Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
— Och, naprawdę? Byłam we Francji, choć tylko przez moment — podjęła temat, zerkając na czarownicę. Mogła się tego spodziewać, miała przecież to coś, co widziała w tamtych kobietach, które spoglądały na nią z pewną podejrzliwością i pobłażliwością. Błysk w oku, filuterność i pewność siebie, która przyciągała uwagę nie tylko mężczyzn, ale także mniej pewnych siebie kobiet. Mimo wszystko wyglądała miłej, przyjaźniej od nich.— Nie bardzo mi się podobało — przyznała, nim ktokolwiek zdążył spytać. Uśmiechnęła się przepraszająco do żony Michaela. Zaraz potem zerkając na mężczyzn, gdy zaczęli dogadywać termin.
— Tak. Mamy namiot w czwartej linii od przodu — wspomniała, próbując nakierować ich na dokładniejsze miejsce. — Poćwiczyć, co? — spytała wścibsko, zerkając na męża. — Dla mnie zawsze będą mali— sprostowała, uśmiechając się szeroko. Przez ten okres, gdy bywała w Oazie często, a czasem codziennie, zżyła się z ludźmi mieszkającymi tam.
Nie odpowiedziała na jego prowokację. Patrzyła mu uparcie w oczy, przez chwilę nieruchomo, w końcu zadzierając lekko brodę. Nie poniósł, te słowa i ta myśl rozgrzewały ją od środka i dodawały pewności, kiedy czasem ją traciła. Nie żałował. Wciąż był tak samo pewien swojej decyzji, wciąż tak samo z niej pewny i usatysfakcjonowany. Czasami bała się, że jej nacisk coś zmienił; że gdyby nie jej wyznanie te myśli nigdy by do niego nie przyszły, ale przecież nawet gdyby — nawet gdyby to był tylko moment, chwila, nawet gdyby za jego działaniami stało ludzkie poczucie osamotnienia i potrzeby związania się z kimś dla jej zaspokojenia, nie miałaby mu czego wybaczać. Byłaby szczęśliwa i kochałaby go tak samo za to, próbując dać mu to, co mogła, co miała, próbując uszczęśliwić go jak tylko potrafiła. Te ciche zapewnienie, pewność w jego oczach i niegasnące uczucie było jak szczypanie skóry, gdy nie wierzyła we własne szczęście i to, że marzenia naprawdę mogły się spełniać. Sprowadzał ją na ziemię, udowadniał, że to działo się naprawdę. Po chwili już śledziła tor jego wędrówki. Z boku, spod firany rzęs obserwowała ze spokojem jak zdejmuje buty i wchodzi do wody. Z pewnością siebie mężczyzny, zdecydowaniem i poświęceniem dla tradycji. Nie odejmując od niego oczu przesunęła palcami wolnej dłoni na szyję, by złapać za kosmyki włosów za uchem. Oderwała spojrzenie od niego tylko na chwilę, by spojrzeć na piękną muszlę, którą obróciła w dłoniach, a potem skryła w ukrytej w spódnicy kieszeni. Unosząc wzrok natrafiła na wyjątkowo przypadkowe zagranie w wodzie.
— Popatrz, kochanie, czy to nie Hugh? — spytała, pochylając się do Amelki i pokazując jej chłopca, który płynął prosto po jej wianek. Uśmiechnęła się, a potem z przejęciem otworzyła usta i chwyciła się za pierś, by dać wyraz bohaterskości młodzieńca. Billy był jednak pierwszy. Stanął przed nią przemoczony, a w włosów prosto na nos skapywała mu woda. Wstała, dotykając dłonią piersi z westchnieniem. — Och, to prawda — wyszeptała, uśmiechając się promienie. — Był pan bardzo dzielny, przez chwilę bałam się, że... ten wianek odpłynął tak daleko, tam musiało być tak głęboko! Takie niebezpieczne — szepnęła, mierząc go spojrzeniem, aż w końcu pochyliła się delikatnie, uginając nogi, by mógł złożyć na jej skroniach kwietną koronę. Zerknęła jeszcze na wianek, między kwiatki zaplątała się alga. Sugestywnym spojrzeniem skłoniła męża do wyjęcia morskiej trawy z wianka.— Bohater zasłużył na jeden taniec — Uśmiechnęła się zaczepnie, śmiało chwytając mokrego czarodzieja pod ramię, przysuwając się do niego bliżej. Nie ruszyła się jednak z miejsca, patrząc jak młody chłopiec wybiega z wody ze śmiechem, by od razu, ze śmiałością i praktycznie bez pytania włożyć Amelce wianek na głowę. — I chyba powinniśmy omówić zasady sprawiedliwej rywalizacji...— mruknęła, spoglądając na Williama z boku. Oszukiwał. Pomógł Hugh wyłowić wianek córki. — No, dalej. Czas na taniec — zachęciła Hugh, który tak samo bez pytania złapał nieśmiałą dziewczynkę za dłoń i pociągnął do przodu, bliżej ognisk. — Więc?— spytała, nagląco, przytulając się do jego zimnego i mokrego boku. Jej sukienka zawilgła z jednej strony, aż w końcu zatrzymała się w miejscu i stanęła przed nim, puszczając jego ramię, by ułożyć dłoń na ramieniu, a drugą wsunęła w jego dłoń. Cieszyła się. Naprawdę była szczęśliwa — tyle lat na to czekała. Tyle lat wystawała przy brzegu, śledząc jego poczynania i kierunek, szukając go wzrokiem i cicho licząc, że tym razem to jej wianek pojawi się najbliżej. I dziś się udało.
