Studnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Studnia
Błądząc w nokturnowych uliczkach można natrafić na wiele odpychających miejsc, jak i sprawiających wrażenie opuszczonych. Tynk odchodzi od ścian przy najdelikatniejszym dotknięciu, na niewielkich betonowych placykach za budynkami, dawniej służącymi jako prowizoryczne ogródki, leżą najróżniejsze śmieci, od kartonów po zdezelowane meble. Ten ciąg kamienic nie należy do wyjątku, pokoje to najtańsze, najciaśniejsze klitki, wynajmowane głównie przez podejrzanych oprychów lub lokalnych alkoholików i ćpunów, którzy niejednokrotnie dla każdego knuta są w stanie wyciągnąć różdżkę lub przystawić nóż do gardła. Gdy wkroczysz na teren kamienicy przez łukowate przejście zamykane drewnianymi drzwiami naruszonymi w zawiasach, twoim oczom ukaże się studnia z zablokowanym wlotem. Mówi się, że często tutaj lichwiarze dopadają swoich dłużników, by otworzyć wieko i nastraszyć delikwentów.
1 maja
Pamiętam, że unosiłem różdżkę, mocno zaciskając dłoń na rękojeści. Widziałem Samuela i Brendana stojących tuż przy plugawej skrzyni. Bathildę Bagshot rzucającą zaklęcie. Błysk stalowego ostrza. Słyszałem przeciągłe skrzypnięcie zastałych zawiasów, zwiastujące uniesienie drewnianego wieka. Zwiastujące koniec potęgi Grindewalda. Zwiastujące zmiany na lepsze. Wychyliłem się, chcąc zobaczyć upadek potęgi czarnoksiężnika – ale zamiast dna kufra ujrzałem parę żółtych ślepii i dwa rzędy wyszczerzonych kłów. Do moich nozdrzy mimowolnie dobiegł zapach krwi zmieszanej z odorem wilkołaka, który ciągnął się za mną w długim ogonie przez całą Próbę. Nie zdołałem powstrzymać stworzenia – nie potrafiłem objąć umysłem tego, co właściwie się wydarzyło, bezmyślnie pozwalając wilkołakowi na szarżę. Ale zamiast stalowych zębisk rozrywających moje ciało poczułem jedynie gęsty dym, który otulił mnie z każdej strony. Czarny i nieprzeniniony, ostry niczym brzytwa. Zamknąłem powieki, które zaczęły niemiłosiernie piec – ale gdy je otworzyłem, ciemność nie ustąpiła. Wypełnione powietrzem płuca – zbyt rześkim i jednocześnie zbyt ziemistym, by mogło pochodzić z zamkniętego pomieszczenia – podpowiedziały mi, że nie znajdowałem się już w chacie na przedmieściach Londynu. Różdżka nadal spoczywała w mojej dłoni, a ja poruszyłem się nerwowo, próbując odszukać wilkołaka. Zniknął – podobnie jak wszystko inne rozpłynął się w nieprzeniknionej nicości, która nastała.
Nie potrafiłem stwierdzić, czy żyłem, czy może znajdowałem się już po drugiej stronie. Czy tak wyglądała śmierć? Co właściwie wydarzyło się w chwili, gdy skrzynia Grindewalda została otwarta? Do czego doprowadziliśmy? Bezskutecznie nasłuchiwałem dźwięków. Cokolwiek mnie nie otaczało, wydawało się martwe – wolałem jednak wierzyć w scenariusz, że magia, przed którą przestrzegała nas Bathilda Bagshot, odebrała mi wzrok, nie życie.
Nie potrafiłem odnaleźć odpowiedzi, ale intuicja podpowiadała mi, że nic nie poszło po naszej myśli. Brodziłem w ciemnościach, a moją czaszkę rozsadzało tysiące pytań bez odpowiedzi.
- Co to... co się stało? - Wydusiłem z siebie, stawiając kroki w nieznanym sobie kierunku. Poruszałem się powoli i pokracznie, wyciągając przed siebie dłonie. Potrzebowałem oznaki życia. Jakiejkolwiek. - Jesteście tu?* - Miałem wrażenie, że mój głos rozchodzi się w próżni - ale gdziekolwiek się nie znajdowałem, musiałem zachować jasność umysłu.
HP: 100 / -40 do rzutów
* Frederick zwracając się w liczbie mnogiej miał na myśli Zankonników, jednak biorąc na poprawkę, że wypowiedział swoje słowa po angielsku, słuchaczka powinna odczytać te słowa jako „Jesteś tu?”
Pamiętam, że unosiłem różdżkę, mocno zaciskając dłoń na rękojeści. Widziałem Samuela i Brendana stojących tuż przy plugawej skrzyni. Bathildę Bagshot rzucającą zaklęcie. Błysk stalowego ostrza. Słyszałem przeciągłe skrzypnięcie zastałych zawiasów, zwiastujące uniesienie drewnianego wieka. Zwiastujące koniec potęgi Grindewalda. Zwiastujące zmiany na lepsze. Wychyliłem się, chcąc zobaczyć upadek potęgi czarnoksiężnika – ale zamiast dna kufra ujrzałem parę żółtych ślepii i dwa rzędy wyszczerzonych kłów. Do moich nozdrzy mimowolnie dobiegł zapach krwi zmieszanej z odorem wilkołaka, który ciągnął się za mną w długim ogonie przez całą Próbę. Nie zdołałem powstrzymać stworzenia – nie potrafiłem objąć umysłem tego, co właściwie się wydarzyło, bezmyślnie pozwalając wilkołakowi na szarżę. Ale zamiast stalowych zębisk rozrywających moje ciało poczułem jedynie gęsty dym, który otulił mnie z każdej strony. Czarny i nieprzeniniony, ostry niczym brzytwa. Zamknąłem powieki, które zaczęły niemiłosiernie piec – ale gdy je otworzyłem, ciemność nie ustąpiła. Wypełnione powietrzem płuca – zbyt rześkim i jednocześnie zbyt ziemistym, by mogło pochodzić z zamkniętego pomieszczenia – podpowiedziały mi, że nie znajdowałem się już w chacie na przedmieściach Londynu. Różdżka nadal spoczywała w mojej dłoni, a ja poruszyłem się nerwowo, próbując odszukać wilkołaka. Zniknął – podobnie jak wszystko inne rozpłynął się w nieprzeniknionej nicości, która nastała.
Nie potrafiłem stwierdzić, czy żyłem, czy może znajdowałem się już po drugiej stronie. Czy tak wyglądała śmierć? Co właściwie wydarzyło się w chwili, gdy skrzynia Grindewalda została otwarta? Do czego doprowadziliśmy? Bezskutecznie nasłuchiwałem dźwięków. Cokolwiek mnie nie otaczało, wydawało się martwe – wolałem jednak wierzyć w scenariusz, że magia, przed którą przestrzegała nas Bathilda Bagshot, odebrała mi wzrok, nie życie.
Nie potrafiłem odnaleźć odpowiedzi, ale intuicja podpowiadała mi, że nic nie poszło po naszej myśli. Brodziłem w ciemnościach, a moją czaszkę rozsadzało tysiące pytań bez odpowiedzi.
- Co to... co się stało? - Wydusiłem z siebie, stawiając kroki w nieznanym sobie kierunku. Poruszałem się powoli i pokracznie, wyciągając przed siebie dłonie. Potrzebowałem oznaki życia. Jakiejkolwiek. - Jesteście tu?* - Miałem wrażenie, że mój głos rozchodzi się w próżni - ale gdziekolwiek się nie znajdowałem, musiałem zachować jasność umysłu.
HP: 100 / -40 do rzutów
* Frederick zwracając się w liczbie mnogiej miał na myśli Zankonników, jednak biorąc na poprawkę, że wypowiedział swoje słowa po angielsku, słuchaczka powinna odczytać te słowa jako „Jesteś tu?”
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Pierwszy raz w życiu nie słyszała płaczu Charliego. Spała twardo, upojona eliksirem nasennym, który od ostatniej pełni księżyca stał się jej najlepszym przyjacielem; spała twardo, obojętna na szalejącą na zewnątrz burzę, drżące w ramach okna domu otoczonego gęstwinami ogrodu i wszystkie inne bodźce zewnętrzne. To musiał być sen, wiedziała to momentalnie, gdy palce jej stóp zatopiły się miękko w pobielałym piasku plaży u wybrzeży południowej Francji, twarz otuliła ciepła bryza, a wiatr oprócz krzyku mew i huku fal przyniósł również dobrze znany głos wołający jej imię. Sybil. Jej widok zapierał dech w piersiach, nie była już wychudzoną dziewczynką o włosach jasnych jak pszenica, tylko wysmukłą kobietą u progu dorosłości, jej eteryczną twarz okalały jedwabiste loki, a kształtne usta wyginały się w uśmiechu, na który nie można było pozostać obojętnym. Kroczyła w jej kierunku po piaszczystym wybrzeżu, rozkładała ramiona w zapraszającym geście, rozsiewając aurę ukojenia, której Harriett nie mogła się oprzeć - puściła się biegiem w stronę siostry, ledwie czując cisnące się do oczu łzy szczęścia, gdy zamykała ją w ścisłych objęciach. Była tu, stała przed nią zupełnie niczym żywa, prawdziwsza niż kiedykolwiek opowiadała spokojnym tonem o swoim ukochanym i dzieciach - jakby śmierć nigdy się o nią nie upomniała przedwcześnie, jakby po prostu wyjechała na parę lat i teraz pragnęła nadrobić zaległości. Ponad głową półwili niebo załamywało się pod dziwnym kątem, lecz nie zwracała na to uwagi, całkowicie pochłonięta obecnością siostry. Harrie, dołącz do nas. Charakterystyczny francuski akcent zmusił ją do odwrócenia się za siebie z wyrazem oniemienia malującym się na twarzy; Marianne w zwiewnej sukni w barwach Beauxbatons uciekała ze śmiechem przed kłębiącymi się na brzegu falami, zabawiając piszczącą z uciechy Celeste, która nawet bardziej niż ostatnio przypominała matkę - i która pochylała się nad taflą wody, przywołując wyłaniające się na powierzchnię trytony. Trytony na plaży Dover, świat oszalał, lecz kto poświęcałby temu chociaż strzęp myśli, gdy najdroższa przyjaciółka wspominała z rozczuleniem wspólne wycieczki na grzbietach aetonanów unoszących się wysoko ponad Pirenejami? Kątem oka dostrzegła błysk włosów ciemnych niczym skrzydło kruka, jeszcze parę chwil przed tym, jak w jej uszach zadźwięczał rubaszny śmiech Zaima, wpatrującego się w nią bez śladu żalu czy złości, bez śladu emocji jakie widziała w jego czekoladowych oczach w ostatnich dniach jego życia. Mówił coś do niej, wskazywał trzymanego przez niego w objęciach chłopca, którego uderzające podobieństwo do Charliego wyszarpnęło z jej płuc resztki powietrza, a gdzieś ponad ich głowami przeszybował olbrzymi smok. Nie słyszała go, znajdując się pomiędzy najbliższymi bez pomysłu na to, do kogo powinna się zwrócić w pierwszej kolejności - lecz nim zrobiła chociażby jeden krok, podłoże zatrzęsło się pod jej stopami, a otaczające ją osoby pochłonął potężny wybuch, rozchodzący się falowo z miejsca, w którym tkwiła. Nie, słaby protest pełny niedowierzania wydobył się z jej gardła, gdy patrzyła bezradnie na opadające na piasek strzępy błękitnej sukni, dziecięcego kocyka i srebrzystych włosów. Nie, powtarzała uparcie, rozglądając się naokoło. Nie mogli zginąć, nie w taki sposób, nie w wybuchu, w którego centrum tkwiła, nie doznając sama żadnego uszczerbku. Czy to ona ich zabiła? Strach zacisnął żelazną dłoń na jej gardle, gdy w popłochu dostrzegła, że tam, gdzie wcześniej było wybrzeże i kłębiące się fale, mury Akademii, wielki stadion Quidditcha, indyjska plantacja i mała chatka na południu Francji - znajdowała się teraz czarna pustka - jej własne stopy zdawały się być zawieszone w próżni gotowej pochłonąć ją w dowolnie wybranym momencie. Cofnęła się gwałtownie, lecz nicość otoczyła ją już zewsząd, zaciskając swe objęcia dookoła niej niczym brutalny kochanek, pragnący wydusić z niej resztki życia. Skuliła się, tonąc w przerażeniu, lecz niebo runęło na nią bez względu na wszystko.
Czy to na pewno dalej był sen? Otworzyła oczy, spoglądając pomiędzy palcami zakrywającymi twarz; ciemność wciąż ją otaczała. Nie miała pojęcia, jak długo tkwiła w bezruchu, sparaliżowana rozbierającym lękiem, nim usłyszała odległe nawoływania - a potem zbliżające się kroki i znajdujący się już o wiele bliżej głos. Czy znajomy? Wciąż nie była pewna, odtwarzając w pamięci echo wybuchu, który zmiótł z powierzchni ziemi drogie jej osoby. A co, jeśli ten wybuch był dopiero preludium? Co, jeśli był zaledwie pierwszym z serii mającej dopiero nastąpić? - Nie zbliżaj się! - krzyknęła ostrzegawczo, unosząc się niepewnie z podłoża, które z pewnością nie przypominało ani jej łóżka, ani nawet podłogi sypialni. - Nie zbliżaj się, wybuchniesz jak oni… - próbowała krzyczeć, odczołgując się w kierunku przeciwnym do zasłyszanych nawoływań, lecz głos zamierał w jej gardle. Jeśli to był koszmar, chciała już się obudzić.
| HP: 120/200; kara: -20
Czy to na pewno dalej był sen? Otworzyła oczy, spoglądając pomiędzy palcami zakrywającymi twarz; ciemność wciąż ją otaczała. Nie miała pojęcia, jak długo tkwiła w bezruchu, sparaliżowana rozbierającym lękiem, nim usłyszała odległe nawoływania - a potem zbliżające się kroki i znajdujący się już o wiele bliżej głos. Czy znajomy? Wciąż nie była pewna, odtwarzając w pamięci echo wybuchu, który zmiótł z powierzchni ziemi drogie jej osoby. A co, jeśli ten wybuch był dopiero preludium? Co, jeśli był zaledwie pierwszym z serii mającej dopiero nastąpić? - Nie zbliżaj się! - krzyknęła ostrzegawczo, unosząc się niepewnie z podłoża, które z pewnością nie przypominało ani jej łóżka, ani nawet podłogi sypialni. - Nie zbliżaj się, wybuchniesz jak oni… - próbowała krzyczeć, odczołgując się w kierunku przeciwnym do zasłyszanych nawoływań, lecz głos zamierał w jej gardle. Jeśli to był koszmar, chciała już się obudzić.
| HP: 120/200; kara: -20
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Z nicości szybko odpowiedział mi głos – ale nie brzmiał jak żaden z tych, które spodziewałem się usłyszeć. Wysoki. Kobiecy. Wydawał się znajomy, nie potrafiłem jednak przyporządkować jego barwy do żadnej twarzy. Groziła mi, czy ostrzegała? Kim byli oni? Czy mogła mówić o pozostałych Gwardzistach? Kiedy miał miejsce wybuch, o którym wspomniała? Ile tak naprawdę upłynęło czasu od chwili otwarcia skrzyni? Byłem przekonany, że stało się to chwilę temu. Różdżka przecież cały czas spoczywała w mojej dłoni – zupełnie tak, jakbym wbrew własnej woli przeniósł się w inne miejsce. Ale czas – jaki był czas?
Być może wszystkiego miałem dowiedzieć się później, a być może nigdy. Każda komórka w moim ciele, sparaliżowana przez otaczającą mnie ciemność, dążyła w tej chwili wyłącznie do jednego celu – by przetrwać. Zwróciłem się w kierunku, z którego dobiegał krzyk – na tyle, na ile potrafiłem określić jego źródło. Nie chciałem, aby kobieta dostrzegła moją ślepotę. Zamierzałem grać sprawnego na tyle, na ile było to możliwe – w obawie o to, że z łatwością mogłaby wykorzystać tę słabość. Z jednej strony zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że powinienem jak najszybciej ją unieszkodliwić. W opozycji stawał instynkt, który chciał wierzyć, że nie mylę się co do głosu. Że to nie blef, że naprawdę należy do kogoś, kogo znam. Że krzyk wcale nie był groźbą. Że nie było żadnego wybuchu, który pochłonął Gwardzistów.
- Amicus – Wyrzuciłem z siebie, kierując koniec różdżki w miejsce, z którego wyczuwałem źródło dźwięku. Zaklęcie wydało mi się wystarczająco neutralne, by nie wyrządzić krzywdy kobiecie – i równie przydatne, jeśli jej zamiary nie były czyste. Postąpiłem jednak zgodnie z poleceniem, zamierając w miejscu. Bez względu na to, kim była, obecnie stanowiła mojego jedynego przewodnika – a przynajmniej tak mi się wydawało. Oczu potrzebowałem w tej chwili bardziej niż odpowiedzi na pytanie, co właściwie się wydarzyło. - Kim jesteś. - Dodałem zaraz za inkantacją, zachowując zimny ton.
HP: 100 / -40 do rzutów
Być może wszystkiego miałem dowiedzieć się później, a być może nigdy. Każda komórka w moim ciele, sparaliżowana przez otaczającą mnie ciemność, dążyła w tej chwili wyłącznie do jednego celu – by przetrwać. Zwróciłem się w kierunku, z którego dobiegał krzyk – na tyle, na ile potrafiłem określić jego źródło. Nie chciałem, aby kobieta dostrzegła moją ślepotę. Zamierzałem grać sprawnego na tyle, na ile było to możliwe – w obawie o to, że z łatwością mogłaby wykorzystać tę słabość. Z jednej strony zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że powinienem jak najszybciej ją unieszkodliwić. W opozycji stawał instynkt, który chciał wierzyć, że nie mylę się co do głosu. Że to nie blef, że naprawdę należy do kogoś, kogo znam. Że krzyk wcale nie był groźbą. Że nie było żadnego wybuchu, który pochłonął Gwardzistów.
- Amicus – Wyrzuciłem z siebie, kierując koniec różdżki w miejsce, z którego wyczuwałem źródło dźwięku. Zaklęcie wydało mi się wystarczająco neutralne, by nie wyrządzić krzywdy kobiecie – i równie przydatne, jeśli jej zamiary nie były czyste. Postąpiłem jednak zgodnie z poleceniem, zamierając w miejscu. Bez względu na to, kim była, obecnie stanowiła mojego jedynego przewodnika – a przynajmniej tak mi się wydawało. Oczu potrzebowałem w tej chwili bardziej niż odpowiedzi na pytanie, co właściwie się wydarzyło. - Kim jesteś. - Dodałem zaraz za inkantacją, zachowując zimny ton.
HP: 100 / -40 do rzutów
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 42
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 42
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Cofała się wciąż na oślep, opierając dłonie i bose stopy na zwilgotniałych kocich łbach i chociaż rozglądała się naokoło rozszerzonymi w ciemnościach źrenicami, nie była w stanie umiejscowić swojego aktualnego miejsca przebywania na mapie znanych jej punktów. Palce prawej dłoni natrafiły na coś oślizgłego, a Lovegood drgnęła gwałtownie. Jej satynowa koszula nocna na cienkich ramiączkach, tak samo jak i przewiewny szlafrok, została już doszczętnie zrujnowana przez przeprawy dzisiejszej nocy, lecz ledwie zważała na obszarpany, umorusany materiał o delikatnym splocie. Gdziekolwiek była, otoczenie nie wróżyło niczego dobrego - czuła to w kościach, a zbliżająca się sylwetka, pozostająca na razie ciemną plamą niczego nie ułatwiała. Kto tym razem zmierzał w jej kierunku, niczym ćma do ognia, by spotkać los podobny do nieszczęsnego owada? Kto tym razem obróci się w strzępy w mgnieniu oka, nie tracąc ani chwili na słuchanie jej powtarzanych niczym mantra ostrzeżeń? W słabym świetle księżyca dostrzegła ostatecznie kontury sylwetki, której postawność przywróciła ją o zawroty głowy. Nie dostrzegała schematów wcześniejszych mar, stawiających w jej otoczeniu bliskie jej osoby należące nieubłaganie do przeszłości, w popłochu kłębiącym się pod mlecznobiałą skórą nie szukała rozsądku tam, gdzie nie miało prawa go być; na liście podejrzanych do wyłonienia się spod osłony mroku nie widniały zatem wyłącznie postacie obracające się w grobach za każdym razem, gdy Harriett porywała się na kolejną niemożebną głupotę - tylko ci, z którymi łączyła ją głębsza emocjonalna więź, ogółem. Benjamin, podszeptywała podświadomość, próbując wytężyć spojrzenie. Zginie on, rozsadzony wybuchem - lub zginie ona, płonąc ze wstydu wywołanego jego spojrzeniem. - Nie zbliżaj się - ponowiła rozpaczliwą prośbę, pełznąc dalej niczym krab. Nie usłuchał. Kolejny snop światła opadł na sylwetkę, ujawniając kolejny szczegół: uniesioną w jej kierunku różdżkę. Tristan, wnioski zdawały się być oczywiste; jeśli był to koszmar, szlachcic musiał się w nim pokazać - i zakończyć znajomość w sposób przynoszący mu więcej satysfakcji niż skrajne ośmieszenie w trakcie prywatnej rozmowy. Wcisnęła dłoń do kieszeni szlafroka, szukając chłodnej różdżki, lecz działała zbyt powolnie.
Nic się nie wydarzyło. Zaskoczenie przemknęło przez jej lica, chociaż w większym stopniu nie było to efektem braku skutków, a doboru inkantacji dalekiej od niewybrednej klątwy - i zasłyszenia głosu rozbrzmiewającego inną nutą niż głos Rosiera. Mężczyzna przestąpił kolejny krok i dopiero wtedy, gdy łuna księżyca zatańczyła na jego twarzy, półwila ze zdumieniem rozwikłała zagadkę jego osobowości.
- Frederick? - Ale jeśli ona widziała jego, jeśli go rozpoznawała, dlaczego w jego oczach wciąż pozostawała obca? - To ja, Harriett - nie celuj już we mnie, Fredericku, nie jestem ci wrogiem. - Nie wiem co się stało, spałam i nagle znalazłam się na wybrzeżu. Była tam Sybil i Marianne z Celeste, i Zaim… i dziecko… wszyscy wybuchli, tak nagle. Byli za blisko. To moja wina, byli za blisko - mówiła szybko i chaotycznie, potrząsając jasnowłosą głową i nie zdając sobie sprawy z tego, jak absurdalnie i paranoicznie brzmią jej słowa. - Musisz się cofnąć. Wszyscy, którzy się do mnie zbliżają, giną. Wszyscy - mamrotała dalej, a srebrzyste loki w nieładzie opadły na jej twarz. I chociaż brzmiała jak opętana, chyba pierwszy raz w życiu wyraźnie widziała swoją niszczycielską moc.
Nic się nie wydarzyło. Zaskoczenie przemknęło przez jej lica, chociaż w większym stopniu nie było to efektem braku skutków, a doboru inkantacji dalekiej od niewybrednej klątwy - i zasłyszenia głosu rozbrzmiewającego inną nutą niż głos Rosiera. Mężczyzna przestąpił kolejny krok i dopiero wtedy, gdy łuna księżyca zatańczyła na jego twarzy, półwila ze zdumieniem rozwikłała zagadkę jego osobowości.
- Frederick? - Ale jeśli ona widziała jego, jeśli go rozpoznawała, dlaczego w jego oczach wciąż pozostawała obca? - To ja, Harriett - nie celuj już we mnie, Fredericku, nie jestem ci wrogiem. - Nie wiem co się stało, spałam i nagle znalazłam się na wybrzeżu. Była tam Sybil i Marianne z Celeste, i Zaim… i dziecko… wszyscy wybuchli, tak nagle. Byli za blisko. To moja wina, byli za blisko - mówiła szybko i chaotycznie, potrząsając jasnowłosą głową i nie zdając sobie sprawy z tego, jak absurdalnie i paranoicznie brzmią jej słowa. - Musisz się cofnąć. Wszyscy, którzy się do mnie zbliżają, giną. Wszyscy - mamrotała dalej, a srebrzyste loki w nieładzie opadły na jej twarz. I chociaż brzmiała jak opętana, chyba pierwszy raz w życiu wyraźnie widziała swoją niszczycielską moc.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Różdżka zawibrowała – ale nie uwolniła z siebie magii, czułem to. Zacisnąłem palce mocniej wokół rękojeści, dusząc kawałek drewna, gotów do wyczarowania tarczy – ale zamiast uroku usłyszałem jedyne kolejny krzyk, niemal rozpaczliwy, który nijak miał się do groźby. Zamarłem, nasłuchując dźwięków. Wydawało mi się, że słyszę szelest materiału; ktoś niewątpliwie znajdował się blisko mnie, nie byłem jednak w stanie stwierdzić, w jakim kierunku się poruszał – czy może raczej poruszała. Czy rzeczywiście ostrzegała mnie przed realnym zagrożeniem? Nie potrafiłem zaufać jej na ślepo – nie w chwili, gdy ostatnim, co pamiętałem, było uniesione wieko skrzyni Grindewalda i błysk sztyletu dzierżonego przez Bathildę Bagshot. Czy była to kolejna próba? Iluzja? Czy zostałem uwięziony w tej ciemności na zawsze? Nie wiedziałem – ale nie zamierzałem dać się zabić. Uniosłem różdżkę, a inkantacja zatańczyła mi na końcu języka – i tylko dźwięk własnego imienia powstrzymał mnie przed ponownym rzuceniem zaklęcia.
- Harriett – powtórzyłem za jej głosem niczym echo. Tak, głos zdecydowanie należał do Harriett. Ale... jak? Czy to rzeczywiście była ona? Chciałem wierzyć, że tak właśnie było. Żyłem – jeszcze. Nie miałem pojęcia ani o czasie, ani o przestrzeni, a jednak głos Hatsy wydawał się realny. Zrozpaczony. Spała? Musiała śnić. Wybuch, o którym wspomniała – to musiał być sen. Wszyscy, o których mówiła, już dawno pochłonęła ziemia. Była roztrzęsiona, mówiła od rzeczy. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, co doprowadziło ją do tego stanu – ani w jakich okolicznościach trafiła na mnie. Ale to musiała być Harriett. Gdyby na jej miejsce podszywał się ktokolwiek inny, byłbym już martwy. - Spałaś. - podkreśliłem, uzmysławiając sobie, iż najpewniej musiała być noc – czy nadal ta sama? - Ten wybuch... to był tylko zły sen, Hatsy. - Mój głos stał się spokojny, nieco cieplejszy. Tylko w ten sposób mogłem ulżyć jej panice. To musiał być sen. Czy ja również śniłem? Wilkołak, którego widziałem, wilkołak i czarny dym. Obie rzeczy musiały być iluzją, a jednak piekąca mgła, która najwyraźniej odebrała mi wzrok, była jak najbardziej rzeczywista. Różdżkę nadal trzymałem w pogotowiu – nawet, jeśli miałem rzucać zaklęcia na ślepo. Nic nie było takie, jakim być powinno. - Nikt nie zginie. Dopilnuję tego. - Dodałem, choć nie wierzyłem we własne słowa – ale musiałem uspokoić Lovegood. - Potrzebuję twojej pomocy. - Powiedziałem w końcu, nie ruszając się z miejsca. Nasłuchiwałem jedynie obcych dźwięków, ale wszystko wskazywało na to, że gdziekolwiek nie byliśmy – byliśmy sami. - Nie wiem, co się stało, ale - podobnie jak ty - przed chwilą znajdowałem się w innym miejscu. Czy wiesz, gdzie jesteśmy, Hattie? - Zapytałem, przemilczając fakt, że nie widziałem niczego.
- Harriett – powtórzyłem za jej głosem niczym echo. Tak, głos zdecydowanie należał do Harriett. Ale... jak? Czy to rzeczywiście była ona? Chciałem wierzyć, że tak właśnie było. Żyłem – jeszcze. Nie miałem pojęcia ani o czasie, ani o przestrzeni, a jednak głos Hatsy wydawał się realny. Zrozpaczony. Spała? Musiała śnić. Wybuch, o którym wspomniała – to musiał być sen. Wszyscy, o których mówiła, już dawno pochłonęła ziemia. Była roztrzęsiona, mówiła od rzeczy. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, co doprowadziło ją do tego stanu – ani w jakich okolicznościach trafiła na mnie. Ale to musiała być Harriett. Gdyby na jej miejsce podszywał się ktokolwiek inny, byłbym już martwy. - Spałaś. - podkreśliłem, uzmysławiając sobie, iż najpewniej musiała być noc – czy nadal ta sama? - Ten wybuch... to był tylko zły sen, Hatsy. - Mój głos stał się spokojny, nieco cieplejszy. Tylko w ten sposób mogłem ulżyć jej panice. To musiał być sen. Czy ja również śniłem? Wilkołak, którego widziałem, wilkołak i czarny dym. Obie rzeczy musiały być iluzją, a jednak piekąca mgła, która najwyraźniej odebrała mi wzrok, była jak najbardziej rzeczywista. Różdżkę nadal trzymałem w pogotowiu – nawet, jeśli miałem rzucać zaklęcia na ślepo. Nic nie było takie, jakim być powinno. - Nikt nie zginie. Dopilnuję tego. - Dodałem, choć nie wierzyłem we własne słowa – ale musiałem uspokoić Lovegood. - Potrzebuję twojej pomocy. - Powiedziałem w końcu, nie ruszając się z miejsca. Nasłuchiwałem jedynie obcych dźwięków, ale wszystko wskazywało na to, że gdziekolwiek nie byliśmy – byliśmy sami. - Nie wiem, co się stało, ale - podobnie jak ty - przed chwilą znajdowałem się w innym miejscu. Czy wiesz, gdzie jesteśmy, Hattie? - Zapytałem, przemilczając fakt, że nie widziałem niczego.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Zewnętrzne bodźce nie składały się w logiczną całość, Lovegood rozglądała się na boki nie z wpojonym opanowaniem i nieodstępującą jej na krok gracją, lecz z popłochem, przypominając przerażone zwierzę zapędzone w pułapkę. Po części tak się czuła, w pułapce; lewa dłoń natrafiła w końcu na nierówną, pionową powierzchnię o nieco owalnym kształcie. Nie kończyła się nigdzie w zasięgu jej ramienia, znajdowała się za jej plecami, tym samym odcinając jej możliwość dalszego oddalania się od majaczącej w pobliżu sylwetki. Nie wiedziała sama czego boi się bardziej, nieprzychylności mężczyzny czy rozrywającego go na strzępy wybuchu, który mógł nadejść w każdej chwili? Skrawki błękitnego materiału, srebrzyste pukle, nici karmazynowego aksamitu - wszystko to miała przed oczami, niemalże czuła, jak ziemia drży pod jej stopami znajdującymi się w epicentrum.
Rozpoznał ją, głos Foxa zmiękł i wyzbył się kłujących igieł lodu - ale nie cofnął się. Zwodnicze uczucie ulgi mieszało się w jej sercu z uporczywym lękiem, nie do końca zrozumiałym, ale wciąż czającym się w zakamarkach podświadomości. Spałaś.
- Spałam? - powtórzyła głucho, przetwarzając zasłyszaną informację w głowie. Spałaś, Harriett, siedząc przy toaletce, przeczesywałaś loki grzebieniem z masy perłowej nim zatopiłaś się w chłodnej pościeli, wciąż czujesz na języku gorycz eliksiru, który obiecywał słodki niebyt aż do poranka. Nie dotrzymał słowa. Nie on jeden. - To nie wydawało się być snem - potrząsnęła głową, przecząc Frederickowi i samej sobie. - Było zbyt realne. Wszystko się zawaliło, dalej czuję, że wszystko się zawaliło - a skoro ból był prawdziwy, skąd pewność, że i wywołujące go majaki nie były prawdziwe? Zmarszczyła jasne brwi odruchowo, dźwigając się w końcu do pionu. Nikt nie zginie. Nie, Fredericku, nie mów tego, czego żadne z nas nie może być pewne. Nie możesz tego dopilnować, nikt nie może - jedna sekunda, tylko tyle dzieli nas od nieszczęścia. Czyja teraz przyjdzie kolej? Twoja? Moja? Seliny? Charliego? - Charlie - wydusiła z siebie nagle, przebijając się przez wierzchnie warstwy zdezorientowania, by dotrzeć do tego, co liczyło się prawdziwie. - Widziałeś go? Był w domu, kładłam go do łóżka w jego pokoju, ale skoro jesteśmy tu teraz… - gdziekolwiek tu nie było - gdzie jest on? Zrobiła parę kroków w kierunku szlachcica, na parę chwil jakby zapominając o wizji wybuchu na poczet ważniejszej sprawy. - Coś ci dolega? Jesteś ranny? - zapytała bezzwłocznie, doszukując się w jego sylwetce widocznych obrażeń. Słowa Foxa zatrzymały ją jednak w miejscu. Rozejrzała się pospiesznie, mało skutecznie. - Niewiele widzę, to chyba jakiś niewielki dziedziniec, widzę tylko jedno wyjście - ciemność nocy nie sprzyjała uważnym obserwacjom otoczenia. Odwróciła się na chwilę, dłonią przesuwając raz jeszcze po chropowatych kamieniach, na które natrafiła wcześniej - i zamykające je drewniane wieko. - Stoję przy studni. Nie poznaję kamienic naokoło, wydają się być zaniedbane, nigdy tu nie byłam - mówiła dalej, rozglądając się naokoło i nawet przez myśl jej nie przeszło, że wylądowała w ostatnim miejscu, w którym pragnęła się znaleźć jakakolwiek posiadaczka genów wili.
Rozpoznał ją, głos Foxa zmiękł i wyzbył się kłujących igieł lodu - ale nie cofnął się. Zwodnicze uczucie ulgi mieszało się w jej sercu z uporczywym lękiem, nie do końca zrozumiałym, ale wciąż czającym się w zakamarkach podświadomości. Spałaś.
- Spałam? - powtórzyła głucho, przetwarzając zasłyszaną informację w głowie. Spałaś, Harriett, siedząc przy toaletce, przeczesywałaś loki grzebieniem z masy perłowej nim zatopiłaś się w chłodnej pościeli, wciąż czujesz na języku gorycz eliksiru, który obiecywał słodki niebyt aż do poranka. Nie dotrzymał słowa. Nie on jeden. - To nie wydawało się być snem - potrząsnęła głową, przecząc Frederickowi i samej sobie. - Było zbyt realne. Wszystko się zawaliło, dalej czuję, że wszystko się zawaliło - a skoro ból był prawdziwy, skąd pewność, że i wywołujące go majaki nie były prawdziwe? Zmarszczyła jasne brwi odruchowo, dźwigając się w końcu do pionu. Nikt nie zginie. Nie, Fredericku, nie mów tego, czego żadne z nas nie może być pewne. Nie możesz tego dopilnować, nikt nie może - jedna sekunda, tylko tyle dzieli nas od nieszczęścia. Czyja teraz przyjdzie kolej? Twoja? Moja? Seliny? Charliego? - Charlie - wydusiła z siebie nagle, przebijając się przez wierzchnie warstwy zdezorientowania, by dotrzeć do tego, co liczyło się prawdziwie. - Widziałeś go? Był w domu, kładłam go do łóżka w jego pokoju, ale skoro jesteśmy tu teraz… - gdziekolwiek tu nie było - gdzie jest on? Zrobiła parę kroków w kierunku szlachcica, na parę chwil jakby zapominając o wizji wybuchu na poczet ważniejszej sprawy. - Coś ci dolega? Jesteś ranny? - zapytała bezzwłocznie, doszukując się w jego sylwetce widocznych obrażeń. Słowa Foxa zatrzymały ją jednak w miejscu. Rozejrzała się pospiesznie, mało skutecznie. - Niewiele widzę, to chyba jakiś niewielki dziedziniec, widzę tylko jedno wyjście - ciemność nocy nie sprzyjała uważnym obserwacjom otoczenia. Odwróciła się na chwilę, dłonią przesuwając raz jeszcze po chropowatych kamieniach, na które natrafiła wcześniej - i zamykające je drewniane wieko. - Stoję przy studni. Nie poznaję kamienic naokoło, wydają się być zaniedbane, nigdy tu nie byłam - mówiła dalej, rozglądając się naokoło i nawet przez myśl jej nie przeszło, że wylądowała w ostatnim miejscu, w którym pragnęła się znaleźć jakakolwiek posiadaczka genów wili.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Z minuty na minutę strzępki informacji powoli budowały historię - nadal niespójną, nadal zbyt abstrakcyjną, a jednak świadomość ostatniego czynu, jaki zapamiętałem, nie chciała jeszcze zespolić się z tą dziwaczną rzeczywistością, jakbym na siłę uciekał od odpowiedzialności za to nietypowe spotkanie.
- Ja również widziałem obrazy, które wydawały się rzeczywiste. Ale nie mogły być. - Widziałem wilkołaka, Hatsy. Rzucał się w moją stronę, po czym rozpłynął się w czarnym dymie, zupełnie jak postaci, które zaatakowały Garretta i Brendana. Czarna magia. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku minut, miało swe źródło w najbardziej plugawych czarach, jakie można sobie było wyobrazić. - Charlie... - powtórzyłem mimowolnie imię chłopca, a choć otaczała mnie bezkresna pustka, w mojej głowie zmaterializowała się Harriett o spojrzeniu ostrym niczym brzytwa, którą widziałem podczas próby. Czy Bathilda Bagshot przewidziała tę chwilę? Czy rzeczywiście zawiodłem Lovegood, zgodnie z tym, co wykrzyczałem do jej odbicia w pękającym lustrze?
Mogłem prząść całe pęki domysłów, brnąć przez mgłę niczym pijane dziecko, lub wziąć los w swoje ręce – bez względu na to, jakie kłody nie lądowały pod moimi nogami. W tej chwili nie miałem jeszcze prawa wiedzieć, do czego takiego dopuściłem – i być może tylko ta niewiedza uchroniła mnie od szaleństwa, pozwalając instynktom na najbardziej racjonalną reakcję.
Spróbowałem podążyć za głosem Lovegood, ale każdy krok wydawał mi się skokiem w przepaść; poruszałem się pokracznie, aż w skońcu zatrzymałem się w miejscu.
- Nie widziałem go. Nie widzę nic, Hatsy. - Musiałem w końcu jej powiedzieć – nie miałem najmniejszych wątpliwości co do tego, że to ona. Jeśli mieliśmy się stąd wydostać, ja potrzebowałem oczu – a Lovegood spokoju. - To nic takiego. - Zapewniłem ją. - Znajdziemy Charliego. Ale nie teraz. W tej chwili musimy znaleźć sprawny kominek, by dostać się do twojego domu. Teleportacja... sam nie wiem, wydaje mi się ryzykowna. Stało się coś, czego nie potrafię wyjaśnić. Ty widziałaś wybuch. Mnie otoczyła mgła. I nagle oboje znaleźliśmy się tutaj. To nie jest normalne... to... czy jesteś cała, Harriett? - Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że ona również mogła potrzebować pomocy – mówiła chaotycznie, wydawała się spanikowana. Nie, w tym stanie zdecydowanie nie powinna się teleportować. - Dziedziniec. Jesteśmy w mieście. Jeśli to Londyn, to z łatwością znajdziemy działający kominek. Możemy także spróbować wezwać Błędnego Rycerza. Tylko chodźmy stąd. - Bo, gdziekolwiek nie byliśmy, nie było mądrze pozostawać tu dłużej. - Dasz radę iść? Jeśli tak, proszę, podaj mi dłoń. - Nie tak powinno być – ale bez Harriett byłbym porzucony na pastwę losu. - Nie chowaj różdżki, jeśli masz ją przy sobie. - Ja również nie będę chował mojej. Nie widzę niczego – ale nadal potrafię rzucać skuteczne zaklęcia, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Ja również widziałem obrazy, które wydawały się rzeczywiste. Ale nie mogły być. - Widziałem wilkołaka, Hatsy. Rzucał się w moją stronę, po czym rozpłynął się w czarnym dymie, zupełnie jak postaci, które zaatakowały Garretta i Brendana. Czarna magia. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku minut, miało swe źródło w najbardziej plugawych czarach, jakie można sobie było wyobrazić. - Charlie... - powtórzyłem mimowolnie imię chłopca, a choć otaczała mnie bezkresna pustka, w mojej głowie zmaterializowała się Harriett o spojrzeniu ostrym niczym brzytwa, którą widziałem podczas próby. Czy Bathilda Bagshot przewidziała tę chwilę? Czy rzeczywiście zawiodłem Lovegood, zgodnie z tym, co wykrzyczałem do jej odbicia w pękającym lustrze?
Mogłem prząść całe pęki domysłów, brnąć przez mgłę niczym pijane dziecko, lub wziąć los w swoje ręce – bez względu na to, jakie kłody nie lądowały pod moimi nogami. W tej chwili nie miałem jeszcze prawa wiedzieć, do czego takiego dopuściłem – i być może tylko ta niewiedza uchroniła mnie od szaleństwa, pozwalając instynktom na najbardziej racjonalną reakcję.
Spróbowałem podążyć za głosem Lovegood, ale każdy krok wydawał mi się skokiem w przepaść; poruszałem się pokracznie, aż w skońcu zatrzymałem się w miejscu.
- Nie widziałem go. Nie widzę nic, Hatsy. - Musiałem w końcu jej powiedzieć – nie miałem najmniejszych wątpliwości co do tego, że to ona. Jeśli mieliśmy się stąd wydostać, ja potrzebowałem oczu – a Lovegood spokoju. - To nic takiego. - Zapewniłem ją. - Znajdziemy Charliego. Ale nie teraz. W tej chwili musimy znaleźć sprawny kominek, by dostać się do twojego domu. Teleportacja... sam nie wiem, wydaje mi się ryzykowna. Stało się coś, czego nie potrafię wyjaśnić. Ty widziałaś wybuch. Mnie otoczyła mgła. I nagle oboje znaleźliśmy się tutaj. To nie jest normalne... to... czy jesteś cała, Harriett? - Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że ona również mogła potrzebować pomocy – mówiła chaotycznie, wydawała się spanikowana. Nie, w tym stanie zdecydowanie nie powinna się teleportować. - Dziedziniec. Jesteśmy w mieście. Jeśli to Londyn, to z łatwością znajdziemy działający kominek. Możemy także spróbować wezwać Błędnego Rycerza. Tylko chodźmy stąd. - Bo, gdziekolwiek nie byliśmy, nie było mądrze pozostawać tu dłużej. - Dasz radę iść? Jeśli tak, proszę, podaj mi dłoń. - Nie tak powinno być – ale bez Harriett byłbym porzucony na pastwę losu. - Nie chowaj różdżki, jeśli masz ją przy sobie. - Ja również nie będę chował mojej. Nie widzę niczego – ale nadal potrafię rzucać skuteczne zaklęcia, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nienawidziła bezradności, tego rozbierającego poczucia beznadziei, które ciążyło nad jej głową w tym momencie - nie różniła się niczym od błądzącego w ciemnościach dziecka, niezdolnego nawet ustalić miejsca, w którym się znajduje, o odnalezieniu drogi wyjścia nawet nie wspominając. Rozszerzonymi nienaturalnie źrenicami chłonęła słabe łuny światła z oddalonej latarni o kloszu tak zabrudzonym, że niemalże czarnym i wciąż odbijała się od ściany niezrozumienia.
- Jakie obrazy? - zapytała nagle, chwytając się niczym tonący brzytwy szansy na połączenie rozrzuconych punktów wspólną linią. - Widziałeś swoich najbliższych? - widziałeś tych, których nie powinieneś był widzieć, chociaż byli realni aż do bólu, w pełni materialni, nierozpływający się pod opuszkami palców? - Widziałeś… nieszczęśliwe wypadki? - widziałeś ich śmierć, gwałtowną i równie rzeczywistą, jak ciepło ich objęć? Gwałtowne ukłucie w okolicach splotu słonecznego dało o sobie znać po raz kolejny. Nie, to sen, to był tylko sen.
Nie widzę nic, Hatsy. Niespodziewane słowa Foxa ściągnęły ją na ziemię. Z miejsca przestała rozglądać się naokoło w nieudolnych próbach wytężenia wzroku i dostrzeżenia nie wiadomo czego, zamiast tego ruszyła dziarsko w kierunku mężczyzny, marszcząc brwi w wyrazie troski, który z pewnością bez większych problemów mógł przywołać ze swoich wspomnień. - Jak to się stało? Ktoś cię oślepił urokiem? - trzeźwość umysłu powracała chyba do niej stopniowo po niewygodnie długim urlopie; z pamięci wypływały strzępy niegdyś pobieranych nauk, pozwalających w pełni zrozumieć powagę sytuacji. - Musi cię szybko zobaczyć wykwalifikowany uzdrowiciel - zadecydowała, mając nadzieję, że nieznaczne drżenie jej głosu nie zdradzi dyplomatycznie przemilczanej części: że w niektórych przypadkach może to być stan nieodwracalny, jeśli będą zbyt opieszali w swoich dalszych działaniach. Znajdziemy Charliego. Przytaknęła głową automatycznie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że z oczywistych powodów Fox nie może tego dostrzec. - Nie przejmuj się mną, jestem tylko trochę poobijana - rzuciła lekceważąco w odpowiedzi, po raz ostatni przeczesując spojrzeniem najbliższe otoczenie, by upewnić się, że najmłodszego Lovegooda naprawdę nigdzie nie ma. Błagała Merlina o to, by znajdował się bezpiecznie w domu, nieświadomy zdarzeń majowej nocy. - Wezwę Błędnego Rycerza. Kominki… nie ufałabym sieci Fiuu, jeśli teleportację również wyłączamy z opcji - będzie to trwało dłużej, ale na miejsce dotrzemy w jednym kawałku, bez zbędnego ryzykowania własną skórą. - Mam ją w pogotowiu - i oby nie była potrzebna. - Tu jestem - odezwała się miękko, gdy zmniejszyła już znacząco dzielący ich dystans, by odnaleźć dłoń Fredericka i ścisnąć ją pewnie. - Wyjdźmy z dziedzińca - dodała, ściszając głos i pociągając lekko mężczyznę w kierunku bramy wylotowej, tam, gdzie wezwanie środka transportu lub rozpoznanie terenu wydawało się być bardziej możliwe.
- Jakie obrazy? - zapytała nagle, chwytając się niczym tonący brzytwy szansy na połączenie rozrzuconych punktów wspólną linią. - Widziałeś swoich najbliższych? - widziałeś tych, których nie powinieneś był widzieć, chociaż byli realni aż do bólu, w pełni materialni, nierozpływający się pod opuszkami palców? - Widziałeś… nieszczęśliwe wypadki? - widziałeś ich śmierć, gwałtowną i równie rzeczywistą, jak ciepło ich objęć? Gwałtowne ukłucie w okolicach splotu słonecznego dało o sobie znać po raz kolejny. Nie, to sen, to był tylko sen.
Nie widzę nic, Hatsy. Niespodziewane słowa Foxa ściągnęły ją na ziemię. Z miejsca przestała rozglądać się naokoło w nieudolnych próbach wytężenia wzroku i dostrzeżenia nie wiadomo czego, zamiast tego ruszyła dziarsko w kierunku mężczyzny, marszcząc brwi w wyrazie troski, który z pewnością bez większych problemów mógł przywołać ze swoich wspomnień. - Jak to się stało? Ktoś cię oślepił urokiem? - trzeźwość umysłu powracała chyba do niej stopniowo po niewygodnie długim urlopie; z pamięci wypływały strzępy niegdyś pobieranych nauk, pozwalających w pełni zrozumieć powagę sytuacji. - Musi cię szybko zobaczyć wykwalifikowany uzdrowiciel - zadecydowała, mając nadzieję, że nieznaczne drżenie jej głosu nie zdradzi dyplomatycznie przemilczanej części: że w niektórych przypadkach może to być stan nieodwracalny, jeśli będą zbyt opieszali w swoich dalszych działaniach. Znajdziemy Charliego. Przytaknęła głową automatycznie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że z oczywistych powodów Fox nie może tego dostrzec. - Nie przejmuj się mną, jestem tylko trochę poobijana - rzuciła lekceważąco w odpowiedzi, po raz ostatni przeczesując spojrzeniem najbliższe otoczenie, by upewnić się, że najmłodszego Lovegooda naprawdę nigdzie nie ma. Błagała Merlina o to, by znajdował się bezpiecznie w domu, nieświadomy zdarzeń majowej nocy. - Wezwę Błędnego Rycerza. Kominki… nie ufałabym sieci Fiuu, jeśli teleportację również wyłączamy z opcji - będzie to trwało dłużej, ale na miejsce dotrzemy w jednym kawałku, bez zbędnego ryzykowania własną skórą. - Mam ją w pogotowiu - i oby nie była potrzebna. - Tu jestem - odezwała się miękko, gdy zmniejszyła już znacząco dzielący ich dystans, by odnaleźć dłoń Fredericka i ścisnąć ją pewnie. - Wyjdźmy z dziedzińca - dodała, ściszając głos i pociągając lekko mężczyznę w kierunku bramy wylotowej, tam, gdzie wezwanie środka transportu lub rozpoznanie terenu wydawało się być bardziej możliwe.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Niedokładnie. Widziałem rzeczy, które wbudzają we mnie największy strach. Być może to samo stało się w twoim przypadku. - Były to wyłącznie moje spekulacje – co oznaczało, że równie dobrze mogłem się mylić. Wiedziałem jednak więcej niż ty, Hatsy. Pamiętałem doskonale, co zaszło na chwilę przez tym dziwnym zdarzeniem. Skrzynia. Gwardziści. Bathilda Bagshot. Zadziwiające, jak obrazy, które towarzyszyły mi w tym chwilowym zawieszeniu w nicości – chwilowej śmierci? - były podobne do tych, które otaczały mnie podczas próby.
To wszystko było ze sobą powiązane, czułem to podskórnie. Nie wiedziałem jednak w jaki sposób. I zdaje się, że jak zwykle sprzyjało mi szczęście w nieszcześciu, skoro nagle obok pojawiłaś się właśnie ty. A może była to tylko kolejna iluzja? Kolejna podróż w zakamarki własnej duszy, mająca dobić te resztki, które jeszcze we mnie pozostały?
- Nie, nie sadzę, by to był ktoś. Na pewno nie w znaczeniu materialnym. Widziałem wilkołaka, który pikował na mnie, rozpływając się we... mgłę? Chmurę? Dym? Nie jestem pewien. Czułem, jak przenika przez moje ciało. A później obraz zaczął się rozmywać. - Wyjaśniłem, na tyle, na ile potrafiłem zwerbalizować to, co zdarzyło się na chwilę przed tym, jak receptory na mojej skórze wyczuły zimną, wilgotną ziemię pod palcami. - Spokojnie, Hatsy. Jestem pewien, że uzdrowiciel sobie z tym poradzi. - Zdarzały mi się gorsze wypadki; a może po prostu naiwnie chciałem wierzyć, że utrata wzroku nie mogła okazać się permanentna. - Trochę. - Powtarzam za tobą podejrziwie. - Myślę, że po tym, czego doświadczyliśmy, ciebie również powinien obejżeć uzdrowiciel. To zdecydowanie nie jest skutek jakiejś niefortunnej czkawki teleportacyjnej. - Nie chciałem jednak na głos wypowiadać swoich obawów, że to, co się nam właśnie przydarzyło, przypominało raczej oddziaływanie czarnej magii.
Chwytam twoją dłoń, skinieniem głowy zgadzając się na podróż Błędnym Rycerzem. Trochę zaczynam się martwić o Charliego, ale nie mówię tego na głos – nie chcę zadręczać twoich myśli, bo czuję, że zanim zrobisz cokolwiek pochopnego, powinnaś poddać się kontroli medycznej. Podążam za tobą w nieznanym kierunku – bez strachu, bo wiem, że mogę ci zaufać. Zdaje mi się jednak, że z oddali słyszę jakieś niepokojące dźwięki. Zbyt odległe, by ocenić ich źródło, wystarczająco bliskie, by czuć, że stało się coś niedobrego.
Czekanie na Błędnego Rycerza wydawało mi się wiecznością – która ostatecznie, po dotarciu do szpitala święttego Munga, okazała się dpiero pierwszym kręgiem piekła.
zt
To wszystko było ze sobą powiązane, czułem to podskórnie. Nie wiedziałem jednak w jaki sposób. I zdaje się, że jak zwykle sprzyjało mi szczęście w nieszcześciu, skoro nagle obok pojawiłaś się właśnie ty. A może była to tylko kolejna iluzja? Kolejna podróż w zakamarki własnej duszy, mająca dobić te resztki, które jeszcze we mnie pozostały?
- Nie, nie sadzę, by to był ktoś. Na pewno nie w znaczeniu materialnym. Widziałem wilkołaka, który pikował na mnie, rozpływając się we... mgłę? Chmurę? Dym? Nie jestem pewien. Czułem, jak przenika przez moje ciało. A później obraz zaczął się rozmywać. - Wyjaśniłem, na tyle, na ile potrafiłem zwerbalizować to, co zdarzyło się na chwilę przed tym, jak receptory na mojej skórze wyczuły zimną, wilgotną ziemię pod palcami. - Spokojnie, Hatsy. Jestem pewien, że uzdrowiciel sobie z tym poradzi. - Zdarzały mi się gorsze wypadki; a może po prostu naiwnie chciałem wierzyć, że utrata wzroku nie mogła okazać się permanentna. - Trochę. - Powtarzam za tobą podejrziwie. - Myślę, że po tym, czego doświadczyliśmy, ciebie również powinien obejżeć uzdrowiciel. To zdecydowanie nie jest skutek jakiejś niefortunnej czkawki teleportacyjnej. - Nie chciałem jednak na głos wypowiadać swoich obawów, że to, co się nam właśnie przydarzyło, przypominało raczej oddziaływanie czarnej magii.
Chwytam twoją dłoń, skinieniem głowy zgadzając się na podróż Błędnym Rycerzem. Trochę zaczynam się martwić o Charliego, ale nie mówię tego na głos – nie chcę zadręczać twoich myśli, bo czuję, że zanim zrobisz cokolwiek pochopnego, powinnaś poddać się kontroli medycznej. Podążam za tobą w nieznanym kierunku – bez strachu, bo wiem, że mogę ci zaufać. Zdaje mi się jednak, że z oddali słyszę jakieś niepokojące dźwięki. Zbyt odległe, by ocenić ich źródło, wystarczająco bliskie, by czuć, że stało się coś niedobrego.
Czekanie na Błędnego Rycerza wydawało mi się wiecznością – która ostatecznie, po dotarciu do szpitala święttego Munga, okazała się dpiero pierwszym kręgiem piekła.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Czarna magia od zawsze była obecna w domu rodzinnym Rookwood; fascynowała nie tylko jej ojca, Normunda, lecz także jego przodków, zarówno ze strony matki, jak i prawdziwego ojca. Rookwoodowie, Rowlowie - od zawsze byli z nią silnie związani, świadomi jak wielką niosła za sobą potęgę i siłę. Po części przez tę fascynację za żonę pojął za żonę Gudrun Borgin, której rodzina prowadziła wraz z rodem Burke sklep na ulicy Śmiertelnego Nokturnu, oferujący różnego rodzaju czarnomagiczne przedmioty, a także słynęła ze swych talentów do nakładania czarnomagicznych klątw i znajomości starożytnych run. Mając takie pochodzenie trudno, aby Sigrun nie odziedziczyła zamiłowania do czarnej magii wraz z czystą krwią. Nawet pomimo tego, iż właśnie te nieczyste moce były przyczyną gehenny, którą przeżyła w latach dziecięcych; przez nieustanną ich obecność w domu, przez kolekcjonowanie czarnomagicznych przedmiotów i praktykowanie tych czarów, w głowie Sigru zalęgła się plaga koszmarów. Dręczyła jej dziecięcy umysł okrutnymi wizjami, halucynacjami na jawie, koszmarami podczas snu. Obrazami, które popchnęły ją do niewłaściwego stawiania kroków - i przez resztę życia szła już krzywo. Wypaczona i udręczona nosiła w sobie uśpione szaleństwo. Pomyśleć można, że przed podobne krzywdy powinna była odsunąć się raz na zawsze od czarnej magii, lecz nie - niczym ćma do niej lgnęła, choć parzyła i sprawiała ból. W latach szkolnych uczyła się od Czarnego Pana, odczuwając coraz większą fascynację i coraz silniejsze pragnienie zgłębiania się w tej ciemności; podobne moce wymagały jednak zapłaty z krwi i cierpienia. Taka siła nie przychodziła łatwo. Miała swoją cenę, którą należało uiścić.
Przekonała się o tym znów boleśnie przed dwoma dniami; nie spodziewała się, że sprawy przybiorą podobny obrót. Wiedziała, że sięganie po zaklęcia niewybaczalne może przysporzyć jej bólu, jednak to co się stało... Było zupełnie inne, niż to, czego dotąd doświadczyła. I miała nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. Czuła wstyd na samą myśl o tamtym wieczorze, nie przez odniesione obrażenia, a że mała Zabini musiała na to patrzeć - Rookwood bardzo źle znosiła porażki, a jeszcze gorzej, gdy ktoś był tego świadkiem.
Tak, czy owak - musiały działać, nie miały prawa się poddać. Spotkały się więc znów, pod osłoną chłodnej, lepkiej nocy. Obłęd, w który padła Sigrun dwa dni przed tym spotkaniem, nie był dla niej żadną nauczką. Lekkomyślność w jej przypadku nie była jednak niczym dziwnym... Wkroczyły na pustą, cichą uliczkę, podążając za wyraźnie pijanym mężczyzną - świetnie, może pójdzie łatwiej. Uniosła różdżkę i wyszeptała znów: - Imperio.
Miała nadzieję, że los oszczędzi jej dalszych wygłupów. Nie miały czasu, by go marnować. A kto nie ryzykuje, ten nie pije Tourjous Pur.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Ojciec Lyanny także fascynował się skrycie czarną magią. Nie chwalił się tym głośno, ale widziała w jego domu czarnomagiczne woluminy, i już lata wcześniej z ciekawością przeczytała kilka z nich, skuszona aurą tajemnicy tego zakazanego owocu. O czarnej magii nie mówiło się głośno, ale ona obecna w jej rodzinie była i tylko skończony głupiec by się tego nie domyślił. Vincent Zabini lubił czuć się ważny i miał wysokie mniemanie o sobie i swoich umiejętnościach, a co dawało większe poczucie władzy niż czarna magia? Sekretów chronił jednak starannie i do końca życia cieszył się opinią wzorowego obywatela, nawet jeśli czasem zdarzało mu się zapuścić na Nokturn i przeprowadzić bardziej podejrzane transakcje.
Lyanna lubiła wiedzieć. Zgłębiając wiedzę o klątwach i runach nie mogła nie musnąć i tej czarnomagicznej wiedzy. Podczas pobytu w Norwegii pierwszy raz nauczyła się używać jej w praktyce, nie tylko o niej czytać i zastanawiać się, jak to jest rzucać te zaklęcia.
Zaledwie przedwczoraj miała okazję używać tej magii w miejscu publicznym, czując na karku subtelny dreszcz ryzyka. Nokturn rządził się jednak swoimi prawami i prawdopodobnie każdy w tym miejscu miał w jakiś sposób do czynienia z czarną magią. Porządni nie zapuszczali się tutaj, a jeśli przypadkiem im się zdarzyło, zwykle nie kończyło się to dobrze.
Niestety nic nie poszło tak, jak należało. Nie udało im się zaczarować mężczyzny Imperiusem, bo ich użycie czarnej magii zadało więcej krzywdy im samym niż ich nieszczęsnej ofierze. Było to dość kompromitujące, ale że Czarny Pan nie uznawał porażek, musiały spróbować ponownie. Lyanna nie chciała poznawać na swojej skórze gniewu tak potężnego czarnoksiężnika, więc zamierzała się do zadania przyłożyć. Czarny Pan kazał odbudować Białą Wywernę, więc musiała zostać odbudowana.
Razem z Sigrun znów wybrały się na Nokturn, szukając kolejnej ofiary, którą mogłyby zmusić do pracy na rzecz organizacji. Idąc za nią poruszała się cicho, zgodnie ze swoim upodobaniem odziana w czerń, z dłonią zaciśniętą w kieszeni na znajomym drewnie różdżki. Czujne oczy wypatrywały jakiejś męskiej sylwetki, która mogłaby się nadać do prac budowlanych. I w końcu ją wypatrzyły; uliczką toczył się chwiejnie pijany mężczyzna. Nawet z tej odległości Lyanna wychwytywała nikłą woń alkoholu, ale pijaczyna najwyraźniej nadal nie zdawał sobie sprawę, że ktoś go śledzi. Nie chcąc jednak go spłoszyć, po nieudanym zaklęciu Rookwood postanowiła go najpierw spetryfikować, tak jak tamtego poprzedniego. Nie byłoby dobrze, gdyby zaczął uciekać, utrudniając im trafienie w cel. Powinno być łatwiej zakląć kogoś, kto nie może kluczyć uliczkami ani krzyczeć, co mogłoby ściągnąć osoby postronne.
- Petryficus totalus – szepnęła ledwie słyszalnie, kierując na niego różdżkę.
Lyanna lubiła wiedzieć. Zgłębiając wiedzę o klątwach i runach nie mogła nie musnąć i tej czarnomagicznej wiedzy. Podczas pobytu w Norwegii pierwszy raz nauczyła się używać jej w praktyce, nie tylko o niej czytać i zastanawiać się, jak to jest rzucać te zaklęcia.
Zaledwie przedwczoraj miała okazję używać tej magii w miejscu publicznym, czując na karku subtelny dreszcz ryzyka. Nokturn rządził się jednak swoimi prawami i prawdopodobnie każdy w tym miejscu miał w jakiś sposób do czynienia z czarną magią. Porządni nie zapuszczali się tutaj, a jeśli przypadkiem im się zdarzyło, zwykle nie kończyło się to dobrze.
Niestety nic nie poszło tak, jak należało. Nie udało im się zaczarować mężczyzny Imperiusem, bo ich użycie czarnej magii zadało więcej krzywdy im samym niż ich nieszczęsnej ofierze. Było to dość kompromitujące, ale że Czarny Pan nie uznawał porażek, musiały spróbować ponownie. Lyanna nie chciała poznawać na swojej skórze gniewu tak potężnego czarnoksiężnika, więc zamierzała się do zadania przyłożyć. Czarny Pan kazał odbudować Białą Wywernę, więc musiała zostać odbudowana.
Razem z Sigrun znów wybrały się na Nokturn, szukając kolejnej ofiary, którą mogłyby zmusić do pracy na rzecz organizacji. Idąc za nią poruszała się cicho, zgodnie ze swoim upodobaniem odziana w czerń, z dłonią zaciśniętą w kieszeni na znajomym drewnie różdżki. Czujne oczy wypatrywały jakiejś męskiej sylwetki, która mogłaby się nadać do prac budowlanych. I w końcu ją wypatrzyły; uliczką toczył się chwiejnie pijany mężczyzna. Nawet z tej odległości Lyanna wychwytywała nikłą woń alkoholu, ale pijaczyna najwyraźniej nadal nie zdawał sobie sprawę, że ktoś go śledzi. Nie chcąc jednak go spłoszyć, po nieudanym zaklęciu Rookwood postanowiła go najpierw spetryfikować, tak jak tamtego poprzedniego. Nie byłoby dobrze, gdyby zaczął uciekać, utrudniając im trafienie w cel. Powinno być łatwiej zakląć kogoś, kto nie może kluczyć uliczkami ani krzyczeć, co mogłoby ściągnąć osoby postronne.
- Petryficus totalus – szepnęła ledwie słyszalnie, kierując na niego różdżkę.
The member 'Lyanna Zabini' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
185/215, -5
Obu czarownicom, zarówno Sigrun, jak i Lyannie, przyszło wychować się w niesłychanie niedobrych czasach; latach, w których czarodziejski świat wciąż trzymał w okowach kodeks tajności i rzekoma potrzeba ochrony mugoli. Z czarną magię ścigano ludzi niczym zwierzynę w lesie, aby wtrącić ich do zimnych cel Azkabanu, przedtem łamiąc różdżkę, tak coby nie przerwać rdzenia - przez to zakup kolejnej stawał się niemożliwy, bo więź łącząca ją z czarodziejem nie została przerwana. W domu Rookwoodów ten rodzaj magii zawsze był obecny, a ich latoroślom wkładano do głów odpowiednie nań poglądy, w zgniłych za młodu sercach kiełkowała więc nią fascynacja. Jeśli tylko Gudrun by żyła, z całą pewnością próbowałaby przekonać męża, by ich synów i córkę posłali do Instytutu Magii Durmstrang, gdzie od wieków prezentowano zdrowe poglądy na czarną magią, co więcej - nauczono jej tam. Ona sama pobierała tam nauki, tak jak inni członkowie jej rodziny; może i nawet zdołałaby przekonać małżonka, lecz nie miała na to szansy. Cała piątka trafiła więc do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, gdzie tak jak ojciec Tiara Przydziału posłała ich do Slytherinu; Sigrun i Christopher mieli to szczęście, że znajdowali się zaledwie dwa roczniki niżej od Toma Riddle'a, który łaskawie pozwolił im stać się częścią swojej świty - wszystkich ich nauczał w tajemnicy. Nauki były niejednokrotnie bardzo bolesne, lecz taka była cena za podobne moce.
Znów tego doświadczyła. Ledwie wypowiedziała inkantację, a poczuła. Ból pojawił się w prawym nadgarstku, czuła jak promieniuje na całą rękę, jakby pojawiła się w jej żyłach trucizna, którą krew przetransportowała do całego organizmu; zakręciło się Rookwood w głowie, poczuła się słabsza. Ledwie usłyszała słowa wypowiedziane przez Lyannę. Czyżby znowu miała odnieść porażkę?
Czyżby nie potrafiła zaczarować słaniającego się na nogach pijaczka? Nie zauważył ich jeszcze, lecz dziwny promień pomknął ku niemu - zdecydowanie nie był to czar petryfikujący. Zanim ich jeszcze zauważył, musiała spróbować raz jeszcze. - Imperio - powtórzyła uparcie i z mocą.
Obu czarownicom, zarówno Sigrun, jak i Lyannie, przyszło wychować się w niesłychanie niedobrych czasach; latach, w których czarodziejski świat wciąż trzymał w okowach kodeks tajności i rzekoma potrzeba ochrony mugoli. Z czarną magię ścigano ludzi niczym zwierzynę w lesie, aby wtrącić ich do zimnych cel Azkabanu, przedtem łamiąc różdżkę, tak coby nie przerwać rdzenia - przez to zakup kolejnej stawał się niemożliwy, bo więź łącząca ją z czarodziejem nie została przerwana. W domu Rookwoodów ten rodzaj magii zawsze był obecny, a ich latoroślom wkładano do głów odpowiednie nań poglądy, w zgniłych za młodu sercach kiełkowała więc nią fascynacja. Jeśli tylko Gudrun by żyła, z całą pewnością próbowałaby przekonać męża, by ich synów i córkę posłali do Instytutu Magii Durmstrang, gdzie od wieków prezentowano zdrowe poglądy na czarną magią, co więcej - nauczono jej tam. Ona sama pobierała tam nauki, tak jak inni członkowie jej rodziny; może i nawet zdołałaby przekonać małżonka, lecz nie miała na to szansy. Cała piątka trafiła więc do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, gdzie tak jak ojciec Tiara Przydziału posłała ich do Slytherinu; Sigrun i Christopher mieli to szczęście, że znajdowali się zaledwie dwa roczniki niżej od Toma Riddle'a, który łaskawie pozwolił im stać się częścią swojej świty - wszystkich ich nauczał w tajemnicy. Nauki były niejednokrotnie bardzo bolesne, lecz taka była cena za podobne moce.
Znów tego doświadczyła. Ledwie wypowiedziała inkantację, a poczuła. Ból pojawił się w prawym nadgarstku, czuła jak promieniuje na całą rękę, jakby pojawiła się w jej żyłach trucizna, którą krew przetransportowała do całego organizmu; zakręciło się Rookwood w głowie, poczuła się słabsza. Ledwie usłyszała słowa wypowiedziane przez Lyannę. Czyżby znowu miała odnieść porażkę?
Czyżby nie potrafiła zaczarować słaniającego się na nogach pijaczka? Nie zauważył ich jeszcze, lecz dziwny promień pomknął ku niemu - zdecydowanie nie był to czar petryfikujący. Zanim ich jeszcze zauważył, musiała spróbować raz jeszcze. - Imperio - powtórzyła uparcie i z mocą.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Studnia
Szybka odpowiedź