Sala zachodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala zachodnia
Prywatna galeria sztuki Laidan Avery już od dwudziestu lat jest stałym punktem na artystycznej mapie magicznego Londynu. Początkowo ściany dawnego teatru zdobiły wyłącznie prace lady Avery, ale z czasem - i budowaniem pozycji w świecie uduchowionych wielbicieli piękna - zaczęły pojawiać się tutaj dzieła innych artystów, także debiutantów. Galeria sztuki słynie z urządzanych co kwartał wernisaży połączonych z aukcjami dzieł najświeższych gwiazdek świata sztuki: nie tylko malarstwa ale i rzeźby. Często wystawy są połączone z koncertami i zakulisowymi zagrywkami politycznymi, wdzięcznie rozgrywającymi się w zacisznych pomieszczeniach dawnego amatorskiego teatru. Do Sali Zachodniej wchodzi się z Sali centralnej lub sali południowej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:11, w całości zmieniany 2 razy
Katya była typową aurorką, która chciała ratować świat i łapać czarnoksiężników, których może spychać do Azkabanu. Strzeż się, Mulciber. Nie chodziło o to, że jest niezwyciężona, bo przecież była delikatna, krucha i niezwykle subtelna, a dzisiejszy wieczór udowodnił jej to, że nie powinna być szlachcianka i nosić tak znamienitego nazwiska. Może zatem wizja ślubu z Ramseyem nie była taka straszna? Problem w tym, że należał do tego grona osób, z którymi słodki rudzielec walczył, a nie bratał. Nie wiedziała jednak o tym i to zmuszało ją do podjęcia decyzji, czy w ogóle chce go poznać.
Kiedy Lilith zakrzyknęła, dziewczyne poderwała się nagle i spojrzała przed siebie, a gdy dostrzegła Samuela... Krew się w niej zagotowała. Cały świat nagle przestał istnieć, bo zobaczyła mężczyznę, na którego najzwyczajniej w świecie byłą zła, a rozgoryczenie sięgało zenitu. Miała ochotę go udusić i rzucać najcięższymi klątwami, choć tych na co dzień wcale nie praktykowała. Przygryzła policzek od środka, a palce zacisnęła na nóżce od kieliszka, który nagle znalazł się w jej dłoni. Próbowała powstrzymać złość i irytację, ale nie umiała ugryźć się w język, toteż ironiczny grymas wykrzywił jej twarz, gdy wbiła nienawistne spojrzenie w przyjaciela.
-Och, pan Skamander - syknęła przez ledwie otwarte usta, a tęczówki zaczynały płonąć. Jeśli ją znał, to wiedział, że ten stan nie wróży nic dobrego. -Nie wiem, Lady Greengrass, czy zapraszanie tego konkretnego jegomościa, to dobry pomysł. W końcu... Zawsze może nas porzucić, gdy będziemy na niego liczyć, prawda? - warknęła z pełną irytacją, a maniery i dobre wychowanie poszło gdzieś na bok, jakby w ogóle nie miało żadnej wartości. Może zbyt długo przyglądała się Selinie Lovegood, która bezbłędnie potraktowała Ramseya? Nie myślała teraz o tym, bo próbowała trzymać się w ryzach, ale... To było najzwyczajniej w świecie trudne.
-Zniechęciłaś? A czym? Moja droga, jeśli nie zapomniałaś, że obok ciebie stoi bądź powinnaś mu towarzyszyć w ciągu całego wieczora, to nie powinien czuć urazy... Niektórzy jednak zignorowali swoje obietnice i woleli... - wystawić mnie na pośmiewisko -Elegancko się spóźnić - nie ukrywała, że pije do Sama, którego obecność podziałała na nią jak płachta na byka. Od dawna wzbudzał w niej takie emocje, ale dzisiaj przesadził, toteż nie krępowała się i zrobiłą krok w przód, by stanąć na wprost niego, a zaraz potem przytknęła kieliszek do ust i jednym chaustem wypiła całą zawartość, która była w szkle. Nie przejmowała się, że bąbelki uderzyły jej do głowy, bo nie zamierzała zmieniać swojej wstrzemięźliwości i trzymała się z dala od trunków wysokoprocentowych. Pod żadną namową nie zdecydowałaby się też na skorzystanie z innych używek, ale... Jakie to miało znaczenie?
-Mam nadzieję, że pański wieczór będzie udany - powiedziała całkiem szczerze, ale mół dostrzec żal i gnie w jej czarnych tęczówkach, którymi wlepiała się w przystojną twarz aurora i nie spuszczała wzroku ani na moment. Zwróciła się po chwili do Lilith i uśmiechnęła delikatnie. -Nie chcę wam przeszkadzać, więc może... Poszukam koleżanki, by jej pogratulować - mruknęła ledwie słyszalnie i cofnęła się w tył, jakby z zamiarem odejścia, ale ciągle nie miała pojęcia, w którą stronę się udać.
Kiedy Lilith zakrzyknęła, dziewczyne poderwała się nagle i spojrzała przed siebie, a gdy dostrzegła Samuela... Krew się w niej zagotowała. Cały świat nagle przestał istnieć, bo zobaczyła mężczyznę, na którego najzwyczajniej w świecie byłą zła, a rozgoryczenie sięgało zenitu. Miała ochotę go udusić i rzucać najcięższymi klątwami, choć tych na co dzień wcale nie praktykowała. Przygryzła policzek od środka, a palce zacisnęła na nóżce od kieliszka, który nagle znalazł się w jej dłoni. Próbowała powstrzymać złość i irytację, ale nie umiała ugryźć się w język, toteż ironiczny grymas wykrzywił jej twarz, gdy wbiła nienawistne spojrzenie w przyjaciela.
-Och, pan Skamander - syknęła przez ledwie otwarte usta, a tęczówki zaczynały płonąć. Jeśli ją znał, to wiedział, że ten stan nie wróży nic dobrego. -Nie wiem, Lady Greengrass, czy zapraszanie tego konkretnego jegomościa, to dobry pomysł. W końcu... Zawsze może nas porzucić, gdy będziemy na niego liczyć, prawda? - warknęła z pełną irytacją, a maniery i dobre wychowanie poszło gdzieś na bok, jakby w ogóle nie miało żadnej wartości. Może zbyt długo przyglądała się Selinie Lovegood, która bezbłędnie potraktowała Ramseya? Nie myślała teraz o tym, bo próbowała trzymać się w ryzach, ale... To było najzwyczajniej w świecie trudne.
-Zniechęciłaś? A czym? Moja droga, jeśli nie zapomniałaś, że obok ciebie stoi bądź powinnaś mu towarzyszyć w ciągu całego wieczora, to nie powinien czuć urazy... Niektórzy jednak zignorowali swoje obietnice i woleli... - wystawić mnie na pośmiewisko -Elegancko się spóźnić - nie ukrywała, że pije do Sama, którego obecność podziałała na nią jak płachta na byka. Od dawna wzbudzał w niej takie emocje, ale dzisiaj przesadził, toteż nie krępowała się i zrobiłą krok w przód, by stanąć na wprost niego, a zaraz potem przytknęła kieliszek do ust i jednym chaustem wypiła całą zawartość, która była w szkle. Nie przejmowała się, że bąbelki uderzyły jej do głowy, bo nie zamierzała zmieniać swojej wstrzemięźliwości i trzymała się z dala od trunków wysokoprocentowych. Pod żadną namową nie zdecydowałaby się też na skorzystanie z innych używek, ale... Jakie to miało znaczenie?
-Mam nadzieję, że pański wieczór będzie udany - powiedziała całkiem szczerze, ale mół dostrzec żal i gnie w jej czarnych tęczówkach, którymi wlepiała się w przystojną twarz aurora i nie spuszczała wzroku ani na moment. Zwróciła się po chwili do Lilith i uśmiechnęła delikatnie. -Nie chcę wam przeszkadzać, więc może... Poszukam koleżanki, by jej pogratulować - mruknęła ledwie słyszalnie i cofnęła się w tył, jakby z zamiarem odejścia, ale ciągle nie miała pojęcia, w którą stronę się udać.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Czekałem, grzecznie. Zdążyłem jeszcze kulturalnie poprosić kelnera o solniczkę. Pełną. Chłopak nawet nie mrugną na tak niecodzienną jak na wernisaż obrazów prośbę. Przyniósł mi ją szybko, tuż po tym jak Mulciber wyminą mnie po krótkiej wymianie zdań z kobietą. Kim ona była? Żoną? Kochanką? Narzeczoną? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi. Wszystkie kryły się w jednym, młodym człowieku. Uśmiechnąłem się tym uśmiechem, który mówił "ja wiem wszystko" i ruszyłem w ślad z nim. Kilka kroków z tyłu, dzierżąc solniczkę w dłoni. Żałowałem w tym momencie, bardziej niż zwykle, że nie mam ze sobą różdżki. Nie planowałem jej użyć, ale czułbym się znacznie bezpieczniej ze świadomością, że mógłbym. Po prostu. Tego wieczoru była to jedyna rzecz, która przypominała mi, że jeszcze nie ułożyłem się cały po więzieniu. I chociaż ten wieczór był krokiem milowym, wciąż brakowało mi cali. Tych jedenastu albo czternastu, może więcej. Ten brak jednak doskwierał najbardziej, bo z jednej strony już tak blisko, z drugiej wciąż nieosiągalnie.
- Plamy po winie dobrze schodzą, jeśli posypie się je solą - rzuciłem doganiając chłopaka, podając my solniczkę niczym tajny eliksir, płynne szczęście. Trzymałem ją między dwoma palcami mniej więcej na wysokości jego oczu czekając, czy tym razem poświęci mi odrobinę czasu i czy nikt nam nie przeszkodzi.
Zabawnie układa się życie. Zwykłem ufać przeczuciom, bo niewiele mi poza nimi zostało. Całe moje życie po wyjściu z więzienia opierało się na chłodnej kalkulacji i zawierzeniu własnej intuicji, gdy logika zawodziła. Czy człowiek, o którym nie wiedziałem nic był godny zaufania? Miałem sekundy na decyzję i żadnych danych, by móc zdecydować rozumem. Nie zwykłem też podobnych, ważnych wyborów pozostawiać wypadkowi, nigdy nie rzucałem monetą, nie ufałem szczęściu. Zostawała intuicja, jej niepewne i niepoznane twierdzenia. Krótka piłka - ufasz mu czy nie, moja droga? I postępowałem zawsze zgodnie z jej nakazem. A ona odwdzięczała się tym, że jeszcze mnie nie zawiodła. Teraz też musiałem jej posłuchać. Krzyczała wręcz do mnie, bym nie zostawiał tej sprawy, żebym porzucił plany, jakiekolwiek miałem, żebym dowiedział się, kim jest Mulciber. A z drugiej strony nakazywała ostrożność. I tu na szczęście zgadzała się z logiką, w której pokładałem większą ufność. Dlatego trzymałem solniczkę przed mężczyzną, czekałem na jego ruch.
- Szkoda koszuli, Mulciber - dorzuciłem na zachętę. Zainteresuj się chłopcze, nie znasz mnie, ja nie znam ciebie, a skądś jednak wiem, jak masz na nazwisko. Nie zdziwi cię to? Mnie by zdziwiło. A jeśli jesteś choć trochę podobny do mnie, jeżeli istnieje między nami jakakolwiek więź pokrewieństwa, nie zostawisz tego w ten sposób.
Nie mogłem wiedzieć jak silna jest owa więź, która nas łączy. Gdybym wiedział jednak, to niczego by nie zmieniło. Może podszedłbym do tego inaczej? Nie, też nie. A może chociaż od razu powiedział, kim jestem? I po raz kolejny - nie. Nie zrobiłbym tego, bo za bardzo zależałoby mi na mężczyźnie z poplamioną koszulą. Nie pozwoliłbym sobie na zniszczenie... Na zniszczenie czegokolwiek, nie jego, nie przy nim, nie dla niego ważnego. Znowu, cholerna intuicja. Zachowałem się tak, jakbym się zachował. Powiedziałem to, co bym powiedział. Pomyślałem, to co bym pomyślał. Gdybym rozmawiał z synem.
- Plamy po winie dobrze schodzą, jeśli posypie się je solą - rzuciłem doganiając chłopaka, podając my solniczkę niczym tajny eliksir, płynne szczęście. Trzymałem ją między dwoma palcami mniej więcej na wysokości jego oczu czekając, czy tym razem poświęci mi odrobinę czasu i czy nikt nam nie przeszkodzi.
Zabawnie układa się życie. Zwykłem ufać przeczuciom, bo niewiele mi poza nimi zostało. Całe moje życie po wyjściu z więzienia opierało się na chłodnej kalkulacji i zawierzeniu własnej intuicji, gdy logika zawodziła. Czy człowiek, o którym nie wiedziałem nic był godny zaufania? Miałem sekundy na decyzję i żadnych danych, by móc zdecydować rozumem. Nie zwykłem też podobnych, ważnych wyborów pozostawiać wypadkowi, nigdy nie rzucałem monetą, nie ufałem szczęściu. Zostawała intuicja, jej niepewne i niepoznane twierdzenia. Krótka piłka - ufasz mu czy nie, moja droga? I postępowałem zawsze zgodnie z jej nakazem. A ona odwdzięczała się tym, że jeszcze mnie nie zawiodła. Teraz też musiałem jej posłuchać. Krzyczała wręcz do mnie, bym nie zostawiał tej sprawy, żebym porzucił plany, jakiekolwiek miałem, żebym dowiedział się, kim jest Mulciber. A z drugiej strony nakazywała ostrożność. I tu na szczęście zgadzała się z logiką, w której pokładałem większą ufność. Dlatego trzymałem solniczkę przed mężczyzną, czekałem na jego ruch.
- Szkoda koszuli, Mulciber - dorzuciłem na zachętę. Zainteresuj się chłopcze, nie znasz mnie, ja nie znam ciebie, a skądś jednak wiem, jak masz na nazwisko. Nie zdziwi cię to? Mnie by zdziwiło. A jeśli jesteś choć trochę podobny do mnie, jeżeli istnieje między nami jakakolwiek więź pokrewieństwa, nie zostawisz tego w ten sposób.
Nie mogłem wiedzieć jak silna jest owa więź, która nas łączy. Gdybym wiedział jednak, to niczego by nie zmieniło. Może podszedłbym do tego inaczej? Nie, też nie. A może chociaż od razu powiedział, kim jestem? I po raz kolejny - nie. Nie zrobiłbym tego, bo za bardzo zależałoby mi na mężczyźnie z poplamioną koszulą. Nie pozwoliłbym sobie na zniszczenie... Na zniszczenie czegokolwiek, nie jego, nie przy nim, nie dla niego ważnego. Znowu, cholerna intuicja. Zachowałem się tak, jakbym się zachował. Powiedziałem to, co bym powiedział. Pomyślałem, to co bym pomyślał. Gdybym rozmawiał z synem.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Plamy po winie dobrze schodzą jeśli posypie się je solą.
Poważnie?
Spojrzał na solniczkę w taki sposób jakby zawartością nie był biały minerał, a śmiercionośna broń, która miałby mu zaraz sypnąć w oczy. To ten wzrok oznaczający bezpieczeństwo, dystans, zwykłą ostrożność na oferowaną propozycję. Odwlekając chwilę wzięcia „podarunku” Mulciber pozwalał aby minuta goniła minutę, w ciszy i dziwnym skupieniu, którego nie sposób było wyjaśnić. A w końcu podjął decyzję, biorąc solniczkę między palce, która była badziej symbolem rozmowy i próby dowiedzenia się czegokolwiek niż realną chęcią pozbycia się uciązliwych plam. To nie program perfekcyjna pani domu.
Mulciber.
Przez wiele lat posługiwał się nazwiskiem matki kurwy — a przynajmniej wtedy wierzył, że nią jest i pewnie gdyby nie to, nawet nie zdziwiłoby go zwrócenie się do niego w ten sposób. Ale nieznajomy miał rację w swoich domysłach, było to dla Ramseya jak czerwona dioda migająca na horyzoncie. Bo skąd się znali? Skąd wiedział, jeśli wielu jego znajomych wciąż uważało go za Snowa, gdyż Mulciberem zwał się od niedawna? Co o nim wiedział? Odkąd poznał prawdę od pani Rowl, którą odwiedził dźwięk tego słowa zawsze budził w nim poczucie godności, ale i zainteresowanie. Mulciber brzmiało dumnie, majestatycznie, dość egzotycznie jak na angielskie realia, biorąc od uwagę historię rodu, którą ciężko było odszukać w księgach. Ale on był nim zafascynowany, jak chłopiec, któremu daje się wymarzony, wyczekiwany latami prezent. Bo mimo najlepszej opieki i wiedzy przekazanej przez prawdziwego arystokratę czuł się pozbawiony tożsamości, nagi. I dziś Mulciber nosił karmazynowe szaty kogoś wielkiego.
Patrzył więc na nieznajomego podejrzliwie, jakby domyslał się, że starszy od niego mężczyzna posiada wiedzę, którą sam chciałby znać. Patrzył wnikliwie w jego oczy, doszukując się w nim czegoś znajomego, czegoś, co niefortunnie pominął w swojej głowie.
— Dziękuję— odpowiedział po chwili, choć to nie refleks przyczynił się do późnej odpowiedzi. — Obawiam się, że przegapiłem jakiś istotny moment; znamy się, Panie…?— nie dokończył całkiem umyślnie, unosząc nieco brawi. Grzeczną sugestią ponaglił go do przedstawienia się, bo chciał poznać i jego nazwisko, licząc na to, że pomoże mu zlokalizować jakieś wspomnienie w głowie, którego byłby bohaterem. Był ciekawy, a nawet nieco podekscytowany, choć daleko było mu do entuzjazmy młodzieńca. To rozwaga i zachowawczość trzymały go w ten sposób. — Znawca wina, czy może zacierania śladów?— spytał jeszcze dyplomatycznie, licząc na to, że będzie mógł coś od niego wyciągnąć. Chciał wiedzieć kim był, co robił, czego od niego chciał, jednoczęśnie wierząc, że nie będzie musiał odkrywać się zbytnio ze sobą.
Poważnie?
Spojrzał na solniczkę w taki sposób jakby zawartością nie był biały minerał, a śmiercionośna broń, która miałby mu zaraz sypnąć w oczy. To ten wzrok oznaczający bezpieczeństwo, dystans, zwykłą ostrożność na oferowaną propozycję. Odwlekając chwilę wzięcia „podarunku” Mulciber pozwalał aby minuta goniła minutę, w ciszy i dziwnym skupieniu, którego nie sposób było wyjaśnić. A w końcu podjął decyzję, biorąc solniczkę między palce, która była badziej symbolem rozmowy i próby dowiedzenia się czegokolwiek niż realną chęcią pozbycia się uciązliwych plam. To nie program perfekcyjna pani domu.
Mulciber.
Przez wiele lat posługiwał się nazwiskiem matki kurwy — a przynajmniej wtedy wierzył, że nią jest i pewnie gdyby nie to, nawet nie zdziwiłoby go zwrócenie się do niego w ten sposób. Ale nieznajomy miał rację w swoich domysłach, było to dla Ramseya jak czerwona dioda migająca na horyzoncie. Bo skąd się znali? Skąd wiedział, jeśli wielu jego znajomych wciąż uważało go za Snowa, gdyż Mulciberem zwał się od niedawna? Co o nim wiedział? Odkąd poznał prawdę od pani Rowl, którą odwiedził dźwięk tego słowa zawsze budził w nim poczucie godności, ale i zainteresowanie. Mulciber brzmiało dumnie, majestatycznie, dość egzotycznie jak na angielskie realia, biorąc od uwagę historię rodu, którą ciężko było odszukać w księgach. Ale on był nim zafascynowany, jak chłopiec, któremu daje się wymarzony, wyczekiwany latami prezent. Bo mimo najlepszej opieki i wiedzy przekazanej przez prawdziwego arystokratę czuł się pozbawiony tożsamości, nagi. I dziś Mulciber nosił karmazynowe szaty kogoś wielkiego.
Patrzył więc na nieznajomego podejrzliwie, jakby domyslał się, że starszy od niego mężczyzna posiada wiedzę, którą sam chciałby znać. Patrzył wnikliwie w jego oczy, doszukując się w nim czegoś znajomego, czegoś, co niefortunnie pominął w swojej głowie.
— Dziękuję— odpowiedział po chwili, choć to nie refleks przyczynił się do późnej odpowiedzi. — Obawiam się, że przegapiłem jakiś istotny moment; znamy się, Panie…?— nie dokończył całkiem umyślnie, unosząc nieco brawi. Grzeczną sugestią ponaglił go do przedstawienia się, bo chciał poznać i jego nazwisko, licząc na to, że pomoże mu zlokalizować jakieś wspomnienie w głowie, którego byłby bohaterem. Był ciekawy, a nawet nieco podekscytowany, choć daleko było mu do entuzjazmy młodzieńca. To rozwaga i zachowawczość trzymały go w ten sposób. — Znawca wina, czy może zacierania śladów?— spytał jeszcze dyplomatycznie, licząc na to, że będzie mógł coś od niego wyciągnąć. Chciał wiedzieć kim był, co robił, czego od niego chciał, jednoczęśnie wierząc, że nie będzie musiał odkrywać się zbytnio ze sobą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Otrzepałem palce z kilku ziarenek soli, które wysypały się na moje palce. Oczy mojego rozmówcy znajdowały się zaledwie centymetr niżej od moich. Ale w jakiś zabawny sposób, którego sam nawet nie rozumiałem dodało mi to odwagi. Miałem nadzieję, że chłopak nie zechce sobie tej niewielkiej różnicy wzrostu zrekompensować przy pomocy różdżki, gdyby nasza rozmowa miała przybrać jakiś nieoczekiwany obrót. Nagle zarówno logika jak i intuicja, która goniła mnie do porozmawiania z nieznajomym, zamilkły. Zostałem sam na sam z jego szarymi, przenikliwymi oczami. Wydawały się znajome. Chociaż mogłem przysiąc, że twarzy, do której należały nie widziałem. Im bardziej jednak patrzyłem, tym bardziej zdawało mi się, że wcale tak nie jest, że mężczyzna wcale nie jest obcy.
- Właśnie się nie znamy - skonstatowałem. - I chyba powinniśmy to zmienić, prawda?
Uśmiechnąłem się unosząc lekko lewą brew. Uwaga nieznajomego była zaskakująco celna.
- Od obu. Choć teraz bardziej od odkrywania śladów, jeśli można tak powiedzieć - odparłem. Zabawne, że całkiem obcy człowiek potrafił mnie podsumować w jednym zdaniu. Nie chciałem mu się jednak przedstawiać. Może to resztki intuicji podpowiadały mi, by postępować ostrożnie, nie odkrywać wszystkich kart na raz, bo chociaż wydawało mi się, że mam asów dostatecznie dużo, nie wiedziałem, co wylosował mój rozmówca. I co, jeśli jemu przypadł joker? Z drugiej strony pragnąłem dzisiaj zerwać z maską Vitalija Karkarowa. Chociaż raz, przynajmniej na próbę. Nie mogłem pozwolić, by jedno spotkanie ponownie oddaliło mnie od odzyskania swojej tożsamości, którą zarzuciłem będąc w więzieniu.
- Mulciber, panie Mulciber - powiedziałem wreszcie. Miałem dziwne wrażenie, że to ważny moment. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale był istotny.
- Zastanawiam się czy mamy coś wspólnego oprócz nazwiska, zamiłowania do wina i czystych koszul - dorzuciłem. Wziąłem dwa kieliszki od kelnera, który spieszył do głównej sali, jeden podałem mojemu rozmówcy. Tu było znacznie spokojniej, a chodzącego centrum naszego układu słonecznego nie było w zasięgu wzroku, o stan moich szat byłem więc całkiem spokojny. Zwłaszcza, że Mulciber zdawał się być typem człowieka, który nie będzie wylewał dobrego wina na ludzi, którzy go irytują. Bardziej podejrzewałem go o użycie różdżki i rzucanie w moim kierunku nieprzyjemnych klątw. A wtedy. Wtedy, cóż... Można powiedzieć, że szaty będą moim ostatnim zmartwieniem.
- Jestem jednak pewien, że nie mieliśmy się okazji poznać na żadnym zjeździe rodzinnym - kontynuowałem jakbym mówił o czymś nudnym, odbębniał obowiązek, rozglądałem się wokół, w rzeczywistości jednak skupiony byłem na moim rozmówcy. Uważnie obserwowałem jego reakcje, czekałem na jego słowa. - Przez wiele lat... byłem nieobecny. Jeżeli jednak jest pan z Anglii, powinienem kojarzyć imię pana ojca.
Utkwiłem w nim moje do tej pory rozbiegane spojrzenie.
- Jestem pewien, że to pomogłoby nam rozwiązać problem pokrewieństwa - cofnąłem się nieco, uniosłem kieliszek w toaście i dopiero wychylając łyk przestałem intensywnie wpatrywać się w twarz nieznajomego. Uśmiechnąłem się nieco luźniej, kończąc chwilę napięcia, którą przecież przed sekundą sam spowodowałem. Ale to były tylko pozory dla kogoś patrzącego z zewnątrz. W rzeczywistości nie rozluźniłem się ani na chwilę. Czujny byłem od samego początku rozmowy, nawet jeśli moja pozycja, ton, słowa czy wzrok zdawały się temu całkowicie przeczyć.
- Właśnie się nie znamy - skonstatowałem. - I chyba powinniśmy to zmienić, prawda?
Uśmiechnąłem się unosząc lekko lewą brew. Uwaga nieznajomego była zaskakująco celna.
- Od obu. Choć teraz bardziej od odkrywania śladów, jeśli można tak powiedzieć - odparłem. Zabawne, że całkiem obcy człowiek potrafił mnie podsumować w jednym zdaniu. Nie chciałem mu się jednak przedstawiać. Może to resztki intuicji podpowiadały mi, by postępować ostrożnie, nie odkrywać wszystkich kart na raz, bo chociaż wydawało mi się, że mam asów dostatecznie dużo, nie wiedziałem, co wylosował mój rozmówca. I co, jeśli jemu przypadł joker? Z drugiej strony pragnąłem dzisiaj zerwać z maską Vitalija Karkarowa. Chociaż raz, przynajmniej na próbę. Nie mogłem pozwolić, by jedno spotkanie ponownie oddaliło mnie od odzyskania swojej tożsamości, którą zarzuciłem będąc w więzieniu.
- Mulciber, panie Mulciber - powiedziałem wreszcie. Miałem dziwne wrażenie, że to ważny moment. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale był istotny.
- Zastanawiam się czy mamy coś wspólnego oprócz nazwiska, zamiłowania do wina i czystych koszul - dorzuciłem. Wziąłem dwa kieliszki od kelnera, który spieszył do głównej sali, jeden podałem mojemu rozmówcy. Tu było znacznie spokojniej, a chodzącego centrum naszego układu słonecznego nie było w zasięgu wzroku, o stan moich szat byłem więc całkiem spokojny. Zwłaszcza, że Mulciber zdawał się być typem człowieka, który nie będzie wylewał dobrego wina na ludzi, którzy go irytują. Bardziej podejrzewałem go o użycie różdżki i rzucanie w moim kierunku nieprzyjemnych klątw. A wtedy. Wtedy, cóż... Można powiedzieć, że szaty będą moim ostatnim zmartwieniem.
- Jestem jednak pewien, że nie mieliśmy się okazji poznać na żadnym zjeździe rodzinnym - kontynuowałem jakbym mówił o czymś nudnym, odbębniał obowiązek, rozglądałem się wokół, w rzeczywistości jednak skupiony byłem na moim rozmówcy. Uważnie obserwowałem jego reakcje, czekałem na jego słowa. - Przez wiele lat... byłem nieobecny. Jeżeli jednak jest pan z Anglii, powinienem kojarzyć imię pana ojca.
Utkwiłem w nim moje do tej pory rozbiegane spojrzenie.
- Jestem pewien, że to pomogłoby nam rozwiązać problem pokrewieństwa - cofnąłem się nieco, uniosłem kieliszek w toaście i dopiero wychylając łyk przestałem intensywnie wpatrywać się w twarz nieznajomego. Uśmiechnąłem się nieco luźniej, kończąc chwilę napięcia, którą przecież przed sekundą sam spowodowałem. Ale to były tylko pozory dla kogoś patrzącego z zewnątrz. W rzeczywistości nie rozluźniłem się ani na chwilę. Czujny byłem od samego początku rozmowy, nawet jeśli moja pozycja, ton, słowa czy wzrok zdawały się temu całkowicie przeczyć.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy gdyby pierwszy sięgnął po różdżkę miałby na tyle dobry refleks przy tak doświadczonym czarodzieju, że zdążyłby go obezwładnić zanim ten wypowiedziałby pierwszą polowę swojego zaklęcia? Tak, wierzył w to. Dlatego był spokojny, trzymając nieco lekceważąco dłoń w kieszeni ciemnogranatowych spodni, a rozpięta marynarka nie odkrywała różdżki pod nią schowanej. Wisząca w powietrzu ciekawość przyprawiła go o szybsze bycie serca, to zaś pompowało szybciej hektolitry bordowej cieszy w jego krwiobiegu. Starał się ukryć swoje zniecierpliwienie, jakby podejrzewał, przeczuwał, co zaraz nastąpi, choc nie nawiedziła go w przeciągu tych chwil żadna wizja dotycząca osoby nieznajomego mężczyzny. Obserwując go uważnie; jego twarz, zmarszczki, subtelny uśmiech i czujne, świdrujące go oczy dostrzegał czas, który odbił na nim swoje piętno, na co nawet eliksiry nie znały sposobu.
I kiedy się odezwał, Ramsey przekrzywił głowę w bok, zastanawiajac się, czy jego sposób mówienia coś mu mówi, czy kompilacja wypowiadanych słów nie była mu obca. Wyciągnął więc rękę z kieszeni splatając ją z drugą na piersi.
— Doprawdy?— odpowiedział pytaniem na pytanie, unosząc brwi, jakby chciał go już sprowokować do powiezenia czegokolwiek więcej. Jakby zadzierał mentalnie brodę i rzucał arogancko wyzwaniem, ale mimo butnego zachowania daleko mu było od nierozważnego i chamskiego chłopca, któremu brakowało szacunku do innych. Umiał to odegrać, naprawdę.— Och?— jęknął jeszcze na jego słowa, przyglądając mu się uważnie, bo jego zagadkowy sposób bycia budował w młodym Mulciberze coraz większe napięcie. Usłyszawszy jednak jego odpowiedź zaśmiał się dźwięcznie i szczerze, nie potrafiąc opanować pierwszego odruchu. Co? Każde spojrzenie w jego stronę bawiło go jeszcze bardziej, a mimo to nie mógł śmiac mu się w twarz. I nawet kiedy zdał sobie sprawę, jak niegrzeczne to było i jak kompletnym brakiem klasy się wykazał, znów parsknął, tym razem bardziej wewnętrznie, spuszczając głowę nisko i zasłaniając przelotnie usta dłonią.