Zt
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Moore dnia 23.12.23 7:23, w całości zmieniany 1 raz
Fakt, z taką kombinacją cech Penny nie miałem najmniejszych szans i dziewczynka robiła ze mną, co chciała. Ale nie narzekałem i cieszyłem się, że namówiła mnie na ten Festiwal. Przytaknąłem więc, kiedy Sue go zachwalała. Miała rację. Wprawdzie żałowałem, że nie mogę się nim cieszyć całkowicie z powodu... swojej przypadłości, ale było jak było. A z Susie u boku czułem się od razu jakiś spokojniejszy o tą swoją fobię. Sam nie wiem czemu. Może po prostu skutecznie odciągała moje myśli od tego i tyle wystarczało?
Czy Argus był uzdrowicielem? Oczami wyobraźni zobaczyłem skwaszoną minę Filcha i mimowolnie parsknąłem śmiechem. To byłby jeden z najgorszych kandydatów do zajmowania się pacjentami, byłem o tym przekonany. Nieczuły, opryskliwy, przesadnie pedantyczny... jeszcze byłby gotów opierniczyć rannego, że ma czelność krwawić na świeżo umytą podłogę!
- Nie, nie... on tam tylko sprząta - odparłem jednak szybko, bo przecież głupio było się tak śmiać, kiedy Sue nie wiedziała nawet z czego. I nawet nie umiałem jej tego za bardzo wytłumaczyć - jak pozna Gusa, to zrozumie. I choć wciąż trzymało mnie rozbawienie dodałem wcale się nie nabijając:
- Śmieję się, bo nie mieliśmy najlepszego początku znajomości, ale generalnie to dobrze, że zajmuje się Lecznicą. Teraz mogę się skupić na pracach w Dolinie - wyjaśniłem pogodnie. - No i w tym Kurniku... - uśmiechnąłem się blado. - Mamy lepsze i gorsze dni, ale generalnie cieszę się, że ktoś jest w domu. Szczególnie jeśli jedną z tych osób jest Penny - zakończyłem trochę rozbawiony. Argus był trudnym współlokatorem, ale coraz lepiej się dogadywaliśmy, a jeśli nie, to dziewczynce jakoś zawsze udawało się prędzej czy później zażegnać sytuację kryzysową.
- A jak w Ruderze? Wybacz, że ostatnio o nią nie zahaczyłem... Powoli się zaludnia? - zapytałem z ciekawości i... troski. Wiedziałem doskonale jak to jest siedzieć samemu w domu pełnym wspomnień i na dłuższą metę... mnie osobiście to niszczyło.
- Jarmark jest super... ale - potarłem w zakłopotaniu kark - chyba trochę za dużo się tam dzieje i dawkuję sobie atrakcje - odpowiedziałem, a potem zasłuchałem się, kiedy opowiadała o Festiwalu. Zaśmiałem się o anegdotę o chlebie. Wierzyłem jej, że był największy jaki widziała. Organizatorzy ewidentnie wzięli sobie za punkt honoru, żeby ani przez chwilę nikt się nie nudził. Może Sue się da namówić jeszcze na jedną z atrakcji? Ale to postanowiłem zapytać później, bo najpierw czekał nas przecież wspólny taniec! I cieszyło mnie, że miała do tego podobne podejście, co ja.
Chwyciłem jeszcze swoje rzeczy, nałożyłem buty i ruszyliśmy w stronę, skąd dobiegała nas skoczna muzyka. Brzmiała trochę irlandzko, tak mi się przynajmniej skojarzyło, a że mi się podobała i już wiedziałem, że nie muszę znać żadnych kroków, tylko po prostu zatańczyć, to obawy zeszły na drugi plan.
- Gram - przytaknąłem. - Kiedy mieszkałem w Londynie, to nawet próbowałem tak trochę dorobić - dodałem. - Fajna sprawa... a ty na czymś grasz? Albo śpiewasz? - zagadnąłem zerkając na nią z ciekawością chwilę przed tym jak dotarliśmy do potańcówki. Gitarę oparłem gdzieś z boku, żeby mi nie przeszkadzała, a potem wyciągnąłem do Sue rękę z uśmiechem. Plan był taki, że mamy się po prostu dobrze bawić, więc kiedy tylko złapała mnie za rękę zacząłem z entuzjazmem podrygiwać w takt muzyki. Może nie byłem najlepszym tancerzem, większość swoich ruchów improwizowałem, część zmyślałem, ale nieważne. Tańczyłem całym sobą, jak zawsze. Mogło nie być idealnie, mogło być śmiesznie, byle tylko Sue spoglądała na mnie od czasu do czasu tymi roześmianymi, wesołymi oczami.
Not war.
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
Ach, korona ślubna... nic nie mogłem poradzić na chwilowe ukłucie smutku, które zwalczyłem uniesieniem brwi, kiedy wsłuchiwałem się w opowieść lady Mare. Philomena też miała kwiaty we włosach, skromne, drobne, inne niż wianki puszczane na morskie wody - sama poprosiła mnie o wybór i choć mogłem zdecydować się na najbardziej wymyślne gatunki, stanąć na głowie by je zdobyć, ze wszystkich możliwych opcji wybrałem najprostszą trybulę leśną oraz białą koniczynę. Drobne kwiaty trybuli nie odwracały uwagi od panny młodej, koniczyna miała przynieść jej szczęście - wielogodzinne poszukiwania czterolistnej zostały przerwane paroma drzemkami, lecz było warto. Uśmiechnąłem się na tę myśl, trochę uciekając wzrokiem, lecz nie na długo - nie na tyle, by sprawiało to nienaturalne wrażenie, ostatecznie nie szalałem z rozpaczy, nie zamykałem się w ścianach własnych myśli.
