Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
- Ku temu jednemu, wątpliwości żadnych nie mam. - zgodziłam się chwilę później z uśmiechem - bo chodź to żarty były, to wiedziałam że Jim był odważny. Odważniejszy ode mnie pewnie. Dzięki niemu przetrwaliśmy Brenyn. Był rozsądkiem, kiedy ja straciłam całkiem nerwy.
- Dobrze więc, niechaj wiele ich będzie. - dodałam jeszcze próbując odsunąć od siebie ponure dość myśli. Powinnam rzeczywiście spróbować skupić się na teraz. Nie chciałam nic złego, nie moja wina przecież - los z nas zakpił jak zwykle. Może Eve rzeczywiście potrzebowała odpoczynku rozczarowana tym, jak wszechświat uwziął się na nas wszystkich - było to całkiem możliwe i całkiem logiczne. - Chętnie. - zgodziłam się więc w końcu ale zanim zdążyłam rękę wziąć i opleść to krzyk o tych meduzach się poniósł a ja nie zamierzała ich nawet dotknąć. Co to - to zdecydowanie, bardzo głośne, nie dziękuję. Dlatego rzuciłam się biegiem, chociaż trochę wątpiłam, że to tak naprawdę będzie. Ale znów - kto ich tam wie. W każdym razie, nie spodziewałam się nie zobaczyć Jima zaraz obok, ale dopiero jak się zatrzymałam zrozumiałam, że gdzieś wziął i wsiąkł.
- Anne. - ucieszyłam się kiedy się zjawiła. Znalazłam się też zaraz obok, splatając z nią palce łagodnie, bo rozumiałam że po takim czasie bycia samą, mogło to nie być łatwe. Że pewnie dlatego się zastanawiała i nie była pewna, czy chce przyjść. - Namówiłam. - zgodziłam się, żeby potaknąć głową z zadowoleniem. - Anne zostanie z nami, to okej, nie? Tak. Świetnie. - ucieszyłam się na potwierdzenie Lidki. - Oh! W ogóle kupiłam gramofon! - podzieliłam się z nimi informacją. - I Celine! Celine! Konewkę dla twojego ogrodu, ponoć super jest. - powiedziałam do jasnowłosej przyjaciółki, jeśli w ogóle słyszała jeszcze mnie.
- Nie próbowałam. - oburzyłam się, czując jak się czerwienię trochę na to oskarżenie. - Po prostu, kto chciałby meduzę jeść. - wykrzywiłam usta wywracając oczami. Westchnęłam lekko, ciężej. - Tradycja to tradycja - co nie? - zapytałam go, wyciągając rękę w jego stronę. Usta rozciągnął mi uśmiech. Widziałam też niepewność Anne. - Oh, koniec przesłuchania, mieliśmy chyba tańczyć, co? - zapytałam ich wszystkich, rozglądając się wokół. Anne odpowie, jak będzie chciała, na razie jednak lepiej było się zabawić. - Za przyjaciół! - zgodziłam się, żeby pociągnąć z podsuniętego kufla.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
— Dlaczego musiała cię namawiać? — spytał głupio, nie znając powodu ewentualnej niechęci do wspólnej zabawy. Nie miał okazji z nią porozmawiać od bardzo dawna. Z ogniska u Neali niewiele pamiętał, a tamte dni, gdy spotkali się przypadkiem na potańcówce były jak wspomnienia z innego życia. Nie był nawet pewien, czy jego własnego. Mimo to traktował ją jak starą znajomą.
— O czym ty mówisz, jasne, że tak! — zdziwił się zaraz, marszcząc brwi. Wyszczerzył się szeroko, rozkładając ręce na boki w geście bezradności. Zdawało mu się, że była tu mile widziana i choć dla niego samego mogła być tylko znajomą, dziś wszyscy byli paczką przyjaciół. Paczką ludzi, których łączyły podobne ooświadcnia, cele i marzenia. Chwiejąc się nieco popatrzył po sobie. Był przemoczony, koszula lepiła mu się do ciała, była zimna — tak zimna jak morze, a bryza chłodna. Gęsia skórka pokryła ciało i wywołała u niego dreszcz, choć pogoda dopisywała. Bez namysłu, zapominając o wstydliwych bliznach, które nie ośmielały go do zrzucania ubrań, zsunął szelki, rozpiął koszulę i zaczął się rozbierać. Zerknął na przyjaciela kiedy ten spytał o modę — jeśli tak było, nie znał się, ale ta fryzura nie dodawała jej uroku, ale przemilczał to, pozwalając Anne odpowiedzieć. Słowa Marcela dotyczące jedzenia meduzy i przypominające mu o porażce przyprawiły go o kwaśny uśmiech, a później beznamiętnie przesuwający się po plaży wzrok, którym wrócił do przyjaciół po krótkiej chwili. Nie w smak mu było jedzenie meduzy, a co dopiero rozgotowanej choć bardziej niż to bolała go wizja, że wyszedł na łamagę i niezdarę. Alkohol wzmacniał negatywnym wrażenia i irytację, więc milczał, nie chcąc palnąć czegoś, czego pożałuje później. Zdjął koszulę i zmiął ją w dłoni, a ostatni chłodny deszcz wstrząsnął jego ciałem.
— Mhm— przytaknął Anne, gdy wspomniała o meduzie i westchnął. Spojrzał na Liddy, gdy wypowiedziała zakazane słowo na "p" i przekrzywił głowę, uśmiercając ją poważnym wzrokiem. Nienawidził przegrywać, więc odwrócił wzrok, nie komentując jej słów — obrażony i zirytowany. Finn utonął w tańcu z Celine. Starał się nie patrzyć w tamtą stronę, nie ściągać na siebie spojrzenia złotowłosej. Nie był pewien w tej chwili dlaczego — rozczarowanie i złość na nią przyćmiły inne emocje, gorycz porażki wywołanej przegraną w wyścigu. Powiódł w ich stronę spojrzeniem kiedy Neala napomknęła coś o konewce. Dopiero toast Liddy sprawił, że obrócił w jej stronę głowę, ale nim uśmiechnął się do jej słów, spojrzał na Nealę.
— Gotowa? — spytał, rozchmurzając się nagle. Ujął jej wyciągniętą dłoń. Była miękka i delikatna. Rzucił w piasek mokra koszulę i drugą ręką odebrał od niej dzban piwa, kiedy sama pociągnęła z niego kilka łyków. W ślad za nią zrobił to samo, by potem przekazać naczynie pełne szczęścia Marcelowi. Nim to jednak zrobił przypomniał sobie, że wkopał go w coś tak obrzydliwego i cofnął rękę, cmokając teatralnie. Ostatecznie przekazał dzban Anne i pociągnął arystokratkę w stronę ogniska. — To wy zajmijcie się szukaniem i rozgotowywaniem tej meduzy. Powodzenia, szydercy! — rzucił cierpko przez ramię do pozostałych, dwa palce przykładając po tym do ust i posyłają im znak pomyślności w powietrze. Nogi, które dotąd nieco się plątały, odnalazły oparcie w pobliżu ogniska, gdzie doskonale było słychać muzykę. Obrócił Nealę jednym ruchem i przyciągnął do siebie, by złapać drugą jej dłoń. Szeroki uśmiech wykwitł mu na twarzy, a muzyka sprawiła, że to, co drażniło go chwilę wcześniej odeszło już w zapomnienie. Skoczna melodia wymagała zachowania żwawo tempa, ale mimo alkoholu trzymał się rytmu — w miarę — piasek i alkohol utrudniały zadanie. Mimo to tańczył w takt, trzymając dziewczynę za obie dłonie osuwając i przybliżając ją do siebie. — Zmęczyłaś się już? Potrzebujesz odpoczynku? — spytał, próbując zachować powagę, kiedy zbliżył ją do siebie i na chwilę ułożył prawą dłoń na jej talii.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Po chwili pobiegli już do ognisk.
-Jasne, że okej! - odpowiedział Anne choć nie był pewien, czy zwracała się akurat do niego. Mieli się bawić, w wielkim gronie - i bawił się nawet on, choć od tygodni nie miał ochoty na zabawę. Czemu dziewczyny nadmiernie o tym myślały? Eve odeszła, Anne nie była pewna czy do nich dołączyć, a Lidka unikała tańców. Nigdy nie zrozumie dziewczyn. -Nie no, ładnie ci! Lidka też tak… modnie ścięła… - odpowiedział prędko Anne, bez specjalnego przekonania, ale w geście solidarności z krótko obciętą kuzynką.
-A meduzy nie parzą w gardło, nawet takie rozgotowane? - wtrącił do rozmowy, zaniepokojony o los Jima. Jadł w życiu wiele rzeczy z kubłów na śmieci (jako szczur, rzecz jasna), ale meduzy nigdy. Zmrużył lekko oczy, gdy Liddy sięgnęła po wielki dzban i prawie chciał jej powiedzieć by nie piła za dużo, ale ostatecznie się powstrzymał. W końcu dzisiaj mieli świętować. Wziął drugi z dzbanów, żeby picie szło szybciej.
-Za przyjaciół! - zawtórował Liddy i Neali, która wezwała ich do tańca i chyba faktycznie nie miała zamiaru odmówić Jimowi. Poczuł się bardzo dumny z tego, jak zareklamował jej przyjaciela. Finn kleił się do Celine - Steff spojrzał na nich, zbyt długą chwilę zatrzymał spojrzenie na Celinę, a potem poszukał wzrokiem Marcela i bardzo wymownie spojrzał na Jima.
-Chyba nie posłuchał twoich ostrzeżeń. - mruknął do Doe szeptem, podając mu dzban. Z zamyślenia wyrwał go głos Liddy. Spojrzał na kuzynkę i na Anne odrobinę skonsternowany - czy kuzynka naprawdę miała zamiaru odmówić mu jednego tańca i znów postawić go w sytuacji proszenia do tańca kolejnej dziewczyny, która może nie mieć na to ochoty? Odejście Eve naprawdę podcięło mu skrzydła, pewniej czułby się spełniając tradycję z kimś, kogo traktował jak siostrę - ale z drugiej strony Anne uśmiechała się ślicznie i też wydawała się trochę onieśmielona.
-Zatańczysz, Anne? - uśmiechnął się, wyciągając do niej rękę. Nie był pewien, czy Marcel odtańczył już pierwszy taniec z Aishą, której wianek wyłowił - chwilowo skupiał się na biegu i na piciu - ale miał nadzieję, że przynajmniej Sallowowi uda się porwać jego kuzynkę do tańca, a potem może pobawią się wszyscy w odbijanego. Odłożył dzban i, widząc że Jim tańczy już z Nealą, porwał Anne do żywej i skocznej melodii zanim zdążyła odpowiedzieć. Może tylko mu się zdawało, że wcześniej wydawała się jakaś smutna (jak on...) - dziś mieli się bawić, pić, tańczyć!
taniec współczesny I, jak mi idzie?
little spy
'k100' : 14
- Można zjeść surową? Uznaliśmy, że ją rozgotujemy, żeby się nie sparzył - zaczął mówić, przytakując Liddy, wzruszając ramieniem na pytanie Steffa, na które nie znał odpowiedzi, gdy wzrok Anne powędrował do Neali - jakby istniało między nimi porozumienie, którego on zrozumieć nie mógł. Może powinien spytać o to Nealę? Zaraz o to samo spytała Celine - udał, że jej nie usłyszał, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy, jego wzrok powędrował na morskie fale pieniące się niedaleko od nich, których łagodność przejmowała podsycaną całą noc złość. Nie do końca rozumiał, dlaczego jego przyjaciele szukali potwierdzenia, czy Anne mogła z nimi zostać, czy wydarzyło się coś, co go ominęło? Te wątpliwości jednak wyartykułował James, a on spojrzał wpierw na niego, potem na dziewczynę. Prawie nie zwracał uwagi na Nealę, opowiadającą o kupionych drobiazgach, na które jego nigdy nie będzie stać. Wyciągnął ręce po dzban, który miał mu przekazać James, ale ten szybko zabrał mu go sprzed nosa, zostawiając go z poczuciem głębokiego rozczarowania.
- Ejże! - zawołał za nim z oburzeniem, ale gdy dostrzegł, że naczynie znalazło się w rękach Anne, uciął temat, nie chcąc powiększać między nimi niezrozumiałej niezręczności. - Znajdziemy największą! Oślizgłą i z mackami! - zawołał w gniewnym odwecie za Jamesem, kiedy wszyscy powoli wracali do zabwy. Anne do tańca porwał Steff, Jim i Neala już tańczyli, został sam z Lidds; teraz dopiero chwycił dzban i upił z niego kilka zbyt dużych łyków, po wszystkim ocierając brodę ręką. - Napij się jeszcze - zaproponował, podsuwając dzban Liddy, zostali tu już tylko we dwoje, a on nie zamierzał odpuszczać zabawy. Nie zamierzał zostawać sam dlatego, że Celine znalazła sobie kogoś innego. Nie zamierzał się dzisiaj źle bawić. - Będzie ci potrzebne, bo idziemy tańczyć - oznajmił, zbierając się na nogi z piasku, niedbałym gestem otrzepał spodnie. - Zostaw ten aparat, potem porobisz zdjęcia - rzucił, wyciągając do niej dłoń, lewa stopa zatańczyła już w rytm muzyki, nim pochwyciła jego dłoń wykonał obrót i sam wyciągnął ręce, by pochwycić jej obie i pociągnąć ją ku pozostałym, zmierzając tam tanecznym krokiem. - Kto nie tańczy ten z policji! - zaanonsował, nie chcąc pozostawiać jej wyboru; spławiła Steffena, ale z nim nie pójdzie jej tak łatwo - bo naprawdę chciał się zabawić... i naprawdę nie miał z kim.
Na mordercze spojrzenie Jima tylko uśmiechnęła się szerzej i puściła do niego oko, choć mógł tego nie zauważyć, bo mniej więcej w tym samym momencie odwrócił wzrok. Miała go szturchnąć i powiedzieć, żeby się nie dąsał, ale usłyszała tekst Steffa o tym, że sama miała MODNIE ścięte włosy i najpierw z niedowierzaniem na niego spojrzała, jakby się przesłyszała, a potem parsknęła śmiechem.
- Wow, chyba naprawdę dawno nie czytałam Czarownicy - zauważyła. Nie, żeby jakoś szczególnie śledziła artykuły w tej gazecie, ale mniejsza o to.
- Co jeszcze jest modne, Steff? - zagadnęła z ciekawością, bo przecież nie mogła sobie tego odpuścić. - Takie spodnie na przykład? - uniosła jedną nogę, żeby zaprezentować swoje sfatygowane portki po bracie, obecnie wciąż do połowy przemoczone.
Zaśmiała się jeszcze rozbawiona tekstem Jima, którym rzucił w ich stronę na odchodnym i odpowiedzią Marcela. Nie żeby naprawdę planowała teraz szukać meduzy dla kumpla, wręcz przeciwnie: nie chciała się oddalać od przyjaciół. No i... jej plan zadziałał - Steffen poprosił Anne do tańca, Jim poszedł tańczyć z Nealą, Celina miała Finna, a Marcel i...
Liddy spojrzała za oddalającą się Aishą. Z pewnością ta niedługo wróci, ale to trochę komplikowało pięknie opracowany plan na jeszcze piękniejsze zdjęcia. No nic, ładniejsze fotografie wyszłyby, gdyby była na nich też Aisha, ale trudno.
Z chęcią przyjęła dzban wina i już go przytykała do ust, kiedy Marcel palnął o tańcu. Parsknęła krótkim śmiechem na żart i dopiero wtedy się napiła, a właściwie dopiła to, co zostało.
- Zabawny jesteś - odparła starając się wbrew własnym słowom przybrać poważny ton, kiedy powiedział, że ma zostawić aparat. Właściwie to naprawdę myślała, że przez cały ten czas po prostu się z nią droczył, a nie mówił na serio. Przecież doskonale wiedział jaki Liddy miała stosunek do tańca. A jednak... zaczęła wątpić czy to aby na pewno żarty na widok jego wyciągniętej ręki i podrygującej nogi. Po plecach przebiegł jej nieprzyjemny, lodowaty dreszcz.
- Nie tańczę i doskonale o tym wiesz - przypomniała mu usłużnie zatrzymując wzrok na nowo na jego twarzy. Wprawdzie chwilę później uśmiechnęła się rozbawiona na ten jego taneczny obrót, ale zdania nie zmieniła. Kto jak kto, ale Marcel powinien wiedzieć, że w tej kwestii była stanowcza. To, że w ogóle rozważała pobujanie się z kuzynem, było dla niej nadzwyczajnym wyczynem, ale... to była też wyjątkowa sytuacja. W przypadku Marcela było zupełnie inaczej - kumpel chciał potańczyć, bo bardzo to lubił, a jego partnerka gdzieś poszła. Lidka po prostu stała najbliżej, a on najwyraźniej doznał chwilowego zaniku pamięci i wyparł to, że zawsze unikała tańczenia na wszelkie możliwe sposoby. Zdarza się.
Chciała mu przybić piątki do tych jego wyciągniętych rąk, ale był szybszy i tym razem wcale nie czekał aż to ona złapie go za dłonie, tylko chwycił ją pierwszy. Pociągnął zdezorientowaną Lidkę w stronę tańczących i niemal w tym samym momencie spotkał się z jej zdecydowanym oporem, kiedy ostro zahamowała zapierając się stopami w piachu.
- Nie, Marcel - powiedziała stanowczo i wyraźnie... i wciąż spokojnie, choć zawrzało w niej przez to jego bezceremonialne zachowanie. Żarty żartami, ale kompletnie jej nie słuchał próbując forsować na niej swoją zachciankę, jakby jej zdanie nie miało najmniejszego znaczenia. Zapewne na inne dziewczyny by to zadziałało. Zapewne inne dziewczyny nie miałyby żadnych obiekcji, żeby z nim zatańczyć. Problem w tym, że ona nie była "innymi dziewczynami" i nienawidziła tańczenia. Już wolała "być z tej policji".
- Nie chcę tańczyć - powtórzyła już bez grama rozbawienia, jeszcze dając mu szansę na zreflektowanie się i puszczenie jej dłoni. Nie chciała ich wyrywać, bo był kumplem. I dlatego też, że był kumplem, nie oberwał jeszcze z piąchy, ale przywileje z tego tytułu też miały swoje granice, a jej kończyła się cierpliwość. Wdech i wydech.
- Jak masz ochotę tańczyć, to przecież nie potrzebujesz mnie do tego. Wręcz bym ci przeszkadzała. Leć do nich, porobię wam zdjęcia - dodała kiwając głową w stronę pozostałych i mając nadzieję, że Marcel po prostu odpuści bez niepotrzebnego ciągnięcia tego tematu (ani jej do tańca). Zaproponowałaby jakąś inną rozrywkę, ale żadna nie przewidywała tańca, na którym najwyraźniej Marcelowi najbardziej zależało.
1, 2, 3
I'll be there
-Marcello!- krzyknął za nim nim zdołał się zastanowić czym to było i czy rzeczywiście powinien temu przeszkadzać. Nigdy tego nie rozważał, jakby przestrzeń jego i jego bliskich była wspólna, a takt był mu zupełnie obcy. Moore wyglądała jakby nie chciała tańczyć, Sallow zaś aż drżał od potrzeby wspólnej zabawy. Po co więc to niszczyć, tłumić? -Długo mamy na ciebie czekać? Zostaw ją, ona nie tańczy! - Więcej czasu zmarnuje na namawianie ją niż faktyczną zabawę. - Bierz to szkiełko i chodź tu- zwrócił się do Liddy tym razem i zatrzymał, nie puszczając dłoni Neali. Obrócił się bokiem i pochylił, ochoczo kiwając do przyjaciela, jakby tylko czekał aż ten wskoczy mu na plecy, by uwiecznić cyrkową figurę, na której szczycie stanie sama królowa festiwalu, królowa Ruda Pierwsza.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Przemierzałem plażę miarowym, nieśpiesznym krokiem, z Jarvisem usadzonym na mych ramionach i Jocundą u boku; nie mieliśmy żadnego konkretnego planu na ten czasu, po prostu spacerowaliśmy, ciesząc oczy widokiem nadciągających nad brzeg panien i pań, a także idących ich śladem kawalerów oraz mężów, którzy pewni już byli wzajemności uczuć swych wybranek. Niektórych odlegle kojarzyłem, innych w ogóle nie znałem, to jednak nie miało większego znaczenia. Chodziło o sam fakt powrotu do tradycji. O możliwość zapomnienia o wszechobecnej wojnie, wyniszczającym nas konflikcie, wszystkich tych, którzy odeszli i którzy jeszcze odejdą, a w końcu – o tej zasranej komecie, która wciąż wisiała na niebie, łypiąc na nas swym różnobarwnym okiem. Patrzyłem więc na plecione skrupulatnie wianki, słuchałem niesionych wiatrem śmiechów i urywków rozmów, raz po raz spoglądając kątem oka ku starszej siostrze, która musiała widzieć, że coś mi jest, choć nie wiedziała, co dokładnie.
Nic dziwnego – ja sam tego nie wiedziałem. Podejrzewałem jednak, że to kwestia zachodzących wokół zmian; elementu chaosu, który wdzierał się do mej dość rutynowej codzienności. Jak nie dość prędki i zaskakujący ślub Ady, to nieoczekiwana kłótnia z Evelyn. Humor miałem więc taki sobie, nie zamierzałem jednak odmówić synowi prawa do zabawy, ani też zamknąć się w Gawrze na cztery spusty, kiedy wszyscy inni Sykesowie zamierzali spędzić w Dorset większość czasu trwania festiwalu.
– Widzisz dla siebie jakąś pannę, co? – zagaiłem Jarvisa, poprawiając chwyt na jego nogach, upewniając się w ten sposób, że na pewno ze mnie nie spadnie. Kto wie, może wśród kręcących się nad wodą czarownic znajdzie się i taka sześcioletnia – na szczęście nie spodziewałem się ujrzeć tutaj Corneliusa i jego córki, Hersilii – z którą mój jakże dzielny urwis mógłby się pobawić. A może nawet spróbować zatańczyć. Jocunda pokręciła tylko głową na me słowa, widziałem jednak ten chochliczy, podszyty rozbawieniem uśmieszek, który błądził po jej ustach. – Hmm... Chyba nie... O! O! Ciocia! – zawołał nagle, tak tym odkryciem podekscytowany, że musiałem się zatrzymać i pochylić nieco do przodu, by pasażer nie zaliczył gleby. Co to za szok i zdziwienie, ciocia przecież była z nami od dobrej godziny, nie rozumiałem więc, skąd ta żywa reakcja. – Tak, ciocia Jocunda, przecież... – spróbowałem się odezwać, zaraz jednak zostałem zagłuszony przez podekscytowane, a przy tym dość niecierpliwe – bo w końcu jak mogłem go nie zrozumieć – wyjaśnienia. – Ciocia Evelyn! Tam! Widzisz? – Cieszyłem się, że syn nie mógł dojrzeć wyrazu mojej twarzy; ściągnąłem usta w wąską kreskę i wytężyłem wzrok, próbując ustalić, gdzie też rzekomo znajdowała się Despenser. Zaraz jednak zwróciłem Jarvisowi honor: rzeczywiście, miał rację. Kawałek dalej, z dala od tłumów, zamajaczyła jej sylwetka, której nie pomyliłbym z żadną inną. Czaiła się nad samym brzegiem, ściskając w dłoniach coś, co musiało być wiankiem. No kto by pomyślał.
– Widzę, masz rację, zuchu – odezwałem się po chwili, zmuszając nieposłuszne ciało do reakcji, ignorując dziwne kłucie w okolicy mostka, przyśpieszające bicie serca; tego właśnie nauczyłem się, odkąd zostałem ojcem – że nieważne jak się czułem i dlaczego, fakt ten nie powinien odbijać się na Jarvisie. Niestety, zdawałem sobie sprawę z faktu, czego w tej chwili mały Sykes pragnął najbardziej na całym świecie – przywitać się z dawno niewidzianą czarownicą, to bez dwóch zdań. Nim jednak zostałbym zmuszony do podjęcia jakże trudnej decyzji, rozważenia wszelkich za i przeciw, ktoś ruszył mi z pomocą. Tym kimś, o ironio, była osoba prędko wyławiająca wianek Evelyn. – Ale spójrz, ciocia jest zajęta, ma już towarzystwo... Może podejdziemy do niej później? – zaproponowałem, siląc się przy tym na naturalny, nie zabarwiony goryczą ton głosu. Wciąż nie wiedziałem, jak zachować się w związku z lipcową utarczką, ona chyba również, toteż łatwiej – choć wcale nie mądrzej – było nie wchodzić jej teraz w drogę. Tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że nie była sama.
Kim, u licha, była ta osoba...?
– Chodź, mały – wtrąciła się Jocunda; zamrugałem gwałtownie, wszak na krótką chwilę zapomniałem, że jest obok, że ona może ujrzeć moją minę i chyba właśnie tak też się stało, bo spoglądała na mnie z czymś na kształt niewypowiedzianej troski. – Siądziemy na trawie, stamtąd będziemy kibicować twojemu ojcu. Bo w końcu i on powinien w końcu ruszyć się z miejsca i wyłowić wianek jakiejś ładnej pani... Nieprawdaż? – Mówiła niby do Jarvisa, choć prawdziwe znaczenie tych słów zarezerwowane było dla mnie. Znałem ją na tyle długo, by wiedzieć, co ma na myśli. I że sprzeciw byłby daremny.
Przykucnąłem więc, ostrożnie stawiając malca na ziemi, po czym zmierzwiłem mu czuprynę w czułym geście. Niech będzie; jeśli miało to oderwać jego myśli – i moje również, tak zupełnie przy okazji – od bawiącej się kawałek dalej Evelyn, to proszę bardzo. – Życz mi powodzenia – mruknąłem jeszcze, po czym oddałem syna pod opiekę pani-już-w-sumie-nie-Sykes. Zacząłem krążyć po okolicy, walcząc to z cisnącą się do ust goryczą, to z pragnieniem oglądania się przez ramię, na przyjaciółkę, tajemniczego adoratora (choć jakiegoś dość niskiego) i odpoczywających kawałek od brzegu krewniaków. Ledwie kilka chwil później nad brzeg przybyła zupełnie nieznajoma mi czarownica, na oko dwudziestokilku letnia, która samotnie zbliżyła się do skał i równie samotnie rzuciła na wodę swą kwietną koronę.
Niech będzie; ruszyłem w jej stronę, bez zastanowienia i bez głębszych przemyśleń, po drodze porzucając buty, bo po co przecież miałbym je moczyć. Podwinąłem rękawy koszuli, wciąż zmierzając w tym samym kierunku, ku oddalającemu się powoli wiankowi. Nie myślałem o tym, czy dziewczyna – kobieta – na kogoś czeka, czy wzdycha do jakiegoś kolegi lub nawet przyjaciela. Zamierzałem skorzystać z prawa do zabawy, do chwili beztroski, na którą zasługiwałem, i porwać ją do tańca.
Z oddali dobiegały do mnie rozemocjonowane pokrzykiwania Jarvisa; no dobrze, synu, to patrz i ucz się. Bez cienia zawahania ruszyłem do przodu, mocząc sobie przy tym nogawki, a w końcu całe spodnie. Nie musiałem jednak płynąć, by dogonić uciekający splot kwiatów – wystarczyło kilka większych kroków, zanurzenie się do klatki piersiowej, bym mógł ująć wianek w palce, a następnie ze sztucznie triumfalnym wyrazem twarzy odwrócić w kierunku mojej towarzyszki na kilka kolejnych chwil.
Niech będzie.
| łowię wianek, idę tańcować i zt
Drowning peaceful through your hands
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
'Wianki (Weymouth)' :
- Tak! - przytaknęłam Liddy potakując głową. - W namiocie, na imprezach potem, zimą. Przyda się nam, nie? - zapytałam jej, ale spojrzeniem przemknęłam po przyjaciołach obok. Nie kupiłam go przecież dla siebie, tylko dla nas. Tak jak dla Celine tą konewkę do jej ogrodów i tą kostkę dla Anne, żeby sama nie była. Zerknęłam ku jasnowłosej przyjaciółce, ale zajęta była Finnem. Aishe gdzieś zgubiłam. Steff już porywał Anne, wróciłam wzrokiem do Jima.
- C.. S… - wypadło z moich ust. Spojrzała na opadającą na ziemię koszulę. - N.. Ni… Nie chcesz jej wysuszyć? - zapytałam jąkając się strasznie, ale to silniejsze było ode mnie jakieś. Ale rękę tak czy siak mu podałam. Z przyzwyczajenia jakiegoś bardziej. Pewności. Zaufania nawet. Uniosłam dzban bo może tak zrozumiem to szybciej i łatwiej, albo jedno wszzystko mi będzie. Wykrzywiłam wargi, przekazując go dalej. - Gotowa. - zgodziłam się, potakując głową, niech będzie, nieważne. Rozejrzałam się wokół, dając pociągnąć chwilę później jeszcze dalej w stronę ogniska. Poddając się i temu jak mnie obrócił i jak przyciągnął bliżej. Plecy mimowolnie odsuwając trochę - tak na wszelki wypadek. Ale pojawiający się uśmiech na twarzy Jima skwitowałam podobnie. Zaśmiałam się na to pytanie które padło i pokręciłam głową. - Mówiłam ci, że to nie o to szło. - odpowiedziałam zawieszając swoje spojrzenie w tym jego. Nie o zmęczenie, czy o to, że tańczyć nie chciałam, albo nie lubiłam czy coś. Nie chciałam znów zepsuć czegoś, co zepsute już i tak było. Teraz, jak alkohol w głowie szumieć zaczynał robiło mi się trochę wszystko jedno. Bo wychodziło, że czy się starałam czy nie, na jedną drogę wchodziłam niezmiennie i zawsze. - Jestem pewna niemal na sto procent, że dłużej dam radę niż ty. - orzekłam po chwili, choć pewna nie była wcale. Mimo to zadarłam brodę i zmrużyłam oczy groźnie. Drgnęłam na nagły krzyk, odwracając głowę w stronę Marcela. Zmarszczyłam lekko brwi zerkając najpierw na Liddy, potem na Jima a potem na Marcela. - Jim się boi, że sam nie da mi rady! - krzyknęłam więc do niego, rozciągając usta w uśmiechu. Bzdury kompletnie, kondycję miałam słabszą i gorszą, tańczyć wcale nie umiałam lepiej, ale Marcel obok nie przeszkadzał mi przecież bo bawić się mieliśmy i mogliśmy razem wszyscy. - Em.. hm… Co robisz? - zapytałam z zaciekawieniem, zerkając na Jima, kiedy przyjmował tą pozę swoją dziwaczną przekrzywiając głowę nie widząc, ani nie rozumiejąc wcale do czego w ogóle zmierzał ani co osiągnąć próbował. - Liddy, wiesz co się dzieje? - zapytałam jej, wskazując wolną ręką na Jima.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
– Cała, prawie, o mało mi czegoś nie złamałaś – w rozbawieniu zlustrowała przyjaciółkę spojrzeniem, dostrzegając drobne zmiany w jej wyglądzie – wynikające bardziej z upływu czasu, niźli faktycznych przełomów; nadal była tą samą Moore, teraz wybitnie ucieszoną, co momentalnie dodało Anne otuchy.
Zerknęła w kierunku Celine, której uśmiech niepewnie odwzajemniła, chcąc za wszelką cenę nie dopuścić do głosu wspomnień, które pojawiły się gdzieś na uboczu myśli; Lidia sprawnie odsunęła ją od przykrych i wstydliwych momentów na środku polany, mówiąc o wianku, na co Beddow pokiwała głową.
– Nauczymy się razem. Skoro to tradycja. Na pewno plecie się je tak samo jak takie..zwykłe – tradycje kultywować, skoro faktycznie była tak ważna – a skoro potrafiła zapleść wianek ze stokrotek, z tym nie powinno być większego problemu; podobnie zapewne jak tańce, ale wobec nich miała już nieco mniej entuzjazmu – Może trochę później? – to wydawało się dużo, dużo za dużo, kiedy głosy powoli się do niej dobijały, a realność beztroskiej chwili wyzwalała od uczucia niepokoju. Gdzieś w tle zamajaczył dzban, jak się okazało, z alkoholem, ale póki co wstrzymała się do wyrywczego wołania o kubeczek wina – choć mogło zdecydowanie pomóc, chciała przetrawić wszystkie nowe-stare emocje powoli, względnie.
Przeskakiwała spojrzeniem między Nealą a Jamesem, kilkukrotnie kiwając głową, później otwierając usta i znów je zamykając - nie miała teraz czasu i przestrzeni faktycznie im wytłumaczyć; czy w ogóle by potrafiła?
Do czasu, bo kiedy toast został ogłoszony, nie mogła przecież zaprotestować. Zwłaszcza w takiej intencji, która sprawiła, że drobny rumieniec pokrył kawałek policzków i wywołał ciepły uśmiech.
Wyszeptane dzięki w kierunku Lidii poprzedziło spojrzenie, które zawędrowało do Neali, a kiedy płomiennowłosa pociągnęła srogi łyk z dzbana, Anne zaśmiała się cicho.
– Nie ma o czym mówić, nie teraz. Cieszę się, że was znalazłam. Nie było wcale łatwo! – wyrzuciła ręce w ramach obronnego gestu, albo bardziej zdradzającego poddanie – skoro pojawiła się wśród nich, nie było już momentu na ucieczkę czy chowanie; dosłowne i te mniej, chociażby związane z alkoholem i zabawą, bo pierw znalazł się w jej dłoniach dzban, później, nim jeszcze zdążyła wytrzeć kącik ust po upitym łyku, Steffen ciągnął ją w górę, więc wepchnęła naczynie w dłoń Marcela, krzyżując nim niepewne spojrzenie, nim nie podniosła się z piasku.
– Nie wiem czy pamiętam jak! – zawołała z rozbawieniem, bo chociaż wcale nie minęło aż tak dużo czasu, miała wrażenie, jakby od tego co kiedyś dzieliło ją inne życie. Kogoś z innym imieniem i innym uśmiechem.
Zatopione w piasku stopy nieco niezdarnie pokonały odległość kilku kroków, później pozwoliła już prowadzić się Steffenowi w rytm skocznej melodii.
– Opowiedz mi co się dzieje, co robicie, mam tyle do nadrobienia… – rzuciła w skrępowaniu, kręcąc ze wstydliwym uśmiechem głową, pomiędzy jednym obrotem a drugim, koślawą choć energiczną serią kroków, a następnym improwizowanym ruchem na chłodnym piasku.
– Wiem, że nie powinnam, ale czuję się jakoś tak głupio… – jak niepasujący element układanki. Szary kawałek w wielobarwnej mozaice, smutna chmura na czystym i rozświetlonym słońcem niebie. Spódnica falowała na boki, nieco wypłowiała, dużo ładniej wyglądałaby ta, którą kiedyś pożyczyła jej Neala; ale z kolejnymi krokami starała się zapominać o tym, i o tych przeklętych włosach, i o wszystkim gryzących niepewnościach, które chciały ją sparaliżować.
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Instrumentalna melodia, tu i ówdzie przetykana przyśpiewującymi głosami bawiących się czarodziejów, wypełniała ją całą. Improwizowane ruchy uzupełniały świeżo poznane fragmenty ludowych pląsów, których uczyła się ostatnio jak nowej, intrygującej konstelacji, zagłębiając się w rozgwieżdżone euforią podwaliny kolejnej sztuki. Prowadziła w tym Finna, z niewymuszoną gracją obracając się przy inicjowanych przez niego piruetach, a kiedy postanowiła dać mu odetchnąć, bo tak należało, skoro dołączyła do nich nowa osoba, wokół której zebrali się pozostali, jej mięśnie błagały, by mimo wszystko tańczyła jeszcze. Dalej. Dłużej. Do utraty tchu i do zachodu słońca, do dnia, w którym skończy się świat.
Mimo to opadła aksamitnie na piasek, układając wokół siebie poły sukienki, i z prawdziwym zdumieniem zorientowała się, że nagle na tej ziemi, gdzie miała dołączyć do przyjaciół, została praktycznie sama. Jim i Neala kołysali się w swoim towarzystwie, ona rumiana, on bez koszulki i zapraszający ku nim opuszczonego przez partnerkę Marcela, a Steff porwał Anne, dołączając do reszty. Przyglądała się im, swoim przyjaciołom. Tej małej, niepowiązanej nićmi krwi rodzinie, którą odnalazła pośród burzowych chmur, zaufania i łez wesołości. Wyglądali tak pięknie, tak szczęśliwie, że serce w jej piersi aż zaskwierczało, gdy nawiedziła ją myśl, że nie będzie to trwać wiecznie, bo nigdy nie trwało. Wsuwając za ucho srebrzysty kosmyk włosów, osiadła spojrzeniem na Liddy i uśmiechnęła się do niej pogodnie, nieświadoma tego, co wydarzyło się pomiędzy nią a Carringtonem dosłownie chwilę temu.
- Lidds! Zrobić ci zdjęcie? - zagaiła miękko, rozkoszując się pieśnią płynącą z głębin własnego ciała. Przyspieszonym oddechem, rozpalonymi mięśniami, sercem wygrywającym wyrazisty tętent, uczuciem rozbudzonego w niej ognia, który lizał ją od środka i ocierał o kości jak zadowolone kocię. Za chwilę tam wróci, roztańczy się, podąży za zewem pieszczącym myśli, za momencik. - Chyba żadnego nie masz, z dzisiaj na pewno nie. A to dobrze mieć jakąś pamiątkę. Chociaż jedną, hm? - stwierdziła z mamiącym, lisim uśmiechem. W końcu Liddy niezmordowanie uwieczniała je przez cały dzień na kliszy, zapisywała wspomnienia na klatce filmu, owładnięta magią ukochanego przez siebie żywiołu, i Celine nie chciała, by sama przez to musiała obejść się smakiem.
Wiedział, że Lidds nie lubiła tańczyć, ale przecież nigdy nie tańczyła z nim, a pozostali nie potrafili jej poprowadzić. Trudno było mu odbierać taniec w takich kategoriach jak - choćby - jedzenie meduz, gdy taniec był jego życiem i sposobem na odreagowanie. Ochota na zabawę nie opadła mu wcale, gdy oznajmiła, że był zabawny, błysk w oku zdradzał, że przyjął to jako komplement. Nie przestał też naciskać, kiedy zastrzegła, że nie tańczy, zawsze musiał być przecież ten pierwszy raz - a to świetna zabawa. Ona też była rozbawiona, pociągnął ją, nie chcąc tego przeciągać - prędzej czy później przecież i tak się zgodzi. Czy na pewno? Nie spodziewał się, że jej ton nagle spoważnieje, że rozbawiony uśmiech zniknie z twarzy tak nagle, ustępując oschłości głosu. Zdezorientowany - nic nie rozumiejący - wypuścił jej ręce nagle, gdy dała mu odczuć, że przekroczył granicę, której wcześniej nie dostrzegł. Cofnął się pół kroku, dobitny komunikat skruszył fasadę dobrego nastroju, zwątpienie sparaliżowało go na ułamek sekundy. Zaświtała mu w głowie przykra myśl - czy Aidan i Neala mieli rację?
- Lidds, ja... - Nie odpowiedział na jej słowa - co mógłby? Wymawiała się od zabawy z nim, wiedząc, że w słowach tych nie było prawdy. I znów poczuł się źle. Wzrok mimowolnie odnalazł Celine, jeszcze przed momentem trwającą w ramionach Finna, teraz zwracającą się do Liddy, on jej głos słyszał jak z oddali. Bez słowa odsunął się od dziewczyn, oglądając się przez ramię na niezidentyfikowany tłum, jakby szukał w nim znajomej twarzy, choć przecież żadnej nie znał. I już miał w niego ruszyć, kiedy usłyszał głos przyjaciela.
Ona nie tańczy, no jasne. Nie miał ochoty do nich iść. Nie miał ochoty się z nimi bawić. Ale jeszcze bardziej nie chciał psuć im zabawy, a przecież słyszał słowa Neali, wystarczy, że Eve ich tu zostawiła. Szeroki choć sztuczny uśmiech ozdobił jego twarz.
- Jestem! - krzyknął, biegnąc w kierunku przyjaciela, z impetem wybijając się z piasku i wskakując prosto na plecy Jamesa, jak pająk, oplatając go rękami i nogami. Ze śmiechem odczekał, aż James odnajdzie równowagę - albo pion - nie złażąc z jego ramion, po czym - nie od razu, z ociąganiem, bo sparzony przez Liddy mocniej niż przez meduzę - wyciągnął dłoń w kierunku Neali, chcąc pomóc jej wspiąć się na szczyt tej wieży. Była bardzo drobna i ważyła tyle co nic, Jim wytrzyma.
Zawsze wracając na brzegi Weymouth przypominała sobie tę samą chwilę, tak mocno wyrytą w pamięci tak głęboko, że nie mogła sobie wyobrazić momentu, w którym zniknęłaby z pamięci. Kiedyś, lata temu, była jak jej młoda kuzynka tydzień temu. Otwierała Festiwal Lata, jako pierwsza, zgodnie ze starą tradycją, wypuszczała swój wianek na wodę. Dziś jednak była mężatką; kobietą w zaawansowanej ciąży. Po ceremonii na plaży nie miała siły na dalsze obchody, na dopełnienie tradycji. Ból pleców, nawet złagodzony zaklęciem brata okazywał się zbyt męczący, zmusił ją do odwrotu i odpoczynku. Przez kolejne dni starała się bywać na festiwalu za dnia — w towarzystwie córki przemierzała tak dobrze sobie znane tereny, opowiadając małej Saoirse o jej dziedzictwie. Wszak rude włosy małej dziewczynki i intensywnie zielone oczy nie kłamały. Lady Mare uważała, że córka odziedziczyła po niej wygląd, lecz ognisty charakter zdecydowanie pochodził od ojca. Dlatego też chciała spędzać z nią jak najwięcej czasu — aby wyrobić w niej nawyki odpowiednie dla małej damy, nim wygra w niej wreszcie duch Greengrassów. Duch dyskutantów, duch idących pod prąd. Może uda się go ujarzmić, oby się udało.
Czas na wianki dla Saoirse jeszcze nadejdzie. Dzisiejszego wieczoru pozostawiła swą ukochaną córkę pod opieką babci, w towarzystwie starszego kuzynostwa. Takie ułożenie spraw pozwoliło lady Mare na jeden wieczór wyłącznie dla siebie. Och, jak bardzo tego potrzebowała. Gdy próbowała przypomnieć sobie datę ostatniego podobnego wieczora — złudnie spokojnego i pięknego — myślami wracała do sylwestrowej nocy, wspólnego tańca z Elroyem... I równie prędko spadała na ziemię poprzez kaskadę następujących później wydarzeń. Perspektywa rozluźnienia była bardzo kusząca, oczywiście, ale nie byłaby rozsądną kobietą, gdyby popełniała te same błędy dwukrotnie. Nie mogła opuścić gardy, nie mogła dać się zaskoczyć. Niezależnie od tego, jak bardzo potrzebowała spokoju, oddechu, silnego ramienia, na którym mogła się wesprzeć.
Jeżeli zabraknie jej siły, jak będzie mogła dbać o całą rodzinę? Wszak to jej rolą, jako matki i żony, było zachowanie spokoju, poprowadzenie rodziny w chwili ciemności, gdy Elroy wychodził przed nich, gdy był ich światłem. Świat nie był łaskawy, świat nie zatrzymywał się tylko dlatego, że ta lub inna kobieta nosiła pod sercem nowe życie. Wciąż trzeba było iść do przodu.
Więc szła. Powoli, wyjątkowo ostrożnie, raz za razem dodając kolejny element plecionego własnoręcznie wianka. Wianek zresztą był niemalże kwintesencją pochodzenia lady Mare — intensywnie zielony od liści paproci, które stanowiły jego trzon, jako główną ozdobę posiadał wybrane przy pomocy Archibalda kwiaty szczęślina ugandyjskiego, kształtem przypominające niebieskie motyle. Zestawienie kwiatów było oczywiście nietypowe, niemalże ekscentryczne i nie miałoby racji bytu, gdyby nie rozległe szklarnie Prewettów, kryjące w swych progach prawdziwe perełki botaniki. Kompozycję dopełniały wielosił błękitny po prawej stronie obręczy oraz pierwiosnek bezłodygowy po lewej. Oba kwiaty były kwiatami związanymi z hrabstwami, w których przyszło jej żyć - wielosił reprezentował Derbyshire, zaś pierwiosnek Dorset.
Pozwalała prowadzić się morskiej bryzie, wdychając jej aromat mocniej z każdą mijającą chwilą. Wiatr bawił się jej suknią — zieloną, o obszernych rękawach na wzór słynnej Greensleeves — pozostawiając póki co w spokoju upięte, ognistorude włosy. Radosne śmiechy wzmacniały się, im bliżej brzegu się znajdowała, w okolicznych ogniskach trzaskało drewno, muzykanci wygrywali wesołe melodie. Pary tańczyły — nie istotne było, czy znali się wcześniej, czy może nie, taniec był częścią tradycji i obrządku. Zupełnie intuicyjnie poczęła przyglądać się mijanym twarzom, próbując dostrzec wśród tłumu kogoś znajomego; nie mówiła mężowi, kiedy zamierza puścić swój wianek w wodę. Elroy zresztą nigdy go nie wyłowił — w trakcie jej ostatniego panieńskiego Festiwalu przebywał wszak na Ukrainie. Teraz miał szansę się zrehabilitować, ale czy tak będzie? Tego nie mogła być pewna. Może ktoś nieznajomy, a może ktoś, kogo lady Mare znała, dotrze do wianka przed lordem Greengrassem, wręczy go damie i otrzyma swą nagrodę w formie tańca.
Żeby to się wydarzyło, podeszła bliżej brzegu, ignorując wodę obmywającą pantofelki, coraz bardziej nasiąkajacą wilgocią tkaninę dołu sukni i części rękawów, gdy kładła wianek na falach i pchnęła go prosto w morze. Odprowadzała go wzrokiem, już wyprostowana, zastanawiając się, czy ktoś zdecyduje się podjąć wyzwanie, czy może wieczór ten spędzi w towarzystwie własnych myśli.
is the goddess of victory fair to everyone?
'Wianki (Weymouth)' :
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset