Studnia
AutorWiadomość
Studnia
Błądząc w nokturnowych uliczkach można natrafić na wiele odpychających miejsc, jak i sprawiających wrażenie opuszczonych. Tynk odchodzi od ścian przy najdelikatniejszym dotknięciu, na niewielkich betonowych placykach za budynkami, dawniej służącymi jako prowizoryczne ogródki, leżą najróżniejsze śmieci, od kartonów po zdezelowane meble. Ten ciąg kamienic nie należy do wyjątku, pokoje to najtańsze, najciaśniejsze klitki, wynajmowane głównie przez podejrzanych oprychów lub lokalnych alkoholików i ćpunów, którzy niejednokrotnie dla każdego knuta są w stanie wyciągnąć różdżkę lub przystawić nóż do gardła. Gdy wkroczysz na teren kamienicy przez łukowate przejście zamykane drewnianymi drzwiami naruszonymi w zawiasach, twoim oczom ukaże się studnia z zablokowanym wlotem. Mówi się, że często tutaj lichwiarze dopadają swoich dłużników, by otworzyć wieko i nastraszyć delikwentów.
Ograbiałem siebie z resztki godności jaka pozostała mi tego dnia. Wymigiwałem się od przeprowadzenia rozmowy z Hazel, upiłem się oraz tańczyłem w klubie z nieznaną mi dzierlatką, aby w chwilach szczytowania wypowiedzieć imię Venus. Nie zamierzałem zostać na noc, ale i tak zostałem wyrzucony za drzwi. Zapinając guziki koszuli, myślałem już tylko o jednym, bardzo dobrze znanym mi miejscu na Nokturnie do którego naprędce się udałem. Po drodze spojrzałem na zegarek, wskazujący nieprzyzwoitą godzinę. Czy bałem się chodzić po okrytym złą sławą miejscu o tak późnych porach? Chyba nie, zbyt zatraciłem się w pragnieniu chwil oddania się w przyjemności, choćby liczonej w dwóch, trzech lub czterech godzinach. Trwożyłem się jedynie przed tym, iż po tym czasie będę chciał więcej, ale nie myślałem o tym w tamtym momencie zapatrzony jedynie w cel – ukojenie. Jeszcze raptem kilka miesięcy temu uważałem, że odnalazłem swoje szczęście w postaci Venus Parkinson, aby po oświadczynach zacząć dusić się obowiązkami, towarzystwem oraz sobą i nią, n a m i. Zastanawiałem się wielokrotnie nad scenariuszami rozstania aż ona – zupełnie bez słowa – opuściła tereny ponurego Londynu, zostawiając mnie samego. Początkowo przyjąłem to z ulgą, lecz tego dnia nie byłem pewien, czy po prostu nie dopuściłem do siebie emocji, które pomogłyby mi się oczyścić i spowodować, iż nie znalazłbym się w miejscu, w którym się znalazłem, wypatrując człowieka, sprzedającego szczęście. Rozmawiał właśnie z dwoma osobnikami, więc niecierpliwie poczekałem aż skończą, aby przywitać się z dobrze znanym mi mężczyzną z dawnych lat. Sprzedał mi piękne rzeczy, a ja mu oddałem pieniądze, których mi wciąż brakowało, żyjąc wciąż na kreskę u Perseusa Avery'ego. Po zakończonej transakcji chciałem już tylko udać się do swojego mieszkania lub innego zakątka, gdzie odpędzę od siebie natrętne myśli. Nie przejmowałem się tym, iż wkrótce one miały powrócić ze zdwojoną siłą oraz dorzuconymi wyrzutami sumienia.
Gość
Gość
I w tył i w przód. I w tył znów. Bo nie, nie jest mi wcale tak źle. Mam przecież całe mieszkanie dla siebie, a i w pracy zaczęli mnie traktować poważniej, nawet dostałam kilka razy pochwałę i już nie patrzą mi tak dokładnie na ręce, może zrozumieli, że skoro powiedziałam, że wróżkowego proszku nie podam, to nie podam. No halo, zrozumiałam! Wystarczy mi raz wytłumaczyć, a nie tak mnie stresować. I co, jak się pomylę i założe komuś widły, to wywalą mnie ze stażu? A jak jestem jedyną stażystką, która umie powiedzieć co zażył delikwent, którego nam przywiozą, to nagle nikt nie stwierdza "jesteś najlepsza". No i własnie dlatego w przód się znów zachwiałam. Bo już nie widzę dla siebie drogi. Co jeżeli jestem tylko p r z e c i ę t n a. Zupełnie nieinteresująca, albo interesująca się niczym interesującym. I co z moim bratem, który nie wraca od mugolki do której uciekł na wakacje. A moje urodziny, miałam przynajmniej dwudziestych siódmych spróbować (by zapoczątkować wielką modę). A już na dwudziestych pierwszych ledwo zmartwychwstałam. W tył i w przód.
Tak sobie myślę, że to wszystko przez to, że nie mam hobby. Oni mnie pytają kim chciałabym być i odpowiadam, że lekarzem, co leczy starców - żeby mieć mniejszą odpowiedzialność. Pomylę się u starca, to niewiele mu zabiorę, pomylę się u dziecka, to mogę odebrać mu całe pięćdziesiąt lat. Ale to praca, a po zajęciach co lubię robić? Lubię jak mi się wydłużają dwie godziny wolności w cały tydzień. Nie mam na to czasu będąc na stażu w szpitalu, więc wspomagam się magicznymi używkami. Moją aspiracją jest spróbować kiedyś śnieżki. Może jak bedę harowała od świtu do nocy to za pięć lat mi się uda spróbować. Billy nie lubi moich marzeń, mówi że jestem głupia. A ja chciałam tylko nauczyć się czerpać przyjemności. Na przykład miałam sprawdzać czy mi się ogień w gardle zmieści, ale za bardzo bałam sie, że spalę sobie włosy.
W tył.
A może po prostu zapalę papierosa, zejdę i wrócę do znajomych, od których uciekłam w Nokturn godzin dwie temu. Znajomi, to nawet nie są znajomi. To banda poznanych po pracy dzieciaków (którzy mają ode mnie 4 lata więcej). Zaoferowali, że dziś mają trochę wróżkowego pyłu, więc ja - ubrana w swój płaszczyk w gepardzie ciapki w kształcie trójkąta, wylądowałam właśnie na granicy studni. I tańczę w przód i w tył, do piosenki, którą układam sobie pod nosem nucąc, bo albo wpadnę do środka, albo wypadnę na zewnątrz. I co mi do tego, i tak nie zapamiętam, bo od dwóch dni nie spałam.
Tak sobie myślę, że to wszystko przez to, że nie mam hobby. Oni mnie pytają kim chciałabym być i odpowiadam, że lekarzem, co leczy starców - żeby mieć mniejszą odpowiedzialność. Pomylę się u starca, to niewiele mu zabiorę, pomylę się u dziecka, to mogę odebrać mu całe pięćdziesiąt lat. Ale to praca, a po zajęciach co lubię robić? Lubię jak mi się wydłużają dwie godziny wolności w cały tydzień. Nie mam na to czasu będąc na stażu w szpitalu, więc wspomagam się magicznymi używkami. Moją aspiracją jest spróbować kiedyś śnieżki. Może jak bedę harowała od świtu do nocy to za pięć lat mi się uda spróbować. Billy nie lubi moich marzeń, mówi że jestem głupia. A ja chciałam tylko nauczyć się czerpać przyjemności. Na przykład miałam sprawdzać czy mi się ogień w gardle zmieści, ale za bardzo bałam sie, że spalę sobie włosy.
W tył.
A może po prostu zapalę papierosa, zejdę i wrócę do znajomych, od których uciekłam w Nokturn godzin dwie temu. Znajomi, to nawet nie są znajomi. To banda poznanych po pracy dzieciaków (którzy mają ode mnie 4 lata więcej). Zaoferowali, że dziś mają trochę wróżkowego pyłu, więc ja - ubrana w swój płaszczyk w gepardzie ciapki w kształcie trójkąta, wylądowałam właśnie na granicy studni. I tańczę w przód i w tył, do piosenki, którą układam sobie pod nosem nucąc, bo albo wpadnę do środka, albo wypadnę na zewnątrz. I co mi do tego, i tak nie zapamiętam, bo od dwóch dni nie spałam.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
Mieliśmy wspaniałe hobby, polegające na zatracaniu się w ulotne przyjemności. Traciłem na nie ostatnie pieniądze, ale nie potrafiłem zmusić się do wyrzutów sumienia. Przynajmniej nie w tym momencie, nie myślałem też o żadnych konsekwencjach moich działań. Chciałem jedynie tego, co pamiętałem jedynie z przeszłości. Nie dopuszczałem do siebie myśli, iż przeszłość była wypełniona mrokiem, a całe zło, które wówczas wyrządziłem zarówno sobie i jak i swoim bliskim, pamiętałem aż za dobrze. Więc dlaczego pragnąłem ponownie wejść w krótkie momenty szczęścia, aby egzystować gównianie jak wtedy? Nie umiałem sobie poradzić z tym wszystkim, co wlekło się za mną od poprzednich szczęść ulotnych; nie potrafiłem także poprosić o pomoc. Bałem się rozmowy z kimkolwiek o tym, co czuję i choć nigdy nie byłem dobry w konwersacjach dotyczących moim uczuć to ta, w której miałbym rozprawiać dodatkowo o swoich porażkach życiowych, napawała mnie przerażeniem oraz uświadamiała, jak naprawdę bezsilny byłem – bardziej niżeli mi się wydawało. To było równie przytłaczające jak wszystko to, co siedziało wewnątrz mojej głowy. Bałem się życia, bałem się tego, co może mnie spotkać i co mnie spotyka, ale nie mogłem zdobyć się na gest szczerej rozmowy z kimkolwiek. Jedynymi osobami do których naprawdę chciałbym zwrócić się o pomoc była moja familia, lecz ona wyklęła mnie wieki temu. Wciąż w szafce trzymałem ich nieotwarte listy, dostarczone mi drogą powrotną przez moją sowę. Na tę myśl przymknąłem na chwilę oczy, aby po otworzeniu ich, odwrócić się od mężczyzny, sprzedającego mi narkotyki, zobaczyć dziewczynę w płaszczu w cętki. Tańczyła na krawędzi studni, ale wcale nie bałem się, że zaraz spadnie – zupełnie nie wiedząc czemu. Może wpadłem w stan wysokiego zobojętnienia nie tylko swoim bytem, lecz również innych? Uśmiechając się niczym obłąkany, zbliżałem się do studni, aby na końcu mojej drogi stanąć naprzeciw panny Havisham. Raptem kilka dni temu przyszła do mnie jej przyjaciółka – Linette Greengrass, prosząc nieporadnie o dostarczenie czegoś specjalnego w ramach urodzinowego prezentu dla Polly. Wtedy jednak nie wiedziałem, iż przybędę na Nokturn z sakwą, wypełnioną pieniędzmi, drugi raz w przeciągu tak krótkiego okresu, i – przede wszystkim – wówczas nigdy nie przypuszczałbym, że ten drugi raz będzie zakupem momentów szczęścia dla mnie.
Gość
Gość
Chyba żadne z nas nigdy nie chciało tak egzystować. Ja traktuję to jednak jako zabawę. I kiedy Billy mówił o szkodliwościach i zastanawiał się, czemu nie umiem bawić się bez tych substancji, ja nie umiałam odpowiedzieć mu tak, jak czułam. Bo on mnie nie słuchał. Miał swoją rację i próbował ją mi narzucić - lecz, to nie mogło podziałać. Jego obecność, jego nieobecność. Im dalej był, tym trudniej było mi zaakceptować jego pomysły. Jego nakazy. Zakazy. Nie chciałam już siedzieć w nich, chociaż gdzieś tam zdawałam sobie sprawę z tego, że wróci. I że będzie zły. Że będzie się martwił. Że kupi moją bajeczkę o tym, jaka byłam grzeczna.
Więc jaka była różnica? Czy ktoś wie, czy jeżeli skłamię, a umiem żyć w kłamstwie, czy wtedy będę mieć sobie za złe? A może tak bardzo boję się Billego, że nie chcę powiedzieć mu nic co mogłoby go rozgniewać. Ale strach nigdy nie zwycięży miłości. Czy mam więcej miłości do przyjemności niż do brata mego ukochanego? Jestem tak wieloma różnymi osobami. Trudno mi o tym teraz myśleć, chcę chyba już przestać.
Znów się wychylam, tym razem przenoszę jednak stopę inaczej i kładę ją inaczej. I staję na odwrót, twarzą w inną stronę. Podoba mi się to, powtarzam te ruchy i już wiruję po całej studni. Wiruję aż skończę. Stojąc naprzeciwko kogoś, kogo nie było tutaj kiedy zamykałam oczy. Teraz mam otwarte, ale słabo cokolwiek widzę, bo światło pada mi na twarz. Ale kiedy zmrużę, bądź zamknę jedno z oczu, wtedy widzę trochę więcej.
Widzę kogoś, kto mi przypomina twarz dobrą i znaną, bo dobrze znaną to nie. Coś jakby z przeszłości, kogoś kto mógł mi być bliski, albo przynajmniej drogi. Przymykam oko, nie umiem się skoncentrować.
Zatańcz ze mną - mówię mową ciała, którą rozmawia się najwygodniej w moim obecnym stanie. Wyciągam dłoń, czekając na chwilę, kiedy ją ujmie i podciągając się na niej, albo mnie do siebie wciągnie, albo do mnie przyjdzie na górę. Mi już to obojętne, bo obie płaszczyzny są mi podobne.
Szklane kulki w oczodołach jego, teraz coś mi przypomina się bardziej. Czy te oczy nie należą do kogoś, kogo znałam jeszcze z czasów francuskich? Bo pamiętam jak pachniały bagietki rankiem, i pamiętam te oczy, równie obojętne jak teraz. W bezminowej twarzy, która nie jest ani zadowolona, ani zła. Jest taka jak pamiętam. Przystojna i trochę niewyraźna. Będziemy tańczyli, Księżycowy Chłopcze?
Jestem nadwyraz poważna w swoim rozbawieniu. Moja dłoń wyciąga się, moje usta tkwią w uśmiechu rozleniwionym. Najchętniej zamieniłabym studnię na kanapę z poduszkami, na których mogłabym zasnąć i odpocząć.
Więc jaka była różnica? Czy ktoś wie, czy jeżeli skłamię, a umiem żyć w kłamstwie, czy wtedy będę mieć sobie za złe? A może tak bardzo boję się Billego, że nie chcę powiedzieć mu nic co mogłoby go rozgniewać. Ale strach nigdy nie zwycięży miłości. Czy mam więcej miłości do przyjemności niż do brata mego ukochanego? Jestem tak wieloma różnymi osobami. Trudno mi o tym teraz myśleć, chcę chyba już przestać.
Znów się wychylam, tym razem przenoszę jednak stopę inaczej i kładę ją inaczej. I staję na odwrót, twarzą w inną stronę. Podoba mi się to, powtarzam te ruchy i już wiruję po całej studni. Wiruję aż skończę. Stojąc naprzeciwko kogoś, kogo nie było tutaj kiedy zamykałam oczy. Teraz mam otwarte, ale słabo cokolwiek widzę, bo światło pada mi na twarz. Ale kiedy zmrużę, bądź zamknę jedno z oczu, wtedy widzę trochę więcej.
Widzę kogoś, kto mi przypomina twarz dobrą i znaną, bo dobrze znaną to nie. Coś jakby z przeszłości, kogoś kto mógł mi być bliski, albo przynajmniej drogi. Przymykam oko, nie umiem się skoncentrować.
Zatańcz ze mną - mówię mową ciała, którą rozmawia się najwygodniej w moim obecnym stanie. Wyciągam dłoń, czekając na chwilę, kiedy ją ujmie i podciągając się na niej, albo mnie do siebie wciągnie, albo do mnie przyjdzie na górę. Mi już to obojętne, bo obie płaszczyzny są mi podobne.
Szklane kulki w oczodołach jego, teraz coś mi przypomina się bardziej. Czy te oczy nie należą do kogoś, kogo znałam jeszcze z czasów francuskich? Bo pamiętam jak pachniały bagietki rankiem, i pamiętam te oczy, równie obojętne jak teraz. W bezminowej twarzy, która nie jest ani zadowolona, ani zła. Jest taka jak pamiętam. Przystojna i trochę niewyraźna. Będziemy tańczyli, Księżycowy Chłopcze?
Jestem nadwyraz poważna w swoim rozbawieniu. Moja dłoń wyciąga się, moje usta tkwią w uśmiechu rozleniwionym. Najchętniej zamieniłabym studnię na kanapę z poduszkami, na których mogłabym zasnąć i odpocząć.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
Na Nokturnie nigdy nie jest zupełnie cicho. Niezależnie od pory dnia czy nocy, wokół nieustannie toczy się życie - to dziwne, niespokojne i niebezpieczne życie. Przez załatane nieporadnie okno słychać kłócącą się parę. Gdzieś indziej zawodzi dziecko, a w zaułku równie głośno i ponuro drze się głodny kot. Futrzak przynajmniej może zapolować na szczury, które chowają się w piwnicach, dziecko pewnie nie będzie mieć tyle szczęścia i jego głód uciszy dopiero niespokojny sen. Rita przywykła już do tej melodii, żałobnego marszu, który codziennie wygrywały dla niej uliczki Nokturnu. Nie pamiętała już innego świata, nie wierzyła w to, że mogłaby żyć inaczej. Pewnie dlatego w jakiś pokrętny sposób kochała gorszą dzielnicę magicznego Londynu. To był jej dom. Znała każdą uliczkę, każdy dźwięk i niemal każdą napotkaną twarz. Oni też ją znali i wiedzieli, że kiedy załatwia swoje interesy nie należy jej przeszkadzać. Dlatego, gdy szybkim krokiem przemierzała główną ulicę wszyscy odwracali wzrok, głusi na pokrzykiwania chłopaka. Sheridan dopadła szczeniaka, gdy chyłkiem przemykał pod jej kamienicą - nie racząc wpaść w odwiedziny i powiedzieć kiedy ma zamiar spłacić zaciągnięty przed miesiącem dług. Bardzo drażniła ją taka opieszałość i brak kultury. Dlatego nim zdołał jej umknąć złapała go za przydługie włosy i dźgnęła różdżką w bok. Sycząc groźby zawlekła go w pierwsze miejsce, które przyszło jej na myśl (i miało przy tym stosowną renomę!). Pchnęła chłopaka na studnię, uśmiechając się krzywo, gdy deski służące za pokrywę zajęczały głucho pod jego ciężarem.
- No co ja Ci mówiłam? - zapytała z pełnym dezaprobaty westchnieniem. Różdżkę wciąż miała wycelowaną w pierś chłopaka, ale drugą dłoń swobodnie oparła na biodrze. - Jestem bardzo cierpliwa, anielsko cierpliwa nawet! Ale mam swoje granice. Więc jak nie zobaczę Cię za tydzień z pieniędzmi na moim progu to wiesz co się z Tobą stanie? - zawiesiła znacząco głos i jednocześnie zakręciła nadgarstkiem wprawiając w ruch różdżkę. Dłużnik pokiwał energicznie głową, niezdolny wydusić słowa, gdyż zaklęciem zacisnęła mu kołnierzyk koszuli wokół gardła. Rita obdarzyła go kolejnym krzywym uśmieszkiem i zadowolona z zapewnień przerwała czar. - Zmiataj. - syknęła na odchodne i pozwoliła chłopakowi uciec. Ciężka to była czasem robota! Westchnęła cicho i schowała różdżkę do rękawa szaty. Oparła się nonszalancko o studnię i sięgnęła po papierosy. Zapaliwszy jednego starała się sobie przypomnieć dokąd zmierzała zanim wpadł jej w oko ten hultaj. Coś miała kupić, ale co? Otoczyła ją chmurka dymu, ale myśli za nic nie chciały wrócić.
- No co ja Ci mówiłam? - zapytała z pełnym dezaprobaty westchnieniem. Różdżkę wciąż miała wycelowaną w pierś chłopaka, ale drugą dłoń swobodnie oparła na biodrze. - Jestem bardzo cierpliwa, anielsko cierpliwa nawet! Ale mam swoje granice. Więc jak nie zobaczę Cię za tydzień z pieniędzmi na moim progu to wiesz co się z Tobą stanie? - zawiesiła znacząco głos i jednocześnie zakręciła nadgarstkiem wprawiając w ruch różdżkę. Dłużnik pokiwał energicznie głową, niezdolny wydusić słowa, gdyż zaklęciem zacisnęła mu kołnierzyk koszuli wokół gardła. Rita obdarzyła go kolejnym krzywym uśmieszkiem i zadowolona z zapewnień przerwała czar. - Zmiataj. - syknęła na odchodne i pozwoliła chłopakowi uciec. Ciężka to była czasem robota! Westchnęła cicho i schowała różdżkę do rękawa szaty. Oparła się nonszalancko o studnię i sięgnęła po papierosy. Zapaliwszy jednego starała się sobie przypomnieć dokąd zmierzała zanim wpadł jej w oko ten hultaj. Coś miała kupić, ale co? Otoczyła ją chmurka dymu, ale myśli za nic nie chciały wrócić.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To śmieszne jak cholera, naprawdę.
Oto studnia; symbol Nokturnowego zepsucia, zdemoralizowania, zdehumanizowania nawet - miejsce znaczące, okryte mroczną sławą (choć, na Merlina, co w tutejszych okolicach nie miało takowej?), dla nieprzyzwyczajonych do charakterystycznego dla dzielnicy napięcia stanowisko niemal druzgocące.
Cóż na to Cornelia? Cornelia, kwiat cnót wszelakich, pokrętną logiką szlachcianka, ambitna absolwentka Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, istota piękna, zdolna, mądra, słowem - a n i o ł, nie człowiek. Wprawdzie oszustka już za czasów szkolnych w dziecięcych grach, kłamczucha; ostatecznie niezrozumiale dla świata (i niej samej!) zamężna, wrośnięta w bruk Nokturnu z uporem młodej brzózki wbrew logice i działaniom otoczenia, ale kto by tam przejmował się drobnostkami.
Dla Cornelii niezmiennie była to studnia życzeń. Od momentu, kiedy pierwszy raz przekroczyła łuk dzielący ulicę od sławetnej studni ubzdurała sobie - doskonale zdając przy tym sprawę, że w swym przekonaniu jest samotna jak wilkołak w pełnię - że wrzucając odpowiednią ilość knutów i dobierając odpowiednie słowa, spełni swoje najskrytsze marzenia. Właściwym zagadnieniem byłoby pytanie, jakie to były marzenia i dlaczego w sumie sprowadzały się do jednego, skrytego wstydliwie pod różnymi określeniami, ale tego tematu zdecydowanie nie miała zamiaru poruszać.
Od jakichś pięciu lat.
Trudno powiedzieć, czy przywiodła ją tu próba odwołania wszystkich życzeń i dobrania przeciwstawnego, w razie gdyby studnia działała z pewnym opóźnieniem, czy może gdzieś tam na dnie serca wciąż kryła się naiwna wiara, że wszystko da się naprawić, że wszystko skończy się cudownie i wspaniale - choć zapał osłabiać mógł nieco fakt, iż ten, który powinien przybiegać tu codziennie i wybłagiwać owego cudu, pojawiał się w mieście z małą dziewczynką zdecydowanie zbyt do niego podobną - natomiast do wyboru pomiędzy dwoma zupełnie bezsensownymi czynnościami nie doszło. Docierając do celu Cornelia usłyszała bowiem głos... dawnej znajomej? koleżanki? przyjaciółki? Jak widać spotkania po latach były obecnie bardzo w modzie, natomiast bliskość pomiędzy zjawieniem się w lecznicy Cassandry a zupełnie przypadkowym wpadnięciem na Ritę boleśnie uświadamiały, że zawsze była, jest i będzie (nie, żeby planowała znów wkraczać w dawne kręgi) piątym kołem u wozu. A może raczej czwartym, gdyby czepiać się szczegółów, bowiem zawsze była swoistą doczepką do Grahama, a przynajmniej tak się czuła. I niegdyś zupełnie jej to nie przeszkadzało.
- Interes wciąż kwitnie - rzekła, odganiając nieprzyjemne myśli, gdy minął już ją młodzieniaszek, który lekkomyślnie zdecydował się zadrzeć z samą Ritą Postrachem Nokturnu. Ona też zadzierała, ale wychodziła z tego bez szwanku.
Przynajmniej do tej pory. Ale wszystko musi mieć swój koniec, nieprawdaż?
Oto studnia; symbol Nokturnowego zepsucia, zdemoralizowania, zdehumanizowania nawet - miejsce znaczące, okryte mroczną sławą (choć, na Merlina, co w tutejszych okolicach nie miało takowej?), dla nieprzyzwyczajonych do charakterystycznego dla dzielnicy napięcia stanowisko niemal druzgocące.
Cóż na to Cornelia? Cornelia, kwiat cnót wszelakich, pokrętną logiką szlachcianka, ambitna absolwentka Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, istota piękna, zdolna, mądra, słowem - a n i o ł, nie człowiek. Wprawdzie oszustka już za czasów szkolnych w dziecięcych grach, kłamczucha; ostatecznie niezrozumiale dla świata (i niej samej!) zamężna, wrośnięta w bruk Nokturnu z uporem młodej brzózki wbrew logice i działaniom otoczenia, ale kto by tam przejmował się drobnostkami.
Dla Cornelii niezmiennie była to studnia życzeń. Od momentu, kiedy pierwszy raz przekroczyła łuk dzielący ulicę od sławetnej studni ubzdurała sobie - doskonale zdając przy tym sprawę, że w swym przekonaniu jest samotna jak wilkołak w pełnię - że wrzucając odpowiednią ilość knutów i dobierając odpowiednie słowa, spełni swoje najskrytsze marzenia. Właściwym zagadnieniem byłoby pytanie, jakie to były marzenia i dlaczego w sumie sprowadzały się do jednego, skrytego wstydliwie pod różnymi określeniami, ale tego tematu zdecydowanie nie miała zamiaru poruszać.
Od jakichś pięciu lat.
Trudno powiedzieć, czy przywiodła ją tu próba odwołania wszystkich życzeń i dobrania przeciwstawnego, w razie gdyby studnia działała z pewnym opóźnieniem, czy może gdzieś tam na dnie serca wciąż kryła się naiwna wiara, że wszystko da się naprawić, że wszystko skończy się cudownie i wspaniale - choć zapał osłabiać mógł nieco fakt, iż ten, który powinien przybiegać tu codziennie i wybłagiwać owego cudu, pojawiał się w mieście z małą dziewczynką zdecydowanie zbyt do niego podobną - natomiast do wyboru pomiędzy dwoma zupełnie bezsensownymi czynnościami nie doszło. Docierając do celu Cornelia usłyszała bowiem głos... dawnej znajomej? koleżanki? przyjaciółki? Jak widać spotkania po latach były obecnie bardzo w modzie, natomiast bliskość pomiędzy zjawieniem się w lecznicy Cassandry a zupełnie przypadkowym wpadnięciem na Ritę boleśnie uświadamiały, że zawsze była, jest i będzie (nie, żeby planowała znów wkraczać w dawne kręgi) piątym kołem u wozu. A może raczej czwartym, gdyby czepiać się szczegółów, bowiem zawsze była swoistą doczepką do Grahama, a przynajmniej tak się czuła. I niegdyś zupełnie jej to nie przeszkadzało.
- Interes wciąż kwitnie - rzekła, odganiając nieprzyjemne myśli, gdy minął już ją młodzieniaszek, który lekkomyślnie zdecydował się zadrzeć z samą Ritą Postrachem Nokturnu. Ona też zadzierała, ale wychodziła z tego bez szwanku.
Przynajmniej do tej pory. Ale wszystko musi mieć swój koniec, nieprawdaż?
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Choć od maleńkości wychowywała się w świecie przesyconym magią, wiara w cuda była dla niej czymś zupełnie niezrozumiałym. Tada gan iarracht - w głowie pobrzmiewała jej wciąż rodzinna dewiza - Nic nie przyjdzie bez wysiłku. Marzeń nie spełniały zaklęte studnie ani pobożne życzenia tylko ciężka praca i bezwzględna determinacja. Rita wiedziała o tym doskonale, bo przecież o wszystko w swoim życiu musiała walczyć. Nic nie dostała za darmo i może dlatego nie było w jej sercu miejsca na wiarę i idealizm. Kierowała się jedynie chłodną logiką i egoizmem. Czy to właśnie dlatego nigdy nie mogła do końca zrozumieć się z Cornelią?
Już od jakiegoś czasu słyszała plotki o tym, że córa marnotrawna powróciła na łono Nokturnu. Nie dawała im jednak zbyt wielkiej wiary, bo po co niby pani Mulciber miałaby tu wracać? Graham na nią nie czekał, Rita widziała to w jego oczach za każdym razem, gdy temat jego nieszczęsnej połowicy pojawiał się w ich rozmowach na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Nokturn nie należał też do miejsc, za którymi można się stęsknić. Życie tutaj nie było proste ani przyjemne, a przecież Cornelia tak naprawdę nigdy tu nie pasowała. Panna Sheridan wciąż pamiętała jak widziała ją po raz ostatni, tuż przed jej zniknięciem - ładna blondynka, która w ciemnych szatach zdawała się wyglądać na chorą. Słodkie usta i smutne oczy. "Nie ma tu dla Ciebie miejsca" - powtarzała w myślach za każdym razem, posyłając jej jednocześnie kolejny drapieżny uśmieszek. I wreszcie Cornelia zniknęła, odeszła niewiadome dokąd. Rita odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że znów jest jedyną liczącą się kobietą w życiu Mulcibera.
A teraz stała tutaj. Rita skryła swoje zaskoczenie pod beznamiętnym spojrzeniem i drwiącym uśmiechem. Choć Cornelia się zmieniła, to jednak wciąż rozpoznała ją bez sekundy wahania. Nie spodziewała się jej tutaj zobaczyć, choć oczywiście wiedziała już, że plotki o jej powrocie są jak najbardziej prawdziwe. Dowiedziała o tym zaraz po tym, jak Cornelia opuściła lecznicę Cassandry. Bo przecież dwie wiedźmy z Nokturnu nie mają przed sobą tajemnic.
- Z roku na rok coraz bardziej, nie chwaląc się. - odparła po krótkiej chwili milczenia. Ton miała spokojny, wręcz podejrzanie łagodny. A przecież nie miała nic wspólnego z łagodnością. Czarne oczy intensywnie wbijała w twarz dawnej towarzyszki niedoli. - Zastanawiałam się kiedy wreszcie na siebie wpadniemy. Nokturn nie jest wcale duży, a jednak trochę nam to zajęło. - popiół strzepnięty z papierosa opadał powoli na ziemię, gdy ona znów zaciągała się dymem. - Czyżbyś mnie unikała, Cornelio? - zakończyła słodkim tonem, przeciągając drwiąco głoski, które składały się na jej imię. Przekrzywiła lekko głowę, z ciekawością wypatrując odpowiedzi.
Już od jakiegoś czasu słyszała plotki o tym, że córa marnotrawna powróciła na łono Nokturnu. Nie dawała im jednak zbyt wielkiej wiary, bo po co niby pani Mulciber miałaby tu wracać? Graham na nią nie czekał, Rita widziała to w jego oczach za każdym razem, gdy temat jego nieszczęsnej połowicy pojawiał się w ich rozmowach na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Nokturn nie należał też do miejsc, za którymi można się stęsknić. Życie tutaj nie było proste ani przyjemne, a przecież Cornelia tak naprawdę nigdy tu nie pasowała. Panna Sheridan wciąż pamiętała jak widziała ją po raz ostatni, tuż przed jej zniknięciem - ładna blondynka, która w ciemnych szatach zdawała się wyglądać na chorą. Słodkie usta i smutne oczy. "Nie ma tu dla Ciebie miejsca" - powtarzała w myślach za każdym razem, posyłając jej jednocześnie kolejny drapieżny uśmieszek. I wreszcie Cornelia zniknęła, odeszła niewiadome dokąd. Rita odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że znów jest jedyną liczącą się kobietą w życiu Mulcibera.
A teraz stała tutaj. Rita skryła swoje zaskoczenie pod beznamiętnym spojrzeniem i drwiącym uśmiechem. Choć Cornelia się zmieniła, to jednak wciąż rozpoznała ją bez sekundy wahania. Nie spodziewała się jej tutaj zobaczyć, choć oczywiście wiedziała już, że plotki o jej powrocie są jak najbardziej prawdziwe. Dowiedziała o tym zaraz po tym, jak Cornelia opuściła lecznicę Cassandry. Bo przecież dwie wiedźmy z Nokturnu nie mają przed sobą tajemnic.
- Z roku na rok coraz bardziej, nie chwaląc się. - odparła po krótkiej chwili milczenia. Ton miała spokojny, wręcz podejrzanie łagodny. A przecież nie miała nic wspólnego z łagodnością. Czarne oczy intensywnie wbijała w twarz dawnej towarzyszki niedoli. - Zastanawiałam się kiedy wreszcie na siebie wpadniemy. Nokturn nie jest wcale duży, a jednak trochę nam to zajęło. - popiół strzepnięty z papierosa opadał powoli na ziemię, gdy ona znów zaciągała się dymem. - Czyżbyś mnie unikała, Cornelio? - zakończyła słodkim tonem, przeciągając drwiąco głoski, które składały się na jej imię. Przekrzywiła lekko głowę, z ciekawością wypatrując odpowiedzi.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała.
Wiedziała doskonale, od pierwszego momentu, kiedy zobaczyła Ritę z Grahamem, pewnie jeszcze zanim sama wkroczyła w jego życie, a raczej - on wkroczył, pewnego wieczoru przełamując milczenie dwójki wracających wspólnie z biblioteki prymusów, podpowiadała jej to kobieta intuicja, jakiś rodzaj trzeciego oka, którym tak się szczycił z Cassandrą, choć to przecież ona, Cornelia, widziała jak wielkim cierpieniem okupiony był ten przeklęty dar, budząc się zatrważająco często obok zlanego potem męża, uspokajając, pocieszając, układając znów do snu - o tym nie wiedziałaś, co? - tak czy inaczej, doskonale zdawała sobie sprawę z też niemalże obsesji panny Sheridan na punkcie... czy też wszystko musiało się wokół niego kręcić? Czy rzeczywiście każdy kamień, każdy zaułek i każda niegdyś poznana osoba musiała wiązać się z człowiekiem, który już nie istniał, bez względu na to, jak bardzo usiłowała w to nie wierzyć? Przecież i to wiedziała doskonale - tak jak zresztą wiele rzeczy nigdy nie nazwanych, ukrywanych gdzieś głęboko, niemal zakopanych w podświadomości. Mogła wątpić, ale zawsze gdzieś wewnątrz czaiło się p r z e k o n a n i e, tak jak wtedy, kiedy obudziła się rankiem po próbie skończenia swego życia w odmętach Tamizy - bezpieczna, otulona kołdrą w ten boleśnie znajomy sposób, znów samotna, a jednocześnie ze wspomnieniem pochylonej nad nią twarzy. Wiedziała - nie uważała jednak za stosowne dzielić się tą wiedzą publicznie, żałośnie coś komuś udowadniać; przez te wszystkie lata trwając w dziwnym zaufaniu, w czymś na kształt wiernego, obustronnego oddania, które przecież tak często negowała.
Cóż, Rita nie wiedziała. Wielu rzeczy, Cornelia niestety nie postanowiła jej nigdy uświadomić, pozwalając na podważanie swojej roli nieodmiennej, niemal kpiąc w ten sposób z nieco naiwnej nadziei na wepchnięcie się na nienależne jej miejsce.
- Naturalna kolej rzeczy - przyznała uprzejmie, wyciągając z przepastnej kieszeni mugolskiego papierosa - nie liczyła na poczęstowanie, zresztą przez te parę lat zdążyła zwyczajnie przywyknąć do nieczarodziejskich przedmiotów, niekiedy będących udogodnieniem, a niekiedy zdecydowanym utrudnieniem dla czarodzieja. - Gdybym cię unikała - odpowiedziała, zmuszając się do kpiącego uśmieszku, zdecydowanie mniej żartobliwego niż niegdyś - z pewnością byśmy się nie spotkały. Sądzisz, że powinnam?
Wybacz, Rito, nie udało się. I nigdy się nie uda.
Nikomu.
Wiedziała doskonale, od pierwszego momentu, kiedy zobaczyła Ritę z Grahamem, pewnie jeszcze zanim sama wkroczyła w jego życie, a raczej - on wkroczył, pewnego wieczoru przełamując milczenie dwójki wracających wspólnie z biblioteki prymusów, podpowiadała jej to kobieta intuicja, jakiś rodzaj trzeciego oka, którym tak się szczycił z Cassandrą, choć to przecież ona, Cornelia, widziała jak wielkim cierpieniem okupiony był ten przeklęty dar, budząc się zatrważająco często obok zlanego potem męża, uspokajając, pocieszając, układając znów do snu - o tym nie wiedziałaś, co? - tak czy inaczej, doskonale zdawała sobie sprawę z też niemalże obsesji panny Sheridan na punkcie... czy też wszystko musiało się wokół niego kręcić? Czy rzeczywiście każdy kamień, każdy zaułek i każda niegdyś poznana osoba musiała wiązać się z człowiekiem, który już nie istniał, bez względu na to, jak bardzo usiłowała w to nie wierzyć? Przecież i to wiedziała doskonale - tak jak zresztą wiele rzeczy nigdy nie nazwanych, ukrywanych gdzieś głęboko, niemal zakopanych w podświadomości. Mogła wątpić, ale zawsze gdzieś wewnątrz czaiło się p r z e k o n a n i e, tak jak wtedy, kiedy obudziła się rankiem po próbie skończenia swego życia w odmętach Tamizy - bezpieczna, otulona kołdrą w ten boleśnie znajomy sposób, znów samotna, a jednocześnie ze wspomnieniem pochylonej nad nią twarzy. Wiedziała - nie uważała jednak za stosowne dzielić się tą wiedzą publicznie, żałośnie coś komuś udowadniać; przez te wszystkie lata trwając w dziwnym zaufaniu, w czymś na kształt wiernego, obustronnego oddania, które przecież tak często negowała.
Cóż, Rita nie wiedziała. Wielu rzeczy, Cornelia niestety nie postanowiła jej nigdy uświadomić, pozwalając na podważanie swojej roli nieodmiennej, niemal kpiąc w ten sposób z nieco naiwnej nadziei na wepchnięcie się na nienależne jej miejsce.
- Naturalna kolej rzeczy - przyznała uprzejmie, wyciągając z przepastnej kieszeni mugolskiego papierosa - nie liczyła na poczęstowanie, zresztą przez te parę lat zdążyła zwyczajnie przywyknąć do nieczarodziejskich przedmiotów, niekiedy będących udogodnieniem, a niekiedy zdecydowanym utrudnieniem dla czarodzieja. - Gdybym cię unikała - odpowiedziała, zmuszając się do kpiącego uśmieszku, zdecydowanie mniej żartobliwego niż niegdyś - z pewnością byśmy się nie spotkały. Sądzisz, że powinnam?
Wybacz, Rito, nie udało się. I nigdy się nie uda.
Nikomu.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ludzie zawsze byli największą słabością Rity. Bez większego trudu zgłębiała śmiertelne trucizny, rozumiejąc sposób ich powstania i działania. Jeszcze w szkole nie miała problemów z nauką, zawsze brylując wśród najlepszych uczniów. Lubiła fakty. Konkretne i logiczne wyjaśnienia. Ale ludzie? Ich uczucia? Och, Morgano. Ich wciąż nie rozumiała nawet w połowie tak dobrze jakby chciała. Na przestrzeni lat zdołała już zrozumieć, że nie wszyscy kierują się tymi samymi motywacjami, co ona. Trudno było jej w to na początku uwierzyć, ale jednak: dla pewnych ludzi własny zysk nie był najważniejszy. Z czasem sama znalazła ludzi, przy których opuściła gardę. Dla nich mogła zrobić wszystko. Świadomość, że są istoty które kocha tak mocno napawała ją jednocześnie przerażeniem i radością. Więc trzymała ich blisko siebie, niczym kolejne zdobyte skarby. Nie przestawała przecież być zachłanną egoistką. Nie chciała się nimi dzielić, wiecznie była zazdrosna i obawiała się, że zostanie odepchnięta. Cornelia zawsze jej zawadzała, bo przecież miano żony stawiało ją wyżej od przyjaciółki. A tego nie mogła znieść. Odgrywała jednak szopkę przez lata: spędzając leniwe wieczory w mieszkaniu państwa Mulciber przy winie i kartach. Uśmiechała się do Cornelii opowiadając jej kolejną zasłyszaną na ulicach plotkę. Ale jej czarne oczy błyszczały ciepło tylko, gdy obok był Graham. Jego żona była złem koniecznym.
Rzeczywiście Rita nie wiedziała. Nie wiedziała bardzo wielu rzeczy, ale chyba nawet nie chciała się ich dowiadywać. Wygodniej było mieć swoje przekonania i wyobrażenia o tym, że ona nigdy nic nie znaczyła. Łatwiej było też nie tęsknić za Mulciberem, gdy jego żona była obok. Niech siedzi sobie na tej nieszczęsnej Islandii, byle dalej od niej. Rita miała niezwykle zawistną naturę...
Upuściła na ziemię dopalonego papierosa. Chłodny wiatr rozwiał kłębiący się nad nią zielonkawy dymu z szałwii i tytoniu. Trochę marzły jej dłonie, więc wcisnęła je do kieszeni płaszcza i wyciągnęła przed siebie nogi, wciąż niedbale oparta o kamienny brzeg studni. Pod palcami lewej ręki czuła olchowe drewno swojej różdżki, które w taką pogodę wydawało się przyjemnie ciepłe i jak zawsze dodawało otuchy. Zaśmiała się na słowa Cornelii, zaskakująco szczerze i wesoło.
- Jeśli moje towarzystwo jest Ci z jakiegoś powodu przykre, nie będę mieć żalu. - odparła, kładąc wystarczający nacisk na odpowiednie słowo, by stało się jasnym kogo za ów powód uważa. Zmrużyła lekko czarne oczy, a drwiący uśmieszek nawet na moment nie opuszczał jej ust. - Z mojej strony nie musisz się jednak niczego obawiać. - dodała lekko i nawet nie było to wielkie kłamstwo. Gdyby rzeczywiście chciała śmierci dawnej towarzyszki, ta już dawno temu przewracałaby się w grobie. Teraz nie miała już powodów, by jej zazdrościć. Gdy zabrakło u jej boku Grahama, Cornelia nie była niczym więcej jak... ciekawostką. Niespodziewanym gościem w królestwie, do którego Rita czasem rościła sobie prawa.
- Jak to jest wrócić po latach na stare śmieci? - spytała po krótkim milczeniu, a jej twarz przybrała bardziej neutralny wyraz. Ona sama nigdy nie opuściła Nokturnu i zastawiała się teraz czy wróciłaby, gdyby choć raz udało jej się uciec. Pewnie tak. Nie umiałaby żyć gdzieś indziej. Jak to mówią? Nie przesadza się starych drzew.
Rzeczywiście Rita nie wiedziała. Nie wiedziała bardzo wielu rzeczy, ale chyba nawet nie chciała się ich dowiadywać. Wygodniej było mieć swoje przekonania i wyobrażenia o tym, że ona nigdy nic nie znaczyła. Łatwiej było też nie tęsknić za Mulciberem, gdy jego żona była obok. Niech siedzi sobie na tej nieszczęsnej Islandii, byle dalej od niej. Rita miała niezwykle zawistną naturę...
Upuściła na ziemię dopalonego papierosa. Chłodny wiatr rozwiał kłębiący się nad nią zielonkawy dymu z szałwii i tytoniu. Trochę marzły jej dłonie, więc wcisnęła je do kieszeni płaszcza i wyciągnęła przed siebie nogi, wciąż niedbale oparta o kamienny brzeg studni. Pod palcami lewej ręki czuła olchowe drewno swojej różdżki, które w taką pogodę wydawało się przyjemnie ciepłe i jak zawsze dodawało otuchy. Zaśmiała się na słowa Cornelii, zaskakująco szczerze i wesoło.
- Jeśli moje towarzystwo jest Ci z jakiegoś powodu przykre, nie będę mieć żalu. - odparła, kładąc wystarczający nacisk na odpowiednie słowo, by stało się jasnym kogo za ów powód uważa. Zmrużyła lekko czarne oczy, a drwiący uśmieszek nawet na moment nie opuszczał jej ust. - Z mojej strony nie musisz się jednak niczego obawiać. - dodała lekko i nawet nie było to wielkie kłamstwo. Gdyby rzeczywiście chciała śmierci dawnej towarzyszki, ta już dawno temu przewracałaby się w grobie. Teraz nie miała już powodów, by jej zazdrościć. Gdy zabrakło u jej boku Grahama, Cornelia nie była niczym więcej jak... ciekawostką. Niespodziewanym gościem w królestwie, do którego Rita czasem rościła sobie prawa.
- Jak to jest wrócić po latach na stare śmieci? - spytała po krótkim milczeniu, a jej twarz przybrała bardziej neutralny wyraz. Ona sama nigdy nie opuściła Nokturnu i zastawiała się teraz czy wróciłaby, gdyby choć raz udało jej się uciec. Pewnie tak. Nie umiałaby żyć gdzieś indziej. Jak to mówią? Nie przesadza się starych drzew.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|15 marca
Dawno minęły czasy, kiedy zatęchły dziedziniec by mi przeszkadzał. Teraz był ogródkiem przy domu, miejscem, które znałem doskonale, które nie budziło we mnie ani odrobiny przestrachu. Siedziałem na krawędzi studni wpatrując się w dwa zawiniątka leżące w cieniu budynku. Oba poruszały się przy każdym wdechu. Nieznacznie i spokojnie, dlatego czekałem. Nigdzie mi się nie spieszyło. Jedno spojrzenie wystarczyło, by przegonić z okolicy dilerów. Dzisiaj to ja zamierzałem się tu trochę pobawić. Czekałem obracając różdżkę w rękach aż moje dwie ofiary łaskawie się obudzą. Czarny Pan chciał krwi czarodzieja i czaszki mugola, nie zastrzegł jednak, co ma się z nimi stać przed śmiercią, a mi ostatnio, po pogrzebie Grahama, brakowało rozrywki. Dlatego korzystałem z każdej jej formy, jaka się nadarzyła i nie zamierzałam wybrzydzać. Wreszcie jedno zawiniątko poruszyło się. Mężczyzna odzyskiwał powoli przytomność. Niewiele miało mu to jednak dać, wcześniej dość przezornie związałem go uniemożliwiając mu ucieczkę. Jego różdżka zaś spoczywała w mojej kieszeni. Znalezienie odpowiedniego człowieka okazało się nieco łatwiejsze niż sądziłem. Pomógł mi przypadek i zamiłowanie niektórych do plotek. Wystarczyło pojawić się w Wywernie o odpowiedniej porze i słuchać. I tak dowiedziałem się o czarodzieju z dobrej rodziny, który sprzeciwiając się woli ojca uparcie widuje się z pewną mugolką. Odrobina więcej informacji wystarczyła, żebym dowiedział się, o kogo chodziło. Znalezienie uroczego miejsca na spotkania też okazało się dziecinnie proste. Młodzi nie zachowali czujności, a ich romantyczne zapędy znacznie ułatwiły porwanie. Na odludziu, na polanie w lesie. Nikt nawet nie zauważył, że zniknęli. A teraz leżeli nieprzytomni na Nokturnie. Mugolka i zdrajca krwi, związani, czekający na śmierć. Postaram się, żeby było romantycznie.
Dziewczyna wreszcie jęknęła, a potem zaczęła się szamotać. Nie miała szans się wyrwać, nie z magicznych więzów. Przerażenie w jej oczach, kiedy oderwałem ją od kochasia i posadziłem przy studni wywołało tylko uśmiech na moich ustach. Mężczyzna obudził się zaraz po niej. Rozumiał więcej. Wiedział, że bez różdżki nie będzie miał ze mną szans. W pierwszym odruchu sprawdził miejsce, w którym zwykł ją trzymać. Węzły mu w tym nie przeszkodziły. Celowo. Kiedy okazało się, że jest bezbronny, kiedy dotarło do niego że jest na mojej łasce, zaczął się rzucać. A potem zauważył swoją dziewczynę i pomimo więzów, spróbował się na mnie rzucić. Zaklęcie odrzuciło go na ścianę, w którą uderzył z hukiem. Po grymasie bólu przy próbie ruchu stwierdziłem, że albo poważnie się obił, albo ma połamane żebra. Dziewczyna patrzyła na wszystko oniemiała z przerażenia. Miałem zamiar pokazać jej dokładnie, czym jest magia w swojej najpiękniejszej formie.
Pierwsze zaklęcie rozcięło jej skórę jakbym ciął ją nożem. Kolejne sprawiło, że jej oczy eksplodowały. Może brakowało mi wyrafinowania Czarnego Pana, ale praktyka czyni mistrza. Crucio nie rzuciłem niewerbalnie, żeby jej kochaś doskonale wiedział, co się z nią dzieje, jakie przeżywa katusze. Chłopak nie wytrzymał wreszcie, po raz kolejny spróbował się na mnie rzucić, jakoś mnie powstrzymać. Upadł na ziemię, a jego krzyk bólu i wściekłości pochłonął knebel. Pozwoliłem mu się wić na ziemi. Dziewczynę poczęstowałem zaklęciem duszącym. Nie mogła nawet krzyczeć, kiedy całe jej ciało płonęło. Nie zamierzałem kończyć zbyt szybko jej życia. Napawałem się. Tam było jej miejsce, jak każdego mugola. Wszyscy powinni się wić u naszych stóp, patrzeć na nas z podziwem i lękiem, znać swoje miejsce. To my zasłużyliśmy na pławienie się w glorii i chwale. Oni byli zaledwie wszami, robactwem, które trzeba tępić. Zwykłym bydłem, które zarzyna się, gdy przychodzi taki kaprys. Chciałem rzucić kolejne zaklęcie, ale dziewczyna leżała bezwładnie na ziemi. Nie oddychała. Dziwne, nie wykrwawiła się, a ja dopiero zaczynałem.
- Szkoda, wygląda na to, że twoja dziewczyna nie była w najlepszej formie - zdjąłem knebel mężczyznę i podszedłem do jego martwej ukochanej. Wiązanka przekleństw i gróźb nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Jego krzyk wzmógł się, gdy odciąłem głowę od korpusu i przy pomocy noża oraz różdżki zacząłem obierać ją ze skóry i mięśni. Chłopak krzyczał i pozieleniał na twarzy. Kiedy doszedłem do wyciągania mózgu, zwymiotował.
- Mam wrażenie, że twoje pokolenie straciło zupełnie szacunek do tradycji i do starszych. Bardziej boli mnie niezachowania czystości krwi, ale ten brak respektu wobec innych też martwi - zajęty obieraniem czaszki co jakiś czas tylko spoglądałem na chłopaka, który ciągle zielony na twarzy patrzył na mnie już tylko z przerażeniem. Nie wierzył, że nie byłem tylko jego sennym koszmarem.
- Mugole - kontynuowałem, - a jeszcze bardziej ich wielbiciele, są najgorszą chorobą trawiącą to społeczeństwo. Zgodzisz się ze mną? - Oczywiście nie odpowiedział wpatrując się we mnie coraz większymi oczami. Chyba zaczęło do niego docierać, że tej przygody nie przeżyje. Zaczął mnie błagać. Mamrotać coś pod nosem o rodzinie, o zmarnowanych latach życia.
- Wiesz, mogę ci dużo opowiedzieć o zmarnowanych latach życia. Przez takich jak ty i twoja miłostka spędziłem trzydzieści lat w więzieniu. Trzydzieści lat w zatęchłej celi, gdzie za towarzyszy miałem jedynie szczury i głosy, które mogły równie dobrze należeć do współwięźniów, co do choroby psychicznej.
Czaszka była już w zasadzie czysta. Zostało na niej tylko trochę krwi, którą zmyłem wyczarowanym strumieniem wody.
- Tobie jednak oszczędzę tańczenie na granicy własnego zdrowia psychicznego tak długo. Zwłaszcza, że czegoś od ciebie potrzebuję - odłożyłem uważnie czaszkę na studnię i podszedłem do mężczyzny z zakrwawionym nożem w dłoni. Na moich palcach wciąż były kawałki mózgu mugolki. Specjalnie ich nie zmyłem. Widziałem jak spróbował udawać przede mną odważnego, jeszcze przez chwilę, tę ostatnią, która mu została. Kiedy jednak naciąłem jego przedramię i upuściłem krew do szklanej ampułki, poczułem zapach moczu.
- Dobrze, że twoja ukochana tego nie widziała, prawda? Obiecuję, że jej nie powiem - wyszeptałem mu do ucha jakbym mówił o jakiejś wielkiej tajemnicy. Zabawnie było patrzeć, jak próbuje się ode mnie odsunąć. Odstawiłem zebraną krew. Miałem już wszystko, czego potrzebowałem od tej uroczej parki.
- Myślisz, że gnicie razem w studni jest romantyczne? - Jego przerażone spojrzenie wystarczyło mi za odpowiedź. - Tak, też tak myślę. Nie martw się, nie zamierzam was tam wrzucać. Słyszałeś o Paliczkach? Taki sklep na Nokturnie, robią meble z ludzkich kości. Będziecie ładną szafą dwudrzwiową - w miarę mówienia krew znikała z noża po kolejnych pociągnięciach szmatki, ręce były coraz czystsze pod strumieniem wody z różdżki, także jej trzonek na końcu błyszczał już idealną czystością. Ubrania w prawdzie były jeszcze szkarłatne, ale do tego były przeznaczone - do brudnej roboty.
- Nie podoba ci się ten pomysł? To może dwa inferiusy, hm? Wiem, gdzie się je robi - niewerbalne zaklęcie posłało w kierunku chłopaka fioletowy ogień, który poparzył jego narządy wewnętrzne, jego krzyk był jedyną odpowiedzią. - Tak, też myślę, że inferius bez głowy to kiepski pomysł. A może by tak zrobić na was rosół? Też nie? Chyba jednak po śmierci was rozdzielę - wzruszyłem ramionami posyłając jeszcze jedno Crucio tego dnia. Oczy chłopaka nabiegły krwią, zaczął dusić się własnym krzykiem. Nie miał już szans tego przeżyć, jego wnętrzności dosłownie płonęły.
- No już, już, nie ma co płakać, to prawie koniec - podszedłem do niego, żeby jeszcze raz spojrzeć mu w oczy. Pełne cierpienia, nienawiści i bezsilności. - A wystarczyło nie zdradzać krwi - uśmiechnąłem się pokrzepiająco. I była to ostatnia rzecz, jaką zobaczył zanim trafiło go zielone światło Avady. Posprzątałem po sobie, czaszkę i fiolkę z krwią schowałem do worka, ten zaś ukryłem w mieszkaniu. Różdżkę chłopaka zabrałem z myślą sprzedania jej później na czarnym rynku. Nie miała właściciela, była gotowa związać się z każdym, kto by się nie skusił? Ciało dziewczyny faktycznie zaniosłem do Paliczków, chłopaka zaś do Wywerny. Jedyną ranę stanowiło rozcięcie na przedramieniu. Był w bardzo dobrym stanie, idealnym na inferiusa. Zaczęło się jednak ściemniać. A to oznaczało, że najwyższy czas odbyć małą wycieczkę.
Czekałem w domu czas zabijając grą na klawesynie. Czekałem aż zapadnie noc. Było pochmurno, ledwo było widać księżyc, gwiazdy prześwitywały tylko czasami. Pogoda jakby dla mnie stworzona. Niestety padało. Nie było w sumie tego złego, deszcz zmyje resztki krwi, która zastygła obok studni. Naciągnąłem na siebie szatę z kapturem, rzuciłem zaklęcie chroniące przed warunkami atmosferycznymi i zamieniłem się w ciemny dym, który wyleciał przez okno niewielkiego mieszkanka na Nokturnie.
Na miejscu byłem około północy. Idealna godzina dla potworów. Na pewno jakimś byłem tej nocy. A jeśli nie, to zamierzałem nim zostać. Szedłem przez las z różdżką w pogotowiu, zachowując czujność. W końcu znajdę to, czego szukam. Wreszcie go zauważyłem. Stał pod drzewem. Widziałem go wyraźnie zza krzaków, wyglądał jakby spał. Zrobiło mi się szkoda jednorożca. Jego los był jednak przesądzony. Wystarczyło jedno celne zaklęcie, by nogi się pod nim ugięły, a on upadł na ziemię. Na wszelki wypadek rzuciłem zaklęcia mające ostrzec mnie, gdyby zbliżał się do mnie kolejny osobnik. Ten, którego zabiłem był piękny. Biały ze srebrną grzywą. Potężny ogier z mocnym rogiem. Klęknąłem przy nim i pogłaskałem go po martwej szyi. Było mi żal tego pięknego stworzenia. Nie zasłużyło na śmierć. Siedziałem nad nim przez pewien czas gładząc jego gładki i jeszcze ciepły bok. Nie lubiłem zabijać bez sensu. Ta para, którą dzisiaj zabiłem, to nie miałoby sensu, gdyby nie polecenie Czarnego Pana. Nie chodzi o to, żeby pozbywać się jednostek, to bardzo niepraktyczne. Chodzi o jakiś plan, o cel. Wiedząc, że jakiś istnieje ich śmierć nie była głupią, niepotrzebną zachcianką. Przestawała być bezsensowna. Tak naprawdę sama w sobie nic nie zmieniała, ale ten, kto jej zażądał miał dość siły, by zmusić świat do transformacji. I te wszystkie mało istotne rzeczy stawały się cegiełkami jego wielkiej wizji. Dlatego mogłem zabić ich, nie martwiąc się, że miotam się bez sensu, idiotycznie odreagowuję śmierć syna, którego nawet nie znałem. To już nie była śmierć bez powodu, ona miała już swój cel, którego jeszcze nie znałem, ale to nie miało znaczenia. Tak samo jak zabicie jednorożca. Okrutna zbrodnia. Ale nawet jeśli chodziło tylko o to, bym był na wieki przeklęty, prosił o to ON. Tyle wystarczyło.
Różdżką stworzyłem nakłucie, by wypełnić fiolkę płynem wyglądającym jak światło księżyca. Nie użyłem noża, którym ciąłem mugolkę, nie mógłbym tak zbezcześcić tego pięknego stworzenia. Czułem, że winien mu jestem jakąś przysługę, uczczenie go. Godzinę spędziłem na odpowiednim ustawianiu go, na tworzeniu mu godnej sceny śmierci. A potem zamieniłem się w czarny dym i oddaliłem się niezauważony. Kto by dostrzegł chmurę na bezgwiezdnym niebie?
Pode mną został rezerwat Parkinsonów i jednorożec stojący na tylnych nogach, walczący z przeciwnikami stworzonymi z odciętych konarów drzew. Jeden z nich przekłuł ogiera swoją włócznią na wylot. Ten jednak nie pozostał dłużny i nabił swojego zabójcę na róg. Nie tego prawdziwego jednak, ja byłem coraz dalej, przeklęty zabiciem jednorożca, już na pewno będąc potworem.
Dawno minęły czasy, kiedy zatęchły dziedziniec by mi przeszkadzał. Teraz był ogródkiem przy domu, miejscem, które znałem doskonale, które nie budziło we mnie ani odrobiny przestrachu. Siedziałem na krawędzi studni wpatrując się w dwa zawiniątka leżące w cieniu budynku. Oba poruszały się przy każdym wdechu. Nieznacznie i spokojnie, dlatego czekałem. Nigdzie mi się nie spieszyło. Jedno spojrzenie wystarczyło, by przegonić z okolicy dilerów. Dzisiaj to ja zamierzałem się tu trochę pobawić. Czekałem obracając różdżkę w rękach aż moje dwie ofiary łaskawie się obudzą. Czarny Pan chciał krwi czarodzieja i czaszki mugola, nie zastrzegł jednak, co ma się z nimi stać przed śmiercią, a mi ostatnio, po pogrzebie Grahama, brakowało rozrywki. Dlatego korzystałem z każdej jej formy, jaka się nadarzyła i nie zamierzałam wybrzydzać. Wreszcie jedno zawiniątko poruszyło się. Mężczyzna odzyskiwał powoli przytomność. Niewiele miało mu to jednak dać, wcześniej dość przezornie związałem go uniemożliwiając mu ucieczkę. Jego różdżka zaś spoczywała w mojej kieszeni. Znalezienie odpowiedniego człowieka okazało się nieco łatwiejsze niż sądziłem. Pomógł mi przypadek i zamiłowanie niektórych do plotek. Wystarczyło pojawić się w Wywernie o odpowiedniej porze i słuchać. I tak dowiedziałem się o czarodzieju z dobrej rodziny, który sprzeciwiając się woli ojca uparcie widuje się z pewną mugolką. Odrobina więcej informacji wystarczyła, żebym dowiedział się, o kogo chodziło. Znalezienie uroczego miejsca na spotkania też okazało się dziecinnie proste. Młodzi nie zachowali czujności, a ich romantyczne zapędy znacznie ułatwiły porwanie. Na odludziu, na polanie w lesie. Nikt nawet nie zauważył, że zniknęli. A teraz leżeli nieprzytomni na Nokturnie. Mugolka i zdrajca krwi, związani, czekający na śmierć. Postaram się, żeby było romantycznie.
Dziewczyna wreszcie jęknęła, a potem zaczęła się szamotać. Nie miała szans się wyrwać, nie z magicznych więzów. Przerażenie w jej oczach, kiedy oderwałem ją od kochasia i posadziłem przy studni wywołało tylko uśmiech na moich ustach. Mężczyzna obudził się zaraz po niej. Rozumiał więcej. Wiedział, że bez różdżki nie będzie miał ze mną szans. W pierwszym odruchu sprawdził miejsce, w którym zwykł ją trzymać. Węzły mu w tym nie przeszkodziły. Celowo. Kiedy okazało się, że jest bezbronny, kiedy dotarło do niego że jest na mojej łasce, zaczął się rzucać. A potem zauważył swoją dziewczynę i pomimo więzów, spróbował się na mnie rzucić. Zaklęcie odrzuciło go na ścianę, w którą uderzył z hukiem. Po grymasie bólu przy próbie ruchu stwierdziłem, że albo poważnie się obił, albo ma połamane żebra. Dziewczyna patrzyła na wszystko oniemiała z przerażenia. Miałem zamiar pokazać jej dokładnie, czym jest magia w swojej najpiękniejszej formie.
Pierwsze zaklęcie rozcięło jej skórę jakbym ciął ją nożem. Kolejne sprawiło, że jej oczy eksplodowały. Może brakowało mi wyrafinowania Czarnego Pana, ale praktyka czyni mistrza. Crucio nie rzuciłem niewerbalnie, żeby jej kochaś doskonale wiedział, co się z nią dzieje, jakie przeżywa katusze. Chłopak nie wytrzymał wreszcie, po raz kolejny spróbował się na mnie rzucić, jakoś mnie powstrzymać. Upadł na ziemię, a jego krzyk bólu i wściekłości pochłonął knebel. Pozwoliłem mu się wić na ziemi. Dziewczynę poczęstowałem zaklęciem duszącym. Nie mogła nawet krzyczeć, kiedy całe jej ciało płonęło. Nie zamierzałem kończyć zbyt szybko jej życia. Napawałem się. Tam było jej miejsce, jak każdego mugola. Wszyscy powinni się wić u naszych stóp, patrzeć na nas z podziwem i lękiem, znać swoje miejsce. To my zasłużyliśmy na pławienie się w glorii i chwale. Oni byli zaledwie wszami, robactwem, które trzeba tępić. Zwykłym bydłem, które zarzyna się, gdy przychodzi taki kaprys. Chciałem rzucić kolejne zaklęcie, ale dziewczyna leżała bezwładnie na ziemi. Nie oddychała. Dziwne, nie wykrwawiła się, a ja dopiero zaczynałem.
- Szkoda, wygląda na to, że twoja dziewczyna nie była w najlepszej formie - zdjąłem knebel mężczyznę i podszedłem do jego martwej ukochanej. Wiązanka przekleństw i gróźb nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Jego krzyk wzmógł się, gdy odciąłem głowę od korpusu i przy pomocy noża oraz różdżki zacząłem obierać ją ze skóry i mięśni. Chłopak krzyczał i pozieleniał na twarzy. Kiedy doszedłem do wyciągania mózgu, zwymiotował.
- Mam wrażenie, że twoje pokolenie straciło zupełnie szacunek do tradycji i do starszych. Bardziej boli mnie niezachowania czystości krwi, ale ten brak respektu wobec innych też martwi - zajęty obieraniem czaszki co jakiś czas tylko spoglądałem na chłopaka, który ciągle zielony na twarzy patrzył na mnie już tylko z przerażeniem. Nie wierzył, że nie byłem tylko jego sennym koszmarem.
- Mugole - kontynuowałem, - a jeszcze bardziej ich wielbiciele, są najgorszą chorobą trawiącą to społeczeństwo. Zgodzisz się ze mną? - Oczywiście nie odpowiedział wpatrując się we mnie coraz większymi oczami. Chyba zaczęło do niego docierać, że tej przygody nie przeżyje. Zaczął mnie błagać. Mamrotać coś pod nosem o rodzinie, o zmarnowanych latach życia.
- Wiesz, mogę ci dużo opowiedzieć o zmarnowanych latach życia. Przez takich jak ty i twoja miłostka spędziłem trzydzieści lat w więzieniu. Trzydzieści lat w zatęchłej celi, gdzie za towarzyszy miałem jedynie szczury i głosy, które mogły równie dobrze należeć do współwięźniów, co do choroby psychicznej.
Czaszka była już w zasadzie czysta. Zostało na niej tylko trochę krwi, którą zmyłem wyczarowanym strumieniem wody.
- Tobie jednak oszczędzę tańczenie na granicy własnego zdrowia psychicznego tak długo. Zwłaszcza, że czegoś od ciebie potrzebuję - odłożyłem uważnie czaszkę na studnię i podszedłem do mężczyzny z zakrwawionym nożem w dłoni. Na moich palcach wciąż były kawałki mózgu mugolki. Specjalnie ich nie zmyłem. Widziałem jak spróbował udawać przede mną odważnego, jeszcze przez chwilę, tę ostatnią, która mu została. Kiedy jednak naciąłem jego przedramię i upuściłem krew do szklanej ampułki, poczułem zapach moczu.
- Dobrze, że twoja ukochana tego nie widziała, prawda? Obiecuję, że jej nie powiem - wyszeptałem mu do ucha jakbym mówił o jakiejś wielkiej tajemnicy. Zabawnie było patrzeć, jak próbuje się ode mnie odsunąć. Odstawiłem zebraną krew. Miałem już wszystko, czego potrzebowałem od tej uroczej parki.
- Myślisz, że gnicie razem w studni jest romantyczne? - Jego przerażone spojrzenie wystarczyło mi za odpowiedź. - Tak, też tak myślę. Nie martw się, nie zamierzam was tam wrzucać. Słyszałeś o Paliczkach? Taki sklep na Nokturnie, robią meble z ludzkich kości. Będziecie ładną szafą dwudrzwiową - w miarę mówienia krew znikała z noża po kolejnych pociągnięciach szmatki, ręce były coraz czystsze pod strumieniem wody z różdżki, także jej trzonek na końcu błyszczał już idealną czystością. Ubrania w prawdzie były jeszcze szkarłatne, ale do tego były przeznaczone - do brudnej roboty.
- Nie podoba ci się ten pomysł? To może dwa inferiusy, hm? Wiem, gdzie się je robi - niewerbalne zaklęcie posłało w kierunku chłopaka fioletowy ogień, który poparzył jego narządy wewnętrzne, jego krzyk był jedyną odpowiedzią. - Tak, też myślę, że inferius bez głowy to kiepski pomysł. A może by tak zrobić na was rosół? Też nie? Chyba jednak po śmierci was rozdzielę - wzruszyłem ramionami posyłając jeszcze jedno Crucio tego dnia. Oczy chłopaka nabiegły krwią, zaczął dusić się własnym krzykiem. Nie miał już szans tego przeżyć, jego wnętrzności dosłownie płonęły.
- No już, już, nie ma co płakać, to prawie koniec - podszedłem do niego, żeby jeszcze raz spojrzeć mu w oczy. Pełne cierpienia, nienawiści i bezsilności. - A wystarczyło nie zdradzać krwi - uśmiechnąłem się pokrzepiająco. I była to ostatnia rzecz, jaką zobaczył zanim trafiło go zielone światło Avady. Posprzątałem po sobie, czaszkę i fiolkę z krwią schowałem do worka, ten zaś ukryłem w mieszkaniu. Różdżkę chłopaka zabrałem z myślą sprzedania jej później na czarnym rynku. Nie miała właściciela, była gotowa związać się z każdym, kto by się nie skusił? Ciało dziewczyny faktycznie zaniosłem do Paliczków, chłopaka zaś do Wywerny. Jedyną ranę stanowiło rozcięcie na przedramieniu. Był w bardzo dobrym stanie, idealnym na inferiusa. Zaczęło się jednak ściemniać. A to oznaczało, że najwyższy czas odbyć małą wycieczkę.
Czekałem w domu czas zabijając grą na klawesynie. Czekałem aż zapadnie noc. Było pochmurno, ledwo było widać księżyc, gwiazdy prześwitywały tylko czasami. Pogoda jakby dla mnie stworzona. Niestety padało. Nie było w sumie tego złego, deszcz zmyje resztki krwi, która zastygła obok studni. Naciągnąłem na siebie szatę z kapturem, rzuciłem zaklęcie chroniące przed warunkami atmosferycznymi i zamieniłem się w ciemny dym, który wyleciał przez okno niewielkiego mieszkanka na Nokturnie.
Na miejscu byłem około północy. Idealna godzina dla potworów. Na pewno jakimś byłem tej nocy. A jeśli nie, to zamierzałem nim zostać. Szedłem przez las z różdżką w pogotowiu, zachowując czujność. W końcu znajdę to, czego szukam. Wreszcie go zauważyłem. Stał pod drzewem. Widziałem go wyraźnie zza krzaków, wyglądał jakby spał. Zrobiło mi się szkoda jednorożca. Jego los był jednak przesądzony. Wystarczyło jedno celne zaklęcie, by nogi się pod nim ugięły, a on upadł na ziemię. Na wszelki wypadek rzuciłem zaklęcia mające ostrzec mnie, gdyby zbliżał się do mnie kolejny osobnik. Ten, którego zabiłem był piękny. Biały ze srebrną grzywą. Potężny ogier z mocnym rogiem. Klęknąłem przy nim i pogłaskałem go po martwej szyi. Było mi żal tego pięknego stworzenia. Nie zasłużyło na śmierć. Siedziałem nad nim przez pewien czas gładząc jego gładki i jeszcze ciepły bok. Nie lubiłem zabijać bez sensu. Ta para, którą dzisiaj zabiłem, to nie miałoby sensu, gdyby nie polecenie Czarnego Pana. Nie chodzi o to, żeby pozbywać się jednostek, to bardzo niepraktyczne. Chodzi o jakiś plan, o cel. Wiedząc, że jakiś istnieje ich śmierć nie była głupią, niepotrzebną zachcianką. Przestawała być bezsensowna. Tak naprawdę sama w sobie nic nie zmieniała, ale ten, kto jej zażądał miał dość siły, by zmusić świat do transformacji. I te wszystkie mało istotne rzeczy stawały się cegiełkami jego wielkiej wizji. Dlatego mogłem zabić ich, nie martwiąc się, że miotam się bez sensu, idiotycznie odreagowuję śmierć syna, którego nawet nie znałem. To już nie była śmierć bez powodu, ona miała już swój cel, którego jeszcze nie znałem, ale to nie miało znaczenia. Tak samo jak zabicie jednorożca. Okrutna zbrodnia. Ale nawet jeśli chodziło tylko o to, bym był na wieki przeklęty, prosił o to ON. Tyle wystarczyło.
Różdżką stworzyłem nakłucie, by wypełnić fiolkę płynem wyglądającym jak światło księżyca. Nie użyłem noża, którym ciąłem mugolkę, nie mógłbym tak zbezcześcić tego pięknego stworzenia. Czułem, że winien mu jestem jakąś przysługę, uczczenie go. Godzinę spędziłem na odpowiednim ustawianiu go, na tworzeniu mu godnej sceny śmierci. A potem zamieniłem się w czarny dym i oddaliłem się niezauważony. Kto by dostrzegł chmurę na bezgwiezdnym niebie?
Pode mną został rezerwat Parkinsonów i jednorożec stojący na tylnych nogach, walczący z przeciwnikami stworzonymi z odciętych konarów drzew. Jeden z nich przekłuł ogiera swoją włócznią na wylot. Ten jednak nie pozostał dłużny i nabił swojego zabójcę na róg. Nie tego prawdziwego jednak, ja byłem coraz dalej, przeklęty zabiciem jednorożca, już na pewno będąc potworem.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 31 marca, późny wieczór
Obiecywał sobie, że nie będzie kusił losu. Po tym, kiedy o mało co nie zginął - a w zasadzie, kiedy umarł i zmartwychwstał niczym jakiś śmieszny, mugolski Merlin, miał nie wpadać więcej w tarapaty. Unikać kłopotów, nie wychodzić z domu po zmroku, wszędzie musiał towarzyszyć mu przynajmniej jeden postawny kark. Jeden ze starszych Parkinsonów okropnie zmartwił się zagrożeniem braku potomstwa ze strony Marcela i stwierdził, iż należy o niego dbać. O tym, że bardziej zależało mu na jego... jajkach niż na nim samym, Parkinson Junior nawet nie próbował dyskutować. Został jednak skutecznie uziemiony, przez durnowaty wyskok jakichś podrzędnych przemytników.
Nie z nim jednak były takie numery.
Nienawidził wszelkich ograniczeń, więc właściwie na przekór wszystkiemu i wszystkim, a zwłaszcza temu staremu prykowi, wymykał się z domu i wałęsał samotnie po najpodlejszych dzielnicach Londynu, zadawał się z szemranym towarzystwem - wyłączając jednakowoż pospólstwo, które mierziło go równie mocno jak kolor skarpetek niedopasowany barwą do muszki - kolokwialnie rzecz mówiąc, szukając guza. Raźniej zaś wybierać się na taką wyprawę z ulubionymi (od niedawna) giermkami, aniżeli samotnie, stąd kiedy tylko w głowie Marcela zrodził się pomysł kolejnej niebezpiecznej eskapady, błyskawicznie zawiadomił Titusa. Czy raczej - zagadnął go o to niefrasobliwie, racząc się lodami w kawiarence przemiłego lodziarza, z którym ostatnio zremisował w pojedynku. I tak - od słowa do słowa, dogadali się na zwiedzanie terenów, które od zawsze kusiły wystawieniem za nie dużego palca od stopy. Albo i większej ilości ciała, obiecującwpierdol niezapomniane wrażenia. Marce już czuł na plecach dreszcze podekscytowania, kiedy przez okno łazienki wymykał się do ogrodu. Sprytny ochroniarz co wieczór nakładał na dom zaklęcia antydeportacyjne, ale chyba nie przewidział, iż Parkinson będzie zdolny do tak karkołomnego czynu, jak zsunięcie się po rynnie z pierwszego piętra. On też nie sądził, że tego dokona, ale spadł jak kot na cztery łapy i otrzepawszy swe idealnie wyprasowane ubranie, ruszył na przygodę.
Czekali na niego w umówionym miejscu, z równie błyszczącymi podnieceniem oczami i szelmowskimi uśmiechami. Chłopięca adrenalina zapewne udzieliła się im wszystkim, zaś Marce, jako prowodyr całego przedsięwzięcia, nie mógł ich teraz zawieść i stchórzyć. Chociaż... im dłużej spoglądał zza gzymsu w czeluści Nokturnu, tym większą miał ochotę po prostu sypnąć złotem z rękawa i zaprosić swych towarzyszy na kolejkę Ognistej.
-Panowie - urwał efektownie, spoglądając po kolei na Titusa i Floreana - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - zakończył szumnie i napuszony niczym paw (a w środku trzęsący się jak galaretka z kurczaka) wsunął najpierw jedną stopę za magiczną granicę, by chyłkiem wślizgnąć się w nokturnowy cień. A Florean i Titus podążali za nim... taką przynajmniej żywił nadzieję.
Obiecywał sobie, że nie będzie kusił losu. Po tym, kiedy o mało co nie zginął - a w zasadzie, kiedy umarł i zmartwychwstał niczym jakiś śmieszny, mugolski Merlin, miał nie wpadać więcej w tarapaty. Unikać kłopotów, nie wychodzić z domu po zmroku, wszędzie musiał towarzyszyć mu przynajmniej jeden postawny kark. Jeden ze starszych Parkinsonów okropnie zmartwił się zagrożeniem braku potomstwa ze strony Marcela i stwierdził, iż należy o niego dbać. O tym, że bardziej zależało mu na jego... jajkach niż na nim samym, Parkinson Junior nawet nie próbował dyskutować. Został jednak skutecznie uziemiony, przez durnowaty wyskok jakichś podrzędnych przemytników.
Nie z nim jednak były takie numery.
Nienawidził wszelkich ograniczeń, więc właściwie na przekór wszystkiemu i wszystkim, a zwłaszcza temu staremu prykowi, wymykał się z domu i wałęsał samotnie po najpodlejszych dzielnicach Londynu, zadawał się z szemranym towarzystwem - wyłączając jednakowoż pospólstwo, które mierziło go równie mocno jak kolor skarpetek niedopasowany barwą do muszki - kolokwialnie rzecz mówiąc, szukając guza. Raźniej zaś wybierać się na taką wyprawę z ulubionymi (od niedawna) giermkami, aniżeli samotnie, stąd kiedy tylko w głowie Marcela zrodził się pomysł kolejnej niebezpiecznej eskapady, błyskawicznie zawiadomił Titusa. Czy raczej - zagadnął go o to niefrasobliwie, racząc się lodami w kawiarence przemiłego lodziarza, z którym ostatnio zremisował w pojedynku. I tak - od słowa do słowa, dogadali się na zwiedzanie terenów, które od zawsze kusiły wystawieniem za nie dużego palca od stopy. Albo i większej ilości ciała, obiecując
Czekali na niego w umówionym miejscu, z równie błyszczącymi podnieceniem oczami i szelmowskimi uśmiechami. Chłopięca adrenalina zapewne udzieliła się im wszystkim, zaś Marce, jako prowodyr całego przedsięwzięcia, nie mógł ich teraz zawieść i stchórzyć. Chociaż... im dłużej spoglądał zza gzymsu w czeluści Nokturnu, tym większą miał ochotę po prostu sypnąć złotem z rękawa i zaprosić swych towarzyszy na kolejkę Ognistej.
-Panowie - urwał efektownie, spoglądając po kolei na Titusa i Floreana - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - zakończył szumnie i napuszony niczym paw (a w środku trzęsący się jak galaretka z kurczaka) wsunął najpierw jedną stopę za magiczną granicę, by chyłkiem wślizgnąć się w nokturnowy cień. A Florean i Titus podążali za nim... taką przynajmniej żywił nadzieję.
Ostatnio zmieniony przez Marcel Parkinson dnia 20.12.16 22:33, w całości zmieniany 1 raz
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Marcel Parkinson' has done the following action : rzut kością
'Nokturn' :
'Nokturn' :
Co mnie podkusiło? Co mnie podkusiło? Jaki zdrowy na umyśle człowiek postanawia udać się z własnej woli na Nokturn? Wydaje mi się, że podjąłem tą zaskakującą decyzję przez wstąpienie do Zakonu Feniksa. Poczułem nagły przypływ odwagi, o którą nigdy bym siebie nie posądzał, i stwierdziłem, że w zasadzie już nic nie jest mi straszne. Że w zasadzie podczas walki ze złem mogę spotkać osoby gorsze od mieszkańców Nokturnu i muszę umieć sobie z nimi radzić. Pokonywać strach!
Trele morele.
Wszedłem na Nokturn zaraz za Marcelem, czując jak moje serce zaczyna bić niebezpiecznie szybko, a oczy nieudolnie próbują zauważyć każdy niepokojący szczegół otoczenia. Na swoich plecach czułem czyjś oddech i choć najpewniej był to Titus - mój mózg już wyobrażał sobie, że to seryjny morderca. Knykcie mi zbielały od mocnego trzymania różdżki, byle tylko nikt nie wyrwał mi jej z ręki. Nozdrza zdążyły już zapomnieć o przyjemnych zapachach ulicy Pokątnej, ciągnących się od Słodkiej Próżności, a adaptowały się do wszechobecnego smrodu Nokturnu. Boję się odezwać, gdyż wydaje mi się, że oczy całego podejrzanego społeczeństwa są skierowane właśnie na nas. Wszyscy na nas patrzą, wszyscy nas słuchają, wszyscy czekają na nasz następny krok. Intruzi. Już po przejściu dwóch metrów nabrałem ochoty na ucieczkę, ale dzielnie szedłem dalej. Do czasu, kiedy moja stopa natknęła się na coś miękkiego. Początkowo miałem wrażenie, że to... Nie, w zasadzie nie miałem żadnego wrażenia. Po prostu mój mózg wychowywał się w innej rzeczywistości i nigdy, ale to nigdy, nie wpadłbym na to, na co nadepnąłem naprawdę. Stanąłem jak wryty. Patrzyłem na nadgryzione zwłoki. Nie myślałem o niczym innym tylko o tym, że patrzę na nadgryzione zwłoki. Że nadepnąłem na nadgryzione zwłoki. Poczułem jak robi mi się nie dobrze, ale nie jestem pewny, czy to przez ten zapach czy przez ogromny szok. Nie wiem, kiedy zgiąłem się w pół i podbiegłem do najbliższej ściany, żeby pod nią zwymiotować. Wydawało mi się, że nieopodal stała podejrzana kobieta, ale nie przyglądałem się dłużej. Marzyłem tylko o jak najszybszym wyjściu z tego miejsca! Było mi wszystko jedno czy się najadłem wstydu czy nie - widok nadgryzionych zwłok będzie mnie jeszcze długo nawiedzał we śnie. - Wychodzimy - powiedziałem tylko i czym prędzej ruszyłem w kierunku wyjścia. Pod koniec tak przyspieszyłem kroku, że w zasadzie już biegłem! - Nigdy więcej - mruknąłem, biorąc głęboki wdech na uspokojenie. - Skończylibyśmy tak samo - dodałem, a mój charakterystyczny optymizm na chwilę gdzieś daleko odleciał. - Tak samo byśmy skończyli - powtórzyłem z przekonaniem. - Idziemy odreagować - i jak postanowiłem tak zrobiłem, to jest zacząłem iść do najbliższej knajpy. Spotkanie Zakonu i teraz to? Tego było za dużo jak na jeden dzień, zdecydowanie za dużo.
| zt x3
Trele morele.
Wszedłem na Nokturn zaraz za Marcelem, czując jak moje serce zaczyna bić niebezpiecznie szybko, a oczy nieudolnie próbują zauważyć każdy niepokojący szczegół otoczenia. Na swoich plecach czułem czyjś oddech i choć najpewniej był to Titus - mój mózg już wyobrażał sobie, że to seryjny morderca. Knykcie mi zbielały od mocnego trzymania różdżki, byle tylko nikt nie wyrwał mi jej z ręki. Nozdrza zdążyły już zapomnieć o przyjemnych zapachach ulicy Pokątnej, ciągnących się od Słodkiej Próżności, a adaptowały się do wszechobecnego smrodu Nokturnu. Boję się odezwać, gdyż wydaje mi się, że oczy całego podejrzanego społeczeństwa są skierowane właśnie na nas. Wszyscy na nas patrzą, wszyscy nas słuchają, wszyscy czekają na nasz następny krok. Intruzi. Już po przejściu dwóch metrów nabrałem ochoty na ucieczkę, ale dzielnie szedłem dalej. Do czasu, kiedy moja stopa natknęła się na coś miękkiego. Początkowo miałem wrażenie, że to... Nie, w zasadzie nie miałem żadnego wrażenia. Po prostu mój mózg wychowywał się w innej rzeczywistości i nigdy, ale to nigdy, nie wpadłbym na to, na co nadepnąłem naprawdę. Stanąłem jak wryty. Patrzyłem na nadgryzione zwłoki. Nie myślałem o niczym innym tylko o tym, że patrzę na nadgryzione zwłoki. Że nadepnąłem na nadgryzione zwłoki. Poczułem jak robi mi się nie dobrze, ale nie jestem pewny, czy to przez ten zapach czy przez ogromny szok. Nie wiem, kiedy zgiąłem się w pół i podbiegłem do najbliższej ściany, żeby pod nią zwymiotować. Wydawało mi się, że nieopodal stała podejrzana kobieta, ale nie przyglądałem się dłużej. Marzyłem tylko o jak najszybszym wyjściu z tego miejsca! Było mi wszystko jedno czy się najadłem wstydu czy nie - widok nadgryzionych zwłok będzie mnie jeszcze długo nawiedzał we śnie. - Wychodzimy - powiedziałem tylko i czym prędzej ruszyłem w kierunku wyjścia. Pod koniec tak przyspieszyłem kroku, że w zasadzie już biegłem! - Nigdy więcej - mruknąłem, biorąc głęboki wdech na uspokojenie. - Skończylibyśmy tak samo - dodałem, a mój charakterystyczny optymizm na chwilę gdzieś daleko odleciał. - Tak samo byśmy skończyli - powtórzyłem z przekonaniem. - Idziemy odreagować - i jak postanowiłem tak zrobiłem, to jest zacząłem iść do najbliższej knajpy. Spotkanie Zakonu i teraz to? Tego było za dużo jak na jeden dzień, zdecydowanie za dużo.
| zt x3
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Postać A: Na początku nic się nie stało. A potem, zajęło to zaledwie mrugnięcie oka, stałeś oko w oko z wilkołakiem szykującym się do skoku. Nie zdążyłeś zrobić nic, gdy zaatakował i wpadł wprost na ciebie zamieniając się w czarny dym, który otoczył cię chmurą przesłaniającą cały widok. Poczułeś pieczenie w oczach, gdy podrażniała je dziwna mgła. Zrobiło się całkiem ciemno. Zmiana powietrza i zapachu dopiero uświadomiły ci, że musiałeś się przenieść. Zdany jednak byłeś jedynie na łaskę bądź niełaskę innych, do czasu wyleczenia oczu eliksirem, pozostaniesz ślepy.
Obrażenia: ślepota, 150 (psychiczne) od czarnej magii
Postać B: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Musiałaś zasnąć, to wyglądało jak sen: dziwne obrazy, symbole, widoki z przeszłości i twarze martwych dziś ludzi, których kiedyś znałaś; początkowo pogodni, spokojni, po chwili - rozerwani na strzępy przez niewidzialny wybuch, pośrodku którego się znajdowałaś. Mimowolnie obejrzałaś się wokół siebie, stałeś w nicości, która nagle zaczynała się spłaszczać - i miażdżyć cię. Obudziłaś się daleko od miejsca, w którym tamtego dnia spałaś.
Obrażenia: psychiczne (40) od czarnej magii, tłuczone (40) od czarnej magii
Studnia
Szybka odpowiedź