- Wierzę, że musiała wyglądać wspaniale. Jak często trafiacie na kwiaty podczas takich poszukiwań? Jestem skłonny uwierzyć, że przed waszą rodziną ukazują się nieco chętniej niż przed resztą świata - przyznałem, absolutnie nie złośliwie. Mieli do nich rękę, byli z nimi związani, może i naturalne szczęście do tychże okazów krążyło w ich krwi. Kiwnąłem głową, gdy zapytała o kadzidło bazujące na wyjątkowym składniku. Ostatnio miałem okazję wykonać je w nieco zmodyfikowanym wydaniu, używając odłamka spadającej gwiazdy. - Silne, istotnie. Wprawdzie kadzidło nigdy nie dorówna eliksirom, ich działanie jest łagodniejsze, bardziej sugestywne i ulotne, bo czerpiemy z nich ułamek mocy, wdychamy tylko opary. Kwiat paproci pomaga rozplątać język, jest sercem kadzidła prawdy. To nie Veritaserum, oczywiście, zwyczajnie utrudnia kłamstwo, usypia czujność, trochę otępia krytyczne myślenie, przez co trudniej jest prawdy uniknąć - wyjaśniłem cierpliwie.
Do tanecznych kroków mogłem mieć mniej serca i zdolności, ale uspokajający głos lady Mare trochę mnie pocieszył, napawając nadzieją na wybaczenie ewentualnych potknięć. Wolałbym ich uniknąć, zwłaszcza jeśli taniec uznawany był za prosty, ale byłbym głupcem, próbując gwarantować sobie - a szczególnie jej - że bezbłędnie wykonam nieznane figury. Kobieta była sympatyczna, urocza, po pierwszych wymienionych zdaniach potrafiłem poczuć się przy niej swobodniej niż na samym początku rozmowy - mimo dzielących nas różnic, których przecież nie dało się wymazać. Rozwiały się też pierwsze wahania, teraz odnosiłem wrażenie, że uprzejmość i wyrozumiałość nie musiały brać się wyłącznie z etykiety, sztywne ramy często odejmowały konwersacjom ciepła i najczystszej życzliwości, a lady Greengrass nie mógłbym ich odmówić.
Kwestię daru ucięliśmy naturalnie, wyczuwając, że temat nie odbiłby w weselsze barwy, a takich potrzebowaliśmy tutaj, podczas festiwalu lata. Drugi kluczowy punkt tradycji przede mną, niemal czułem na sobie wyczekujące spojrzenia Caer i Aenghusa. Skinąłem głową, gotów podążać za wskazówkami doświadczonej w tańcu czarownicy, starając się przy tym pilnować dystansu, aby zupełnym przypadkiem nie znaleźć się zbyt blisko - na początku właśnie to mnie stresowało, ale po paru chwilach okazało się, że podstawy walca rzeczywiście nie były trudne.
- Dokonała lady niemożliwego - stwierdziłem z pełnym uznania uśmiechem. Powolne tempo sprzyjało nie tylko ciężarnej, ale i mnie, nie musiałem zanadto wychodzić poza swoje senne ruchy. Starałem się oczywiście włożyć w taniec nieco energii, nie planowałem tu zasypiać, ale wciąż - dawało mi to spory komfort. - To znaczy, bez mistrza walca zupełnie by się nie udało, ale taka partnerka to niezastąpiony skarb - przyznałem, skłoniwszy się lekko, pozwalając sobie na pociągnięcie niewinnego żartu, po którym nie wzbraniałem się od dalszej pogawędki. Nie chciałem zatrzymywać jej zbyt długo, ale zniknąć tuż po tańcu - też niespecjalnie.
- Dziękuję za wspaniałe towarzystwo, lady Greengrass. Nie mogłem lepiej przypadkowo trafić - przyznałem, nie mając pojęcia, że poniekąd czytam jej w myślach.
| zt, dziękuję <3
and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears
Śmiech Louisa wywołał w niej trochę konsternacji, ale głównie podążyła za jego rozbawieniem, czując jak uśmiech mimowolnie rozgościł się na ustach. W takich momentach zawsze kończyła szalenie zaciekawiona myślami rozmówcy, sytuacja musiała być dosyć wyrazista, skoro na tak proste pytanie reakcja okazała się tak żywa. Kiwnęła głową, ze zrozumieniem przyjmując wstępne wyjaśnienie - to rzeczywiście zmieniało postać rzeczy, a kiedy usłyszała więcej, mogła z powodzeniem wydumać sobie szczegółowe historie, które tak lubiła kreować w głowie. Dawno tego nie robiła, przytłaczająca rzeczywistość wyparła pewne przyzwyczajenia, ale miło było wiedzieć, że jeszcze gdzieś się kryją. W podobny sposób tłumaczyła zdania z nieznanych języków, od zera wymyślając znaczenie słów, bazując na tym, co w sercu grało.
- Tym bardziej muszę ich poznać - stwierdziła wesoło. - W sumie, jak już tak mówisz o pracach w Dolinie... myślisz, że byłbyś w stanie zbudować jakiś taki nieduży i skromny kurnik? Ja nawet mam na to swój sposób, można go zrobić z kalosza, ostatnio opowiadałam o tym cioci, ale nie wiem, czy jednak nie ma na to lepszych metod niż użycie buta - odpowiedziała w zastanowieniu. - No, w każdym razie, widziałam tu dużo przemiłych kur i koniecznie chcę zabrać jakąś do Rudery, a nie wiem, czy pod ziemią byłoby jej dobrze. Może przez chwilę tak, ale na dłużej... sama nie wiem - wzruszyła ramionami, obiecując sobie, że jeszcze to kiedyś gruntownie przemyśli. - Oczywiście jeśli będziesz miał chwilę, załatwiłabym wszystko i zrobiła obiad - zaproponowała, dostrzegając przy okazji algę, uczepioną nogi Louisa. - Patrz, nawet masz świetlistą algę - zauważyła z uśmiechem.
- W Ruderze coraz lepiej, co prawda mamy jeszcze miejsce, ale mieszkam z rodzeństwem, więc trochę łatwiej poczuć się tam znów jak w domu - przyznała ze skromnym uśmiechem. - Udało nam się posprzątać, to było niezłe wyzwanie, trochę stresu też się trafiło - osiwiały Artemis, to dopiero była przygoda... - ale koniec końców stopniowo jest coraz lepiej.
