten twór w złote włosy.
- Uwierz mi, wcale nie koczowałem tu pięć dni w namiocie, czekając z lornetką aż się pojawisz. Wcale a wcale. Słowo honoru. Zapytaj w Peak District, byłem w pracy - Uśmiechnął się czarująco, obnażając zęby, a potem nachylił, żeby szepnąć. - Trzecie oko pokazało mi, że tu będziesz. - Nie była to prawda, ale brzmiało jak wyjaśnienie równie dobre co każde inne.
Jak los.
Łapię wianek Lucy.
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
'Wianki (Weymouth)' :
… byłam znów tu gdzie byłam cały czas. Moje oczy rozwarły się. Nie widziałam niczego wokół. Znajomych chłopaków, którzy szli do nas też nie. Bo czułam, czułam to tak wyraźnie, jak tylko mogłam. Realnie, całkowicie i na pewno. Wargi rozchyliły się i zadrżały. Wirujące płatki nad wodą zdawały się podpowiadać jedno. A moje wnętrze wypełniła nostalgia. Choć nie wiedziałam dokładnie dlaczego. Nie potrafiłam zapanować nad pojedynczymi łzami, które uciekły mi z oczu, choć wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Kiedy brałam drżący oddech w pierś.
W końcu go znalazłaś, niespodziewana towarzyszko. - pomyślałam do niej, choć chyba nie została już ze mną. Może jednak wtedy poszła ze mną. Zabrałam ją ze sobą, jak obiecałam. Choć wcale ostatnio nie było mi lekko. Ale, jeśli naprawdę Brenyn odnalazła Leandra, czy nie była warto? Kochała go, tego jednego byłam pewna na pewno.
Nie zwróciłam z początku uwagi na Jamesa, właściwie na nikogo nie zwróciłam, nadal wpatrując się w taflę wody. Czując dziwnego rodzaju spokój i szczęście - choć nie moje - nostalgię i w ogóle dużo czułam jednocześnie.
- C-co. Znaczy słucham. - wyrwałam się nagle z tego zastoju, gdy gwar obok mnie narastał. Mrugnęłam raz, potem drugi, potem trzeci. Rozejrzałam się po znajomych twarzach stojących przed nami, a potem poczułam, jak blednąć zaczynam całkiem, kiedy w dłoniach Jamesa zobaczyłam swój własny twór. Chwilę mi zajęło zrozumienia - dało się dłużej pewnie, gdyby ktoś pytał, ale to i tak było długo już. - Tak. Nie. To E… - zaczęłam, chcąc skłamać, czując jak się czerwienię cała. Uniosłam rękę, żeby zetrzeć pozostałości uciekających wcześniej łez. Jeszcze tego mi brakowało! Naprawdę! Właśnie, dokładnie tego. Już mało jej się naraziłam? Ale Eve już odchodziła. Zmarszczyłam brwi, nie wypada? Zacisnęłam usta, trochę inaczej myślałam, ale odezwać się teraz, to chyba nie było za dobrze tak czy siak. odwróciłam głowę nagle patrząc, że Eve już gdzieś odchodzi. Odwróciłam głowę. Otworzyłam usta chcąc najpierw za nią zawołać, obrócić to jakoś w żart, bo przecież nie widzieli, która który zrobiła. To los sobie ze mnie kpił znów jak zawsze. A Jim wiedział, że los sobie to ze mną robi, więc powinien się lepiej przygotować. Ale… - Oh na Merlina! - zirytowałam się. Bo to głupie było. Te wianki to od samego początku. Ale przecież to i tak tylko tradycja, jeden taniec i do domu. Nawet nie wierzyłam w te miłości i inne takie. Znaczy, przed chwilą czekałam jeszcze za Leandrem, ale kiedy Ona mnie opuściła, zrozumiałam, że to wcale nie ja czekam. - To mój. - potwierdziłam w końcu spoglądając na niego. Zadarłam nos do góry. Znów byłam pośrodku, ale chyba już mnie zmęczyło próbowanie co chwilę tłumaczenia się z czegoś czego albo nie zrobiłam albo nie miałam wpływu. Byliśmy przyjaciółmi, tylko tyle, nic więcej. Więc niech będzie losie. - Jeden taniec, Jamesie Doe. - powiedziałam do niego, układając na biodrze dłoń obleczoną czerwoną wstążkę. - Chyba że chcesz się wymienić ze Steffenem. - zasugerowałam, wpatrując się w niego zmrużonymi oczami. Nie miałabym nic przeciwko, znaczy w teorii. Bo wewnątrz coś się we mnie buntowało. Nie przez Steffena, przeważnie nawet go lubiłam, chyba że rzucał zaklęcia na ślepo nie wiadomo po co. Tylko po tym co usłyszałam ledwie dzień wcześniej, po tym wszystkim co przeszliśmy, nie umiałam tak po prostu stwierdzić, że Eve robiła dobrze. Jim bywał ciężki do zniesienia czasami, ale na niektóre ze słów po prostu nie zasłużył. A ja - ja już nie zamierzałam próbować jakoś składać czegoś, czego przecież największą winą byłam.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