Mulciber.
To jednak miało sens i on już o tym wiedział, jeszcze nim jego świadomość spowiła to aurą dowcipu. To jednak nie było zabawne, nawet jeśli traktował to jako żart. Przeciągnął wzrok gdzieś w bok, unikając jego spojrzenia bo było konfrontacją z rzeczywistością i prawdą, która kryła się głęboko w jego głowie. Wiedział przecież. Doskonale wiedział z kim rozmawiał. Dlaczego więc zrobił się nerwowy? Dlaczego poczuł jak koszula zaczyna lepić mu się do pleców, powodując dyskomfort i wzbudzając wewnętrzną irytację? Dlaczego utkwił wzrok w parkiecie, licząc na to, że pomiedzy drewnianymi deseczkami znajdzie sekwencję liter układających się w jeden prosty wyraz, który tak dobrze znał.
Może zamiłowanie do czarnej magii?
— Widocznie dobry gust jest cechą wspólną Mulciberów. Powinno się do tego dodać zamiłowanie do odpowiednich kobiet i niechęć do mugoli— mruknął z wystudiowanym uśmiechem, pragnąc zachować pozory grzeczności, choć nie był pewien, czy w swoich przekonaniach nie posunął się za daleko. Błądził po nieznanym gruncie, kłując szpilką na oślep w nadziei, że dostanie potwierdzenie swojej teorii, lecz jeśli ył tym za kogo miał go Ramsey głównym ogniwem był Rosier. Stary, kłamliwy Rosier.
Szybko spoważniał, a po tym rozbawieniu nie pozostał nawet cień uśmiechu na jego młodej twarzy. Powoli uniósł dłoń, by przeciągnąć nią wzdłuż żuchwy w zamyśleniu i przygryzł policzek od środka, pewnie ujawniając się z ze swoim denerwowaniem. Nie wiedział skąd się brało, lecz nie myślał o ukryciu tego, kiedy słowa Pani Rowle dźwięczały mu w uszach. Czy mówiła prawdę?
— Nie mam ojca— odpowiedział zgodnie z prawdą, zaciskając usta w wąską linię i przeniósł powoli wzrok na… Mulcibera, krzyżując z nim spojrzenie. Czy Graham był do niego podobny? Czy miał te oczy? Ten kształt ust? Podobną czuprynę i kształt twarzy? Czy to było w ogóle możliwe? Wydawało się tak wielce nieprawdopodobne, a jednak los lubił sobie z niego drwić, podstawiając mu pod nos brata, z którym mijał się na korytarzach Hogwartu przez tyle lat nim poznał prawdę. A teraz? Czy znał ją zanim wyszła na jaw?
Spojrzał na kelnera, któremu oddał solniczkę, nie zamierzając robić z niej użytku, wszak koszula nie była już ważna. Odebrał kieliszek wina, początkowo zaciągając się jego zapachem i num upił łyk odezwał się:
— Z pewnością również nigdy nie mieliśmy przyjemności się spotkać. A szkoda. Znam tak niewielu swoich krewnych. Smoki przez wiele lat służyły mi za najbliższą rodzinę. Mieszkanie wśród nich sprawiło jednak, że dziś nie mogę na nie patrzeć. — Posłał mu przeciągłe spojrzenie, a gdy je przerwał upił łyk wina, pewnie chwilę po nim. Było doskonałe, zupełnie jak to, które ostatecznie wżarło się już w jego koszulę. Dał jednak mu pierwszeństwo w smakowaniu trunku bo dało mu to chwilę odpoczynku pod tym ciążącym na barkach spojrzeniem, które przenikało go na wskroś.— Zestawiając pokrewieństwo z problemem tuż obok siebie sugeruje Pan, ze kłamię. Więc zaczepił mnie Pan aby potwierdzić tę tezę, czy może szuka pan kogoś... dawno utraconego? Muszę pana zmartwić, nie sądzę, by pan kiedykolwiek o mnie słyszał. Ramsey— przedstawił się i podał mu grzecznie dłoń w oficjalnym powitaniu, znów chcąc usłyszeć to jedno konkretne słowo.
I kiedy się odezwał, Ramsey przekrzywił głowę w bok, zastanawiajac się, czy jego sposób mówienia coś mu mówi, czy kompilacja wypowiadanych słów nie była mu obca. Wyciągnął więc rękę z kieszeni splatając ją z drugą na piersi.
— Doprawdy?— odpowiedział pytaniem na pytanie, unosząc brwi, jakby chciał go już sprowokować do powiezenia czegokolwiek więcej. Jakby zadzierał mentalnie brodę i rzucał arogancko wyzwaniem, ale mimo butnego zachowania daleko mu było od nierozważnego i chamskiego chłopca, któremu brakowało szacunku do innych. Umiał to odegrać, naprawdę.— Och?— jęknął jeszcze na jego słowa, przyglądając mu się uważnie, bo jego zagadkowy sposób bycia budował w młodym Mulciberze coraz większe napięcie. Usłyszawszy jednak jego odpowiedź zaśmiał się dźwięcznie i szczerze, nie potrafiąc opanować pierwszego odruchu. Co? Każde spojrzenie w jego stronę bawiło go jeszcze bardziej, a mimo to nie mógł śmiac mu się w twarz. I nawet kiedy zdał sobie sprawę, jak niegrzeczne to było i jak kompletnym brakiem klasy się wykazał, znów parsknął, tym razem bardziej wewnętrznie, spuszczając głowę nisko i zasłaniając przelotnie usta dłonią.
Mulciber.
To jednak miało sens i on już o tym wiedział, jeszcze nim jego świadomość spowiła to aurą dowcipu. To jednak nie było zabawne, nawet jeśli traktował to jako żart. Przeciągnął wzrok gdzieś w bok, unikając jego spojrzenia bo było konfrontacją z rzeczywistością i prawdą, która kryła się głęboko w jego głowie. Wiedział przecież. Doskonale wiedział z kim rozmawiał. Dlaczego więc zrobił się nerwowy? Dlaczego poczuł jak koszula zaczyna lepić mu się do pleców, powodując dyskomfort i wzbudzając wewnętrzną irytację? Dlaczego utkwił wzrok w parkiecie, licząc na to, że pomiedzy drewnianymi deseczkami znajdzie sekwencję liter układających się w jeden prosty wyraz, który tak dobrze znał.
Może zamiłowanie do czarnej magii?
— Widocznie dobry gust jest cechą wspólną Mulciberów. Powinno się do tego dodać zamiłowanie do odpowiednich kobiet i niechęć do mugoli— mruknął z wystudiowanym uśmiechem, pragnąc zachować pozory grzeczności, choć nie był pewien, czy w swoich przekonaniach nie posunął się za daleko. Błądził po nieznanym gruncie, kłując szpilką na oślep w nadziei, że dostanie potwierdzenie swojej teorii, lecz jeśli ył tym za kogo miał go Ramsey głównym ogniwem był Rosier. Stary, kłamliwy Rosier.
Szybko spoważniał, a po tym rozbawieniu nie pozostał nawet cień uśmiechu na jego młodej twarzy. Powoli uniósł dłoń, by przeciągnąć nią wzdłuż żuchwy w zamyśleniu i przygryzł policzek od środka, pewnie ujawniając się z ze swoim denerwowaniem. Nie wiedział skąd się brało, lecz nie myślał o ukryciu tego, kiedy słowa Pani Rowle dźwięczały mu w uszach. Czy mówiła prawdę?
— Nie mam ojca— odpowiedział zgodnie z prawdą, zaciskając usta w wąską linię i przeniósł powoli wzrok na… Mulcibera, krzyżując z nim spojrzenie. Czy Graham był do niego podobny? Czy miał te oczy? Ten kształt ust? Podobną czuprynę i kształt twarzy? Czy to było w ogóle możliwe? Wydawało się tak wielce nieprawdopodobne, a jednak los lubił sobie z niego drwić, podstawiając mu pod nos brata, z którym mijał się na korytarzach Hogwartu przez tyle lat nim poznał prawdę. A teraz? Czy znał ją zanim wyszła na jaw?
Spojrzał na kelnera, któremu oddał solniczkę, nie zamierzając robić z niej użytku, wszak koszula nie była już ważna. Odebrał kieliszek wina, początkowo zaciągając się jego zapachem i num upił łyk odezwał się:
— Z pewnością również nigdy nie mieliśmy przyjemności się spotkać. A szkoda. Znam tak niewielu swoich krewnych. Smoki przez wiele lat służyły mi za najbliższą rodzinę. Mieszkanie wśród nich sprawiło jednak, że dziś nie mogę na nie patrzeć. — Posłał mu przeciągłe spojrzenie, a gdy je przerwał upił łyk wina, pewnie chwilę po nim. Było doskonałe, zupełnie jak to, które ostatecznie wżarło się już w jego koszulę. Dał jednak mu pierwszeństwo w smakowaniu trunku bo dało mu to chwilę odpoczynku pod tym ciążącym na barkach spojrzeniem, które przenikało go na wskroś.— Zestawiając pokrewieństwo z problemem tuż obok siebie sugeruje Pan, ze kłamię. Więc zaczepił mnie Pan aby potwierdzić tę tezę, czy może szuka pan kogoś... dawno utraconego? Muszę pana zmartwić, nie sądzę, by pan kiedykolwiek o mnie słyszał. Ramsey— przedstawił się i podał mu grzecznie dłoń w oficjalnym powitaniu, znów chcąc usłyszeć to jedno konkretne słowo.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdyby nieznajomy wiedział, że by obronić się przed nim miałem tylko słowa, kto wie, może wcale by ze mną nie rozmawiał. Nie byliśmy w tej rozmowie równi i to nie wzrost ani wiek najbardziej nas różniły. Cały czas uwierało mnie to, że nie miałem różdżki. Resztki tej, którą złamałem, żeby nie trafić do Azkabanu wyrzuciła moja żona wraz ze wszelkimi wspomnieniami o mnie. Ale ja pamiętałem, każde słowo, każdą jej uwagę, każdy grymas, błysk triumfu, nienawiści i niechęci w oczach. Jej nienawiść, którą wspólnie do siebie pałaliśmy. Oboje niezadowoleni, że tak potoczyły się nasze życia, że zmuszeni byliśmy je ze sobą nierozerwalnie, jak wtedy się zdawało, spleść. To do czego byliśmy wobec siebie zdolni... Nie było granic. Nasz związek był nieczystą grą bez reguł, w której występowały tylko ciosy poniżej pasa. I oczywiście to ona wymierzała je mi. Ja uciekałem do burdeli i w czułe objęcia czarnej magii przelewając swoje frustracje na mugoli, nienawidząc ich podwójnie, wyżywając się na każdym, który wpadł mi w ręce. To przez nią trafiłem do więzienia. Bo nie mogłem skrzywdzić matki mojego syna. Nie mogłem tego zrobić jemu, osierocić go, zabrać kogoś, kto przez dziewięć miesięcy był całym jego światem, kto i później był dla niego jedną z najważniejszych osób w życiu. Jak u każdego dziecka. Graham był świętością, jego nie wolno było tknąć. Krzywdzić siebie nawzajem, ale nie dziecko. To była jedyna zasada, jasna i oczywista. Nie mógłbym odebrać jej syna, żeby nie zabierać mu matki. I byłem pewien, całe życie byłem pewien, że ona o tym wie, respektuje to, stosuje się do tego.
Aluzja do kobiet i mugoli pobudziła moją czujność. Tak, o wielu Mulciberach można powiedzieć, że nie lubią mugoli. Ale kobiety? Raczej nie chodziło o trzymacze z naszego herbu, obnażone białogłowy, prawda? Widziałem go kiedyś, ojciec był zapatrzony w historię rodu, musiałem ją poznać, choć nigdy specjalnie nie przywiązałem do niej wagi. Dopiero, gdy siedziałem w więzieniu i miałem czas na myślenie, odnalazłem w niej siłę. Ale i tam próżno szukać zamiłowania do kobiet. Co więc wiesz, czego nie wiem ja? Ładne kobiety i dobre wino, szkoda, że nie tylko my na to wpadliśmy.
- Każdy ma ojca - odparłem. - Ktoś cię kiedyś stworzył. Czy to był Vitalij, Michaił, Ignotus, czy Ramsey Senior, kimś był.
Wypowiadając kolejne imiona spoglądałem w bok, na kobietę, która właśnie przechadzała się nieopodal. Moje oczy jednak skupiały się na twarzy mojego rozmówcy. Musiałem dowiedzieć się, kim był. Obserwowałem go więc tak, by nie czuł mojego natarczywego wzroku przez cały czas, by miał czas się zapomnieć, zdradzić, że któreś imię coś mu powiedziało.
- Niewielu zostało Mulciberów - potwierdziłem upijając łyk wina. Nie skomentowałem więcej. Smoki? Rezerwat? Po śmierci mojego ojca nie było tam wielu Mulciberów. Nie było żadnego. Nie opiekowaliby się mną obcy ludzie, gdybym miał tam rodzinę. Skąd więc...? Rosier? Spełniłeś swoją obietnicę, starcze? Nie chciałem w to wierzyć. Mężczyzna stojący przede mną nie mógł być moim synem. Wróciły do mnie wszystkie słowa, przytyki, niezrozumiane aluzje mojej żony. Dziecko było święte. Ale czy dla niej? Za pewnik wziąłem, że nie odważy się skrzywdzić naszego dziecka. A co jeśli nienawiść do mnie była większa niż miłość do syna? Co jeśli była zwykłą kurwą, która wyrzuca dziecko, jeśli myśli, że będzie jej przeszkadzać? Czy byłaby wtedy zdolna oddać drugiego syna Rosierowi? Drugiego syna? Nie było drugiego syna. Od narodzin Grahama nie było możliwości, żeby był drugi syn. Myśli galopowały przez moją głowę, wspomnienia, miesiące z przeszłości. Jeżeli rozmawiałem z synem z mojego nieszczęsnego małżeństwa, to oznaczało, że był on bliźniakiem Grahama. Matematyka nie może się mylić, czyż nie? Moja twarz jak zwykle nie była dobrym odbiciem emocji i myśli, które się we mnie kotłowały. Zastygł na niej zamyślony uśmiech, który przybrałem rozkoszując się smakiem najlepszego wina, jakie piłem od trzydziestu niemalże lat.
- Nie, pokrewieństwo nigdy nie jest problemem - zapewniłem, uśmiechając się jakoś bardziej szczerze. - Powinowactwo? Może. Ignotus Mulciber - uścisnąłem wyciągniętą dłoń patrząc prosto w oczy mojego syna.
Aluzja do kobiet i mugoli pobudziła moją czujność. Tak, o wielu Mulciberach można powiedzieć, że nie lubią mugoli. Ale kobiety? Raczej nie chodziło o trzymacze z naszego herbu, obnażone białogłowy, prawda? Widziałem go kiedyś, ojciec był zapatrzony w historię rodu, musiałem ją poznać, choć nigdy specjalnie nie przywiązałem do niej wagi. Dopiero, gdy siedziałem w więzieniu i miałem czas na myślenie, odnalazłem w niej siłę. Ale i tam próżno szukać zamiłowania do kobiet. Co więc wiesz, czego nie wiem ja? Ładne kobiety i dobre wino, szkoda, że nie tylko my na to wpadliśmy.
- Każdy ma ojca - odparłem. - Ktoś cię kiedyś stworzył. Czy to był Vitalij, Michaił, Ignotus, czy Ramsey Senior, kimś był.
Wypowiadając kolejne imiona spoglądałem w bok, na kobietę, która właśnie przechadzała się nieopodal. Moje oczy jednak skupiały się na twarzy mojego rozmówcy. Musiałem dowiedzieć się, kim był. Obserwowałem go więc tak, by nie czuł mojego natarczywego wzroku przez cały czas, by miał czas się zapomnieć, zdradzić, że któreś imię coś mu powiedziało.
- Niewielu zostało Mulciberów - potwierdziłem upijając łyk wina. Nie skomentowałem więcej. Smoki? Rezerwat? Po śmierci mojego ojca nie było tam wielu Mulciberów. Nie było żadnego. Nie opiekowaliby się mną obcy ludzie, gdybym miał tam rodzinę. Skąd więc...? Rosier? Spełniłeś swoją obietnicę, starcze? Nie chciałem w to wierzyć. Mężczyzna stojący przede mną nie mógł być moim synem. Wróciły do mnie wszystkie słowa, przytyki, niezrozumiane aluzje mojej żony. Dziecko było święte. Ale czy dla niej? Za pewnik wziąłem, że nie odważy się skrzywdzić naszego dziecka. A co jeśli nienawiść do mnie była większa niż miłość do syna? Co jeśli była zwykłą kurwą, która wyrzuca dziecko, jeśli myśli, że będzie jej przeszkadzać? Czy byłaby wtedy zdolna oddać drugiego syna Rosierowi? Drugiego syna? Nie było drugiego syna. Od narodzin Grahama nie było możliwości, żeby był drugi syn. Myśli galopowały przez moją głowę, wspomnienia, miesiące z przeszłości. Jeżeli rozmawiałem z synem z mojego nieszczęsnego małżeństwa, to oznaczało, że był on bliźniakiem Grahama. Matematyka nie może się mylić, czyż nie? Moja twarz jak zwykle nie była dobrym odbiciem emocji i myśli, które się we mnie kotłowały. Zastygł na niej zamyślony uśmiech, który przybrałem rozkoszując się smakiem najlepszego wina, jakie piłem od trzydziestu niemalże lat.
- Nie, pokrewieństwo nigdy nie jest problemem - zapewniłem, uśmiechając się jakoś bardziej szczerze. - Powinowactwo? Może. Ignotus Mulciber - uścisnąłem wyciągniętą dłoń patrząc prosto w oczy mojego syna.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jej ucieczki wzrokiem, jej piękne rumieńce i jeszcze milsze słowa. Deimos rozpłynąłby się, ale stoi tu i cieszy sie, że może spędzić z młodą piękną dzwiewczyną kilka chwil sam na sam.
- W razie problemów, proszę się nie cofać przed poskarżeniem mi się - oddaje na jej dłonie władze bardzo dużą. Kiedyś dostanie mu się za to ofiarowywanie gotowości do pomocy. Ale Carrow nie mógł przeżyć myśli, że ten obleśny Fawlej mógłby zrobić coś tej wspaniałej dziewczynie.
- Doprawdy? - zaskoczony tym, że to właśnie z ust Rosalie słyszy o aktach męskich i damskich, nagle znajduje w sobie niesamowite pokłady samokontroli i umie nie wybuchnąć śmiechem, chociaż właśnie taka reakcja chce się pojawić na słowa panny Yaxley. Jednocześnie Deimos stara sie nie rozwijać każdej nierozwaznej myśli, która mogłaby go popchnąć w fantazjowanie na temat tej tu pięknej istoty. - Może Lady Avery chciała mieć tyle samo golasów, co stoi w British Museum? - stara się rozładować napięcie, które stresuje panienkę Rosalie. Bo pierwsz eskojarzenie z męskimi aktami ma, kiedy myśli o greckich posągach. Nic tam nie zasłaniano. Chyba że akurat były to rzymskie kopie. Ocenzurowane.
Po rozwiązaniu tej kwestii okazało się, że w korytarzu bocznym zaczyna być niemal ścisk. Dlatego przystaje na poprozycję dziewczyny i udają się w przeciwną stronę.
- Ależ skąd. Ja również miałem sobie za złe, że tak krótko sie widzieliśmy. Dlatego zapraszam do Marseet, razem z żoną chętnie przyjmiemy panienkę na wieczerzy. Niedługo przychodzi do nas lord Tibauld Rosier, czy miałaś przyjemność poznać tego wspaniałego jeźdźcę? - Deimos tak mówi, bo rozmawiał z Cedriną, a ta wspaniale zaprezentowała swojego bratanka. Zresztą z rąk Cedriny, Deimos kupiłby cokolwiek.
Zmierzają już w stronę kolejnej sali, kiedy nagle Rosalie zatrzymuje go i zagląda mu w oczy. To wyjątkowe, to też nieco porażające. Nigdy tak na niego nie patrzyła! Co robi Rosalie, Deimos nic nie poczuł, ale widzi jak jej oczy świecą i z uśmiechem skinął głową. Nie chciał wcale zostawiać Rosalie, jednak jeżeli zaraz przyjdzie Megara i powie, że chce wracać do domu, nie będzie już odwrotu, a panna Yaxley zostanie sama. Bo niestety ten czar nie wyszedł. - Droga panno Yaxley, z wielką przyjemnością. Rozumiem, że lord Ollivander nie wywiązuje się zbyt dobrze z obowiązków panienki partnera? - pragnie wyciągnąć z niej wszystkie smuteczki, jeżeli będzie trzeba to zagrozi wycieczką do sali z męskimi członkami. Rosalie na pewno nie chce tam wracać. - Swoją drogą, co to za pomysł. Tu pan Fawley, który nie ma ani skrawka ziemi, tu znów różdżkarze. Droga panno Yaxley, czy ojciec nie myślał może o wydaniu panny za lorda Prewett? Ich tereny są piękne, proszę przyznać
I tak Deimos Carrow został swatką.
przeniesiesz nas do którejś sali z obrazami?
- W razie problemów, proszę się nie cofać przed poskarżeniem mi się - oddaje na jej dłonie władze bardzo dużą. Kiedyś dostanie mu się za to ofiarowywanie gotowości do pomocy. Ale Carrow nie mógł przeżyć myśli, że ten obleśny Fawlej mógłby zrobić coś tej wspaniałej dziewczynie.
- Doprawdy? - zaskoczony tym, że to właśnie z ust Rosalie słyszy o aktach męskich i damskich, nagle znajduje w sobie niesamowite pokłady samokontroli i umie nie wybuchnąć śmiechem, chociaż właśnie taka reakcja chce się pojawić na słowa panny Yaxley. Jednocześnie Deimos stara sie nie rozwijać każdej nierozwaznej myśli, która mogłaby go popchnąć w fantazjowanie na temat tej tu pięknej istoty. - Może Lady Avery chciała mieć tyle samo golasów, co stoi w British Museum? - stara się rozładować napięcie, które stresuje panienkę Rosalie. Bo pierwsz eskojarzenie z męskimi aktami ma, kiedy myśli o greckich posągach. Nic tam nie zasłaniano. Chyba że akurat były to rzymskie kopie. Ocenzurowane.
Po rozwiązaniu tej kwestii okazało się, że w korytarzu bocznym zaczyna być niemal ścisk. Dlatego przystaje na poprozycję dziewczyny i udają się w przeciwną stronę.
- Ależ skąd. Ja również miałem sobie za złe, że tak krótko sie widzieliśmy. Dlatego zapraszam do Marseet, razem z żoną chętnie przyjmiemy panienkę na wieczerzy. Niedługo przychodzi do nas lord Tibauld Rosier, czy miałaś przyjemność poznać tego wspaniałego jeźdźcę? - Deimos tak mówi, bo rozmawiał z Cedriną, a ta wspaniale zaprezentowała swojego bratanka. Zresztą z rąk Cedriny, Deimos kupiłby cokolwiek.
Zmierzają już w stronę kolejnej sali, kiedy nagle Rosalie zatrzymuje go i zagląda mu w oczy. To wyjątkowe, to też nieco porażające. Nigdy tak na niego nie patrzyła! Co robi Rosalie, Deimos nic nie poczuł, ale widzi jak jej oczy świecą i z uśmiechem skinął głową. Nie chciał wcale zostawiać Rosalie, jednak jeżeli zaraz przyjdzie Megara i powie, że chce wracać do domu, nie będzie już odwrotu, a panna Yaxley zostanie sama. Bo niestety ten czar nie wyszedł. - Droga panno Yaxley, z wielką przyjemnością. Rozumiem, że lord Ollivander nie wywiązuje się zbyt dobrze z obowiązków panienki partnera? - pragnie wyciągnąć z niej wszystkie smuteczki, jeżeli będzie trzeba to zagrozi wycieczką do sali z męskimi członkami. Rosalie na pewno nie chce tam wracać. - Swoją drogą, co to za pomysł. Tu pan Fawley, który nie ma ani skrawka ziemi, tu znów różdżkarze. Droga panno Yaxley, czy ojciec nie myślał może o wydaniu panny za lorda Prewett? Ich tereny są piękne, proszę przyznać
I tak Deimos Carrow został swatką.
[z/t]
przeniesiesz nas do którejś sali z obrazami?
Pani Rowle, która spotkał, była nieszczęśliwą, potwornie samotną kobietą, która pod maską spełnienia, z wystudiowanym uśmiechem starała się zatuszować całą gorycz, która trawiła ją od środka, niczym najgorsza magiczna choroba, na którą nie było żadnego lekarstwa. Była zgorzkniała, a on dowiadując się prawdy nie widział w niej żadnego podobieństwa do siebie. Może poza oczami, może poza rysami twarzy, ale to było wszystko, bo wychowując się daleko od niej nie posiadał nawet podobnego sposobu mówienia, czy gestykulacji. Nie mówiła zbyt dużo o Ignotusie, ledwie wspomniała jego imię. Brzmiała w tonie jej głosu irytacja, żal, lecz przecież wspomniała o bękarcie z jakąś zwykłą kurwą. O, ironio. Czyż nie tak właśnie całe życie wyobrażał sobie swoją matkę? Jako zwykłą burdelmamę, która w sztuce obciągania osiągnęła poziom perfekcji? Czy to był jej pomysł? Czy tak chciała go ukarać i wpoić mu, że jest nic niewartym gównem od małego? A może liczyła na to, że umrze? Nie przyznawszy się Pani Rowle do tego, że jest tym dzieckiem, które uznała za słabsze, za niegodne jej miłości i opieki wrócił do swoich obowiązków i życia. Znał Grahama, chciał odnaleźć owego bękarta. Tymczasem ojciec odnalazł jego.
— Stworzył— powtórzył po nim, unosząc brwi z drwiną, bo choć już doskonale wiedział, czyją twarz ma przed sobą, poczuł się wybrakowany. Nie wzruszył się, słysząc imiona, choć na dźwięk brzmienia Ignotusa zmarszczył nieznacznie nos, starając się jednak nie dać po sobie czegokolwiek. Odchrząknął odrywając wzrok od swojego towarzysza i rozejrzał się po korytarzu, nadając rozmowie luźniejszy charakter. Oczywiście sztucznie.— Był elementem niezbędnym do zapłodnienia, dawcą nasienia— poprawił jego nazbyt wielce zarysowaną sytuację. — A później oddał jedna połówkę jabłka temu, który mnie stworzył. I dziś patrzy Pan na efekt jego pracy. To…— dzięki?—Przez niego jestem jaki jestem.
Gra słów. Skłamał jednak bez zmrużenia okiem, bo przecież według rozmowy z Panią Rowle aka jego matką, która jest przyczyną całej tej sytuacji nawet nie wiedział o jego istnieniu. To ona go oddała, zamierzając zabrać tę przedziwną tajemnicę ze sobą do grobu. Cóż, nie udało się, bo jej samotność sprowadziła ja na granicę obłędu, który manipulacyjnie wykorzystał Ramsey, by czegokolwiek dowiedzieć się o Grahamie. To, w jaki sposób kreował swoje słowa do Mulcibera było prowokacją, bo chciał jego całkowitego odkrycia. Chciał żeby się tłumaczył, chciał zobaczyć jego reakcje, poznać emocje, które w nim tkwiły, bo przecież krył się za maską obojętnego, choć niezwykle czarującego człowieka, sprawnie operującego słowami. To był więc nie tylko gra słów, a odbić dwóch luster, które równie dobrze, mogły stanowić zniekształconą formę jednej postaci. Każdy jednak robił to na swój sposób, tak podobny i różny jednocześnie, szukając drogi do tego samego celu.
— To prawda — przyznał, spoglądając w koncu na lampkę wina, którą poruszał w dłoni, przez co trunek rozlał się po brzegach naczynia, pozostawiając burgundową smugę, potwierdzającą jakość napoju. — Osobiście znam tylko jednego. No, teraz mam przyjemność drugiego. Graham Mulciber. Mówi to coś panu?— spytał zaczepnie, przekrzywiając głowę w bok, a jego usta wykrzywił nienaganny uśmiech, mówiący głośno „nie masz pojęcia ile wiem”. Tym samym mógł mu się odwdzięczyć towarzysz, Mulciber, Ignotus… ojciec. Zawsze chciał go poznać. Co prawda „zawsze” w słowniku Ramseya miało przeróżne znaczenia, lecz to konkretne trwało od chwili, gdy dowiedział się o swoich nazwisku, o swojej przeszłości, prawdziwych rodzicach. Wiedział jaki jest jego brat bliźniak, wiedział już jaka była matka, a ojciec? Informacja o nim była jak drobny puzzel, który zaginął podczas wywracania pudełka i wyrzucania wszystkich elementów układanki. Niby obraz był jasny, a praca skończona, lecz nie czuł się kompletny. Czegoś brakowało i to wlaśnie Ignotus był osobą, która mogła dać mu to, czego potrzebował. Nie znał go jednak, a spotkanie go było na tyle zaskakujące, że nie posiadawszy żadnego planu musiał skrupulatnie dobierać słowa i zdania. Nie był pewien, czy powinien ujawnić się z tym, co wie, czy poczekać aż domysły przestaną być tylko domysłami. Nie znał jego intencji ani zamiarów. Co jeśli chciałby się go pozbyc tuż po tym, jakby potwierdził swoją tożsamość? Oczywiście, nie miał wiadomości iż brak mu różdżki, lecz i myśl o obronie cały czas stawiała go do pionu i trzymała nerwy w ryzach.
— Miło mi cię poznać, Ignotusie.— powiedział całkiem szczerze, pozostawiając Umierałem z niecierpliwości aby Cię wreszcie poznać wyłącznie dla siebie. Zerknął gdzieś w bok, nieco za siebie, zatrzymując wzrok na pannie Ollivander, swojej narzeczonej, choć wciąż nie mieli okazji sie oficjalnie poznać i odezwał się: — Może się przejdziemy? Kręci się tu dużo ludzi, a skoro już się spotkaliśmy, chętnie to wykorzystam. — Przeniósł wzrok na swojego ojca i uśmiechnął się kącikowo. — Fascynuje mnie pojęcie czasu. Przyszłość, ale by ją poznać trzeba mieć pojęcie o przeszłości. Z przyjemnością dowiedziałbym się czegoś więcej o naszej rodzinie.
— Stworzył— powtórzył po nim, unosząc brwi z drwiną, bo choć już doskonale wiedział, czyją twarz ma przed sobą, poczuł się wybrakowany. Nie wzruszył się, słysząc imiona, choć na dźwięk brzmienia Ignotusa zmarszczył nieznacznie nos, starając się jednak nie dać po sobie czegokolwiek. Odchrząknął odrywając wzrok od swojego towarzysza i rozejrzał się po korytarzu, nadając rozmowie luźniejszy charakter. Oczywiście sztucznie.— Był elementem niezbędnym do zapłodnienia, dawcą nasienia— poprawił jego nazbyt wielce zarysowaną sytuację. — A później oddał jedna połówkę jabłka temu, który mnie stworzył. I dziś patrzy Pan na efekt jego pracy. To…— dzięki?—Przez niego jestem jaki jestem.
Gra słów. Skłamał jednak bez zmrużenia okiem, bo przecież według rozmowy z Panią Rowle aka jego matką, która jest przyczyną całej tej sytuacji nawet nie wiedział o jego istnieniu. To ona go oddała, zamierzając zabrać tę przedziwną tajemnicę ze sobą do grobu. Cóż, nie udało się, bo jej samotność sprowadziła ja na granicę obłędu, który manipulacyjnie wykorzystał Ramsey, by czegokolwiek dowiedzieć się o Grahamie. To, w jaki sposób kreował swoje słowa do Mulcibera było prowokacją, bo chciał jego całkowitego odkrycia. Chciał żeby się tłumaczył, chciał zobaczyć jego reakcje, poznać emocje, które w nim tkwiły, bo przecież krył się za maską obojętnego, choć niezwykle czarującego człowieka, sprawnie operującego słowami. To był więc nie tylko gra słów, a odbić dwóch luster, które równie dobrze, mogły stanowić zniekształconą formę jednej postaci. Każdy jednak robił to na swój sposób, tak podobny i różny jednocześnie, szukając drogi do tego samego celu.
— To prawda — przyznał, spoglądając w koncu na lampkę wina, którą poruszał w dłoni, przez co trunek rozlał się po brzegach naczynia, pozostawiając burgundową smugę, potwierdzającą jakość napoju. — Osobiście znam tylko jednego. No, teraz mam przyjemność drugiego. Graham Mulciber. Mówi to coś panu?— spytał zaczepnie, przekrzywiając głowę w bok, a jego usta wykrzywił nienaganny uśmiech, mówiący głośno „nie masz pojęcia ile wiem”. Tym samym mógł mu się odwdzięczyć towarzysz, Mulciber, Ignotus… ojciec. Zawsze chciał go poznać. Co prawda „zawsze” w słowniku Ramseya miało przeróżne znaczenia, lecz to konkretne trwało od chwili, gdy dowiedział się o swoich nazwisku, o swojej przeszłości, prawdziwych rodzicach. Wiedział jaki jest jego brat bliźniak, wiedział już jaka była matka, a ojciec? Informacja o nim była jak drobny puzzel, który zaginął podczas wywracania pudełka i wyrzucania wszystkich elementów układanki. Niby obraz był jasny, a praca skończona, lecz nie czuł się kompletny. Czegoś brakowało i to wlaśnie Ignotus był osobą, która mogła dać mu to, czego potrzebował. Nie znał go jednak, a spotkanie go było na tyle zaskakujące, że nie posiadawszy żadnego planu musiał skrupulatnie dobierać słowa i zdania. Nie był pewien, czy powinien ujawnić się z tym, co wie, czy poczekać aż domysły przestaną być tylko domysłami. Nie znał jego intencji ani zamiarów. Co jeśli chciałby się go pozbyc tuż po tym, jakby potwierdził swoją tożsamość? Oczywiście, nie miał wiadomości iż brak mu różdżki, lecz i myśl o obronie cały czas stawiała go do pionu i trzymała nerwy w ryzach.
— Miło mi cię poznać, Ignotusie.— powiedział całkiem szczerze, pozostawiając Umierałem z niecierpliwości aby Cię wreszcie poznać wyłącznie dla siebie. Zerknął gdzieś w bok, nieco za siebie, zatrzymując wzrok na pannie Ollivander, swojej narzeczonej, choć wciąż nie mieli okazji sie oficjalnie poznać i odezwał się: — Może się przejdziemy? Kręci się tu dużo ludzi, a skoro już się spotkaliśmy, chętnie to wykorzystam. — Przeniósł wzrok na swojego ojca i uśmiechnął się kącikowo. — Fascynuje mnie pojęcie czasu. Przyszłość, ale by ją poznać trzeba mieć pojęcie o przeszłości. Z przyjemnością dowiedziałbym się czegoś więcej o naszej rodzinie.
Spojrzenie panny Ollivander nie wróżyło spokojnej rozmowy, ale to jej towarzyszka przykuła uwagę Samuela. Mógł odetchnąć, że chociaż jedna kobieta, z która się przyjaźnił, nie próbowała rzucać w niego obelgami, czy wyrzutami..przynajmniej w tej chwili. Znał Lilith wystarczająco długo, by wiedzieć na co stać tę ciemnowłosą, zdawało by się - niepozorną - kobietkę. Miała w sobie więcej pasji i ognia - niż...pomieściłaby w drobnym, ale zdecydowanie przykuwającym uwagę ciele.
- Lil - zwrócił się do ciemnowłosej z szerokim uśmiechem - przynajmniej jedna osoba cieszyć się dziś będzie na mój widok - posłał przyjaciółce znaczące spojrzenie, nie kryjąc jednocześnie zerknięcia w stronę ich towarzyszki -...ale jak druga maruda w końcu przestanie krzywić ten śliczny nos, to może i będą dwie uradowane dusze... - zażartował, błyskając uśmiechem tym razem w stronę Katyi. Jego brwi pomknęły ku górze, gdy padły cierpkie słowa, ale - Skamander nie zrażał się zbyt szybko.
- Ależ panno Ollivander, gdzież bym śmiał porzucać tak urocze istoty na pastwę...tak przerażającego doświadczenia, jak...sztuka - nachylił się ku dziewczynie, starając się już w pierwszych słowach, zmyć z bladego lica niewyraźny grymas niezadowolenia.
Oczywiście - wiedział, że w szlacheckim światku - spóźnianie, nawet to eleganckie, względem kobiet nigdy nie popłacało. Wiedział doskonale, mając - niestety - doskonały argument, który nie pozwalał mu stawić się na czas - a mimo to, droczył się, balansując na cienkiej granicy kłótni.
- Nie woleli - odchylił się do tyłu, zaplatając ramiona przed sobą. Katya miała prawo do gniewu, nie tylko z racji jego spóźnienia, ale...i swej kobiecej natury - a zostali postawieni przed faktem dokonanym - dodał nieco poważniej, jednak nie przedstawiając szczegółów, pozostawiając na wargach wyraz rozbawienia. Liczył, że kobiety - zrozumieją cichą aluzję, w końcu - obie należały do grona aurorów...albo przynajmniej przyszłych pracowników.
Przeniósł niemal czarne tęczówki na młodszą dziewczynę, by kiwnąć głową i przejechać palcami po swojej brodzie - Trochę biegania za upierdliwymi jednostkami, maczającymi paluchy w zbyt brudnych sprawkach - opowiedział skrótowo - Pewnie jutro dostaniesz kilka dzikich dokumentów do uzupełnienia..w ramach kursu - mrugnął porozumiewawczo Lilith z lekką, złośliwą nutą, pełgającą na granicy zrozumienia. Każda z nich wiedziała, że Samuel często był wysyłany na misje, dla których potrzebne było mocniejsze wejście. Chociaż często obrywał - pisał się na bezprecedensowe rozwiązania - Niektórych ominęła taka rozrywka, bo mieli dziś wolne... - zwrócił się raz jeszcze ku chmurnemu obliczu Katyi - będzie, jeśli zostaniesz - tym razem zmarszczył brwi, momentalnie przystępując ku rudowłosej kobiecie. Jego ręka pewnie sięgnęła pleców aurorki, nie pozwalając na zniknięcie, ani tym bardziej nie znosząc sprzeciwu. Mogła bez kłopotu wywinąć się z objęcia, którym otoczył dziewczyna, a jednak - przechylił twarz, wbijając ciemne tęczówki w równie ciemny odcień oczu Ollivander. Tym samym chcąc zamknąć ją w spojrzeniu, niczym w pułapce.
- Lil - zwrócił się do ciemnowłosej z szerokim uśmiechem - przynajmniej jedna osoba cieszyć się dziś będzie na mój widok - posłał przyjaciółce znaczące spojrzenie, nie kryjąc jednocześnie zerknięcia w stronę ich towarzyszki -...ale jak druga maruda w końcu przestanie krzywić ten śliczny nos, to może i będą dwie uradowane dusze... - zażartował, błyskając uśmiechem tym razem w stronę Katyi. Jego brwi pomknęły ku górze, gdy padły cierpkie słowa, ale - Skamander nie zrażał się zbyt szybko.
- Ależ panno Ollivander, gdzież bym śmiał porzucać tak urocze istoty na pastwę...tak przerażającego doświadczenia, jak...sztuka - nachylił się ku dziewczynie, starając się już w pierwszych słowach, zmyć z bladego lica niewyraźny grymas niezadowolenia.
Oczywiście - wiedział, że w szlacheckim światku - spóźnianie, nawet to eleganckie, względem kobiet nigdy nie popłacało. Wiedział doskonale, mając - niestety - doskonały argument, który nie pozwalał mu stawić się na czas - a mimo to, droczył się, balansując na cienkiej granicy kłótni.
- Nie woleli - odchylił się do tyłu, zaplatając ramiona przed sobą. Katya miała prawo do gniewu, nie tylko z racji jego spóźnienia, ale...i swej kobiecej natury - a zostali postawieni przed faktem dokonanym - dodał nieco poważniej, jednak nie przedstawiając szczegółów, pozostawiając na wargach wyraz rozbawienia. Liczył, że kobiety - zrozumieją cichą aluzję, w końcu - obie należały do grona aurorów...albo przynajmniej przyszłych pracowników.
Przeniósł niemal czarne tęczówki na młodszą dziewczynę, by kiwnąć głową i przejechać palcami po swojej brodzie - Trochę biegania za upierdliwymi jednostkami, maczającymi paluchy w zbyt brudnych sprawkach - opowiedział skrótowo - Pewnie jutro dostaniesz kilka dzikich dokumentów do uzupełnienia..w ramach kursu - mrugnął porozumiewawczo Lilith z lekką, złośliwą nutą, pełgającą na granicy zrozumienia. Każda z nich wiedziała, że Samuel często był wysyłany na misje, dla których potrzebne było mocniejsze wejście. Chociaż często obrywał - pisał się na bezprecedensowe rozwiązania - Niektórych ominęła taka rozrywka, bo mieli dziś wolne... - zwrócił się raz jeszcze ku chmurnemu obliczu Katyi - będzie, jeśli zostaniesz - tym razem zmarszczył brwi, momentalnie przystępując ku rudowłosej kobiecie. Jego ręka pewnie sięgnęła pleców aurorki, nie pozwalając na zniknięcie, ani tym bardziej nie znosząc sprzeciwu. Mogła bez kłopotu wywinąć się z objęcia, którym otoczył dziewczyna, a jednak - przechylił twarz, wbijając ciemne tęczówki w równie ciemny odcień oczu Ollivander. Tym samym chcąc zamknąć ją w spojrzeniu, niczym w pułapce.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przeniosłam swój uradowany wzrok z Samuela na Katyę i właśnie w tym momencie z mojej twarzy zniknął uśmiech a przemknął cień zaniepokojenia. Każdy kto znał ów dziewczynę wiedział, że spojrzenie, którym z resztą piorunowała aurora, nie wróżył nic dobrego. Chyba mogę śmiało powiedzieć, że był to więcej niż wyraźny znak, nakazujący ucieczkę.
- Katya... - Szepnęłam w jej stronę nieco karcąco, nieznacznie marszcząc przy tym brwi. Nie miałam pojęcia czym mój drogi przyjaciel naraził się temu małemu rudzielcowi, nie miałabym również nic przeciwko temu, żeby stłukła go na kwaśne jabłko - rozrywki nigdy dość, jednak przebywaliśmy w miejscu publicznym a w okół nas kręciło się pełno ludzi. Nie żeby moje poszanowanie etykiety było wzorowe, raczej wiodłam prym w jej lekceważeniu, jednak doskonale wiedziałam, że takie sceny, na takim przyjęciu i to w takim miejscu, nie powinny miejsca. Następnie akcja już potoczyła się bardzo szybko. Ollivander wypiła teatralnie cały kieliszek wina na co zareagowałam cichym westchnięciem - naprawdę miałam w planach go wypić. Samuel zaczął się tłumaczyć, szczerze mówiąc kwestia o niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą sztuka niezykle mnie rozbawiła, skomentowałam ją nawet cichym parsknięciem, natychmiast jednak się zreflektowałam zaciskając mocniej wargi by nie sprowadzić gniewu przyjaciółki i na siebie. Postanowiłam więc odpuścić i pomimo wielkiej chęci zdzielenia jednego i drugiego po głowie za takie skakanie sobie do gardeł, spokojnie sączyłam szkarłatny trunek, przerzucając wzrok raz na Kat raz na Sama, czekając dalszego rozwoju wydarzeń.
Kiedy ich uwaga padła na moją osobę, posłałam pełne żalu spojrzenie aurorowi.
- Dzięki, o niczym innym nie marzyłam. - Westchnęłam cicho spoglądając teraz w kierunku przyjaciółki, powoli rozumiejąc o co ma żal do naszego towarzysza. Fakt spóźnienia nie były niegrzeczne i przykre, jednak nie powinna się aż tak pieklić, przecież nie zrobił tego z premedytacją. Poza tym sama była aurorem, pewnie nie raz i jej zdarzył się podobny incydent. Nagle sytuacja zaczęła wymykać się z pod kontroli, wywróciłam oczami robiąc parę kroków w ich stronę, widać nie obejdzie się bez mojej interwencji.
- Radzę trzymać emocję na wodzy, nie jesteśmy tu sami. - Syknęłam, brodą wskazując na znajdujących się w okół nas ludzi, którzy już zerkali w naszą stronę. - Jak dla mnie możecie się pozabijać - Rzuciłam jakby od niechcenia. Oczywiście były to tylko puste słowa, nie chciałabym żeby komukolwiek z nich coś się stało a na pewno nie za sprawą ich samych. - ale może w innym miejscu a nie na oficjalnym wernisażu. - Zadbałam o to, by słowo oficjalnym było mocno podkreślone. Spoglądałam na nich groźnym wzrokiem, oczywiście udawanym gdyż zła nie byłam. - A tak poważnie to uspokójcie się oboje, nic się takiego nie stało! Nie po to tu przyszłam, by przeżywać kolejny dramat. Więc jeśli moglibyście przestać zachowywać się jak nadęte bawoły, - tu mój wzrok powędrował w stronę dziewczyny. - to byłabym bardzo wdzięczna. Ten wieczór to i tak już katastrofa, nie dokładajcie do tego kolejnej cegiełki. - To mówiąc, chwyciłam oboje z nich za nadgarstki, delikatnie rozplątując ich z uścisku. Próbowałam być jak najbardziej bezstronna, karcąc ich oboje. Naprawdę sytuacja z Colinem była wystarczająco dziwna i nie potrzebowałam już więcej emocji tego dni.
- Katya... - Szepnęłam w jej stronę nieco karcąco, nieznacznie marszcząc przy tym brwi. Nie miałam pojęcia czym mój drogi przyjaciel naraził się temu małemu rudzielcowi, nie miałabym również nic przeciwko temu, żeby stłukła go na kwaśne jabłko - rozrywki nigdy dość, jednak przebywaliśmy w miejscu publicznym a w okół nas kręciło się pełno ludzi. Nie żeby moje poszanowanie etykiety było wzorowe, raczej wiodłam prym w jej lekceważeniu, jednak doskonale wiedziałam, że takie sceny, na takim przyjęciu i to w takim miejscu, nie powinny miejsca. Następnie akcja już potoczyła się bardzo szybko. Ollivander wypiła teatralnie cały kieliszek wina na co zareagowałam cichym westchnięciem - naprawdę miałam w planach go wypić. Samuel zaczął się tłumaczyć, szczerze mówiąc kwestia o niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą sztuka niezykle mnie rozbawiła, skomentowałam ją nawet cichym parsknięciem, natychmiast jednak się zreflektowałam zaciskając mocniej wargi by nie sprowadzić gniewu przyjaciółki i na siebie. Postanowiłam więc odpuścić i pomimo wielkiej chęci zdzielenia jednego i drugiego po głowie za takie skakanie sobie do gardeł, spokojnie sączyłam szkarłatny trunek, przerzucając wzrok raz na Kat raz na Sama, czekając dalszego rozwoju wydarzeń.
Kiedy ich uwaga padła na moją osobę, posłałam pełne żalu spojrzenie aurorowi.
- Dzięki, o niczym innym nie marzyłam. - Westchnęłam cicho spoglądając teraz w kierunku przyjaciółki, powoli rozumiejąc o co ma żal do naszego towarzysza. Fakt spóźnienia nie były niegrzeczne i przykre, jednak nie powinna się aż tak pieklić, przecież nie zrobił tego z premedytacją. Poza tym sama była aurorem, pewnie nie raz i jej zdarzył się podobny incydent. Nagle sytuacja zaczęła wymykać się z pod kontroli, wywróciłam oczami robiąc parę kroków w ich stronę, widać nie obejdzie się bez mojej interwencji.
- Radzę trzymać emocję na wodzy, nie jesteśmy tu sami. - Syknęłam, brodą wskazując na znajdujących się w okół nas ludzi, którzy już zerkali w naszą stronę. - Jak dla mnie możecie się pozabijać - Rzuciłam jakby od niechcenia. Oczywiście były to tylko puste słowa, nie chciałabym żeby komukolwiek z nich coś się stało a na pewno nie za sprawą ich samych. - ale może w innym miejscu a nie na oficjalnym wernisażu. - Zadbałam o to, by słowo oficjalnym było mocno podkreślone. Spoglądałam na nich groźnym wzrokiem, oczywiście udawanym gdyż zła nie byłam. - A tak poważnie to uspokójcie się oboje, nic się takiego nie stało! Nie po to tu przyszłam, by przeżywać kolejny dramat. Więc jeśli moglibyście przestać zachowywać się jak nadęte bawoły, - tu mój wzrok powędrował w stronę dziewczyny. - to byłabym bardzo wdzięczna. Ten wieczór to i tak już katastrofa, nie dokładajcie do tego kolejnej cegiełki. - To mówiąc, chwyciłam oboje z nich za nadgarstki, delikatnie rozplątując ich z uścisku. Próbowałam być jak najbardziej bezstronna, karcąc ich oboje. Naprawdę sytuacja z Colinem była wystarczająco dziwna i nie potrzebowałam już więcej emocji tego dni.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Katya miała spaczony pogląd na wiele spraw, ale to co było dla niej świetością, to... Brak spóźnienia. Nigdy nie przychodziła o innej porze niż ta, na którą się umawiała. Starała się sumiennie wywiązywać z każdej sprawy związanej z tym jakże zakręconym zawodem, a mimo to - zapomniała. Najzwyczajniej w świecie pozbawiła się wspomnienia o tym, że ich zajęcie bywa niezwykle nieprzewidywalne i w każdej chwili może dojść do gwałtownej zmiany, która zburzy cały dotychczasowy plan dnia. Czy nie tak było zatem z Samuelem, który dostał nagłe wezwanie?
Nie wzięła tego pod uwagę.
-Sztuka bywa przerażająca dla ignorantów, panie... Skamander - mruknęła z drwiną i wywróciła teatralnie oczami, bo dokosnale wiedziała, że chce odejść i wymazać z umysłu ten przykry wieczór. Problem nie leżał w tym, że czuła się tu jak zażynany hipogryf, a po prostu - od dawna przyjęcia towarzyskie nie były tym, co praktykowała na co dzień. Dusiła się więc w czterech ścianach i z taką ilością ludzi, więc co mogło być najlepszym rozwiązaniem jak nieeleganckie opuszczenie galerii? Spojrzała pobłiżliwie na Lilith, która próbowała za wszelkę cenę uratować sytuację, ale niestety - tak jak Ollivander sobie uzdurała, tak najzwyczajniej w świecie musiało być.
-Och, czyżby? - burknęła z przekąsem i obdarzyła mężczyznę piórunującym spojrzeniem. Serce uderzyło jej dwukrotnie szybciej, a ciało zastygło w bezruchu, bo przecież... Kpił z niej. Zdaniem Katyi właśnie tego się dopuszczał. -I niby dlaczego nie zostałam poinformowana, skoro ty wiesz o każdym zgłoszeniu, które trafia się mnie? - była rozżalona, ale nie za to, że za każdym razem pakował się w jej akcje, a dlatego, że nie pozwalał zadbać o siebie. Może i był świetnym kompanem, który wielokrotnie się narażał, jednak młoda pani auror była zbyt temperamentna, by mu to tak łatwo odpuścić. -Lilith, ale my tylko rozmawiamy o niezwykłości naszego zawodu - zakpiła bezczelnie tuż po tym jak wypiła kieliszek wina i przygryzła policzek od środka, bo zaczynało ją dosłownie wszystko irytować. Dlatego podjęła decyzję o odejściu. Chciała zniknąć i zakopać się w stosie poduszek, które uwielbiała ponad każdą materialną zachciankę, ale Samuel miał ewidentnie inne plany.
Kiedy jego dłoń powędrowała na jej plecy w tym przekornym uścisku, zmarszczyła brwi i wbiła w aurora szokujące spojrzenie. Nie miała zamiaru się poddać, bo to on ją sprowokował i nagle wszyscy zgromadzeni przestali mieć znaczenie. Czuła, że pogrąża się z sekundy na sekundę, bo przecież obcy mężczyzna obłapiał ją mocniej niż diabelskie sidła, a ona zamiast się wywinąć, ułożyła prawą dłoń na jego torsie i zawzięcie przygryzała dolną wargę... Byle nie wybuchnąć.
-Mój wieczór dobiegł końca, panie Skamander - powiedziała rzeczowo i cofnęła się w tył, gdy Lilith postanowiła ich rozdzielić. Bez namysłu skierowała się korytarzem, posyłając jeszcze niezrozumiałe spojrzenie w stronę Ramseya, bo była na tyle wściekła, że nie była w stanie wydusić z siebie udanej nocy, jakby to było jedno z zaklęć czarnomagicznych, od których tak stroniła. Nie potrafiła jasno określić, co ją tak rozeźliło, ale nie rozmyślała już o tym.
Z samuelem policzy się innym razem, więc strzeż Merlinie duszę ignoranta, który igrał z Katyą.
/zt
Nie wzięła tego pod uwagę.
-Sztuka bywa przerażająca dla ignorantów, panie... Skamander - mruknęła z drwiną i wywróciła teatralnie oczami, bo dokosnale wiedziała, że chce odejść i wymazać z umysłu ten przykry wieczór. Problem nie leżał w tym, że czuła się tu jak zażynany hipogryf, a po prostu - od dawna przyjęcia towarzyskie nie były tym, co praktykowała na co dzień. Dusiła się więc w czterech ścianach i z taką ilością ludzi, więc co mogło być najlepszym rozwiązaniem jak nieeleganckie opuszczenie galerii? Spojrzała pobłiżliwie na Lilith, która próbowała za wszelkę cenę uratować sytuację, ale niestety - tak jak Ollivander sobie uzdurała, tak najzwyczajniej w świecie musiało być.
-Och, czyżby? - burknęła z przekąsem i obdarzyła mężczyznę piórunującym spojrzeniem. Serce uderzyło jej dwukrotnie szybciej, a ciało zastygło w bezruchu, bo przecież... Kpił z niej. Zdaniem Katyi właśnie tego się dopuszczał. -I niby dlaczego nie zostałam poinformowana, skoro ty wiesz o każdym zgłoszeniu, które trafia się mnie? - była rozżalona, ale nie za to, że za każdym razem pakował się w jej akcje, a dlatego, że nie pozwalał zadbać o siebie. Może i był świetnym kompanem, który wielokrotnie się narażał, jednak młoda pani auror była zbyt temperamentna, by mu to tak łatwo odpuścić. -Lilith, ale my tylko rozmawiamy o niezwykłości naszego zawodu - zakpiła bezczelnie tuż po tym jak wypiła kieliszek wina i przygryzła policzek od środka, bo zaczynało ją dosłownie wszystko irytować. Dlatego podjęła decyzję o odejściu. Chciała zniknąć i zakopać się w stosie poduszek, które uwielbiała ponad każdą materialną zachciankę, ale Samuel miał ewidentnie inne plany.
Kiedy jego dłoń powędrowała na jej plecy w tym przekornym uścisku, zmarszczyła brwi i wbiła w aurora szokujące spojrzenie. Nie miała zamiaru się poddać, bo to on ją sprowokował i nagle wszyscy zgromadzeni przestali mieć znaczenie. Czuła, że pogrąża się z sekundy na sekundę, bo przecież obcy mężczyzna obłapiał ją mocniej niż diabelskie sidła, a ona zamiast się wywinąć, ułożyła prawą dłoń na jego torsie i zawzięcie przygryzała dolną wargę... Byle nie wybuchnąć.
-Mój wieczór dobiegł końca, panie Skamander - powiedziała rzeczowo i cofnęła się w tył, gdy Lilith postanowiła ich rozdzielić. Bez namysłu skierowała się korytarzem, posyłając jeszcze niezrozumiałe spojrzenie w stronę Ramseya, bo była na tyle wściekła, że nie była w stanie wydusić z siebie udanej nocy, jakby to było jedno z zaklęć czarnomagicznych, od których tak stroniła. Nie potrafiła jasno określić, co ją tak rozeźliło, ale nie rozmyślała już o tym.
Z samuelem policzy się innym razem, więc strzeż Merlinie duszę ignoranta, który igrał z Katyą.
/zt
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Samuel od nowa musiał się przyzwyczaić, że Katya była chwilami istną burzą, po której ciężko przewidzieć - czy pozwoli na zefirkowy wiatr, czy..strzeli cię piorunem, że nakryjesz się nogami jak aetonat salto. Nieprzewidywalność, którą...i tak uwielbiał. Nic na to nie poradził, dlatego, mimo rosnącego w jego głowie niepokoju, ignorował zapowiedź owej burzy, radośnie poddając się prowokacjom, które - tak lubił.
Jak się okazywało, Lil w ich towarzystwie była najbardziej spostrzegawcza (a może to kobieca intuicja, której Samuelowi z oczywistych względów brakowało), reagując zdecydowanie przytomnie, próbując słowem (i czynem) dobrać się do ich zablokowanych na inne bodźce umysłów. Zapewne początkowo, było to zabawny widok, widząc dwójkę przyjaciół, tak beztrosko strzelając wobec siebie kolejnymi na wpół złośliwymi komentarzami. Skamander - zaabsorbowany naturalna przekorą - nie dostrzegał w gniewnej twarzy panny Ollivander większej - niż zazwyczaj - zaciętości.
- Sarkazm również panno Ollivander - odpowiedział gładko, gdy usłyszał przytyk. Przenosił spojrzenie to na swą zdenerwowaną adwersarkę, to na przyszłą aurkę, którą obdarzył niezidentyfikowanym uśmiechem - wiem, dlatego ja ci to będę zlecał - dodał mrugając okiem - ..ale w ramach nagrody zaproszę cię na trening - nie żeby był złośliwy, ale - kursanci wiedzieli, że takowe zajęcia, które prowadził Skamander były nader..wykańczające wyczerpujące.
- Może dlatego, że miałem dzienną zmianę? I stawiam, że jutro i tak będziesz wiedziała o zgłoszeniu - czarna brew coraz mocniej drgała, ciało szybciej przyjmowało niewerbalne komunikaty złości, jakie mu serwowała młoda aurorka - ..i może dlatego, że wdrażasz się w Londyński system po niedawnym przybyciu? - wypuścił powietrze z przekąsem - ...Katya...- zniżył ton głosu, słysząc słowa Lilith - nie robimy jeszcze nic nietaktownego - skierował twarz ku blondynce. Uśmiechnął się połowicznie. Z jednej strony rozumiał, że skoro trafił między arystokratyczne wrony, sam musiał krakać jak one, a jednak..zawsze czuł nieprzyjemny ucisk, gdy zmuszano go do sztucznie wysublimowanego zachowania.
Potem wszystko pomknęło na tyle szybko, że z dziwną mieszanką emocji spoglądał na oddalającą się sylwetkę rudowłosej dziewczyny. Przejechał dłonią po brodzie, potem zerknął na stojąca obok niego Lilith, z jakimś pytaniem w oczach.
- Możesz mi wytłumaczyć, co się właściwie przed chwilę stało?..oczywiście, jeśli chcesz spędzić czas w towarzystwie pozostawionego na twą pastwę..bawoła - wciąż nie do końca rozumiał, co do takiego stopnia rozeźliło Katyę, by..opuściła spotkanie w takiej złości. dziś był zdecydowanie bardzo wrażeniowy dzień. Rano Matylda, potem w pracy akcja, teraz to...
- I do czego tak beztrosko dorzuciłem ci cegiełkę? Komuś mam przypomnieć spotkanie z podłogą? - zakpił już weselej, wciąż jednak zaciskając i rozluźniając dłonie - i..jeśli masz ochotę, to obiecałem znajomej odwiedziny - jest jedną z artystek, której prace są tu wystawiane - z Katyą porozmawia na osobności, a porozmawia na pewno. A tutaj, skoro już się pojawił...mógł przynajmniej spełnić obietnicę - A potem zapraszam na przejażdżkę motorem - dodał już ciszej, nachylając się nad uchem swej ognisto-charakternej przyjaciółki, posyłając dumny i łobuzerki jednocześnie uśmiech.
Tutaj zt dla Samuela i Lilith
Jak się okazywało, Lil w ich towarzystwie była najbardziej spostrzegawcza (a może to kobieca intuicja, której Samuelowi z oczywistych względów brakowało), reagując zdecydowanie przytomnie, próbując słowem (i czynem) dobrać się do ich zablokowanych na inne bodźce umysłów. Zapewne początkowo, było to zabawny widok, widząc dwójkę przyjaciół, tak beztrosko strzelając wobec siebie kolejnymi na wpół złośliwymi komentarzami. Skamander - zaabsorbowany naturalna przekorą - nie dostrzegał w gniewnej twarzy panny Ollivander większej - niż zazwyczaj - zaciętości.
- Sarkazm również panno Ollivander - odpowiedział gładko, gdy usłyszał przytyk. Przenosił spojrzenie to na swą zdenerwowaną adwersarkę, to na przyszłą aurkę, którą obdarzył niezidentyfikowanym uśmiechem - wiem, dlatego ja ci to będę zlecał - dodał mrugając okiem - ..ale w ramach nagrody zaproszę cię na trening - nie żeby był złośliwy, ale - kursanci wiedzieli, że takowe zajęcia, które prowadził Skamander były nader..
- Może dlatego, że miałem dzienną zmianę? I stawiam, że jutro i tak będziesz wiedziała o zgłoszeniu - czarna brew coraz mocniej drgała, ciało szybciej przyjmowało niewerbalne komunikaty złości, jakie mu serwowała młoda aurorka - ..i może dlatego, że wdrażasz się w Londyński system po niedawnym przybyciu? - wypuścił powietrze z przekąsem - ...Katya...- zniżył ton głosu, słysząc słowa Lilith - nie robimy jeszcze nic nietaktownego - skierował twarz ku blondynce. Uśmiechnął się połowicznie. Z jednej strony rozumiał, że skoro trafił między arystokratyczne wrony, sam musiał krakać jak one, a jednak..zawsze czuł nieprzyjemny ucisk, gdy zmuszano go do sztucznie wysublimowanego zachowania.
Potem wszystko pomknęło na tyle szybko, że z dziwną mieszanką emocji spoglądał na oddalającą się sylwetkę rudowłosej dziewczyny. Przejechał dłonią po brodzie, potem zerknął na stojąca obok niego Lilith, z jakimś pytaniem w oczach.
- Możesz mi wytłumaczyć, co się właściwie przed chwilę stało?..oczywiście, jeśli chcesz spędzić czas w towarzystwie pozostawionego na twą pastwę..bawoła - wciąż nie do końca rozumiał, co do takiego stopnia rozeźliło Katyę, by..opuściła spotkanie w takiej złości. dziś był zdecydowanie bardzo wrażeniowy dzień. Rano Matylda, potem w pracy akcja, teraz to...
- I do czego tak beztrosko dorzuciłem ci cegiełkę? Komuś mam przypomnieć spotkanie z podłogą? - zakpił już weselej, wciąż jednak zaciskając i rozluźniając dłonie - i..jeśli masz ochotę, to obiecałem znajomej odwiedziny - jest jedną z artystek, której prace są tu wystawiane - z Katyą porozmawia na osobności, a porozmawia na pewno. A tutaj, skoro już się pojawił...mógł przynajmniej spełnić obietnicę - A potem zapraszam na przejażdżkę motorem - dodał już ciszej, nachylając się nad uchem swej ognisto-charakternej przyjaciółki, posyłając dumny i łobuzerki jednocześnie uśmiech.
Tutaj zt dla Samuela i Lilith
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ta rozmowa była niebezpieczna. Jak stąpanie po grząskim gruncie. Jak spacer po brzegu przepaści. Balansowałem na jej granicy. Miałem wrażenie jakbym stał patrząc się w ciemną pustkę tuż pod stopami i przechylał coraz bardziej, żeby sprawdzić jak daleko mogę się wychylić, żeby nie spaść. A jednak, pomimo oczywistego zagrożenia nie robiłem kroku w tył. Wciąż bardziej ciekaw, ile jeszcze wytrzymam. A Ramsey stał na przeciwko i byłem pewien, że nie zamierza podać mi pomocnej dłoni, gdybym zaczął spadać. Miałem wrażenie, że nawet nie mrugnie, żeby nie ominął go moment, kiedy gruntu mi jednak nie starczy. Czy tego spodziewałbym się po moim synu? Nie. Nie oczekiwałbym po nim niczego innego. Ta uniesiona drwiąco brew i dziwny błysk w oku, który widziałem tyle razy spoglądając w lustro. Tak, widziałem podobieństwo. Nawet jeśli kolor oczu odziedziczył po matce, niebezpieczne ogniki, które się w nich kryły były lustrzanym odbiciem moich własnych. A może po prostu chciałem w to wierzyć. Tak mocno, że na siłę szukałem podobieństwa?
Uważnie patrzyłem na każdą zmianę na jego twarzy, która w przeciwieństwie do mojej potrafiła jeszcze obrazować jakiekolwiek emocje. Na twarz, która marszczyła się w zabawnie znany sposób. Czy to naprawdę może być przypadek, że wiem, na co zwracać uwagę? Czy to może być zbieg okoliczności, że... Że zaczynam wyobrażać sobie coś, co nie musi być prawdą. Nie ma intuicji, magicznego przeczucia, trąb z nieba i promienia światła, które cokolwiek zechciałoby rozświetlić.
- Dawca nasienia, jak to dumnie brzmi - uśmiechnąłem się na jego słowa. - Proszę nie odejmować zasług dawcy nasienia. Z krwią przechodzi więcej niż chciałby pan przyznać.
Zabolało. Zasugerowanie, że jego ojciec mógł go odrzucić jako gorszą połówkę jabłka. Nie znał prawdy czy wolał ją ignorować? Żałowałem, że zacząłem tę rozmowę. Żałowałem, że oddałem mojemu przeciwnikowi wszystkie karty. Ale z drugiej strony z każdym jego słowem nabierałem pewności. Graham? Znałem. Widziałem go z daleka nie tak dawno temu. A kiedyś, zdawałoby się przed wiekami, trzymałem go małego w ramionach i kołysałem do snu wpatrzony w syna. Czy Ciebie, Ramsey'u ktokolwiek tulił do snu?
- Znam - uciąłem krótko. Nie chciałem opowiadać o tym, czemu nie potrafię powiedzieć, jaki jest jego ulubiony smak lodów, czy kiedy po raz pierwszy użył magii. - Jesteście nawet podobni. Krew Mulciberów jest silna - we mnie też. W każdym z nas, jesteśmy w końcu rodziną. Nie dodałem już nic. Upijając ostatni łyk wina zastanawiałem się nad tym, ile rzeczy zmieniło się, gdy od życia oddzielały mnie grube mury Tower i ile zmienia się teraz, gdy jestem wolny. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałem, ale nie miałem względem niczego oczekiwań. W najśmielszych snach jednak nie spodziewałem się spotkać kogoś, o kim mógłbym pomyśleć, że jest moim synem. Byłem pewien, że liczba moich potomków pozostaje niezmienna. I pozostała, tylko, że niespodziewanie dowiadywałem się o kolejnym. Ktokolwiek mi go odebrał, pożałuje tego. Rozkoszowałem się listą czarnomagicznych klątw, jakie będę mógł rzucić na każdego, kto stanął na drodze pomiędzy moim dzieckiem a mną. Widziałem moją żonę zwijającą się przede mną w bólu. I czułem słodycz zemsty patrząc w oczy Ramsey'a, których kolor był przecież taki sam. Czy mógł przypuszczać, jakie obrazy właśnie przechodzą mi przez myśli? Mógł widzieć błysk w oku, mógł go rozpoznać, znał go zapewne równie dobrze jak ja.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewniłem z uśmiechem na ustach, który nieco temu przeczył. - Z przyjemnością ci opowiem, wolisz usłyszeć o dziadku, o ojcu czy może o braciach? - Zapytałem obojętnym tonem ruszając w kierunku wolnej loży. Milczeniem zbyłem jego propozycję przejścia się, korytarz nie był dobrym miejscem do odbywania podobnych rozmów. Nie zamierzałem jednak opuszczać galerii z tym człowiekiem. Nie ufałem mu, mimo że był moim synem, a może szczególnie dlatego.
Uważnie patrzyłem na każdą zmianę na jego twarzy, która w przeciwieństwie do mojej potrafiła jeszcze obrazować jakiekolwiek emocje. Na twarz, która marszczyła się w zabawnie znany sposób. Czy to naprawdę może być przypadek, że wiem, na co zwracać uwagę? Czy to może być zbieg okoliczności, że... Że zaczynam wyobrażać sobie coś, co nie musi być prawdą. Nie ma intuicji, magicznego przeczucia, trąb z nieba i promienia światła, które cokolwiek zechciałoby rozświetlić.
- Dawca nasienia, jak to dumnie brzmi - uśmiechnąłem się na jego słowa. - Proszę nie odejmować zasług dawcy nasienia. Z krwią przechodzi więcej niż chciałby pan przyznać.
Zabolało. Zasugerowanie, że jego ojciec mógł go odrzucić jako gorszą połówkę jabłka. Nie znał prawdy czy wolał ją ignorować? Żałowałem, że zacząłem tę rozmowę. Żałowałem, że oddałem mojemu przeciwnikowi wszystkie karty. Ale z drugiej strony z każdym jego słowem nabierałem pewności. Graham? Znałem. Widziałem go z daleka nie tak dawno temu. A kiedyś, zdawałoby się przed wiekami, trzymałem go małego w ramionach i kołysałem do snu wpatrzony w syna. Czy Ciebie, Ramsey'u ktokolwiek tulił do snu?
- Znam - uciąłem krótko. Nie chciałem opowiadać o tym, czemu nie potrafię powiedzieć, jaki jest jego ulubiony smak lodów, czy kiedy po raz pierwszy użył magii. - Jesteście nawet podobni. Krew Mulciberów jest silna - we mnie też. W każdym z nas, jesteśmy w końcu rodziną. Nie dodałem już nic. Upijając ostatni łyk wina zastanawiałem się nad tym, ile rzeczy zmieniło się, gdy od życia oddzielały mnie grube mury Tower i ile zmienia się teraz, gdy jestem wolny. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałem, ale nie miałem względem niczego oczekiwań. W najśmielszych snach jednak nie spodziewałem się spotkać kogoś, o kim mógłbym pomyśleć, że jest moim synem. Byłem pewien, że liczba moich potomków pozostaje niezmienna. I pozostała, tylko, że niespodziewanie dowiadywałem się o kolejnym. Ktokolwiek mi go odebrał, pożałuje tego. Rozkoszowałem się listą czarnomagicznych klątw, jakie będę mógł rzucić na każdego, kto stanął na drodze pomiędzy moim dzieckiem a mną. Widziałem moją żonę zwijającą się przede mną w bólu. I czułem słodycz zemsty patrząc w oczy Ramsey'a, których kolor był przecież taki sam. Czy mógł przypuszczać, jakie obrazy właśnie przechodzą mi przez myśli? Mógł widzieć błysk w oku, mógł go rozpoznać, znał go zapewne równie dobrze jak ja.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewniłem z uśmiechem na ustach, który nieco temu przeczył. - Z przyjemnością ci opowiem, wolisz usłyszeć o dziadku, o ojcu czy może o braciach? - Zapytałem obojętnym tonem ruszając w kierunku wolnej loży. Milczeniem zbyłem jego propozycję przejścia się, korytarz nie był dobrym miejscem do odbywania podobnych rozmów. Nie zamierzałem jednak opuszczać galerii z tym człowiekiem. Nie ufałem mu, mimo że był moim synem, a może szczególnie dlatego.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obojętność była najlepszym wynalazkiem ludzkiego rozumu. Pozwalała na obranie perfekcyjnej formy obrony przed każdym ciosem, była wystarczająco zwodnicza jak i skuteczna. Każdy kto porywał się w emocjach na kogoś pozbawionego ich całkowicie szybko się nudził sfrustrowany brakiem reakcji. Ramsey nie lubił więc ludzi, którzy charakteryzowali się osobliwą obojętnością, którzy przyglądali mu się z wystudiowanym uśmiechem podobnym do jego własnego, wyuczonym na potrzeby chwili i wzbudzenia w kimś okreslonej iluzji zachowania. Nie lubił ich bo byli niebezpieczni, sprytnie chowając swoje słabe strony za murem dystansu i wszystkojedności. Byli silni, byli nieugięci i niedostępni dla atakującego, a to pozbawiało młodego Mulibera gruntu pod nogami. Oddychał więc powoli, chociaż serce w piersi waliło mu jak w agonii, w lekkiej irytuacji, w uczuciu niedosytu z rozmowy. Chciał wiedzieć wszystko, otrzymać na srebrnej tacy, nie dając z siebie nic, lecz Ignotus był zbyt mądry na tanie zagrywki. Chciałoby się pomyśleć, że jabłko pada niedaleko od jabłoni, lecz wizja porównywania się z ojcem, którego nie znał niepokoiła zlodowacałe serce Ramseya. Nie wiedział, czy mógł być w ogóle podobny, skoro nie kiwnął nawet palcem wobec jego wychowania. Przypominał mu Grahama, siebie — za nic w świecie. Wewnętrzną nerwowość nie powodowała jednak sama jego obecność, lecz trudność z odpowiedzeniem sobie samemu na pytanie: czego od niego oczekiwał? Czy chciał go ukarać za lata kłamst i faszerowania go stekiem bzdur przez Rosiera choć nie był niczemu winien? Ukarać za nieobecność, brak relacji, brak czegokolwiek z jego strony? Przecież nie odczuwał tego nigdy wcześniej, nie miał żalu, doskonale radząc sobie samemu. Czy może odwrotnie, chciał z nim zawszeć sojusz, podać rękę i dostrzec stertę podobieństw między nimi. Nie był przygotowany na to spotkanie, nie wiedział więc czego oczekuje, mieszał mu w głowie.
— To prawda— mruknął cicho, choć sam nie był pewien, dlaczego mu przytaknął. — Ale krew to nie wszystko. Krew nie niesie ze sobą wiedzy i przekonań. Nie niesie realnych wpływów i umiejętności. Krew jest tylko punktem wyjścia — powiedział, nie patrząc na niego. Pasowałby na szlachcica, na kogoś kto nie pozwoliłby zbrukać swojego rodu, a jednak to był jedyny słaby czynnik w jego kreacji, coś co zmuszało go by stale nadganiał swoje „braki, a właściwie ten jeden konkretny. Zamarł nawet w bezruchu, a może pogrążył się też w dziwnej zadumie, zastanawiając się do czego w ogóle prowadzi ta rozmowa. Istna gra pozorów, zabawa w kotka i myszkę. Obaj balansowali na krawędzi prawdy i fałszu, doskonale znając znaczenie wypowiadanych przez siebie słów, chociaż udawali, że jest inaczej.
Dopiero „znam” wyrwało go z zamyślenia. Pokiwał głową, ale wciąż na niego nie patrzył, jakby nabierał pewności, co do żałosności swojego dzieciństwa i wyboru jaki matka podjęła. Nigdy nie ubolewał nad tą podmianą w typowy dla dziecka sposób, nad pomyłką, bo był na to zbyt dumny, zbyt twardy, choć przecież niemowlę potraktowano jak rzecz w ramach spłaty długu. Pozbyto się go, uznając za nadgryzioną lub może spleśniałą połówkę jabłka. Lecz zemsta na Rosierze nie wynikała z tęsknoty za utraconym życiem — przynajmniej tak to sobie tłumaczył — a ze złości, z hańby jaką go okrył, kreując jego tożsamość wedle własnego widzimisię.
— Podobni?— spytał nagle z zaskoczeniem i skrzyżował z nim spojrzenie, w którym kryła się pogarda i niechęć. Znał Grahama od dawna, od wielu miesięcy też go obserwował, a jednak nie powiedział mu prawdy o sobie. Nie chciał by wiedział, bo nie zamierzał nagle naprawiać utraconych relacji rodzinnych. Nie potrzebował Grahama w swoim życiu, które przez niespełna trzydzieści lat wydawało się wybrakowane. I choć dziś wiedział, że to jego brat bliźniak stanowił zagubiony puzzel nie zamierzał go wlepić w swój obraz. Chciał go spalić.
— Nie zauwazyłem nigdy. Zawsze wydawał mi się… niekompletny. Tak jakby matka natura zakpiła sobie z niego i pozwoliła mu przyjść na świat z defektem. Ale tylko Mulciber może to dostrzec, dziwię się, że Ty na to nie wpadłeś — powiedział z lekkim przekąsem, ale uśmiechnął się po chwili, przymykając oczy, jakby złapał się na jakiejś niestosownej aluzji. — Wybacz mi Ignotusie, z Grahamem łączą mnie skomplikowane relacje. —To nie tak, że jestem na niego cięty bezpodstawnie. — Masz jakieś dzieci?
Wyciągnął rekę w kierunku starszego mężczyzny i zdjął pojedynczą nitkę z jego ramienia, którą dostrzegł w chwili, w której uważnie kontemplował jego sylwetkę i ubiór, unikając wzroku, który wydawał się nagle palący. Pozwolił by opadła wolno w powietrzu na samą ziemię, gwałtowiej porwana, kiedy Ignotus ruszył w kierunku loży. To, co powiedzial jednak zmyło uśmiech z jego twarzy i przyciagneło jego badawcze spojrzenie.
— O braciach? Wiem wystarczająco o swoich braciach— powiedział od razu, nawet nie przemyślawszy swoich słów. Było to wynikiem nagłego zrywu emocji spowodowanych jego propozycją, tak bezczelną i wymowną. I nim zdążył przemyśleć swój nagły, krótki wybuch, mógł wbić myślami sztylet w plecy Ignotusa, który pozostawił go za sobą. Nie mógł pozwolić mu się oddalić, nie teraz, nie po tym wszystkim, co sobie powiedzieli, więc ruszył za nim, dotykając swojego boku, gdzie miał schowaną różdżkę, a jedyne o czym myślał to lekkomyslny wybryk, w którym celował w niego, rwany jak dziki zwierz nieuzasadnionym atakiem gniewu. A może jednak żalu? A może bezsilności i niewiedzy?
— Może o ojcu? Doprawdy, umieram z ciekawości.
/ -> Loża
— To prawda— mruknął cicho, choć sam nie był pewien, dlaczego mu przytaknął. — Ale krew to nie wszystko. Krew nie niesie ze sobą wiedzy i przekonań. Nie niesie realnych wpływów i umiejętności. Krew jest tylko punktem wyjścia — powiedział, nie patrząc na niego. Pasowałby na szlachcica, na kogoś kto nie pozwoliłby zbrukać swojego rodu, a jednak to był jedyny słaby czynnik w jego kreacji, coś co zmuszało go by stale nadganiał swoje „braki, a właściwie ten jeden konkretny. Zamarł nawet w bezruchu, a może pogrążył się też w dziwnej zadumie, zastanawiając się do czego w ogóle prowadzi ta rozmowa. Istna gra pozorów, zabawa w kotka i myszkę. Obaj balansowali na krawędzi prawdy i fałszu, doskonale znając znaczenie wypowiadanych przez siebie słów, chociaż udawali, że jest inaczej.
Dopiero „znam” wyrwało go z zamyślenia. Pokiwał głową, ale wciąż na niego nie patrzył, jakby nabierał pewności, co do żałosności swojego dzieciństwa i wyboru jaki matka podjęła. Nigdy nie ubolewał nad tą podmianą w typowy dla dziecka sposób, nad pomyłką, bo był na to zbyt dumny, zbyt twardy, choć przecież niemowlę potraktowano jak rzecz w ramach spłaty długu. Pozbyto się go, uznając za nadgryzioną lub może spleśniałą połówkę jabłka. Lecz zemsta na Rosierze nie wynikała z tęsknoty za utraconym życiem — przynajmniej tak to sobie tłumaczył — a ze złości, z hańby jaką go okrył, kreując jego tożsamość wedle własnego widzimisię.
— Podobni?— spytał nagle z zaskoczeniem i skrzyżował z nim spojrzenie, w którym kryła się pogarda i niechęć. Znał Grahama od dawna, od wielu miesięcy też go obserwował, a jednak nie powiedział mu prawdy o sobie. Nie chciał by wiedział, bo nie zamierzał nagle naprawiać utraconych relacji rodzinnych. Nie potrzebował Grahama w swoim życiu, które przez niespełna trzydzieści lat wydawało się wybrakowane. I choć dziś wiedział, że to jego brat bliźniak stanowił zagubiony puzzel nie zamierzał go wlepić w swój obraz. Chciał go spalić.
— Nie zauwazyłem nigdy. Zawsze wydawał mi się… niekompletny. Tak jakby matka natura zakpiła sobie z niego i pozwoliła mu przyjść na świat z defektem. Ale tylko Mulciber może to dostrzec, dziwię się, że Ty na to nie wpadłeś — powiedział z lekkim przekąsem, ale uśmiechnął się po chwili, przymykając oczy, jakby złapał się na jakiejś niestosownej aluzji. — Wybacz mi Ignotusie, z Grahamem łączą mnie skomplikowane relacje. —To nie tak, że jestem na niego cięty bezpodstawnie. — Masz jakieś dzieci?
Wyciągnął rekę w kierunku starszego mężczyzny i zdjął pojedynczą nitkę z jego ramienia, którą dostrzegł w chwili, w której uważnie kontemplował jego sylwetkę i ubiór, unikając wzroku, który wydawał się nagle palący. Pozwolił by opadła wolno w powietrzu na samą ziemię, gwałtowiej porwana, kiedy Ignotus ruszył w kierunku loży. To, co powiedzial jednak zmyło uśmiech z jego twarzy i przyciagneło jego badawcze spojrzenie.
— O braciach? Wiem wystarczająco o swoich braciach— powiedział od razu, nawet nie przemyślawszy swoich słów. Było to wynikiem nagłego zrywu emocji spowodowanych jego propozycją, tak bezczelną i wymowną. I nim zdążył przemyśleć swój nagły, krótki wybuch, mógł wbić myślami sztylet w plecy Ignotusa, który pozostawił go za sobą. Nie mógł pozwolić mu się oddalić, nie teraz, nie po tym wszystkim, co sobie powiedzieli, więc ruszył za nim, dotykając swojego boku, gdzie miał schowaną różdżkę, a jedyne o czym myślał to lekkomyslny wybryk, w którym celował w niego, rwany jak dziki zwierz nieuzasadnionym atakiem gniewu. A może jednak żalu? A może bezsilności i niewiedzy?
— Może o ojcu? Doprawdy, umieram z ciekawości.
/ -> Loża
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
10 listopada?
Dla niego galeria zawsze stała otworem. Większość drzwi otwierały się przed nim same, inne musiał rozwierać nazwiskiem, kolejne - złotem, następne koneksjami. Prywatna galeria jego matki jednakowoż pozostawała mu przybytkiem równie przychylnym, jak pokoje jego dworu oraz sypialnia w zamku Ludlow. Przyjazna i zapraszająca. Znał na pamięć rozkład pomieszczeń, potrafiłby bez najmniejszych trudnościach odnaleźć się tutaj w zupełnych ciemnościach, doskonale wiedział, jakie sale cechuje dobra akustyka, a w których odgłosy (rozmów? miłości?) pozostają ciche, wytłumione. Nigdy nie przeszkadzał Laidan w pracy twórczej, szanując jej zawodowe spełnienie. W wymiarze idealnie pasującym do stereotypowej arystokratki, aczkolwiek jego matce daleko było do wtłoczonej w sztywne ramy rodzinnego obrazu szlachcianki... a jemu do idealnego syna statecznej matrony. Jego wizyty w galerii nie były wszak podyktowane kuratelą męskiego potomka, ani nawet troską, czy aby jego rodzicielka zbytnio się nie przemęcza. Nie podejrzewał jej również, iż w swoim królestwie urządziła miejsce tajemnych schadzek ze swym kochankiem - wiedział to przecież doskonale, tak samo jak dobrze znał jego tożsamość. Umierającą.
Niepokój go pożerał i przeżerał na wskroś, kiedy nie odpowiadała na jego listy, z których każdy kolejny nawoływał ją żarliwą apostrofą do ukojenia jego zmartwień. Zajadłe milczenie przerażało Avery'ego, bardziej niż jakiekolwiek złe wieści, bowiem ciągła niepewność materializowała się nieustannie jako hybrydyczne połączenie jego najgorszych koszmarów. W których była martwa, zraniona, cierpiąca, osaczona, skrzywdzona... a on pośród tego całego zamętu, słyszał jej rozpaczliwy głos i nie potrafił udzielić pomocy. Rozważał rozmaite scenariusze, nie biorąc pod uwagę wyłącznie jednego. Nie wierzył, by to był jej wybór. Nie mogła przestać go kochać.
Zamek Ludlow pozostawał jednak głuchy na jego kołatanie do bramy; kamienne mury odtrąciły go jak obcego, wygnały poza granice włości, na których się wychował i sprawiły, że Samael poczuł się jak banita, skazany na tułaczkę z rodzinnej ziemi. Przypomniały mu się dziecięce opowiastki o błędnych rycerzach i chyba właśnie takiego symbolem się stał, gdy uporczywie prowadził walkę z wiatrakami, przetrząsając każdą salę w pustej galerii, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że jej tu nie zastanie. Wiedział to od momentu, w którym przekroczył próg. Stukanie obcasów nie rozchodziło się echem w bogatym holu, zapach jej perfum nie uderzał w nozdrza, galeria zdawała się być całkowicie pozbawiona ducha. Nie zwracał uwagi na obrazy, obojętnie mijał przechodzących ludzi, którzy najwyraźniej rozpoznali w nim syna właścicielki i mądrze pierzchnęli do innych pomieszczeń, dostrzegając jego niechęć. Wszyscy, prócz jednego, jasnowłosego dziewczątka albo zbyt zaabsorbowanego kontemplacją wiszącego na ścianie płótna, albo nieczułego na niewerbalne aluzje. Avery westchnął ciężko, wlepiając wzrok w przeciwległą ścianę i koncentrując się na innym obrazie. Tak pesymistycznym, iż mimowolnie wywołał widmo uśmiechu na jego wąskich wargach. Nie poznawał stylu matki, odważnej we wprowadzaniu innowacji, lecz zarówno uwielbiające piękno klasyczne. Uosabiane również w jego własnej postaci, gdy niemal w idealnym kontrapoście dumał nad iścicie hamletycznym zagadnieniem. W wygłoszeniu pamiętnego monologu przeszkadzała mu wyłącznie panienka - mógłby przysiąc, że gdzieś już ją widział - zatem, zwracał się do niej nad wyraz kulturalnie, w pierwszych słowach uprzejmie witając, w kolejnych wyjaśniając, że zamykają wcześniej. Przywołany gestem odźwierny (przezornie czuwający przed drzwiami) już gorliwie odprowadzał pozostałych koneserów sztuki do drzwi, zostawiając ich sam na sam. Oby nie na długo.
Dla niego galeria zawsze stała otworem. Większość drzwi otwierały się przed nim same, inne musiał rozwierać nazwiskiem, kolejne - złotem, następne koneksjami. Prywatna galeria jego matki jednakowoż pozostawała mu przybytkiem równie przychylnym, jak pokoje jego dworu oraz sypialnia w zamku Ludlow. Przyjazna i zapraszająca. Znał na pamięć rozkład pomieszczeń, potrafiłby bez najmniejszych trudnościach odnaleźć się tutaj w zupełnych ciemnościach, doskonale wiedział, jakie sale cechuje dobra akustyka, a w których odgłosy (rozmów? miłości?) pozostają ciche, wytłumione. Nigdy nie przeszkadzał Laidan w pracy twórczej, szanując jej zawodowe spełnienie. W wymiarze idealnie pasującym do stereotypowej arystokratki, aczkolwiek jego matce daleko było do wtłoczonej w sztywne ramy rodzinnego obrazu szlachcianki... a jemu do idealnego syna statecznej matrony. Jego wizyty w galerii nie były wszak podyktowane kuratelą męskiego potomka, ani nawet troską, czy aby jego rodzicielka zbytnio się nie przemęcza. Nie podejrzewał jej również, iż w swoim królestwie urządziła miejsce tajemnych schadzek ze swym kochankiem - wiedział to przecież doskonale, tak samo jak dobrze znał jego tożsamość. Umierającą.
Niepokój go pożerał i przeżerał na wskroś, kiedy nie odpowiadała na jego listy, z których każdy kolejny nawoływał ją żarliwą apostrofą do ukojenia jego zmartwień. Zajadłe milczenie przerażało Avery'ego, bardziej niż jakiekolwiek złe wieści, bowiem ciągła niepewność materializowała się nieustannie jako hybrydyczne połączenie jego najgorszych koszmarów. W których była martwa, zraniona, cierpiąca, osaczona, skrzywdzona... a on pośród tego całego zamętu, słyszał jej rozpaczliwy głos i nie potrafił udzielić pomocy. Rozważał rozmaite scenariusze, nie biorąc pod uwagę wyłącznie jednego. Nie wierzył, by to był jej wybór. Nie mogła przestać go kochać.
Zamek Ludlow pozostawał jednak głuchy na jego kołatanie do bramy; kamienne mury odtrąciły go jak obcego, wygnały poza granice włości, na których się wychował i sprawiły, że Samael poczuł się jak banita, skazany na tułaczkę z rodzinnej ziemi. Przypomniały mu się dziecięce opowiastki o błędnych rycerzach i chyba właśnie takiego symbolem się stał, gdy uporczywie prowadził walkę z wiatrakami, przetrząsając każdą salę w pustej galerii, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że jej tu nie zastanie. Wiedział to od momentu, w którym przekroczył próg. Stukanie obcasów nie rozchodziło się echem w bogatym holu, zapach jej perfum nie uderzał w nozdrza, galeria zdawała się być całkowicie pozbawiona ducha. Nie zwracał uwagi na obrazy, obojętnie mijał przechodzących ludzi, którzy najwyraźniej rozpoznali w nim syna właścicielki i mądrze pierzchnęli do innych pomieszczeń, dostrzegając jego niechęć. Wszyscy, prócz jednego, jasnowłosego dziewczątka albo zbyt zaabsorbowanego kontemplacją wiszącego na ścianie płótna, albo nieczułego na niewerbalne aluzje. Avery westchnął ciężko, wlepiając wzrok w przeciwległą ścianę i koncentrując się na innym obrazie. Tak pesymistycznym, iż mimowolnie wywołał widmo uśmiechu na jego wąskich wargach. Nie poznawał stylu matki, odważnej we wprowadzaniu innowacji, lecz zarówno uwielbiające piękno klasyczne. Uosabiane również w jego własnej postaci, gdy niemal w idealnym kontrapoście dumał nad iścicie hamletycznym zagadnieniem. W wygłoszeniu pamiętnego monologu przeszkadzała mu wyłącznie panienka - mógłby przysiąc, że gdzieś już ją widział - zatem, zwracał się do niej nad wyraz kulturalnie, w pierwszych słowach uprzejmie witając, w kolejnych wyjaśniając, że zamykają wcześniej. Przywołany gestem odźwierny (przezornie czuwający przed drzwiami) już gorliwie odprowadzał pozostałych koneserów sztuki do drzwi, zostawiając ich sam na sam. Oby nie na długo.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sala zachodnia
Szybka odpowiedź