- Trochę śpiewam, nigdy nie udało mi się opanować żadnego instrumentu, chociaż próbowałam, ale śpiewałam od... hmm... odkąd pamiętam - przyznała, dopiero teraz to zauważając. W ich rodzinie było to całkiem naturalne, nawet się nad tym nie zastanawiała. Życie z muzyki zawsze wydawało jej się fascynujące, nigdy jednak nie próbowała wnikać, na ile jest możliwe, trzymając się idealistycznej myśli, że da się z tego utrzymać bez większego trudu.
Taniec przychodził jej lekko, gładko i przyjemnie, a mając obok Louisa mogła pozwolić sobie na wolność i dziwactwa, znów lekko zaskoczona, jak łatwo było odnaleźć się w jego towarzystwie. Udało się zapomnieć o bólu, cieniach i nieszczęściach, co w ostatnich miesiącach graniczyło z cudem i mimo prób - wcale jej się nie udawało. Kiedy nie spoglądała na odciśniętą na niebie kometę, zamiast tego całą swoją uwagę ograniczając tylko do towarzystwa, muzyki i oczyszczającego ruchu - ten jeden, jedyny raz mogła czuć się naprawdę dobrze. Nie szczędziła sobie śmiechu, przemykając pod ramieniem Louisa, którego bliskość przyjmowała z ulgą. Wianek skończył trochę marnie, wyraźnie nosząc ślady energicznych podrygów, parę razy musiała go łapać, ale ostatecznie przetrwał i uparła się, że nie zdejmie go do samego końca, w domu zaś ususzy - o tym jednak nie powiedziała. Tańczyć chciała do upadłego, dzięki temu miód pitny, który udało im się dorwać niedługo później, smakował jeszcze lepiej.
- Pozwolę ci odpocząć - zarządziła łaskawie, cała zasapana, ale i roześmiana, przytrzymując na głowie wianek, który zgubił już połowę piórek. - A później idziemy zwiedzać!
| zt
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Niebo pociemniało, sprawiając że pomarańczowo-czerwone punkty ognisk zajaśniały jeszcze bardziej, mglista łuną przykrywając krzątające się nieopodal sylwetki. I ich dopadł nadciągający zmierzch, co Anne odczuwała na odkrytej skórze, pamiętającej jeszcze morską kąpiel, której wątpliwej przyjemności zdążyła doświadczyć jakiś czas temu. Nos już jej nie bolał, diable ziele łagodnie otumaniło zmysły i wprowadziło ją w dość przyjemny nastrój, który utrzymywał się zaskakująco długo, podsycany rozmową z przyjaciółmi, śmiechami, w końcu tańcem z Jimmym, który do skocznej piosenki Elvisa porwał ją w symfonii nieskomplikowanych, energicznych ruchów.
W końcu zniknął – on jako kolejny, bo wędrowców po festiwalowych włościach było coraz więcej; odprowadzała go wzrokiem przez jakiś czas, dopiero po dłuższej chwili zerkając na Castora – teraz już Olivera – i Nealę, którzy zostali z nią na brzegu plaży.
Mieli też rozpalić ognisko, ale Liddy, która zadeklarowała się do zbierania gałęzi gdzieś zniknęła; sterta drobnych patyków faktycznie leżała w pobliżu, ale rozpalenie jej chyba na nic by się zdało w obliczu narastającego wiatru od strony morza.
– Faktycznie, to może dobry pomysł, robi się coraz chłodniej – odparła po jakimś czasie, kiedy Neala rzuciła propozycją na kolejną rundkę alkoholu, niedługo później także chwytając jej dłoń i ciągnąc w kierunku ów butelki – I jakiś koc. Może pójdę po coś ciepłego? – zaproponowała, a wzrok przeskoczył po twarzach rudowłosej przyjaciółki, później Olivera, który był dla niej dziś tak wyjątkowo miły; później Beddow zerknęła na Steffena, który wydawał się jakiś dziwnie nieobecny.
– Tak, wiecie co, pójdę do namiotu. Wezmę co będzie, wszyscy jesteśmy trochę zziębnięci – zaproponowała, odrobinę za długo patrząc na Summersa – Skołuję też coś dla chłopaków i Liddy. Zajmiecie się tym ogniskiem? – podnosząc się z ziemi otrzepała dłonie poznaczone gdzieniegdzie piaskiem, kontrolne spojrzenie rzucając raz jeszcze w stronę Cattermole’a.
– I nie wypijcie wszystkiego! – rozbawienie zadrgało w podniesionym głosie, a dziewczęcy podbródek skinął na butelkę, przy której siedziała panna Weasley. Puściła jej jeszcze oczko, na odchodne, by zaraz potem odwrócić się na pięcie i podreptać w stronę namiotów, do których drogę jakiś czas wcześniej wskazała jej Neala. Jakoś trafi.
anne zt z wątku wianków i zt z wiankowej szafki
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Spojrzała na Michaela spod oka, w milczeniu obiecując mu, że za ten przebrzydły fortel będzie cierpiał katusze i to w najgorszym dla mężczyzny wydaniu. Billy i Hannah nie musieli jednak wiedzieć, że z kuchnią jej raczej nie po drodze, więc Adda dzielnie kontynuowała robienie dobrej miny do złej gry.
― Aha. Na żaby ― odparła, gdy towarzysząca Williamowi czarownica wyraziła lekkie zdumienie. ― Sama za nimi nie przepadam za bardzo, za to przyrządzam je po mistrzowsku ― zełgała gładko i z niewymuszonym urokiem kłamcy, który łga dużo i często. Zatrzepotała niewinnie rzęsami, gdy wróciła spojrzeniem do Michaela.
― Michael za to uwielbia je jeść, prawda, kochanie? Ostatnio tak się nimi zajadałeś, że nie chciałeś nic więcej. Ani kurczęcia w sosie, ani zupy… och, a wiesz co? To chyba w takim razie te dwa kilogramy mięsa z reema będę musiała oddać… ― westchnęła umęczona, jakby nagła sympatia Michaela do żab pokrzyżowała jej plany ― …a myślałam, że poproszę Kerrie… ach, ale to już nie ważne, zrobimy ci po prostu parę żabek. Wolisz w galarecie? A może sauté? ― świergotała dalej, doskonale pilnując słodkiego tonu dobrej już-prawie-żony, której leży na sercu jedynie dobro mężowskiego brzucha.
― Francja potrafi być cudowna ― odparła Hannah ― ale potrafi być też bardzo odpychająca. Szczególnie Paryż. Ale ze mną ― mrugnęła go niej wesoło ― na pewno by ci się podobało. Słowo daję.
Rozmowa rozmyła się w męskich wspominkach Tyneham, spotkań i ćwiczeń, a już chwilę później nadszedł czas na puszczenie wianka. Nie spodziewała się, że Michael będzie się aż tak strasznie, bardzo teatralnie, ociągał z wyłowieniem go. Obserwacja tego, jak podpływa po swój łup była co najmniej angażująca, a gdy wyłonił się na brzeg ― cały mokry i ociekający wodą ― spotkał go pomruk aprobaty.
― No, no ― gwizdnęła cicho ― uważaj, bo na ślub też się spóźnisz. Albo zmienimy kolejność: najpierw noc poślubna, potem uroczystość.
Nie protestowała, gdy postanowił zgarnąć obiecany tradycją taniec, nawet przeciągnęła ten moment nieco dłużej niż wymagała ustawa, co jakiś czas zerkając ciekawsko w stronę Billy’ego i Hannah. Ci wydawali się także zajęci sobą i swoim tańcem, a bliskość dobrych znajomych działała na nią w kojący sposób, skłaniając do dalszych wygłupów i figli. Do zachodu słońca było jeszcze trochę czasu, mogli go spędzić w towarzystwie Moore’ów, a potem…
Cóż, potem miały dziać się rzeczy w które do tej pory lekko nie dowierzała.
|zt Mike i Adda
i jak kot muszę umrzeć
Była troszkę spóźniona. Takie miała wrażenie, biorąc pod uwagę, że większość dziewcząt chyba uplotła swoje wianki nieco wcześniej, ale cóż poradzić, że trochę spóźniła się na sam festiwal. Było lato, a więc obowiązków w gospodarstwie było sporo. Festiwal czy nie, zwierzęta same nie naleją sobie wody i nie nasypią jadła, jajka nie pozbierają się same, a krowa sama nie wydoi. Babcia nie miała już tylu sił co kiedyś i Maisie coraz częściej musiała ją w różnych rzeczach wyręczać, tym bardziej, że od dnia siedemnastych urodzin mogła już swobodnie czarować, co bardzo ułatwiało i przyspieszało wiele zadań.
Niemniej jednak w końcu udało jej się wykonać dzisiejsze obowiązki i mogła wyprawić się do Weymouth na świętowanie. Choć pochodziła z mugolskiej rodziny podobała jej się ta tradycja, a na ziemiach Prewettów czuła się względnie bezpiecznie. A w każdym razie, nie czuła się niemile widziana, wiedziała że na Festiwalu Lata będzie wielu mugolaków, którzy w innych częściach kraju nie mogli czuć się bezpiecznie i pozostawał im Półwysep Kornwalijski. Zawieszenie broni oferowało wszystkim trochę wytchnienia, ale głęboko smuciła ją myśl, że wkrótce miało się zakończyć, że pokój nie był możliwy na stałe.
Umiała splatać wianki, bo już jako dziecko często zdobiła swoje skronie splecionymi kwiatami. Ot, jedna z normalnych zabaw dziewczynki ze wsi. Nie było więc dla niej żadnym wyzwaniem pozrywanie łodyżek i splecenie ich ze sobą. Nie wiedziała, czy ktoś jej wianek wyłowi, bo pewnie większość kawalerów już rzuciła się po kwietne korony innych dziewcząt i kobiet, które zrobiły je wcześniej. Ale nawet jeśli nie, nie przejmowała się tym zbytnio. Była młoda, widmo staropanieństwa znajdowało się daleko, zresztą w obecnych czasach nawet nie była pewna czy wieku staropanieńskiego w ogóle dożyje. Musiała żyć chwilą, cieszyć się każdym dniem i nie tracić zbyt wiele energii na zamartwianie się, które niszczyło od środka całą radość. Nawet w tak parszywych czasach Maisie pragnęła po prostu żyć, chwytać każdy dobry moment i doceniać wszystko to, co pozytywne.
Kiedy uplotła już swój wianek, osadziła go na swoich jasnobrązowych włosach, które dziś pozostawiła rozpuszczone. Sięgały jej aż za pośladki, a letni wiatr delikatnie je rozwiewał. Ubrała jedną ze swoich ładniejszych i najmniej wyświechtanych sukienek w błękitnym kolorze. I w tej błękitnej sukience do połowy łydek, długich, rozwianych włosach, o jasnym, delikatnie piegowatym obliczu i w wianku na głowie wyglądała dziś naprawdę ładnie, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że była ze wsi. Nie przejmowała się tym jednak. Zdjęła buciki i zbliżyła się do wody, fale łagodnie obmyły jej stopy, a dłońmi sięgnęła po wianek, który zdjęła z włosów i rzuciła go przed siebie.
| zt., chyba że jakiś inny spóźnialski/świeża postać będzie chciał wyłowić wianek i popisać, jeśli tak, proszę priv <3
Life seems so very frightening"
'Wianki (Weymouth)' :
Wbrew sprawianym pozorom, Yulia lubiła robić dziewczyńskie rzeczy. Lubiła się stroić, lubiła wiązać warkocz ładną wstążką, lubiła podobać się chłopcom i lubiła rozmawiać o specyfikach na ładniejszą skórę. Kwiaty stanowiły stały element wystroju wnętrza w jej malutkim mieszkaniu w dokach, choć nie powiedziałaby, że czuje się ekspertką w układaniu roślinnych kompozycji. Zbierała to, co uznała za ładne. Trawę, chwasty, zioła, kwiaty, wszystko. I to wszystko, uprzednio schowane w płóciennej torbie, teraz zabrała ze sobą na brzeg, do Weymouth. Z ukłuciem zazdrości spoglądała na eleganckie, obfite wianki innych dziewczyn; Yulia nigdy wianka sama nie plotła, zatem tajniki łączenia ze sobą kwiatów tak, by nic się nie rozpadło pozostawały dla niej magią nieznaną, wręcz sztuką tajemną. Podpatrywała trochę jakieś dziewczyny siedzącej nieopodal, ale nic z tego – za każdym razem wszystko co stworzyła po prostu się rozpadało. Nie były to przyjemne momenty, ale Yulia należała do osób wyjątkowo upartych, zatem stwierdzenie, że będzie tu siedzieć do usranej śmierci nadeszło wyjątkowo szybko.
A wraz z nim nadszedł pomysł na to, jak ułatwić sobie życie. Skoro kwiaty się ze sobą nie trzymały, to wystarczyło użyć sznurka i je ze sobą związać. Kto się o tym dowie? Jakieś tam bóstwa o których mówili na początku Festiwalu? Może sam Merlin? Albo ten, jak mu tam było, czarnoksiężnik jeszcze gorszy niż Grindelwald? No właśnie. Nikt się nie dowie, a ona nie będzie tu jednak siedzieć do końca świata.
Splecenie wianka z pomocą sznurka było sprawą na ledwie kilka minut. Parę dziewczyn popatrzyło na nią krzywo, gdzieś usłyszała, że bezcześci sztukę plecenia i że to nie tak powinno wyglądać, ale nie chciała tego słuchać. Rzuciła w dziewczyny garścią piachu, doprawiła przekleństwem i już ich nie było.
Dumna z siebie i ze swojego dzieła, ruszyła w stronę wody, by puścić wianek. Ułożyła go na tafli, pchnęła lekko, by podryfował sobie kawałek w samotności i obejrzała się, przypadkowo łapiąc spojrzenie któregoś z chłopców. Uśmiechnęła się bezwiednie, skinęła głową w stronę wody. Wizja wspólnego tańca – lub tańców – była miła, podobnie jak miły dla oka był jej nowy towarzysz.
|zt
I was born who I am
But that doesn't mean that I'm going to
'Wianki (Weymouth)' :
Nie był pewien ani która była godzina, ani jaki dzień. Nie pamiętał też zbyt dokładnie, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru (poranka, południa?). Bolała go głowa i bardzo chciało mu się pić. Jak przez mgłę przypominał sobie jednak głosy towarzyszy i niejasne przeczucie, że gdzieś w pewnym momencie padło magiczne zaklęcie wianek Justine Tonks. I wspomnienie to, pomimo światłowstrętu, oczywistych zawrotów głowy i ogólnego złego samopoczucia wyciągnęło go z namiotu w poszukiwaniu reszty. Wlokąc się przez teren festiwalu jak inferius dobrnął wreszcie do brzegu, gdzie niestety nie znalazł żadnej znajomej twarzy. Co gorsza nie widział też nigdzie pani Tonks. Przeszło mu przez myśl, że skoro jest poszukiwana listem gończym i nikt jej wciąż nie znalazł, to nie powinien mieć do siebie o nic pretensji, ale i tak poczuł lekki zawód samym sobą, gdy dotarło do niego, że musiał zaspać.
Było zdecydowanie za gorąco. Pulsowanie w skroniach zdawało się być coraz silniejsze i zanim się na dobre zorientował się co robi, Caradog brodził po kolana w morzu. Nie zastanawiając się nad swoimi czynami zbyt długo, wszedł jeszcze głębiej i runął w wodę cały, z ulgą przyjmując jej chłodne macki, które objęły całe jego ciało. Ulga była natychmiastowa, ale chwilowa. Chociaż dudnienie w głowie zdawało się zelżeć, świat wirował jakby bardziej, a rzeczywistość momentami całkowicie mu uciekała. Nie wiedział kiedy dokładnie wyłonił się z morza, ani dlaczego złapał przepływający obok wianek. Ale oto stał znowu w wodzie po łydki i rozglądał się za właścicielką uplecionych kwiatów. Jakaś część jego umysłu wiedziała, że nie należał do Justine Tonks, inna wciąż liczyła na magiczne zrządzenie losu. Niemniej, w chwili czegoś, czego nie można nazwać trzeźwością, ale może chociaż niższym stopniem upojenia, zaczął rozglądać się za właścicielką wianka, który trzymał.
Po chwili stał przed młodą dziewczyną, chociaż nie miał pojęcia, w jaki sposób ją wypatrzył, wybrał ani jak dokładnie pokonał drogę pomiędzy punktem, w którym był chwilę wcześniej i tym, w którym stał obecnie.
- Chyba coś zgubiłaś - uśmiechnął się w zamierzeniu rozbrajająco. Biorąc jednak pod uwagę, że był po całonocnym maratonie picia wszystkiego, co było pod ręką, a przed chwilą nurkował przy brzegu we wszystkich swoich ubraniach, z których wciąż stróżkami ściekała woda, efekt był nieco gorszy niż początkowo planował. Ale w obecnym stanie niespecjalnie mu to przeszkadzało, za pięć minut i tak miał zapomnieć o wszystkim, co właśnie robił. I przy odrobinie szczęścia nie spotkać więcej dziewczyny, która miała pecha trafić na Cecila w jego najbardziej zmarnowanej i zdecydowanie najmniej reprezentacyjnej wersji. Los nie miał być jednak dla niego aż tak łaskawy, ale o tym oczywiście nie mógł wiedzieć.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
'Wianki (Weymouth)' :
Stała w wodzie po kostki, a chłodne fale łagodnie obmywały jej szczupłe stopy. Było całkiem przyjemnie, choć uczucie było jej znajome, wychowała się na wybrzeżu Kornwalii i była bardzo częstym gościem na plaży, latem często też pływała w morzu lub przynajmniej zanurzała w nim nogi. Z zamyśleniem spoglądała na unoszący się na wodzie wianek, ciesząc się chwilą beztroski, nieświadoma tego, że za niewiele ponad tydzień jej życie znów wywróci się do góry nogami. Nie mogła wiedzieć tego, co przyniesie nieodległa przyszłość ani tego, że ten dzień jest jednym z ostatnich tak spokojnych i normalnych.
Chwilę po tym, jak rzuciła wianek, coś błyszczącego pod powierzchnią wody tuż obok jej stopy zwróciło jej uwagę. Pochyliła się i zanurzyła rękę, by wyciągnąć ów obiekt, i już po chwili trzymała na dłoni naprawdę pięknej urody muszelkę o stożkowatym kształcie i kolcach. Obróciła ją lekko, patrząc, jak jej barwa i połysk zmieniają się w zależności od padającego światła. Spodobała jej się, więc postanowiła ją sobie zatrzymać; mogła ją nosić na szyi w formie wisiorka, ale na razie po prostu starannie umieściła ją w swojej malutkiej torebce, bo aktualnie nie miała możliwości jej zawiesić na szyi.
W czasie, kiedy była zajęta podziwianiem znalezionej muszelki, ktoś wyłowił z wody jej wianek. Była pewna że nikt tego nie zrobi i wianek odpłynie, ale najwyraźniej nie tylko ona spóźniła się na ten moment, kiedy zarówno dziewcząt i kobiet puszczających wianki, jak i łowiących je mężczyzn, było najwięcej.
Stanął przed nią młody chłopak, najwyżej parę lat starszy od niej, który sprawiał wrażenie nieco zamyślonego, zupełnie jakby nie do końca wiedział, gdzie się znajduje. Może po prostu wstydził się podejść i zagadać? Tym bardziej, że przecież był cały mokry, a to nie mogło być komfortowe. Maisie na pewno by się wstydziła podejść pierwsza, śmiałość nie była jej mocną stroną. Odwzajemniła jednak uśmiech chłopaka, ciesząc się, że jej wianek został złowiony, a nie odpłynął samotnie w morską dal.
- Tak, to moje… - odezwała się, przyglądając mu się z ciekawością. Kim był? Wydawało jej się, że go nie znała, więc jego tożsamość była dla niej tajemnicą. – Jestem Maisie – przedstawiła się, licząc, że on zrobi to samo. – Może… pójdziemy w stronę ognisk? Jesteś mokry, przy ogniu szybciej wyschniesz – wypaliła po chwili, no bo chyba tam kierowali się ci, którzy łowienie wianków mieli już za sobą, prawda? Miało to sens, zwłaszcza w przypadku chłopców i mężczyzn, którzy płynąc po wianki byli cali mokrzy. Oblała się jednak rumieńcem, bo nie miała doświadczenia w relacjach z chłopcami, jeśli nie liczyć kuzynów i kolegów ze szkoły. Ale zdawała sobie sprawę, że puszczanie wianków miało dla większości nieco inny wymiar niż zwykłe rozmowy ze szkolnymi znajomymi albo krewnymi, bo z tego co o tym wydarzeniu słyszała, to młode czarownice stanu wolnego często liczyły na poznanie kogoś właśnie podczas tej zabawy. Maisie natomiast nie robiła sobie nadziei, podchodziła do tego z dystansem, ale nie wzrastała w czarodziejskich tradycjach, więc wielu rzeczy wciąż się uczyła. A co myślał sobie chłopak, który do niej podszedł? To też było dla niej zagadką.
Life seems so very frightening"
- Caradog - przedstawił się całą swoją siłę woli wkładając w brzmienie trzeźwo. - Możesz mówić mi Cecil - mrugnął. Buzujący mu w żyłach alkohol dawał mu więcej odwagi niż rozsądku. Prawda jednak była taka, że upojony niemalże do nieprzytomności, Blishwick prędzej rzuciłby się z klifu niż na kobietę. Było to coś więcej niż zwyczajny brak śmiałości. Może to, że jeśli istniała jakaś antyteza dla niebezpieczeństwa, to pewnie miała na imię Caradog. Do tego stopnia, że na wspomnienie spaceru do ogniska, Cecil, nawet upojony płynną odwagą, się speszył. A potem spojrzał na swoje przesiąknięte ubranie.
- O nie, o nie, o nie - rozpaczliwie zaczął przeszukiwać swoje kieszenie. I wreszcie wyciągnął z nich rozmoknięty pergamin, zlepiony w kulkę, ze zmytym atramentem. Nie tylko nieczytelny, ale nawet bezużyteczny. - Moje wiersze - jęknął i siadł ciężko na ziemi przytłoczony swoją stratą. - Wszystkie przepadły - popatrzył na Maisie w górę, obraz nędzy i rozpaczy bezradnie siedzący na brzegu z wciąż rozmokłym papierem przyklejonym do palców i włosów, w które go wczesał, gdy bezsilnie łapał się za głowę.
- Co ja teraz zrobię? - Zapytał stojącej nad nim dziewczyny, która w losowaniu wianków wyciągnęła zdecydowanie najkrótszą ze słomek i została obdarowana prawdopodobnie najżałośniejszą sceną całego Festiwalu Lata. Gdy Caradog przypomni sobie o wszystkim, co właśnie wyrabiał, z pewnością będzie mu wstyd. Ale póki co znajdował się na dnie najczarniejszej rozpaczy i wierzył w to, że świat się właśnie kończył. A jeżeli nie teraz, to z pewnością niedługo. Rozstąpi się ziemia, gwiazdy spadną na ich głowy z nieboskłonu. A może wszystko naraz. I to będzie oczywiście jego wina, bo zniszczył najważniejszą rzecz pod słońcem, pijacką piosenkę napisaną specjalnie dla Jima. Była doskonała. Ale miała pecha siedzieć w jego kieszeni. I tam spotkała ją śmierć przez rozmoczenie. Oczywiście, jak to zwykle bywa z kartkami powpychanymi w Caradogowe kieszenie, zapisane były różnymi, nieskończonymi najczęściej utworami. Utrata każdego z nich zadawała Cecilowi cios prosto w serce. I było ich wystarczająco dużo, by go powalić.
- Tu były wiersze - spróbował się wytłumaczyć, pokazując Maisie rozmemłaną papkę papieru. - Ale nie ma - przez chwilę wyglądał jakby miał się popłakać. Ale zamiast tego po prostu przyklapł jeszcze bardziej i spojrzał na górującą nad nim dziewczynę w poszukiwaniu wskazówek.
W całym tym żałosnym przedstawieniu Caradogowi całkowicie umknęło, że gdzieś w tych wszystkich rozpuszczonych wierszach, znalazła się grająca przyjaźnie muszelka, która znalazła swoją drogę do kiszeni Cecila. Marne byłoby to jednak pocieszenie wobec zaprzepaszczonych na wieki dzieł sztuki.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
- Nietypowe imię – stwierdziła, bo nigdy wcześniej podobnego nie słyszała, ale przez pięć lat w Hogwarcie zdążyła zaobserwować, że czarodzieje często nadawali dzieciom dziwne imiona, które wśród mugoli nie były spotykane. Za to wśród czarodziejów rzadko spotykała imiona pospolite w świecie mugoli, i zazwyczaj ich posiadacze mieli przynajmniej jednego rodzica mugola. – Miło mi cię poznać, Caradogu, czy jak wolisz, Cecilu.
Chłopak chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że był cały mokry po wejściu do wody w ubraniach, bo zaczął nerwowo przeszukiwać swoje kieszenie, by po chwili wyciągnąć z nich bezładną kulę, która jeszcze niedawno musiała być plikiem pergaminów. Widocznie była dla niego ważna, bo wyglądał na naprawdę przejętego, a Maisie bardzo chciałaby mu jakoś pomóc.
- Nie da się tego wysuszyć zaklęciem? – zapytała, choć zaraz zdała sobie sprawę, że nawet jeśli wysuszyliby pergaminy, to raczej nie przywróci rozmazanych przez wodę słów. Nawet magia miała swoje ograniczenia i nie była wszechmocna. Za tydzień z kawałkiem miała pojąć te słowa jeszcze bardziej dobitnie. Teraz, na początku sierpnia, wciąż jeszcze żyła we względnym spokoju i beztrosce, choć z tyłu głowy czaiła się myśl, że wkrótce skończy się okres zawieszenia, i wojna rozgorzeje na nowo, a takie szlamy jak ona znów będą musiały żyć w lęku. Nie wiedziała, że to nie będzie jej jedyny problem…
- Piszesz wiersze? – zapytała więc, choć nie wiedziała, jak odciągnąć jego uwagę od tych, które stracił. Najwyraźniej zapomniał o tym, że ma je w kieszeni, kiedy wskoczył do wody, a teraz było już za późno. Maisie sama wiedziała, jak to boli, kiedy owoc iluś godzin pracy ulega zniszczeniu, choć na szczęście ubrania, które szyła, były trwalsze niż słowa spisane atramentem na pergaminie, i nie niszczyły się od zamoczenia się w wodzie. – Na pewno były to bardzo ładne wiersze. Szkoda, że nawet magia nie jest w stanie ich przywrócić, ale jestem pewna, że stworzysz kolejne utwory, może nawet jeszcze lepsze? – próbowała go może nieco odrobinę niezgrabnie pocieszyć. Sama nie miała nigdy poetyckiej natury, nie umiała tworzyć wierszy. Wychowała się na wsi, otaczali ją wieśniacy, a byli oni prostymi ludźmi, którzy twardo stąpali po ziemi i nie poświęcali swego czasu artystycznym wynurzeniom, których użyteczność w ubogim, pełnym trudów życiu mugoli żyjących w zabitej dechami wiosce, nie była zbyt wielka. Co nie znaczyło, że Maisie nie ceniła ludzi o artystycznych talentach; pobyt w Hogwarcie poszerzył jej świat, pokazał, że nie kończy się on na rodzinnej wsi, i że poza nią żyli ludzie, którzy mogli realizować swoje umiejętności i pasje w bardzo różnorodny sposób.
- Ja wierszy pisać nie potrafię, ale trochę umiem rysować… I szyję – przyznała, by jakoś podtrzymać rozmowę i odciągnąć uwagę chłopaka od smucenia się po utraconych wierszach. Nie wiedziała, jak pocieszyć go bardziej konstruktywnie, no bo nie była w stanie sprawić, że pergaminy wrócą do stanu sprzed zanurzenia w wodzie. Mogła po prostu mu towarzyszyć, cierpliwie czekając, aż się pozbiera, i razem będą mogli przejść ku ogniskom, gdzie bawili się już ci, którzy łowili wianki wcześniej.
Life seems so very frightening"
Strona 32 z 33 • 1 ... 17 ... 31, 32, 33
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset