Sala zachodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala zachodnia
Prywatna galeria sztuki Laidan Avery już od dwudziestu lat jest stałym punktem na artystycznej mapie magicznego Londynu. Początkowo ściany dawnego teatru zdobiły wyłącznie prace lady Avery, ale z czasem - i budowaniem pozycji w świecie uduchowionych wielbicieli piękna - zaczęły pojawiać się tutaj dzieła innych artystów, także debiutantów. Galeria sztuki słynie z urządzanych co kwartał wernisaży połączonych z aukcjami dzieł najświeższych gwiazdek świata sztuki: nie tylko malarstwa ale i rzeźby. Często wystawy są połączone z koncertami i zakulisowymi zagrywkami politycznymi, wdzięcznie rozgrywającymi się w zacisznych pomieszczeniach dawnego amatorskiego teatru. Do Sali Zachodniej wchodzi się z Sali centralnej lub sali południowej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:11, w całości zmieniany 2 razy
Nie mogła jej powiedzieć.
Chłodne macki obaw wślizgiwały się pod skórę, mimo rodzącego wewnątrz klatki piersiowej ciepła. Ale te słowa, jedno po drugim - o siostrze, o obawach. Pytanie, wypruwające faktor po faktorze spokój. Strach był tym mocniejszy, im więcej osób by wiedziało i choć szanowała i ceniła Melisande, to nie ufała jej na tyle, by powierzyć własny los ijej ich rodziny. Decyzja o rozmowie z matką wyjęła cztery lata przygotowań; wiele nieprzespanych nocy i nakreślone drżącą ręką stosy możliwych scenariuszy. Wystarczyło jednak ciepło, którym drobne ramiona zostały otoczone. Oczy, przesiąknięte bólem nieporównywalnym z niczym, co kiedykolwiek widziała. Pragnęła być
s i l n i e j s z a
ale wraz z każdym kolejnym wspomnieniem, zilustrowaną wizją przeszłości czy słowem nieodpowiednio zaakcentowanym - zdradzającym, jakby ktokolwiek miałby wiedzieć - wydawało jej się, że grząski grunt wysypuje się poza granice istnienia. Przepaść pochłaniała ją, jej umysł, jej plany i ambicje przeradzając w dwustronnie zaostrzony sztylet.
Bała się bardzo konkretnej, racjonalnej rzeczy - tym bardziej słowa bratowej boleśnie utkwiły w jej myślach. Gdyby bowiem wiedziała, rozumiałaby. Była zmyślą kobietą, w oczach Imogen kształtowała się jako oddana rodzinie - bo czyż i ten ślub nie był zwykłym, zawieranym od setek lat sojuszem? Gdyby wiedziała.
Łudziła się, że każda kobieta na wieść o czymś takim byłaby wyrozumiała, ale czy nie pozostawała w tym naiwność? Czy w ich świecie - niezrozumiałej konkurencji, którą potęgują kobiety takie jak ona - była szansa na zrozumienie? Gorzki smak pozostawał w gardle, nie potrafiła odnaleźć ładu w uzyskanych wizjach. Nie znała swojej drogi, swoich decyzji, modelu postępowania. W pewien znany sobie sposób dryfowała, dając falom unieść drewniane bele w kierunku obranym zrządzeniem losu.
Melisandre mogła być tą odskocznią - bardziej wyrozumiała niż matka, której piętno wydania na świat odebrało racjonalne myślenie w kontekście swoich dzieci. Matka rozporządzała - nie poddawała pod dyskusję czy zastanowienie, nie przedstawiała argumentów.
Eurydice zawsze miała to, co chciała, a i taka wydawała się w tym momencie piękność obok niej - niezaprzeczalnie pewna tego, po co sięga i jak to uzyskuje. Czyż nie to właśnie prezentowały dumne, ciemne tęczówki? Nie to prezentowała elokwencją wybijającą się ponad szachownicę rozgrywanych w domowym zaciszu gier? Lady Travers, ta która miała nią pozostać na zawsze, doskonale wiedziała o czym mówi.
Przytaknęła więc delikatnie, niemalże pokornie, zgrywając usta w delikatny rys uśmiechu. Nie miała - zgodnie ze słowami - mówić, pozwalając tylko bolesnemu skurczowi przebiec wzdłuż szczupłych pleców. Wspomnienia rozrysowywały momenty, gdy potrafiła uciec - zapomnieć. Gdy emocje brały górę nad rozsądkiem; gdy przyjemność obecności drugiej osoby rozlewała się gorącem i unicestwiała ugoszczony w umyśle strach. Potrafiła wznieść się ponad to, co teraz chciała przekazać - powiedzieć, powracając do życia skrytą pod pazuchą dziewczynę, którą miała się stać - do której za młodu dążyła. Ta zabierała jej dłoń i prowadziła w wir głębi, spychała wewnątrz wodnego wiru, stąpała po podwójnym dnie. Wepchnęła w miejsce, w którym lęki i ona zostały same, musząc radzić sobie niczym tonący z brzytwą w dłoni.
Za dużo o tym, o nim, myślała.
- Dziękuję Ci, naprawdę. - Wyszeptała na wpółdechu, pozwalając ciepłu troskliwości objąć skryte w czarnej sukni ramiona. Czuła się zaopiekowana, mimo nieścisłości zeznań - zrozumiana. Choć nie miała głębokiej potrzeby, ani nawet grosza odwagi, aby robić to teraz. Ale w momencie, gdy będzie jej potrzebować, a kobiece słowa miałyby pchnąć ją do ruszenia z prokrastynacji, to mimo rozsądkowi czuła, że mogła powierzyć w jej ręce swoją decyzję. Tą, która nieustannie wraca w najróżniejszej postaci i nigdy nie potrafi jej podjąć.
Broda powędrowała ku górze, dumnie, z naturalną gracją. Aktorski zmysł przeplatał kłamstwo z wyuczoną etykietą. Wsłuchiwała się w krótką konwersację, obserwując szczegóły zachowań. Takie momenty właśnie do tego służyły, by chłonąć niemalże praktyczną wiedzę. Choć salony - wszelakie - potrafiły niezmiennie stanowić obiekt lęku, to teraz potrafiła skrywać go głębiej. Ciało nie reagowało ucieczką, dusza nie wpadała w popłoch na lawinę spojrzeń obejmujących eteryczną sylwetkę. Patrzyli i patrzyli. Wszystko, czego pragnęli, czego chcieli. Kiedy się wreszcie nasycą?
Wystawa dobiegała końca, spojrzenia - uwaga, którą skupiały - nie ulegały końcu, a mimo tego ciało pozostawało niewzruszone. Nie kuliła się niczym zwierzę w klatce, nie wyszarpywała wolności zaostrzoną pazurami łapą. Pozostawała, trwała u boku Melisandre, podziwiając, z jaką łatwością przyjmowała rolę salonowego klejnotu. Błyszczała, niczym róża wiatrów wskazując odpowiedni nurt.
Trzymała jej kurs, powoli dopuszczając do wypłynięcia na swobodne wody.
/ztx2
Chłodne macki obaw wślizgiwały się pod skórę, mimo rodzącego wewnątrz klatki piersiowej ciepła. Ale te słowa, jedno po drugim - o siostrze, o obawach. Pytanie, wypruwające faktor po faktorze spokój. Strach był tym mocniejszy, im więcej osób by wiedziało i choć szanowała i ceniła Melisande, to nie ufała jej na tyle, by powierzyć własny los i
s i l n i e j s z a
ale wraz z każdym kolejnym wspomnieniem, zilustrowaną wizją przeszłości czy słowem nieodpowiednio zaakcentowanym - zdradzającym, jakby ktokolwiek miałby wiedzieć - wydawało jej się, że grząski grunt wysypuje się poza granice istnienia. Przepaść pochłaniała ją, jej umysł, jej plany i ambicje przeradzając w dwustronnie zaostrzony sztylet.
Bała się bardzo konkretnej, racjonalnej rzeczy - tym bardziej słowa bratowej boleśnie utkwiły w jej myślach. Gdyby bowiem wiedziała, rozumiałaby. Była zmyślą kobietą, w oczach Imogen kształtowała się jako oddana rodzinie - bo czyż i ten ślub nie był zwykłym, zawieranym od setek lat sojuszem? Gdyby wiedziała.
Łudziła się, że każda kobieta na wieść o czymś takim byłaby wyrozumiała, ale czy nie pozostawała w tym naiwność? Czy w ich świecie - niezrozumiałej konkurencji, którą potęgują kobiety takie jak ona - była szansa na zrozumienie? Gorzki smak pozostawał w gardle, nie potrafiła odnaleźć ładu w uzyskanych wizjach. Nie znała swojej drogi, swoich decyzji, modelu postępowania. W pewien znany sobie sposób dryfowała, dając falom unieść drewniane bele w kierunku obranym zrządzeniem losu.
Melisandre mogła być tą odskocznią - bardziej wyrozumiała niż matka, której piętno wydania na świat odebrało racjonalne myślenie w kontekście swoich dzieci. Matka rozporządzała - nie poddawała pod dyskusję czy zastanowienie, nie przedstawiała argumentów.
Eurydice zawsze miała to, co chciała, a i taka wydawała się w tym momencie piękność obok niej - niezaprzeczalnie pewna tego, po co sięga i jak to uzyskuje. Czyż nie to właśnie prezentowały dumne, ciemne tęczówki? Nie to prezentowała elokwencją wybijającą się ponad szachownicę rozgrywanych w domowym zaciszu gier? Lady Travers, ta która miała nią pozostać na zawsze, doskonale wiedziała o czym mówi.
Przytaknęła więc delikatnie, niemalże pokornie, zgrywając usta w delikatny rys uśmiechu. Nie miała - zgodnie ze słowami - mówić, pozwalając tylko bolesnemu skurczowi przebiec wzdłuż szczupłych pleców. Wspomnienia rozrysowywały momenty, gdy potrafiła uciec - zapomnieć. Gdy emocje brały górę nad rozsądkiem; gdy przyjemność obecności drugiej osoby rozlewała się gorącem i unicestwiała ugoszczony w umyśle strach. Potrafiła wznieść się ponad to, co teraz chciała przekazać - powiedzieć, powracając do życia skrytą pod pazuchą dziewczynę, którą miała się stać - do której za młodu dążyła. Ta zabierała jej dłoń i prowadziła w wir głębi, spychała wewnątrz wodnego wiru, stąpała po podwójnym dnie. Wepchnęła w miejsce, w którym lęki i ona zostały same, musząc radzić sobie niczym tonący z brzytwą w dłoni.
Za dużo o tym, o nim, myślała.
- Dziękuję Ci, naprawdę. - Wyszeptała na wpółdechu, pozwalając ciepłu troskliwości objąć skryte w czarnej sukni ramiona. Czuła się zaopiekowana, mimo nieścisłości zeznań - zrozumiana. Choć nie miała głębokiej potrzeby, ani nawet grosza odwagi, aby robić to teraz. Ale w momencie, gdy będzie jej potrzebować, a kobiece słowa miałyby pchnąć ją do ruszenia z prokrastynacji, to mimo rozsądkowi czuła, że mogła powierzyć w jej ręce swoją decyzję. Tą, która nieustannie wraca w najróżniejszej postaci i nigdy nie potrafi jej podjąć.
Broda powędrowała ku górze, dumnie, z naturalną gracją. Aktorski zmysł przeplatał kłamstwo z wyuczoną etykietą. Wsłuchiwała się w krótką konwersację, obserwując szczegóły zachowań. Takie momenty właśnie do tego służyły, by chłonąć niemalże praktyczną wiedzę. Choć salony - wszelakie - potrafiły niezmiennie stanowić obiekt lęku, to teraz potrafiła skrywać go głębiej. Ciało nie reagowało ucieczką, dusza nie wpadała w popłoch na lawinę spojrzeń obejmujących eteryczną sylwetkę. Patrzyli i patrzyli. Wszystko, czego pragnęli, czego chcieli. Kiedy się wreszcie nasycą?
Wystawa dobiegała końca, spojrzenia - uwaga, którą skupiały - nie ulegały końcu, a mimo tego ciało pozostawało niewzruszone. Nie kuliła się niczym zwierzę w klatce, nie wyszarpywała wolności zaostrzoną pazurami łapą. Pozostawała, trwała u boku Melisandre, podziwiając, z jaką łatwością przyjmowała rolę salonowego klejnotu. Błyszczała, niczym róża wiatrów wskazując odpowiedni nurt.
Trzymała jej kurs, powoli dopuszczając do wypłynięcia na swobodne wody.
/ztx2
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Sala zachodnia
Szybka odpowiedź