Bezwolnie skupiła się na bólu ćmiącym w piersi na widok Carringtona, na tym, jak sięgał po nienależący do niej wianek, ale przecież nie mogła i nie miała prawa spodziewać się niczego innego. Nie poszła wtedy za nim od razu po bójce, nie upewniła się, czy wszystko było w porządku, zamiast tego zabierając Bena do namiotu, gdzie sprowadziła uzdrowiciela, by ten zajął się raną po ostrzu noża wbitego w bok. Oczekiwanie, że mimo to Marcel rzuciłby się po jej girlandę byłoby hipokryzją, zdawała sobie z tego sprawę, ale dlaczego, mimo to, poczuła się tak zawiedziona? Wszystkie marzenia wypielęgnowane po Tower of London, w których w delirium tańczył z nią na deskach egzotycznych, dalekich teatrów, były skazane na porażkę. Czekała, czekała bez końca, czekała na bezpośrednio złożony na dłoniach znak, jakąś deklarację, śniła o tym w romantycznych ideach, ale była zbyt brudna i zbyt zepsuta dla kogoś takiego jak on, przynajmniej we własnym mniemaniu. Ciężar osiadł za mostkiem, a spojrzenie na moment opadło na ziemię, zanim spostrzegła człapiącego w jej kierunku młodzieńca, przemoczonego do ostatniej nitki. Słona woda skapywała ze zlepionych strąków orzechowych włosów, ogorzała pąsami twarz, nie dość, że czerwona, wydawała się wręcz zielona w błyszczących promieniach słońca. I zmierzał ku niej. Na nogach jak z waty cukrowej lub truskawkowej galaretki, chwiejny jak drzewo szarpane przez wiatr. Zamrugała, oglądnąwszy się na stojące nieopodal dziewczęta, ale one były zajęte własnymi kawalerami - Steffen ofiarował wyłowiony wianek pochmurnej Eve, której ból nasycił otaczającą ją aurę, przeszywając myśli Celine obawą; Jim oddawał girlandę Neali, a tańczące niedaleko nich płatki lawendy zawirowały w niemej pochwale, gdy dusze oczyszczały się z obcych obecności; wreszcie też Marcel zmierzał ku przesiadującej na koniu Aishy, dźgając serce sztyletem głupiego zawodu. Należało mu się spędzenie tego dnia w miły sposób, niepewnym, skrępowanym spojrzeniem spojrzała na to, jak zapraszał ku sobie najmłodszą Doe, po czym przeniosła wzrok na nagle osamotnioną Liddy, która nie zdecydowała się upleść wianka i puścić go na wodę. W zderzeniu z pijanymi przyjaciółmi może miała trochę szczęścia, że podjęła właśnie taką decyzję, ale półwila nie zastanawiała się nad tym zbyt długo, znów ogniskując uwagę na zbliżającym się Fenwicku, którego okraszony bełkotliwą wulgarnością komplement nakazał jej brwiom drgnąć ku górze w zdziwieniu.
- Och - bezwiednie powtórzyła wydany wcześniej dźwięk, jakby samoistnie spływający z warg ułożonych w bladym uśmiechu. - Dziękuję... Jedna ja? Czy widzisz mnie więcej? - zdobyła się na ciepłą żartobliwość wypełniającą głos, choć serce szarpało się w piersi, a marzenia umierały w spazmach rezygnacji. Nachyliła się lekko w kierunku Finna, przyglądając się wiankowi, a srebrzyste włosy zakołysały się z ramienia, na którym wcześniej je oparła, spływając przez powietrze jak miękka kaskada. - Bezsprzecznie mój. Widzisz tę azalię? Nie mów nikomu, ale podkradłam ją z klombów sąsiadki, miała przynieść szczęście - wskazała na samotny, różowy kwiat wpleciony w wiązki pozostałych roślin i kolorowych pączków, miała przynieść szczęście, tymczasem przyniosła zderzenie z rzeczywistością. Półwila wyprostowała się, spoglądając w kierunku nagle oddalającej się Eve i osamotnionego Cattermole'a, współczując im obojgu. Znaleźli się w przykrym położeniu, choć okoliczności miały być piękne i jeśli nie romantyczne, to przynajmniej przyjazne i przyjemne. A tak? Zerknęła na Liddy, ciekawa, czy ta zechce poratować Steffena od samotności. Westchnąwszy cicho, splotła dłonie za plecami, gotowa obniżyć głowę, by Finn mógł ułożyć na niej wianek niby koronę, lecz wtedy zauważyła jak dynamicznie zmieniało się zabarwienie jego skóry i zmarszczyła brwi. - Wszystko w porządku? Nie chcesz usiąść na chwilę, żeby złapać oddech po tej walce z falami? Musisz mieć siłę na taniec - zaproponowała, ubierając niedyspozycję w wyrozumialsze słowa, gotowa dostąpić do jego boku i pomóc mu znaleźć oparcie na ziemi skropionej morską wodą skapującą z jego sylwetki, gdyby potrzebował; otulająca go ciężka woń alkoholu nieprzyjemnie drażniła nos. - Zzieleniałeś - dodała niemal konspiracyjnym, miękkim od troski szeptem, lekko stojąca na stopach, na wypadek gdyby miała odskoczyć lub łapać go w momencie upojonego omdlenia.
- Ja też nie... - odpowiedziała Celinie. - Może to jakieś zaklęcie? Na Festiwal Lata? - dodała. Rozkwitające kwiatki w wiankach, piosenki...
- A może to też sprawka Leandra? - ten nagły pomysł, który przyszedł jej do głowy, powiedziała głośniej z uśmiechem spoglądając na Nealę. Tak, to trochę w ramach przekomarzania się z przyjaciółką, ale to wszystko to z ciekawości. Chciała wreszcie poznać tego chłopaka, o którym do tej pory usłyszała jakieś szczątkowe informacje, a który wciąż nie raczył się objawić.
Chwilę później już na nowo skupiała się na robieniu zdjęć. Fale sięgały jej już do połowy ud, głębiej nie chciała wchodzić w obawie przed zamoczeniem aparatu, zresztą tutaj było w porządku. W obiektywie roziskrzone morze wyglądało magicznie tak samo jak kładąca na wodzie swój wianek Celine. Pstryk! W tle jakiś niespodziewany ruch przykuł uwagę Liddy i dziewczyna wyprostowała się na chwilę spoglądając na świat bez pomocy aparatu. Brzegiem morza pędziła jeźdźczyni na koniu, którą Liddy w mig rozpoznała i uśmiechnęła się z zachwytem. Wyglądało na to, że Aisha ponownie do nich dołączyła, ale tym razem... w naprawdę zjawiskowym stylu. Koń rozchlapywał wokół siebie wodę, sukienka i włosy cyganki powiewały na wietrze. Lidka nie miała zamiaru tego przegapić, więc w czterech, może pięciu susach walcząc z czasem i wodą zawróciła w kierunku brzegu, tylko po to, żeby móc uwiecznić Aishę na grzbiecie galopującego konia. Nie zdążyła. To znaczy zdążyła, ale kadr jej ostatecznie nie spasował. Że też Liddy nie siedziała na miotle... wtedy mogłaby szybciej znaleźć się w odpowiednim do zdjęć miejscu, a tak? A tak, wprawdzie nie uchwyciła ich w galopie (wciąż: wielka szkoda!), ale przynajmniej moment, w którym Aisha wciąż na końskim grzbiecie, puszcza wianek w morskie fale. Też ładnie... chociaż Liddy koniecznie będzie musiała ją namówić na kolejną przejażdżkę wzdłuż morskiego brzegu. Mogłaby jej zrobić całą sesję zdjęciową! Albo trzasnąć przynajmniej ze trzy zdjęcia (film w końcu piechotą nie chodzi).
Zachichotała jeszcze na wieść o zjedzonym końskim wianku.
- Dobrze, że twój się ostał! - odparła Aishy wesoło i odwróciła się w kierunku brzegu, skąd w ich stronę akurat ruszyli już chłopcy. I to całkiem znajomi chłopcy. Nie powstrzymała szerokiego uśmiechu na widok kumpli ewidentnie szykujących się do wyłowienia wianków jej przyjaciółek. Doskonale, bo ona już na nich czekała z aparatem!
Pierwszego uchwyciła Jima prącego przez morskie fale do iglastego wianka. Pstryk! Lidka posłała mu tylko wymowne spojrzenie pod tytułem: "chyba nie sądzisz, że to mój" znad aparatu, kiedy już z łupem w ręce popatrzył w jej stronę. Przecież miała zajęte ręce, tak? Szczerze mówiąc to po wyglądzie wianka i tak by mu nie powiedziała do której z dziewczyn należał. Przez cały czas za bardzo była skupiona na kadrach, żeby zwracać uwagę na to z czego plotą te swoje dzieła. Teraz zresztą też nie miała czasu zajmować się szukającym autorki wianka Jimem, bo kolejni z chłopaków weszli do wody. W tym Steff, na którego skierowała obiektyw tym razem. Swoją drogą Liddy szybko zauważyła (ciężko było nie zauważyć), że jeden i drugi, a potem i pozostali, byli mocno wczorajsi, ale tylko ją to rozbawiło jeszcze bardziej. Cieszyła się, że się dobrze bawili. W końcu od tego był ten festiwal i zawieszenie broni, prawda? Najbardziej było widać po Finie i Marcelu, którzy walczyli z tymi łagodnymi falami, jakby panował istny sztorm. Do tego stopnia, że Liddy chichotała raz po raz uspokajając się na krótkie chwile, żeby móc zrobić kolejne zdjęcia bez trzęsienia aparatem. Nie miała zbyt wiele czasu, bo kumple naprawdę sprawnie (jak na swój stan) się uporali i wyłowili wianek po wianku dziewczyn, uprzedzając innych konkurentów. No i świetnie! Wyglądało na to, że dziś bawią się w swoim gronie. Jeszcze jeden kadr Jima ze wzruszoną Nealą (ej! poświata zniknęła!), jeszcze jeden Marcela i Aishy i...
Liddy zmarszczyła brwi odsuwając znów aparat od twarzy, by spojrzeć na oddalającą się z koniem Eve. Ewidentnie musiała coś przeoczyć w ferworze cykania zdjęć, ale nie bardzo wiedziała co. Popatrzyła pytająco na kuzyna, bo znajdował się chyba najbliżej jej przyjaciółki, zanim ta zaczęła dokądś odprowadzać wierzchowca. Potem spojrzała po pozostałych, ale ostatecznie ruszyła w kierunku Steffka brodząc przez morskie fale i trzymając aparat na wszelki wypadek nad głową.
- Ej... co jest? Eve powiedziała dokąd idzie? - zapytała. - Wszystko w porządku? - Może źle się poczuła? Liddy nie była pewna czy nie podążyć za nią. W końcu sama nie puszczała wianka, nie była nikomu winna tańca, więc równie dobrze mogła dogonić przyjaciółkę i jej potowarzyszyć. Wprawdzie od samego początku liczyła na to, że zostanie w pełnym gronie przyjaciół i że razem będą się dobrze bawić, ale Eve... Jeśli coś się stało, to przecież jej nie zostawi samej.
1, 2, 3
I'll be there
— Dokładnie tak! — podkreślił słowa Marcela. — W morzu jest pełno ryb, nie ta flądra to inna!— Z dystansu spojrzał na Steffena i z największą w świecie pewnością pokiwał głową. Tak było. Oczywiście, że nie wiedział, który wianek należał do Eve, ale nie chciał go złowić, nie chciał czuć się niezręcznie. Kiedy tylko spojrzy jej w oczy zobaczy w nich to samo współczucie, co wczoraj, propozycję pomocy w naprawieniu tego wszystkiego. Nie miał na to siły. Na walkę z nią i ze sobą samym jednocześnie. Wzruszył więc ramionami i uśmiechnął się niewinnie — spieprzyłeś, to teraz radź sobie. Jego zadaniem było go zlokalizować i złapać. Pozorna złośliwość wobec przyjaciela, nie Eve, miała jednak podwójne znaczenie. Jeśli on nie planował jej wianka pochwycić, ktoś musiał to zrobić, a kto lepiej się do tego nada od Steffena, z którym — jak dała mu do zrozumienia — nawiązała nić porozumienia? Steffen dostanie nauczkę za brak solidarności na jaką zasłużył, a ona będzie miała miłego towarzysza do zabawy, z którym z pewnością będzie bawić się lepiej niż z nim. Wciąż byli tu w gronie przyjaciół, a ta forma spędzania czasu jej nie odpowiadała. Jego siostra powinna puszczać w wodę swój wianek, wyłowienie go nie powinno być problematyczne, nie spodziewał się jednak, że wszystkie puszczą je razem i trudno będzie im je rozpoznać; a właściwie jemu.
Finn, którego po chwili doprowadzał do ładu dmuchnął mu dymem diablego prosto w twarz, ale zamiast zmrużyć oczy, zaciągnął się nim głęboko. Tak głęboko, że sam przez chwilę poczuł zawroty głowy wywołane brakiem tlenu.
— Co? — spytał go nieprzytomnie, kiedy ten posądził go o farbowanie włosów.Co z jego włosami było nie tak? Zmieniły kolor na zielony? Po tym zielsku?— Nie pamiętam, ale jak na ciebie patrzę to widzę, że z marnym skutkiem — zawyrokował drwiąco, lustrując go wzrokiem. Kiedy odepchnął dłoń udał urażonego, ale spoważniał, bo coś gdzieś miał, więc naiwnie nabrał się spoglądając w dół, by zobaczyć co to było. Jakaś gigantyczna larwa? Smarki, a może resztki z wczorajszej kolacji? Nie wypadało łowić wianka z takimi dowodami zjednoczenia człowieka z naturą. Wtedy jednak dostał w żuchwę, nie za mocno, ale to wystarczyło. Niedowierzanie prędko zmieniło się w podziw. To było coś. — Fisher, ty stary draniu! — zwrócił się do niego kiwając karcąco palcem w jego kierunku. Niegrzeczny chłopczyk. Uśmiech wykwitł mu na twarzy, a potem spojrzał na Sallowa, wieszając się na nim w drodze na plażę.
— Woda oczyszcza — potwierdził, podążając spojrzeniem za białą mewą. — Dogłębnie. Obmyje nas z tego, co złe, byśmy mogli cieszyć się festiwalem. Docenić to, co dobre. Będziemy w tym razem. Do samego końca — powiedział ze wzruszeniem w oczach i zerknął na blondyna. Razem. Na dobre i na złe.
A potem już biegli. Biegli ku potędze, ku wielkości, zabawie i sielance.
— Na Jowisza! — gdzieś po drodze mu się wyrwało, tuż przed tym jak zderzył się z taflą, by zaraz potem zmierzyć się z chłodniejszym przyjęciem faktu wyłowienia czyjegoś wianka. Eve była zimniejsza niż to morze, ale unikał jej spojrzenia, nie dostrzegł więc jej zawodu wymalowanego na twarzy. Nie ruszył się z miejsca przez chwilę, stojąc przed wszystkimi dziewczynami bez żadnego planu i szczególnej sugestii — wciąż czekał na reakcję, na przyznanie się do popełnienia zbrodni. Nie własnej, oczywiście, on tylko wydobył z głębin to, co któraś z nich popełniła. Do kogo należała ta kwietna korona? Kiedy Steffen stanął z wiankiem przed Eve, zakładając, że był upleciony przez nią — był? — uniósł wysoko brwi, spoglądając na kumpla, omijając jednak wzrokiem żonę, nie przyglądając się jej reakcji. Kąciki ust zadrżały mu w powstrzymywanym uśmiechu, obejrzał się na Marceliusa, który zbliżył się do Betty i siedzącej na niej Aishy, a potem na Finna, który zzieleniał i to jego widok przyciągnął jego uwagę najmocniej — podświadomie słysząc werble i oczekując czy puści tego pawia, czy nie. Zawiesił na nim spojrzenie, a potem na Celinę, zapominając co chciał jej przez chwilę powiedzieć, wygarnąć. Ty zdrajczyni, jak mogłaś mu to zrobić, chciał się odezwać, ale jej łagodna twarz i miękkie słowa skierowane do Finna na moment zaplątały mu myśli. Dopiero kiedy Eve stanęła obok konia, przy którym stał też Marcel domagając się zejścia na dół przez Aishę, zdał sobie sprawę, że coś poszło nie po jego pierwotnej myśli. Odmówiła mu. Naprawdę mu odmówiła. Dała mu kosza. Przyjacielskiego kosza. Uniósł brwi wysoko, ale usta wygięły mu się w niedowierzającym uśmiechu. Powinien mu współczuć? Powinien się zastanowić nad powodem odmowy? Skoro tu stała, skoro puściła wianek do wody to chyba pragnęła, by był wyłowiony? Dlaczego sobie szła? Jeszcze wczoraj mówiła, że zrozumie, jeśli nie będzie chciał wyłowić jej wianka, co w tym toku rozumienia poszło nie tak? Przez chwilę myślał, że uniknięcie spojrzenia dziewczynom w oczy, tym, które połamały im wczoraj serca sprawi, że wszystko nagle zniknie. Będą śmiać się i bawić z dala od siebie, karmiąc pozorami, że nic się nie stało. Co się stało? Rzucił prędkim spojrzeniem na Marcela, który stał prawie obok niej, dzielił ich koński łeb. Finn zaabsorbowany był Celine, więc trzymając wianek w dłoniach, nie słysząc krótkiego bełkotu Neali, która próbowała mu odpowiedzieć, sięgnął ramieniem do Steffena i objął go jedną ręką.
— Witaj w moim świecie, brachu — rzucił luźno; chciał powiedzieć to cicho, ale powiedział głośno. Uwiesił mu się na szyi i klepnął go w ramię tą samą ręką, którą na niego zarzucił. Czy teraz już widział, z czym on musiał się zmagać? Czy odejście Eve nie było ironicznie najlepszą nauczką dla Steffena, który jej współczuł jego nieobecności podczas rytuału? Czy naprawdę nie mogła zrozumieć, że po tym, co przeszedł w czerwcu nie był w stanie wziąć udziału w czymś podobnym? Czy Cattermole pojmie, że to ciągle on był ofiarą takich fochów? Nie było mu go żal, ponieważ w jego oczach nie wydarzyło się nic nowego i nic zaskakującego. Właśnie z takimi reakcjami spotykał się na codzień. Wszystko co robił, było nie takie jak trzeba — zupełnie jak gest Steffena — ale nigdy nie dowiedział się jakie powinno być konkretnie. — Nie martw się, to nic — powiedział mu w końcu, próbując go pocieszyć. Stanął przed nim, zwalniając go z przyjacielskiego uścisku wsparcia i stanął przed nim, by klepnąć go w twarz, jakby chciał go obudzić, oprzytomnić, powiedzieć: bądź mężczyzną. Steffen tego nie potrzebował wcale, Eve nie złamała mu serca. Może te słowa paradoksalnie kierował sam do siebie, w przyjacielu dostrzegając własne odbicie. Bądź mężczyzną, nie idź za nią, poradzisz sobie. Wyszczerzył się, choć w oczach przez dłuższą chwilę czaiło się zagubienie i chaos; potok napływających myśli i emocje przebijał się przez alkoholowe upojenie, ale diable ziele, które palili zawładnęło nim pomagając mu się szybko uspokoić, odprężyć i odgonić czarne myśli. Być może gdyby nie palone skręty złamałby się, jak cielę patrząc za odchodzącą dziewczyną. Być może gdyby nie narkotyk zastanowiłby się głębiej nad tym wszystkim, ale nie.
— Och! — jęknął nagle, dotarły do niego pierwsze wyraźne potwierdzenia. Obrócił głowę w kierunku rudowłosej czarownicy.— Czekałaś na księcia z bajki, królewno? — spytał z szelmowskim uśmiechem, kiedy z niemalże złością potwierdziła, że to jej wianek pochwycił. Stojąc przy kumplu, obrócił się w jej stronę, wciąż trzymając jej wianek.— Oto jestem. Jaśnie pan, król spalonego zioła i krainy piwem płynącej— przedstawił się z dumą i ukłonił bardzo nisko, teatralnie i zamaszyście wymachując przy tym wolną ręką. — Zamienić? — zdziwił się, zerkając na Cattermole'a, jakby oczekiwał jego reakcji, ale nim ta nastąpiła już jej odpowiedział: — I zostać na lodzie? Znowu? Nie, dzięki. Życie jest jak poker, jak nie masz chociaż pary to jesteś w czarnej dupie — zaśmiał się, ale spojrzał wymownie na Marcela, jakby to jego, nie Nealę umieszczał na miejscu własnej pary. On rozumiał. Nie potrzebował wyjaśnienia. Eve odeszła, Liddy wyszła z wody prawie tak mokra jak on i spytała, czy coś się stało. Nie wiedział. Złapał jej spojrzenie i wzruszył ramionami, zrobił niewinną minę. Przecież nie zrobił nic złego, nie czytał jej w myślach też. — Co to? Idziemy? Tańczyć? — zwrócił się do wszystkich, przemykając po każdym spojrzeniem, ale też w końcu podszedł do Neali. — Jeden taniec? Więcej nie dasz rady? — zdumiał się, ale wzruszył ramieniem i spojrzał na Asihę. Siostra lubiła tańczyć, Marcel też. Będą tańczyć wszyscy razem do nocy, a potem i do rana. Poprawiwszy w dłoniach wianek, wyciągnął dłonie przed siebie, jak koronę i uniósł ją, gotów by uhonorować jej głowę nim. Próbował być poważny, odchrząknął nawet, po czym zaczął wygwizdywać hymn Wielkiej Brytanii. Dla podkreślenia powagi.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
-Ty masz włosy złote jak lew! - może nie równie bujne jak on ani kręcone jak Jim, ale nie można mieć wszystkiego. Podbudowany i pijany, ruszył do przodu z lwią pewnością siebie. Odkupi winy wobec Jima, wywoła uśmiech na twarzy Eve, zatańczą i odgonią wszystkie zmartwienia i...
...co? Dlaczego Eve powiedziała, że jej nie wypada? Zrobił wszystko jak należy, jak Jim mu kazał. Nawet udało mu się skomplementować jej wianek. A może miał skomplementować ją samą? Rzucił Jimowi skonfundowane spojrzenie.
-Jim nam chyba pozwoli na jeden taniec? - przez moment wziął słowa Eve za szczerą obawę o nastrój jej męża. Liczył, że jedno słowo Jima wszystko załagodzi, ale ona mówiła dalej - coś o plotkach, jakich plotkach? W Dolinie Godryka plotkowali pewnie o tym, że jego żona go zostawiła, taniec z ciężarną Cyganką nie mógł być gorszy. Miał już zresztą dość martwienia się o to, czy prowadzi się z Cyganami. Jego mama się tym martwiła, możliwe że Alex i Bella się tym martwili (choć przez chwilę naiwnie wierzył, że jedynie bezpieczeństwem poszukiwanych Zakonników), ale teraz nie było tu nikogo z nich, a Jim i Finn i Marcel wyciągali go na imprezy w najtrudniejszych chwilach życia. Nawet Eve próbowała go pocieszyć tyle razy, po odejściu Belli i na smutnym rytuale. On, po nocnym ochrzanie, już zapamiętał, że powinien pocieszać ją tak, by nie zdradzić tym Jima, ale tańcząc mieli się bawić dobrze...
...a ona, zanim zdążył zaprotestować, oddała mu wianek i odjechała. Tak po prostu.
-...co? Nie mogę go zniszczyć, to tradycja... i jest ładny... - odpowiedział bełkotliwie do jej pleców (musiał zadrzeć nieco głowę, bo inaczej mówiłby do zada konia). Z n o w u wszystko zepsuł i tym razem nie rozumiał co, ani jak - wpływ alkoholu i diablego ziela skutecznie uniemożliwiał mu zresztą zebranie myśli. W głowie pojawiła się jedna, przykra i smutna, że Jim znowu będzie na niego zły - drgnął lekko, czując za sobą jego obecność, ale klepnięcie w plecy okazało się zaskakująco lekkie.
-Czyli nic nie spieprzyłem w zaproszeniu do tańca? - upewnił się, chciał to powiedzieć cicho, ale też powiedział głośno. Słyszał jak Finn mówi kurwa, ale jesteś piękna, nie mogło mu chyba pójść gorzej? -Odjechała zanim zdążyłem ją zaprosić. - uświadomił sobie nagle, czy mogła nie zrozumieć że zaprasza ją do tańca? Myśli tłumaczące porażkę ulatywały z jego wstawionej głowy równie prędko jak wszystkie inne myśli, pozostawiając za sobą jedynie uczucie skonfundowania i przykrości. W końcu pojął to, co Jim musiał pojąć kilkanaście sekund wcześniej - Eve dała mu - im? - kosza. Został sam, z wiankiem w dłoniach, chwilę korciło go aby po prostu sobie iść, ale przyjaciel klepnął go w twarz. Wyłowił czyiś wianek, tradycja nakazywała tańczyć i się bawić. Ale z kim? Rozejrzał się po przyjaciołach, niepewny czyje wianki trafiły w ich ręce - chętnie spytałby Aishy o to co dzieje się z Eve, ale nie chciał przeszkadzać Marcelowi. Śliczna Celine zawsze go onieśmielała, ale zarazem patrząc na jej twarz chciałby bardzo porwać ją do tańca, ale stał przed nią Finn. Zwrócił wzrok na Nealę - zamienić? To byłaby opcja, uśmiechnął się do rudowłosej, ale Jim zaczął mówić coś o zostawaniu na lodzie i uśmiech przygasł. Ostatnio został z wiankiem Justine Tonks złowionym przez Jima, potem namieszał niechcący między nim i Eve, nie dopełnił dzisiejszej pokuty, nie do niego należały decyzje odnośnie odbijanego.
-Polecam Jima, świetnie tańczy! - zwrócił się do Neali w ramach męskiej solidarności i jakże inteligentnej zachęty.
Na szczęście stanęła przy nim Liddy, która zawsze potrafiła zrozumieć i poprawić mu humor i w ogóle. Była jedyną dziewczyną i przyjaciółką, którą rozumiał (na ogół), byli w końcu rodziną.
-Nie wiem, może ty mi wyjaśnisz! Wyłowiłem śliczny wianek i spytałem czy to jej i zaczęła mówić coś o plotkach i poszła sobie, znaczy odjechała. - wydawał się szczerze poruszony, ale gdy namyślił się nad tym czy “nic jej nie jest”, to z całą pewnością - wiedziony optymizmem - uznał, że -Niee, czuje się dobrze. Może chciała zostać sama, jak…- Neala na rytuale, ale nie powie tego przy Neali. Wtedy nikt za nią nie biegł, a nie wyglądała gorzej od Eve, tylko szła do cioci. -…każdy czasem? - obrócił w dłoniach wianek, obrzucając spojrzeniem Liddy, a potem wodę. Nie wiedział, że nie uplotła wianka, naszło go straszne podejrzenie, że nikt jeszcze go nie wyłowił. -A twój gdzie, pływałaś żeby wrzucić go jak najdalej? - roześmiał się. Nie miał ochoty tańczyć już żadną dziewczyną, ale słyszał zaproszenie Jima do zabawy, a Liddy była kuzynką, a nie jako taką dziewczyną. Bez dramatów, bez nieporozumień, bez tych wszystkich niezręczności. -I kto zrobi zdjęcia tobie? O, zrobię ci zdjęcie i zatańczymy jeden skoczny taniec, Lids? Tradycja to tradycja! Patrz jaki jest ładny, fioletowy. Masz do zdjęcia, zaraz ktoś wyłowi twój, ale w tym też będzie ci ładnie. - zadecydował (wierzył zresztą, że Liddy nie uplotłaby równie ładnego wianka jak Eve, ale dyplomatycznie tego nie okazał) i wręczył jej wianek Eve, bo Liddy musiała czuć się równie obco jak on bez pary, jako jedyna, której wianka nikt jeszcze nie złapał. Ale cokolwiek by się nie działo - mieli przecież siebie, mogli się pobawić. Poza tym, dzięki temu będzie mógł mieć oko na jej adoratorów.
little spy
Nie mogły jej dogonić, gdy galopowała ścieżką przy brzegu, a kopyta Betty rozchlapywały wodę. Ona miała się do ściganego wiatru i do przyjaciółek, gdy w końcu znalazła się obok - Naprawdę niewiele brakowało! - odpowiedziała radośnie Liddy , pochylając lekko, jakby chciała machnąć zwycięsko wiankiem, I niekoniecznie chodziło o końskie zapędy a jej własną fryzurę, zburzoną jazdą - Tylko troszeczkę - odwróciła wzrok ku Eve, w przelocie chwytając smukłą dłoń, ulotnie głaszcząc jej wierzch.
Przyglądając się przez moment Neali i Celine, posyłała im lekki uśmiech. Nie powiedziała wiele więcej, bo w polu widzenia pojawiło się ulubione towarzystwo chłopców. Co najmniej zawianych, ale - co jej imponowało, bez najmniejszego wahania wyminęli czających się obok młodzików. Z końskiego grzbietu, widok miała naprawdę przejrzysty i było coś fascynującego w obrazie rzucających się na wodę sylwetek. Nawet nie zdziwiła się, gdy jako pierwszy, przemoczony wyłonił się brat, ale zamrugała ze zdziwieniem, zakładając niesłusznie, że to jej lub Eve wianek okaże się zdobyczą.
Kolejne postaci i ociekające wodą kwietne korony, znalazły swoich zwycięzców i Aisha z szarpiącym się bardziej niespokojnie sercem, wypatrywała ostatniego z bękartów. I to on Marcel jako jedyny popłynął dalej, do głębi, nie obawiając unoszących wyżej fal, ani ciemności dna, które na moment - uniosła się na grzbiecie wyżej, zapierając udami dla lepszego balansu - zniknął. Rozchyliła usta, dusząc jednak wołanie. Byłoby to głupie, tak łatwo odsłaniając mieszaninę ekscytacji i... czego? Zaśmiała się, tylko do siebie, opadając luźniej na miejsce. Usta zwarły się, gdy zakryła je wilgotnymi jeszcze opuszkami. Naprawdę, och naprawdę była przekonana, że to Celina zyska przychylność Marcela. Top z nią chciał przecież tańczyć. Chociaż... czy mogła się dziwić? Była piękna. A mimo to - wybrał dziś ją. Coś zakołysało się znowu, niepewnie, drzazgą łącząc ból, jaki tańczył w oczach ślicznej Celine, do której podszedł ktoś zupełnie jej nieznany, - przystojny. Ale - dziś nie próbowała dopytywać, uciekać, dopowiadać, ani słuchać podszeptów, które całość wyborów spychały na kanwę alkoholowego upojenia. Nieważne. Chciała tańczyć. Może też coś zapomnieć. A może wszystko razem. Bose stopy przesunęła wyżej, odwracając się bokiem do widowni, nieco wyżej zadzierając materiał spódnicy. Chłonęła widok jasnowłosego, z koszulą zarzuconą na bark, z wilgocią kropel, sunących przez skręcone pasma i ślizgające się przez pierś. Nie powinna była tak długo patrzeć, dopiero szkarłatny ślad na piasku kazał jej uderzyć palcami o zaróżowione lica. Obróciła się ponownie, odchylając się niemal całkowicie, gdy głowę oparła o koński zad, a czerń włosów falą opadła niżej, przesłaniając bok. Aisha parzyła przez kilka uderzeń serca - na świat do góry nogami. Śmiała się, wracając do pionu, przestając serwować kobyłce atrakcji na grzbiecie, bo i jej bohater, stanął tuż przed nią. A dokładniej przed nią i przed Betty.
Nie musiał widzieć, jak bardzo błyszczały jej źrenice, ale nim odpowiedziała, wzrok prześledził nietypową wymianę tradycji. Chciałaby móc zając się każdym z osobna. Zrozumieć, dlaczego tak wiele z dzisiejszego wieczoru, umykało jej rozumieniu. Ale - wolała zająć się każdym pojedynczo. I chociaż zgarnęła skrawki smutku nie tylko ze słów Eve, gdy odmawiała Steffenowi. Kiwnęła głową, wracając do Marcela - Za ten odważny czyn, panna pójdzie za tobą, ale tylko jeśli użyczysz jej swojej siły - odezwała się odrobinę ciszej, ale gdy znalazła się bliżej, mógł rozróżnić każde słowo. Zwinnie zsunęła się najpierw odrobinę, gdy wystarczyło wysunąć przed siebie ramiona a obie dłonie - jeśli tylko pozwolił - zaparła na męskich barkach. A gdy tylko stopy sięgnęły piasku, pochyliła wdzięcznie głowę, tak w podziękowaniu, jak i tradycyjnej prośbie, by nieco potargany już wianek, znalazł się na jej włosach.
- Idziemy tańczyć! - zawtórowała ciepło bratu, przelewając w głos entuzjazm, który wydawał się cieniem opadać w towarzystwie. Spojrzała na jego partnerkę wiankową. Nie po to tu byli, by zajmować się kłopotami. Była pewna, że jeszcze ich dogonią. Ale nie dziś - Chodźcie! Kto ostatni przy ognisku, ten... - podskoczyła tanecznie, lekko, by w palce lewej ręki chwycić nadgarstek Marcela, a prawą okręcić falbanę wciąż mokrej spódnicy.
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
But don’t make a sound
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset