Sala zachodnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala zachodnia
Prywatna galeria sztuki Laidan Avery już od dwudziestu lat jest stałym punktem na artystycznej mapie magicznego Londynu. Początkowo ściany dawnego teatru zdobiły wyłącznie prace lady Avery, ale z czasem - i budowaniem pozycji w świecie uduchowionych wielbicieli piękna - zaczęły pojawiać się tutaj dzieła innych artystów, także debiutantów. Galeria sztuki słynie z urządzanych co kwartał wernisaży połączonych z aukcjami dzieł najświeższych gwiazdek świata sztuki: nie tylko malarstwa ale i rzeźby. Często wystawy są połączone z koncertami i zakulisowymi zagrywkami politycznymi, wdzięcznie rozgrywającymi się w zacisznych pomieszczeniach dawnego amatorskiego teatru. Do Sali Zachodniej wchodzi się z Sali centralnej lub sali południowej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:11, w całości zmieniany 2 razy
W takich miejscach jak to, gdzie sztuka wyobrażeń mieszała się z rzeczywistością, można było na moment zapomnieć o wszystkim, co działo się dookoła, a codzienne problemy, pod których ciężarem często się upadało, traciły nagle na znaczeniu, znikając w przepastnej otchłani optymizmu. Który znać było w każdym obrazie, w każdym pociągnięciu pędzla, nawet w każdej najmniejszej plamie farby, którą artysta nałożył przez przypadek, ale którą żal mu było zatuszować - wszak pozostawała już sztuką wyrysowaną ręką losu. Właśnie jedna z takich plam znajdujących się na płótnie przyciągnęła uwagę Thalii. Nie zastanawiała się jednak ani nad celem lub przypadkowością tego kleksa, nie rozmyślała nad samym artystą i jego rozpaczą lub zadowoleniem, gdy plama powoli przysychała, by na zawsze pozostać na obrazie. Wystarczyła chwila, aby dziewczyna błyskawicznie odpłynęła w świat wyobrażeń i setek scenariuszy na temat uczuć i emocji targających malarzem; czy był zakochany? rozgniewany? czy targała nim niechęć do oponenta na salonach? czy był przepełniony szczęściem kolejnego sukcesu? A jeśli... jeśli to tylko dzieło twórczego szału, emocji nabytych pod wpływem chwili, bez jakiegoś szczególnego zamiaru? Znała już takich artystów, którzy wpatrując się w białe płótno nie potrafili zacząć procesu tworzenia, ale i znała takich, którzy widząc kolorowe barwy pokrywające to samo płótno byli gotowi tworzyć j e s z c z e więcej, wciąż niezadowoleni i wciąż nieobecni; z własną wizją obrazu, portretu, wizerunku przed oczami, którą starali się przełożyć na rzeczywistość.
Pochłonięta była więc obrazem bez reszty, ze wzrokiem utkwionym w kolorową plamę - z pozoru, myślami bowiem błąkała się z daleka od barw na obrazie o od otoczenia galerii. Lubiła tu przychodzić godzinę, dwie przed zamknięciem, gdy powoli pustoszała, gdy milkły kroki i odgłosy toczonych cicho rozmów. To wtedy sztuka była najbardziej oczywista i namacalna, można jej było wręcz dotknąć w panującej w pomieszczeniach ciszy, której nie przerywały oddechy dziesiątek zwiedzających. Tak jak i namacalny był ten świdrujący głos uparcie drażniący jej świadomość; był w niej jak intruz, niechciany i nieproszony, którego Thalia w pierwszej chwili chciała przegonić, odpowiadając spojrzeniem zirytowanym i absolutnie mało dziewczęcym. Zreflektowała się jednak szybko, odpowiadając uroczym spojrzeniem, zlokalizowanym gdzieś na wysokości klatki piersiowej mężczyzny, które dopiero po chwili powędrowało wyżej. Dziewczyna sapnęła lekko z przejęcia, dostrzegając w tym nieproszonym intruzie mężczyznę znacznie od niej starszego i ubranego zupełnie inaczej niż znani jej pracownicy galerii. Nie roztrząsała jednak dłużej jego statusu - kogo to zresztą obchodziło? - robiąc minę zatroskaną i zasmuconą, że właśnie dzisiaj, gdy postanowiła odwiedzić progi swojej ulubionej galerii, los postanowił zamknąć jej podwoje nieco wcześniej.
- Ale lady Avery pozwoliła mi dzisiaj zostać dłużej, aby przygotować swój opis najnowszej kolekcji w spokoju - powiedziała nagle, wpadając na szalony plan, który w swoim bezczelnym szaleństwie mógł się przecież udać. Jakie było prawdopodobieństwo, że ten szacowny staruszek postanowi sprawdzić prawdziwość jej słów? - Może właśnie dlatego lady Laidan postanowiła zarządzić dzisiaj wcześniejsze zamknięcie swojej galerii - zasugerowała po chwili, dalej brnąc w swoje kłamstwo i stawiając wszystko na jedną kartę. Dla sztuki gotowa była zrobić naprawdę wiele i sama już dawno (w chwili wypowiadania pierwszych słów) usprawiedliwiła swoje niemoralne zachowanie.
Pochłonięta była więc obrazem bez reszty, ze wzrokiem utkwionym w kolorową plamę - z pozoru, myślami bowiem błąkała się z daleka od barw na obrazie o od otoczenia galerii. Lubiła tu przychodzić godzinę, dwie przed zamknięciem, gdy powoli pustoszała, gdy milkły kroki i odgłosy toczonych cicho rozmów. To wtedy sztuka była najbardziej oczywista i namacalna, można jej było wręcz dotknąć w panującej w pomieszczeniach ciszy, której nie przerywały oddechy dziesiątek zwiedzających. Tak jak i namacalny był ten świdrujący głos uparcie drażniący jej świadomość; był w niej jak intruz, niechciany i nieproszony, którego Thalia w pierwszej chwili chciała przegonić, odpowiadając spojrzeniem zirytowanym i absolutnie mało dziewczęcym. Zreflektowała się jednak szybko, odpowiadając uroczym spojrzeniem, zlokalizowanym gdzieś na wysokości klatki piersiowej mężczyzny, które dopiero po chwili powędrowało wyżej. Dziewczyna sapnęła lekko z przejęcia, dostrzegając w tym nieproszonym intruzie mężczyznę znacznie od niej starszego i ubranego zupełnie inaczej niż znani jej pracownicy galerii. Nie roztrząsała jednak dłużej jego statusu - kogo to zresztą obchodziło? - robiąc minę zatroskaną i zasmuconą, że właśnie dzisiaj, gdy postanowiła odwiedzić progi swojej ulubionej galerii, los postanowił zamknąć jej podwoje nieco wcześniej.
- Ale lady Avery pozwoliła mi dzisiaj zostać dłużej, aby przygotować swój opis najnowszej kolekcji w spokoju - powiedziała nagle, wpadając na szalony plan, który w swoim bezczelnym szaleństwie mógł się przecież udać. Jakie było prawdopodobieństwo, że ten szacowny staruszek postanowi sprawdzić prawdziwość jej słów? - Może właśnie dlatego lady Laidan postanowiła zarządzić dzisiaj wcześniejsze zamknięcie swojej galerii - zasugerowała po chwili, dalej brnąc w swoje kłamstwo i stawiając wszystko na jedną kartę. Dla sztuki gotowa była zrobić naprawdę wiele i sama już dawno (w chwili wypowiadania pierwszych słów) usprawiedliwiła swoje niemoralne zachowanie.
Gość
Gość
Niewiele brakowało, by zaczął demolować wnętrze. Może bez wyraźnej przyczyny. Może dla wyładowania gniewu. Może dlatego, że czuł wciąż narastający ból. Wszystko, co kojarzyło mu się z nią, nagle zaczęło działać na niego destrukcyjnie, przynosząc efekt odwrotny od zamierzonego. Pragnął uspokojenia, zamiast tego popadał w niegroźne(?) szaleństwo, objawiające się dziką chęcią niszczenia. Cokolwiek wpadłoby w jego ręce, nadałoby się. Lepiej lub gorzej; od dawna nie czuł tak obezwładniającej ochoty, by wyrwać z ludzkiego ciała żywą tkankę, by rozpłatać gardło, rozerwać tętnicę, kalecząc trwale i boleśnie. Rany powinny się zagoić, lecz męka psychiczna miała to do siebie, że ciągnęła się w nieskończoność. Od nowa i od nowa, jak odrastająca wątroba Prometeusza. Cudowna właściwość; Avery nigdy nie pożałował studiowania magipsychiatrii. Fizyczne ślady maskował, te odciśnięte głęboko w cudzym umyśle eksponował, z niebywałym pietyzmem dopieszczając każdy ich szczegół. Cielesne rany były niedbałe, poszarpane, brudne, turpistyczne i niedoskonałe. Atak psychiczny pozostawał czysty. Gładki, precyzyjny. Dzieło sztuki, pod wieloma względami przewyższające wszystkie zgromadzone w galerii obrazy.
Niemoc Samaela nie dosięgała jednak człowieka - nie poważyłby się tknąć witruwiańskiego - lecz nie miał żadnych skrupułów, by nie strząsnąć ze ściany zabłąkanego wśród symbolicznych płócien Renoira. Wyświadczając tym matce przysługę, nieszczęsny Francuz zupełnie tam nie pasował. Rozbite szkło prysnęło milionem odłamków, rozległ się donośny huk - i już, dziwnym trafem galeria zupełnie opustoszała, jakby ów odgłos skuteczniej przekonał ostatnich maruderów niż uprzejme nalegania odźwiernego. Prócz panieneczki, na którą Avery już wcześniej raczył zwrócić uwagę, stosując wyjątek od złotej zasady ignorowania kobiet.
Może po prostu tego potrzebował - konfrontacji, rozmowy? Chciał zaśmiać się głośno i szyderczo, rozpaczając nad stanem, w jakim się znalazł. Podczłowiek, pokonany przez własne uczucia. Cóż dawała mu m i ł o ś ć? Stal w sercu, ropień w ciele, cierń na czole. Oderint, dum metuant. Chylił skrwawioną głowę przed rodową dewizą, kiedy zwracał się do niepoprawnej młodej damy, nie targany już żadnymi emocjami. Gniew ulotnił się wraz z rozbiciem Renoira - nawet jego ambiwalencja nie była już podyktowana mizoginicznym postrzeganiem świata a zwykłym zmęczeniem.
-Kłamiesz - rzekł nadzwyczaj spokojnie, mimowolnie przechodząc do swobodnej formy. Nie oskarżał jej jednak wcale, nie czynił wyrzutów, nie chwytał za kark i nie wynosił za drzwi, jak niesfornego szczeniaka. Nie ciskał gromów, nie mruczał klątw, nie bluzgał inwektywami. Nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, po prostu patrząc jakby przez nią i obserwując jak refleksy tańczącego szkła odbijają się w jej oczach - dlaczego? - spytał, nie zagłębiając się w wyjaśnienia, skąd o tym wie. Bardziej interesował go powód przebiegłej próby dziewczęcia; prawie się na nią nabrał, mimo iż doskonale zdawał sobie sprawę, iż to muszą być zwykłe bzdury. Jakakolwiek informacja o Laidan wywoływała w nim cień nadziei i teraz również - chyba dla zwykłego pocieszenia, kłamliwego uspokojenia szaleńczo bijącego serca - był gotów usłyszeć wymyśloną na poczekaniu historyjkę. Tylko przez chwilę; istniała szansa, że oderwie się od wizji, w których ciało Laidan dynda na wietrze z posiniałą twarzą lub stapia się kolorem z przybrzeżnymi szuwarami, gdy panienka opowie mu inną, zajmującą opowiastkę.
-Szkoda ci go? - spytał jeszcze, niemalże beztrosko, wskazując na oryginał Renoira, który przebił ostrym hakiem stalowego wieszaka. Z ich trójki, miał zdecydowanie najmniej szczęścia.
Niemoc Samaela nie dosięgała jednak człowieka - nie poważyłby się tknąć witruwiańskiego - lecz nie miał żadnych skrupułów, by nie strząsnąć ze ściany zabłąkanego wśród symbolicznych płócien Renoira. Wyświadczając tym matce przysługę, nieszczęsny Francuz zupełnie tam nie pasował. Rozbite szkło prysnęło milionem odłamków, rozległ się donośny huk - i już, dziwnym trafem galeria zupełnie opustoszała, jakby ów odgłos skuteczniej przekonał ostatnich maruderów niż uprzejme nalegania odźwiernego. Prócz panieneczki, na którą Avery już wcześniej raczył zwrócić uwagę, stosując wyjątek od złotej zasady ignorowania kobiet.
Może po prostu tego potrzebował - konfrontacji, rozmowy? Chciał zaśmiać się głośno i szyderczo, rozpaczając nad stanem, w jakim się znalazł. Podczłowiek, pokonany przez własne uczucia. Cóż dawała mu m i ł o ś ć? Stal w sercu, ropień w ciele, cierń na czole. Oderint, dum metuant. Chylił skrwawioną głowę przed rodową dewizą, kiedy zwracał się do niepoprawnej młodej damy, nie targany już żadnymi emocjami. Gniew ulotnił się wraz z rozbiciem Renoira - nawet jego ambiwalencja nie była już podyktowana mizoginicznym postrzeganiem świata a zwykłym zmęczeniem.
-Kłamiesz - rzekł nadzwyczaj spokojnie, mimowolnie przechodząc do swobodnej formy. Nie oskarżał jej jednak wcale, nie czynił wyrzutów, nie chwytał za kark i nie wynosił za drzwi, jak niesfornego szczeniaka. Nie ciskał gromów, nie mruczał klątw, nie bluzgał inwektywami. Nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, po prostu patrząc jakby przez nią i obserwując jak refleksy tańczącego szkła odbijają się w jej oczach - dlaczego? - spytał, nie zagłębiając się w wyjaśnienia, skąd o tym wie. Bardziej interesował go powód przebiegłej próby dziewczęcia; prawie się na nią nabrał, mimo iż doskonale zdawał sobie sprawę, iż to muszą być zwykłe bzdury. Jakakolwiek informacja o Laidan wywoływała w nim cień nadziei i teraz również - chyba dla zwykłego pocieszenia, kłamliwego uspokojenia szaleńczo bijącego serca - był gotów usłyszeć wymyśloną na poczekaniu historyjkę. Tylko przez chwilę; istniała szansa, że oderwie się od wizji, w których ciało Laidan dynda na wietrze z posiniałą twarzą lub stapia się kolorem z przybrzeżnymi szuwarami, gdy panienka opowie mu inną, zajmującą opowiastkę.
-Szkoda ci go? - spytał jeszcze, niemalże beztrosko, wskazując na oryginał Renoira, który przebił ostrym hakiem stalowego wieszaka. Z ich trójki, miał zdecydowanie najmniej szczęścia.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Thalia uważała, że w życiu tylko dwie rzeczy są nieśmiertelne: sztuka i wąs lorda Lestrange'a, którego niekiedy widywała w operze (lorda, nie samego wąsa), a ponieważ często towarzyszył jej wtedy Morpheus, nie miała możliwości, aby podejść i pomacać (wąsa, nie lorda). Jednakże teraz, gdy patrzyła na barczystą sylwetkę mężczyzny tuż przed sobą, na jego miękkie fałdy zarostu i na rozpłomienione spojrzenie, właśnie ten głupi wąs jej się przypomniał, jakby męski zarost drażnił gdzieś jej skrytą podświadomość, łaskotał ją i smyrał, w końcu uwalniając się na powierzchnię. Thalia jednak była zbyt dobrze wychowana, zbyt nieśmiała i przede wszystkim zbyt przerażona tym nagłym spotkaniem i kłamstwem (za to się chyba idzie do piekła ze smokami?), by przejmować się teraz dłużej wąsem. Zepchnęła go więc ponownie w kąt świadomości, unosząc swoje dumne oczęta na mężczyznę i dalej brnąc w kłamstwo - a raczej zamierzając brnąć, bo nieznajomy jej na to nie pozwolił, traktując przepiękne arcydzieło sztuki niczym odmianę papieru toaletowego. Niszcząc go, psując, dewastując, nie okazując mu należnego szacunku, a przecież była to sztuka, poważna sztuka, którą należało podziwiać lub krytykować, ale nie NISZCZYĆ! Nie miało już znaczenia jego poprzednie pytanie zarzucające jej kłamstwo (skąd wiedział?), ani jego dziwna dociekliwość, jakby powód tego kłamstwa był ważniejszy od zdewastowanego obrazu.
- Czy pan do reszty zgłupiał?! Co pan robi?! - krzyknęła zrozpaczona, chociaż na usta cisnęły się jej zupełnie inne słowa, dosadniejsze i mniej subtelne, które kiedyś podsłuchała u robotników montujących scenę w ogrodzie Prewettów, gdy dawała jeden ze swoich koncertów. Smoczy wypierdek był jednym z bardziej delikatniejszych epitetów, które wtedy usłyszała (i które bardzo się jej spodobały). Przerażone spojrzenie dziewczyny w jednej chwili zmieniło się w pochmurne, zdezorientowane i w końcu we wściekłe, a ona sama prawie że padła na podłogę, aby ratować resztki zdewastowanej Diany Łowczyni, ale widząc walające się wszędzie szkło uznała, że byłoby to większą głupotą niż czyn popełniony przez mężczyznę. Na pewno był jakimś zagubionym charłakiem, który nie tylko nie miał talentów magicznych, ale i artystycznych, wyżywając się na lepszych od siebie.
- Czym podpadła panu Diana Łowczyni? Diane Chasseresse Renoira tak panu dopiekła, że musiał ją pan zniszczyć? Co pan sobie wyobraża, że kim pan jest? Że taki obraz maluje się w minutę? Że wystarczy pociągnąć kilka razy pędzlem i gotowe? Że się siada i pstryka palcami, a płótno zapełnia się feerią barw, układających się w cudowne wzory, przemyślane, dopasowane, idealnie ze sobą współgrające? - nakręcała się coraz bardziej, wpatrując się w mężczyznę rozpłomienionym, złym i wojowniczym spojrzeniem. Takie zachowanie było wręcz nie do pomyślenia we Francji, a wystarczyło przyjechać do Anglii, wrócić na zimne, deszczowe Wyspy, by prawie na każdym kroku spotykać brutalnego troglodytę, niszczącego piękną sztukę bez powodu. - To nie do pomyślenia, to barbarzyństwo, prostactwo, chamstwo! Kto pana tu w ogóle wpuścił? Pan jest przestępcą! Degeneratem! Niemoralnikiem! - słowotwórcze talenty Thalii ujawniały się w najdziwniejszych momentach - Pan się pewnie nawet podpisać porządnie nie potrafi! - zawołała zwycięsko na koniec, mierząc palcem prosto w klatkę piersiową swojego oponenta, chociaż z przyjemnością oddałaby go teraz w ręce magicznej policji. Przecież na pewno to, co właśnie zrobił, nie było legalne.
- Czy pan do reszty zgłupiał?! Co pan robi?! - krzyknęła zrozpaczona, chociaż na usta cisnęły się jej zupełnie inne słowa, dosadniejsze i mniej subtelne, które kiedyś podsłuchała u robotników montujących scenę w ogrodzie Prewettów, gdy dawała jeden ze swoich koncertów. Smoczy wypierdek był jednym z bardziej delikatniejszych epitetów, które wtedy usłyszała (i które bardzo się jej spodobały). Przerażone spojrzenie dziewczyny w jednej chwili zmieniło się w pochmurne, zdezorientowane i w końcu we wściekłe, a ona sama prawie że padła na podłogę, aby ratować resztki zdewastowanej Diany Łowczyni, ale widząc walające się wszędzie szkło uznała, że byłoby to większą głupotą niż czyn popełniony przez mężczyznę. Na pewno był jakimś zagubionym charłakiem, który nie tylko nie miał talentów magicznych, ale i artystycznych, wyżywając się na lepszych od siebie.
- Czym podpadła panu Diana Łowczyni? Diane Chasseresse Renoira tak panu dopiekła, że musiał ją pan zniszczyć? Co pan sobie wyobraża, że kim pan jest? Że taki obraz maluje się w minutę? Że wystarczy pociągnąć kilka razy pędzlem i gotowe? Że się siada i pstryka palcami, a płótno zapełnia się feerią barw, układających się w cudowne wzory, przemyślane, dopasowane, idealnie ze sobą współgrające? - nakręcała się coraz bardziej, wpatrując się w mężczyznę rozpłomienionym, złym i wojowniczym spojrzeniem. Takie zachowanie było wręcz nie do pomyślenia we Francji, a wystarczyło przyjechać do Anglii, wrócić na zimne, deszczowe Wyspy, by prawie na każdym kroku spotykać brutalnego troglodytę, niszczącego piękną sztukę bez powodu. - To nie do pomyślenia, to barbarzyństwo, prostactwo, chamstwo! Kto pana tu w ogóle wpuścił? Pan jest przestępcą! Degeneratem! Niemoralnikiem! - słowotwórcze talenty Thalii ujawniały się w najdziwniejszych momentach - Pan się pewnie nawet podpisać porządnie nie potrafi! - zawołała zwycięsko na koniec, mierząc palcem prosto w klatkę piersiową swojego oponenta, chociaż z przyjemnością oddałaby go teraz w ręce magicznej policji. Przecież na pewno to, co właśnie zrobił, nie było legalne.
Gość
Gość
Poczuł się lepiej. Tak jakby wraz z rozbiciem szklanej ramy obrazu, siedem lat nieszczęścia miało zniwelować obecne chude lata. Odłamki pryskały prawie jak łzy z jego oczu, kiedy płakał - nie pamiętał, kiedy robił to po raz ostatni - jeszcze w swoim dworze, jeszcze w samotności, rozpaczając nad bezsilnością. Pogrążającą go nie tylko w przygnębieniu, ale również w furii. Na szczęście rozpędzonej gwałtownością uczynku, który... mógł jednak uspokoić go bardziej. Gdyby dźwięczące pod ich stopami szkło wbiło się głęboko w czyjeś oko, gdyby drasnęło pierś, niemal od razu spływającą purpurą... Uspokoił się nieco, całą złość koncentrując na nieszczęsnym obrazie, podziwiając fakturę płótna przebitego na wylot. W miejscu kobiecości Diany ziała ogromna dziura, tak jakby bogini miała zapłacić za wszystkie przewiny swojego gatunku. Wyładowanie gniewu na Apollinowej siostrze było świętokradztwem, ale Samael nie dbał o to zupełnie, skoncentrowany wyłącznie na jednej, jedynej ikonie swego kultu. Którą utracił... bezpowrotnie(?) Nawet szalejący huragan w postaci uroczej dziewczyneczki nie odwrócił jego uwagi od osobliwych myśli a jej krzyki, choć mogłyby wzruszyć nawet kamienie, sumienia Avery'ego nie dotknęły. Bynajmniej nie był zimnym draniem, w jego sercu znalazła się przecież czułość dla dobrej sztuki, ale nieubłaganie opadał z sił, jakby przymusowa separacja od matki wysysała z niego energię i witalność. Oskarżenia i bluzgi płynące nieprzerwanym strumieniem z pełnych ust jasnowłosej wielbicielki francuskiego artysty jęły powoli do niego docierać, aczkolwiek wciąż pozostając jedynie słowami, nie zamierzającymi przekształcić się w bodźce. Nigdy nie podnosił głosu i nie dopuszczał, by ktoś krzyczał na niego - zwłaszcza jakaś niepozorna dziewuszka - lecz odnosił wyłącznie chłodną obojętność. Chyba się wypalił, chyba potrzebował wytchnienia, chyba umierał, spalany nieugaszoną tęsknotą, gorszą nawet od płonącego, ostrego pożądania. Żądzę mógł zbyć, poskromić, odepchnąć, odsunąć, zaspokoić, lecz bliskości matki nie znajdowała substytutu. Żadna marna podróbka nie równała się z Laidan, o którą martwił się nieustannie. Tak jak o siebie, bo... zmiany, jakie w nim zachodziły były dziwnie niepokojące. Nawet oskarżenie o głupotę - jak ona śmiała - nie sprawiło, że przycisnął ją do ściany, że wbił palce w jej gardło, zostawiając na nim sine ślady brutalnych nauk przyzwoitego zachowania. To wszystko już było a tylko jedną osobę chciał w tej chwili ukarać śmiercią w męczarniach... lub mękami Tantala, ciągnącymi się całą wieczność. Reagan pozostawał jednak poza jego zasięgiem, m i a ł przecież matkę i Avery nie odczułby należytej satysfakcji, zastępując jego ofiarę inną. Stosunkowo niewinną, poza swoją płcią nie naraziła mu się zupełnie. Wzbudzając raczej histeryczną wesołość niż złość.
-Jestem zrozpaczonym synem - westchnął melancholijnie, kiedy tylko słowotok dobiegł końca, a dziewczątko wzięło głęboki oddech (chcąc nabrać powietrza przed kolejną porcją karcącego wywodu?) - moja matka nigdy nie lubiła Renoira - dodał lekko, usprawiedliwiając się, choć jednocześnie skrzywił się nieznacznie, bo każda wzmianka o Lai przynosiła mu ból. Nie było jej przy nim, nie wiedział, gdzie się znajduje, czy jest szczęśliwa, bezpieczna, czy się o nic nie troszczy. Czy uciekła wraz z ojcem, czy może połączyła się z nim już na zawsze, czy to Reagan więzi ją niczym księżniczkę w wieży. Nie wiedział i choć poruszał niebo i ziemię, miejsce pobytu Laidan pozostawało nieodkryte.
-Wciąż nie odpowiedziała panienka na moje pytanie - zauważył, odtrącając lekko jej dłoń, by przestała mierzyć w niego oskarżycielskim palcem. Zabawne, że wystarczyłoby j e g o jedno skinienie, aby śliczna główka dziewczęcia potoczyła się schodami w dół.
-Jestem zrozpaczonym synem - westchnął melancholijnie, kiedy tylko słowotok dobiegł końca, a dziewczątko wzięło głęboki oddech (chcąc nabrać powietrza przed kolejną porcją karcącego wywodu?) - moja matka nigdy nie lubiła Renoira - dodał lekko, usprawiedliwiając się, choć jednocześnie skrzywił się nieznacznie, bo każda wzmianka o Lai przynosiła mu ból. Nie było jej przy nim, nie wiedział, gdzie się znajduje, czy jest szczęśliwa, bezpieczna, czy się o nic nie troszczy. Czy uciekła wraz z ojcem, czy może połączyła się z nim już na zawsze, czy to Reagan więzi ją niczym księżniczkę w wieży. Nie wiedział i choć poruszał niebo i ziemię, miejsce pobytu Laidan pozostawało nieodkryte.
-Wciąż nie odpowiedziała panienka na moje pytanie - zauważył, odtrącając lekko jej dłoń, by przestała mierzyć w niego oskarżycielskim palcem. Zabawne, że wystarczyłoby j e g o jedno skinienie, aby śliczna główka dziewczęcia potoczyła się schodami w dół.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już dawno, naprawdę dawno nie czuła tak potężnej wściekłości buzującej już nie tylko w żyłach i zachłannie pompowanej przez serce, lecz sączącej się do całego umysłu; podporządkowującej sobie świadomość i łakomie zgarniającej wszystkie myśli, koncentrujące się teraz wyłącznie na fakcie bezgranicznego barbarzyństwa. Niszczenie sztuki, niszczenie piękna, które stanowiło istotę ludzkości i istotę człowieczeństwa - wszak tylko zwierzęta nie potrafiły docenić uroku piękna i doskonałości - było aktem wymagającym natychmiastowego potępienia. Co też Thalia niezwłocznie uczyniła, zapamiętując każdy kontur męskiej twarzy, utrwalając sobie jej widok w pamięci, wciskając ją na siłę do szuflad obrastających kurzem - szuflad świadomości, w której mieściły się najbardziej ponure postaci, najwięksi barbarzyńcy dopuszczający się niegodziwości względem sztuki. Słabi, mierni, żałośni mugole, którzy dla własnej zachcianki gotowi byli palić i rabować największe dzieła; wojenni przywódcy i religijni fanatycy, na stosach niby wielkich pochodniach spalający literacki i malarski dorobek wielu wieków istniejącej cywilizacji. Największe, najżałośniejsze dno ludzkich bytów, do których właśnie teraz dołączył kolejny; stojący przed nią w pozie wyzywającej, pozie buńczucznej, pozie aroganckiej tak mocno, że Thalia nie marzyła o niczym więcej, jak tylko o tym, aby zetrzeć ten paskudny, ironiczny uśmieszek z jego twarzy.
- Kłamiesz - tym razem to ona syknęła, nie zadając już sobie najmniejszego trudu, aby traktować niegodziwca z jakimkolwiek szacunkiem. Zniszczony Renoir żałośnie kwilił na podłodze, stanowiąc niepodważalny dowód obrazoburczego zachowania kmiotka podającego się za syna lady Avery. - Żadne dziecko nie zrobiłoby czegoś takiego swojej matce. Żaden szlachcic nie poważyłby się na tak podły czyn. Jestem pewna, że kimkolwiek jest twoja matka, wolałaby nigdy więcej się nie pokazać wśród ludzi, niż przyznać do posiadania syna, który w taki sposób traktuje sztukę... czyjąś własność... Dziesiątki lat historii i dziesiątki opowieści towarzyszących malarzowi, obrazowi, jego właścicielom... - Thalia nigdy, przenigdy by nie uwierzyła, że tak ponury, tak barbarzyński buc nieszanujący sztuki - która przecież dla lady Avery była wszystkim - mógłby mieć coś z nią wspólnego. K r e w nie mogła się aż tak pomylić, obdarzając wewnętrznym instynktem matkę, lecz zapominając przenieść tegoż instynktu na syna. Sztuka była pięknej wrodzonym, pięknem przynależnym z racji urodzenia, pięknem, z którym szlachcice się wychowywali - żyli w szacunku do niej i żyli dla niej. Nie dla niszczenia, dla beztroskich aktów wandalizmu, dla plamienia swojego dobrego imienia takimi podłościami. Z kimkolwiek więc miała do czynienia, nie zamierzała traktować go jako równego sobie; spojrzała na mężczyznę z pogardą i z niechęcią, jednym ruchem różdżki przywołując do siebie resztki obrazu, zwisającego mętnie z jej dłoni, ale przynajmniej znajdującego się poza niebezpiecznym zasięgiem mężczyzny.
- Jeśli nie wiesz, kim j a jestem, to z pewnością niedługo się dowiesz, panie nikt - wyszeptała z triumfem, ostrożnie składając pognieciony, porwany i wiszący w strzępach obraz. - Zgodnie z międzynarodową konwencją o ochronie zabytków sztuki i dóbr kulturalnych artykuł dwunasty punkt trzeci, mówiącej o odpowiedzialności karnej za naruszenie postanowień dokumentu, jako urzędniczka Ministerstwa Magii mam obowiązek doprowadzić pana na najbliższy komisariat magicznej policji, gdzie przekażę cię w ręce naszych dzielnych stróżów prawa i zawiadomię ich o popełnieniu poważnego przestępstwa - uśmiechnęła się złośliwie i znów wycelowała w niego w palec, dopiero po chwili zmieniając go na różdżkę, która zatrzymała się centymetry od klatki piersiowej mężczyzny.
- Kłamiesz - tym razem to ona syknęła, nie zadając już sobie najmniejszego trudu, aby traktować niegodziwca z jakimkolwiek szacunkiem. Zniszczony Renoir żałośnie kwilił na podłodze, stanowiąc niepodważalny dowód obrazoburczego zachowania kmiotka podającego się za syna lady Avery. - Żadne dziecko nie zrobiłoby czegoś takiego swojej matce. Żaden szlachcic nie poważyłby się na tak podły czyn. Jestem pewna, że kimkolwiek jest twoja matka, wolałaby nigdy więcej się nie pokazać wśród ludzi, niż przyznać do posiadania syna, który w taki sposób traktuje sztukę... czyjąś własność... Dziesiątki lat historii i dziesiątki opowieści towarzyszących malarzowi, obrazowi, jego właścicielom... - Thalia nigdy, przenigdy by nie uwierzyła, że tak ponury, tak barbarzyński buc nieszanujący sztuki - która przecież dla lady Avery była wszystkim - mógłby mieć coś z nią wspólnego. K r e w nie mogła się aż tak pomylić, obdarzając wewnętrznym instynktem matkę, lecz zapominając przenieść tegoż instynktu na syna. Sztuka była pięknej wrodzonym, pięknem przynależnym z racji urodzenia, pięknem, z którym szlachcice się wychowywali - żyli w szacunku do niej i żyli dla niej. Nie dla niszczenia, dla beztroskich aktów wandalizmu, dla plamienia swojego dobrego imienia takimi podłościami. Z kimkolwiek więc miała do czynienia, nie zamierzała traktować go jako równego sobie; spojrzała na mężczyznę z pogardą i z niechęcią, jednym ruchem różdżki przywołując do siebie resztki obrazu, zwisającego mętnie z jej dłoni, ale przynajmniej znajdującego się poza niebezpiecznym zasięgiem mężczyzny.
- Jeśli nie wiesz, kim j a jestem, to z pewnością niedługo się dowiesz, panie nikt - wyszeptała z triumfem, ostrożnie składając pognieciony, porwany i wiszący w strzępach obraz. - Zgodnie z międzynarodową konwencją o ochronie zabytków sztuki i dóbr kulturalnych artykuł dwunasty punkt trzeci, mówiącej o odpowiedzialności karnej za naruszenie postanowień dokumentu, jako urzędniczka Ministerstwa Magii mam obowiązek doprowadzić pana na najbliższy komisariat magicznej policji, gdzie przekażę cię w ręce naszych dzielnych stróżów prawa i zawiadomię ich o popełnieniu poważnego przestępstwa - uśmiechnęła się złośliwie i znów wycelowała w niego w palec, dopiero po chwili zmieniając go na różdżkę, która zatrzymała się centymetry od klatki piersiowej mężczyzny.
Gość
Gość
Destrukcja działała ożywczo. Każdy, kto choć raz doświadczył dzieła zniszczenia przekonał się, iż płynąca z niego radość jest równie intensywna, jak ta, czerpana z kreowania. A może nawet większa. Sprzeniewierzenie się porządkowi, zakłócenie ładu, starcie na proch tego, co zostało stworzone nierzadko wraz ze spływającym potem i lejącą się krwią było stokroć większym wyzwaniem. Każdy mężczyzna powinien kiedyś stać się demiurgiem, choćby i pośledniego rodzaju, jednak nie wszyscy otrzymywali kredyt zaufania i nie wszyscy cieszyli się satysfakcją niszczycieli. Aby w pełni odczuć rozkosz, Avery powinien poddać dekapitacji całą Anglię, cały kontynent a nareszcie cały świat wraz z kosmosem. Dopiero wówczas w pełni nasyciłby się strumieniem pożogi oraz uspokoił zmysły bliskością Laidan. Obecną w każdym atomie. Jeśli nie byłoby jej nigdzie, byłaby wszędzie. Wszędzie, razem z nim i... tak naprawdę tylko tego pragnął i gotował się do podjęcia kroków ostatecznych. Unicestwienie połączyłoby ich na zawsze i żadna siła nie mogłaby tego zmienić, lecz Samael, choć silny, paradoksalnie wzdragał się przed dokonaniem. Miast tego wolał obserwować rozkład obrazu, rozrywanie płótna, konwulsje boskiej Diany bestialsko nadzianej na metalowy pal. Rozpustne i okrutne a jednak tłumiło bodźce i Avery doznawał cudownego katharsis, ustępującego wszakże już po chwili. Bo o niej nie mógł tak po prostu zapomnieć.
Słodkie dziewczątko o promiennej urodzie również nie oderwało myśli Samaela od Lai (rzecz niewykonalna), acz przynajmniej nie wzbudziło w nim wzburzenia. Raczej znużenie, wynikające koniecznością wytłumaczenia(?) - co się z nim działo - postępku, sprzecznego przecież również z jego zasadami etyki, jeśli takowe kiedykolwiek posiadał. Westchnął ciężko, pokornie wysłuchując tyrady, dobywającej się niby wrząca lawa z pełny ust złotowłosej lady. Co do szlachectwa dziewczyny nie miał żadnych wątpliwości, aczkolwiek niejaką trudność sprawiało mu dopasowanie nazwiska do uroczej buzi. Albo robił się coraz starszy, albo obraz matki przesłaniał mu wszystko inne, co zresztą było dużo bardziej prawdopodobne. Jak mógł interesować się młodymi, świeżymi pannami na wydaniu, mając dla siebie skarb, klejnot znacznie cenniejszy? Uchybiłby w ten sposób zarówno matce, jak i swemu sumieniu, więc skrupulatnie unikał angażowania się w towarzyskie debiuty i bale organizowane w celu zbadania przyszłych kandydatów na mężów. Był już nim, choć nie w świetle prawa a podług zasad, w jakich służył wybranej przez siebie kobiecie. Wielokrotnie wsuwał jej pierścienie na palce, obsypywał biżuterią, przydawał rozkoszy i postępował tak, jak mężczyzna jej przyrzeczony. Był nim, przypisanym przez przeznaczenie i przez nie również rozdzielonym, zatem musiał... poddać się? Nigdy, Avery nie respektował dobrowolnego powrotu na tarczy. Także wobec nachalnych obrończyń dzieł wątpliwej sztuki, z którymi jednakowoż nie miał zamiaru dyskutować na temat jej walorów.
-Spokojnie, lady Fawley - rzekł, wydobywając jednak z zakamarków pamięci nazwisko ślicznotki, najwyraźniej spotkanej na jakimś Sabacie - czyż nie jesteśmy czarodziejami? - spytał, unosząc różdżkę, lecz celując nią nie w dziewczę a w nieszczęsnego Renoira - reparo - rzekł stanowczo, obserwując, jak płótno z wolna scala się w jedność i na powrót wypełnia się kolorem. Uśmiechnął się z wysiłkiem do dziewczęcia, chowając różdżkę za pazuchę, ani myśląc przypuszczać na nie ataku. Był zmęczony i niepocieszony; nie zastał tu przecież Laidan, co oznaczało, że... nie chce go widzieć?
-Lady Fawley, byłbym rad, gdyby go pani zatrzymała - zaproponował wielkodusznie, wskazując na trzymany przez nią obraz. Niczego tak nie pragnął, jak pozbycia się i płótna i dziewczyny a jeśli mógł tak uczynić przez dobry uczynek... Niech i tak się stanie, wszelkie niegodziwości od jakiegoś czasu stały się Avery'emu już zupełnie niemiłe.
Słodkie dziewczątko o promiennej urodzie również nie oderwało myśli Samaela od Lai (rzecz niewykonalna), acz przynajmniej nie wzbudziło w nim wzburzenia. Raczej znużenie, wynikające koniecznością wytłumaczenia(?) - co się z nim działo - postępku, sprzecznego przecież również z jego zasadami etyki, jeśli takowe kiedykolwiek posiadał. Westchnął ciężko, pokornie wysłuchując tyrady, dobywającej się niby wrząca lawa z pełny ust złotowłosej lady. Co do szlachectwa dziewczyny nie miał żadnych wątpliwości, aczkolwiek niejaką trudność sprawiało mu dopasowanie nazwiska do uroczej buzi. Albo robił się coraz starszy, albo obraz matki przesłaniał mu wszystko inne, co zresztą było dużo bardziej prawdopodobne. Jak mógł interesować się młodymi, świeżymi pannami na wydaniu, mając dla siebie skarb, klejnot znacznie cenniejszy? Uchybiłby w ten sposób zarówno matce, jak i swemu sumieniu, więc skrupulatnie unikał angażowania się w towarzyskie debiuty i bale organizowane w celu zbadania przyszłych kandydatów na mężów. Był już nim, choć nie w świetle prawa a podług zasad, w jakich służył wybranej przez siebie kobiecie. Wielokrotnie wsuwał jej pierścienie na palce, obsypywał biżuterią, przydawał rozkoszy i postępował tak, jak mężczyzna jej przyrzeczony. Był nim, przypisanym przez przeznaczenie i przez nie również rozdzielonym, zatem musiał... poddać się? Nigdy, Avery nie respektował dobrowolnego powrotu na tarczy. Także wobec nachalnych obrończyń dzieł wątpliwej sztuki, z którymi jednakowoż nie miał zamiaru dyskutować na temat jej walorów.
-Spokojnie, lady Fawley - rzekł, wydobywając jednak z zakamarków pamięci nazwisko ślicznotki, najwyraźniej spotkanej na jakimś Sabacie - czyż nie jesteśmy czarodziejami? - spytał, unosząc różdżkę, lecz celując nią nie w dziewczę a w nieszczęsnego Renoira - reparo - rzekł stanowczo, obserwując, jak płótno z wolna scala się w jedność i na powrót wypełnia się kolorem. Uśmiechnął się z wysiłkiem do dziewczęcia, chowając różdżkę za pazuchę, ani myśląc przypuszczać na nie ataku. Był zmęczony i niepocieszony; nie zastał tu przecież Laidan, co oznaczało, że... nie chce go widzieć?
-Lady Fawley, byłbym rad, gdyby go pani zatrzymała - zaproponował wielkodusznie, wskazując na trzymany przez nią obraz. Niczego tak nie pragnął, jak pozbycia się i płótna i dziewczyny a jeśli mógł tak uczynić przez dobry uczynek... Niech i tak się stanie, wszelkie niegodziwości od jakiegoś czasu stały się Avery'emu już zupełnie niemiłe.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niegodziwość i podłość czynu dokonanego przez tego... tego... przez tę paskudną kreaturę wzburzyła spokojne jestestwo Thalii, dopuszczając go głosu całą skrywaną niechęć i złość, kumulującą się teraz na jednym pragnieniu: ukarania tego zapuszczonego brodacza i odstawienia go na komisariat, gdzie to ona będzie triumfować, widząc go zakutego w magiczne kajdany i jękiem błagającego o wolność. Której oczywiście nie doświadczy, zanim nie poniesie stosownej kary i nie ukorzy się przed surowym, acz sprawiedliwym wymiarem yyy sprawiedliwości. Istniała zasadnicza różnica między niszczeniem byle czego, a niszczeniem sztuki, która przecież stanowiła o człowieczeństwie i wyróżniała ludzki gatunek od zwierząt, prowadzonych wyłącznie instynktem. Owszem, panował i w sztuce, nierzadko wodząc dłonią artysty i kierując pociągnięciami pędzla; obecny był w twórczym szale pianistów wyczyniających ze swoimi instrumentami przedziwne cuda; dostrzec go można było w aktorskiej grze na deskach teatru, gdy wcielający się w swoje role artyści przechodzili nierzadko samych siebie, nie tylko odgrywając, ale wręcz wchodząc we własną postać. Jednak instynkt, który kazał zniszczyć mężczyźnie obraz - z głupoty, zazdrości, dla głupiej satysfakcji? - nie był instynktem twórczym i szałem tworzenia. Był bestialskim zezwierzęceniem, na którego nie było żadnego usprawiedliwienia; Thalia nawet autorowi obrazu nie dawała pełnego prawa do dysponowania swoim dziełem - w chwili podpisu, gdy płótno było już ukończone, stawało się własnością całej sztuki, własnością tysięcy oczu patrzących na nie z zachwytem i obrzydzeniem, własnością tych, którzy potrafili docenić kunszt nawet tam, gdzie inni widzieli tylko bezużyteczne bazgroły. Ten liszajowaty brodacz nie zasługiwał jednak na żadne, najmniejsze prawa i Thalia, trzęsąc się z oburzenia, marzyła tylko o tym, aby zamknąć go w jakimś paskudnym, zimnym, ociekającym lodowatą wodą lochu, gdzie miałby przynajmniej kilka tygodni na to, aby zastanowić się nad swoim karygodnym zachowaniem.
- Oczywiście, że go sobie zatrzymam, niedopuszczalnym jest powierzenie go komuś takiemu jak pan - powiedziała urażona, jakby jakiekolwiek inne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Obraz należało przecież o d p o w i e d n i o naprawić; zwykłe reparo, niezależnie z jaką siłą użyte, pokrywało jedynie wierzchnie szkody, dotykając wyłącznie technicznej i materialnej formy obrazu. Pozostawała jednak jeszcze kwestia tej wewnętrznej, niematerialnej struktury; duszy obrazu, która doznała nieodwracalnych szkód. Najwyraźniej ten ignorant podający się na syna lady Avery nie miał o tym najmniejszego pojęcia, co znów stawiało jego słowa pod wielkim znakiem zapytania i rzucało ogromny cień na jego prawdomówność. Złapała sztywno obraz, odsuwając go jak najdalej od mężczyzny i choć serce pękało jej z żalu, nie mogła się jednak zająć nim od razu, ratując resztki wspaniałej sztuki. Priorytetem było teraz doprowadzenie nieznajomego przed oblicze sprawiedliwości, co miała zamiar uczynić p r z e m o c ą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie przestała więc celować w niego różdżką i choć musiała wyglądać dość niepozornie, stojąc tak blisko mężczyzny i zadzierając głowę, aby go zobaczyć, to przecież wieloletnia nauka zaklęć, nawet tych mniej eleganckich, dawała jej sporą przewagę.
- Pójdzie pan grzecznie sam, czy mam wezwać pomoc? - ostatnie słowo wymówiła takim tonem, jakby tylko czekała, aż zacznie stawiać opór. Chyba nic nie uszczęśliwiłoby jej teraz bardziej, niż widok skutego mężczyzny leżącego twarzą do ziemi i przygniecionego kolanem boleśnie wbijającym mu się w plecy.
- Oczywiście, że go sobie zatrzymam, niedopuszczalnym jest powierzenie go komuś takiemu jak pan - powiedziała urażona, jakby jakiekolwiek inne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Obraz należało przecież o d p o w i e d n i o naprawić; zwykłe reparo, niezależnie z jaką siłą użyte, pokrywało jedynie wierzchnie szkody, dotykając wyłącznie technicznej i materialnej formy obrazu. Pozostawała jednak jeszcze kwestia tej wewnętrznej, niematerialnej struktury; duszy obrazu, która doznała nieodwracalnych szkód. Najwyraźniej ten ignorant podający się na syna lady Avery nie miał o tym najmniejszego pojęcia, co znów stawiało jego słowa pod wielkim znakiem zapytania i rzucało ogromny cień na jego prawdomówność. Złapała sztywno obraz, odsuwając go jak najdalej od mężczyzny i choć serce pękało jej z żalu, nie mogła się jednak zająć nim od razu, ratując resztki wspaniałej sztuki. Priorytetem było teraz doprowadzenie nieznajomego przed oblicze sprawiedliwości, co miała zamiar uczynić p r z e m o c ą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie przestała więc celować w niego różdżką i choć musiała wyglądać dość niepozornie, stojąc tak blisko mężczyzny i zadzierając głowę, aby go zobaczyć, to przecież wieloletnia nauka zaklęć, nawet tych mniej eleganckich, dawała jej sporą przewagę.
- Pójdzie pan grzecznie sam, czy mam wezwać pomoc? - ostatnie słowo wymówiła takim tonem, jakby tylko czekała, aż zacznie stawiać opór. Chyba nic nie uszczęśliwiłoby jej teraz bardziej, niż widok skutego mężczyzny leżącego twarzą do ziemi i przygniecionego kolanem boleśnie wbijającym mu się w plecy.
Gość
Gość
Nie poznawał siebie zupełnie, gdyż zdawkowa, wręcz uprzejma konwersacja z młodziutką panienką zupełnie nie leżała w naturze Avery'ego, który wciąż nieco skonfundowany jej nagłym wybuchem po prostu ustępował. Zbyt rozemocjonowany utratą Laidan, aby wyżywać się na miłośniczkach sztuki, zbulwersowanych zniszczeniem byle jakiego obrazu. Oboje z matką nie lubili Renoira - może to Reagan rozkazał go tu powiesić (Samael zrobiłby to zgoła inaczej), aby zaznaczyć swój udział i wpływy w galerii, jedynie tytularnie należącej do matki. Mężczyzna nie potrafił znaleźć innego wytłumaczenia a płótno zdało mu się doskonałym fantomem dla ukojenia postępującej frustracji. Teraz jednakowoż żałował pewnie zbyt pochopnego czynu, nakręcającego panienkę Fawley do nieprzerwanej tyrady, wciąż postępujących oskarżeń i nieco zabawnego odgrażania się czarodziejską policją. Jednym ruchem różdżki mógł zakneblować dzieweczkę i odejść spokojny; stróż szybko by ją znalazł i odprawił do domu a on pozbyłby się naprzykrzającego się problemu, aczkolwiek Samael zwykł samodzielnie załatwiać własne sprawy, bez naglącej potrzeby nie wysługując się innymi. Chętnie odesłałby panienkę Fawley w trzy diabły, lecz zwyczajnie - nie czuł się na siłach, kompletnie podłamany brakiem Lai, doskwierającym mu z każdym dniem coraz bardziej. Nie potrzebował powietrza, potrzebował j e j i niemalże namacalnie dostrzegał, jak umiera po kawałku, oddzielony od matki murami nie do przebycia. W obecnej sytuacji pretensji dziewczęcia zdawały się mu zatem śmieszne, oderwane od rzeczywistości; tak błahe, że gotów był przyznać jej rację, byle tylko uwolnić się od niej, od hałasu, od przytłaczającej atmosfery p u s t e j galerii.
Przynajmniej przyjęła obraz; Avery liczył na jej szok, w którym to stanie bezpiecznie ją wyminie i zniknie, pozostając dla panienki zdziwaczałym niszczycielem. Niestety dla lady Fawley najwyraźniej priorytetem stało się ukaranie wandala i nic nie robiła sobie z wyraźnego zniecierpliwienia Samaela, który po chwili zaczął jednak rozważać użycie różdżki i utorowanie sobie drogi powrotnej. Do zimnego, pustego domu, gdzie opowie swojej córeczce bajkę na dobranoc i wypije porcję eliksiru słodkiego snu - gwarantującego godziny pustych majaków, bez żadnych obrazów, mogących pobudzić bolesne wspomnienia.
- Pójdę - westchnął dla świętego spokoju, zmierzając w stronę wyjścia i czując, jak dziewczę celuje różdżką prosto w jego plecy. Postępowanie z pewnością niezbyt honorowe, lecz Avery'emu obecnie było wszystko jedno - miał wciąż przewagę w zaskoczeniu, bo chociaż nie zamierzał atakować młodziutkiej panienki, planował bezinwazyjne teleportowanie się do swej posiadłości w Shropshire. Ledwo wyszli za drzwi galerii, Samael skinął głową zawziętej obrończyni sztuki - jego matka z całą pewnością poczułaby sympatię do tej wojowniczej dziewczyny i zaśmiałaby się perliście, gdyby opowiedział jej o swych perypetiach - i odwrócił się wprost do niej, z najbardziej przyjaznym wyrazem twarzy, na jaki było go w tej chwili stać.
- Samael Avery - rzucił swoje nazwisko, beznamiętnie, bo przecież (nie) miał powodów do dumy - nie poważam Renoira, ale z impresjonistów moje serce skradł Turner - rzekł, jakby prowokująco do szerszej dyskusji na temat sztuki, po czym teleportował się z cichym trzaskiem. Ciekaw, czy następnego dnia otrzyma wezwanie z Ministerstwa Magii, by wytłumaczył się z owego aktu wandalizmu.
|Avery out
Przynajmniej przyjęła obraz; Avery liczył na jej szok, w którym to stanie bezpiecznie ją wyminie i zniknie, pozostając dla panienki zdziwaczałym niszczycielem. Niestety dla lady Fawley najwyraźniej priorytetem stało się ukaranie wandala i nic nie robiła sobie z wyraźnego zniecierpliwienia Samaela, który po chwili zaczął jednak rozważać użycie różdżki i utorowanie sobie drogi powrotnej. Do zimnego, pustego domu, gdzie opowie swojej córeczce bajkę na dobranoc i wypije porcję eliksiru słodkiego snu - gwarantującego godziny pustych majaków, bez żadnych obrazów, mogących pobudzić bolesne wspomnienia.
- Pójdę - westchnął dla świętego spokoju, zmierzając w stronę wyjścia i czując, jak dziewczę celuje różdżką prosto w jego plecy. Postępowanie z pewnością niezbyt honorowe, lecz Avery'emu obecnie było wszystko jedno - miał wciąż przewagę w zaskoczeniu, bo chociaż nie zamierzał atakować młodziutkiej panienki, planował bezinwazyjne teleportowanie się do swej posiadłości w Shropshire. Ledwo wyszli za drzwi galerii, Samael skinął głową zawziętej obrończyni sztuki - jego matka z całą pewnością poczułaby sympatię do tej wojowniczej dziewczyny i zaśmiałaby się perliście, gdyby opowiedział jej o swych perypetiach - i odwrócił się wprost do niej, z najbardziej przyjaznym wyrazem twarzy, na jaki było go w tej chwili stać.
- Samael Avery - rzucił swoje nazwisko, beznamiętnie, bo przecież (nie) miał powodów do dumy - nie poważam Renoira, ale z impresjonistów moje serce skradł Turner - rzekł, jakby prowokująco do szerszej dyskusji na temat sztuki, po czym teleportował się z cichym trzaskiem. Ciekaw, czy następnego dnia otrzyma wezwanie z Ministerstwa Magii, by wytłumaczył się z owego aktu wandalizmu.
|Avery out
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Thalia nie znała wielu mężczyzn - a przynajmniej nie na stopie prywatnej, aby spotykać się z nimi na herbacie czy gorącej czekoladzie i dyskutować niezobowiązująco na przeróżne tematy. Większość jej męskich znajomych stanowiły osoby spotkane w pracy, przełożeni i współpracownicy oraz to grono czarodziejów i czarownic, które przejawiało równie mocne zamiłowanie do sztuki w każdym możliwym wydaniu. Wtedy Thalia pogrążała się od razu w dyskusji, zapominając nierzadko o różnicy stanów - bez przeszkód mogła rozmawiać zarówno z osobami równymi sobie, wywodzącymi się ze szlachty lub szczycącymi się czystą krwią, jak i mugolakami, którym udało się fuksem wedrzeć na magiczne salony. Nie stanowiło to dla niej żadnej przeszkody - łączyła ją z nimi wyłącznie sztuka i nic więcej, a sztuka stała zawsze ponad podziałami, łącząc, a nie dzieląc. Z tego też powodu Thalia nie przyszła na listopadowy wernisaż lady Avery; jakkolwiek kochała jej galerię i mogła spędzać w niej całe godziny, nie potrafiła zrozumieć, jak ktoś kochający sztukę postawia sam tworzyć kolejne podziały. Wszak piękno obrazów, rzeźb a nawet dźwięków muzyki nie jest pięknem zamkniętym tylko dla jednej społecznej kasty; czyż lady Avery nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele wspaniałych dzieł powstało bez użycia magii, jedynie siłą rąk - mugolskich - a które to dzieła dzisiaj wiszą w wielu czarodziejskich rezydencjach? Być może gdyby pokazała się na wernisażu albo przeczytała z niego relację w prasie, rozpoznałaby od razu tego gburowatego osła; miała jednak to (nie)szczęście spotkać go dopiero teraz i przy pierwszym spotkaniu od razu zmieniła zdanie na temat całego męskiego rodzaju. Śmierdzących, odrażających uzurpatorów władzy, którym wydawało się, że swoją siłą zdobędą wszystko, a władza nad kobietami należy im się już z samego faktu urodzenia się mężczyzną.
Jakkolwiek więc dotąd Thalia starała się nie zwracać uwagi na różnice płci, traktując swoich rozmówców jednakowo i opierając swoją ocenę o nich wyłącznie na podstawie ich szacunku do sztuki, tak teraz miało się to diametralnie zmienić za przyczyną tego jednego, niewydarzonego wypłosza, który z taką lekkością traktował i obraz, i sztukę, i w dodatku zdawał się całym sobą drwić z wojowniczej postawy drobnej dziewczyny. Różdżka zadrgała lekko w jej dłoni, ale Thalia nie wypowiedziała żadnego zaklęcia, pozwalając Avery'emu się oddalić. Renoir był w tej chwili stokroć ważniejszy, a nadętego buca zdąży przecież jeszcze ukarać.
z/t
Jakkolwiek więc dotąd Thalia starała się nie zwracać uwagi na różnice płci, traktując swoich rozmówców jednakowo i opierając swoją ocenę o nich wyłącznie na podstawie ich szacunku do sztuki, tak teraz miało się to diametralnie zmienić za przyczyną tego jednego, niewydarzonego wypłosza, który z taką lekkością traktował i obraz, i sztukę, i w dodatku zdawał się całym sobą drwić z wojowniczej postawy drobnej dziewczyny. Różdżka zadrgała lekko w jej dłoni, ale Thalia nie wypowiedziała żadnego zaklęcia, pozwalając Avery'emu się oddalić. Renoir był w tej chwili stokroć ważniejszy, a nadętego buca zdąży przecież jeszcze ukarać.
z/t
Gość
Gość
|13 kwiecień
Tego wieczoru galeria wyglądała inaczej niż zwykle.
W części bocznych sal panował półmrok, a cienie rzucane na ściany zlewały się ze specyficznymi obrazami - namalowane węglikami, bardziej przypominały szkice niż pełnoprawne dzieła debiutującego malarza powstałych z udziałem feerii barw. Wykrzywione twarze, odkształcone sylwetki, zamazane pejzaże pełne niepokoju; intrygowały, prawdopodobnie dlatego lady Avery zapragnęła, aby zawisły w jej królestwie, a ich twórca mógł z cichym przyzwoleniem obrosnąć w piórka podczas dzisiejszego wernisażu.
Nie mogło jej tutaj dzisiejszego wieczoru zapragnąć. Wśród debiutujących artystów, którym dedykowany był ten wernisaż, znalazła się młodziutka lady Fawley, dalsza kuzynka jej oraz Lizzy. Pękała z dumy, a listy, które słała za pomocą wrednej rudawej sowy, ociekały wylewnymi opisami ile pracy kosztowało ją to, aby została dostrzeżona przez lady Avery oraz wyrażały szczerą nadzieję, że wspomniane wydarzenie towarzyskie będzie dobrym pretekstem do spotkania z dawno już nieodwiedzaną rodziną. Miała racje. Zjawiła się punktualnie, podając swój płaszcz uśmiechającemu się szarmancko dżentelmenowi; Saoirse miała na sobie długą, dopasowaną do jej sylwetki czarną suknie z niewielkim rozcięciem odsłaniającym plecy. Sznur pereł błyszczał na jej szyi, podobnie jak wpięte w uszy dwie, subtelne perełki. Rozejrzała się po twarzach tych, którzy zjawili się wcześniej w galerii, żywo dyskutując na temat niespodzianek przygotowanych na licytację, rozpoznając wśród nich kilku stałych bywalców, nie mniej szukała jednej, konkretnej, promiennej twarzy, swojej drogiej kuzynki ceniącą sobie nad wyraz szeroko rozumianą sztukę; miały się spotkać tutaj, w wejściu, w głównej sali, jak zostało to ustalone listownie. A kiedy w końcu ich spojrzenia odnalazły się w tłumie, ze szczerym uśmiechem objęła Jocelyn, która była jej droga jak własna siostra.
- Elegancka jak zawsze. Mamy sporo czasu do licytacji, o ile jesteś nią zainteresowana... Powiedz mi, któreś nazwisko wyjątkowo skradło twoją uwagę? - spytała, ściszając przy tym głos, ponieważ obie weszły właśnie do sali, w której wielu cieszyło już oko specyficznymi wizjami naniesionymi na płótno przy pomocy węgla. Musiała zmrużyć oczy, aby przyzwyczaić oczy do nikłego światła i tym samym dojrzeć cienie, które skrywały się w głębi ramy zmieniając treść widoczną na pierwszy rzut oka. Wymieniły kilka listów na długo przed dzisiejszym wieczorem, dzieląc się swoimi wrażeniami po zapoznaniu się z zaproszeniem oraz programem wernisażu, była więc ciekawa, czy Jocelyn wyczekiwała, aby zobaczyć w końcu na własne oczy obrazy kogoś szczególnego.
Tego wieczoru galeria wyglądała inaczej niż zwykle.
W części bocznych sal panował półmrok, a cienie rzucane na ściany zlewały się ze specyficznymi obrazami - namalowane węglikami, bardziej przypominały szkice niż pełnoprawne dzieła debiutującego malarza powstałych z udziałem feerii barw. Wykrzywione twarze, odkształcone sylwetki, zamazane pejzaże pełne niepokoju; intrygowały, prawdopodobnie dlatego lady Avery zapragnęła, aby zawisły w jej królestwie, a ich twórca mógł z cichym przyzwoleniem obrosnąć w piórka podczas dzisiejszego wernisażu.
Nie mogło jej tutaj dzisiejszego wieczoru zapragnąć. Wśród debiutujących artystów, którym dedykowany był ten wernisaż, znalazła się młodziutka lady Fawley, dalsza kuzynka jej oraz Lizzy. Pękała z dumy, a listy, które słała za pomocą wrednej rudawej sowy, ociekały wylewnymi opisami ile pracy kosztowało ją to, aby została dostrzeżona przez lady Avery oraz wyrażały szczerą nadzieję, że wspomniane wydarzenie towarzyskie będzie dobrym pretekstem do spotkania z dawno już nieodwiedzaną rodziną. Miała racje. Zjawiła się punktualnie, podając swój płaszcz uśmiechającemu się szarmancko dżentelmenowi; Saoirse miała na sobie długą, dopasowaną do jej sylwetki czarną suknie z niewielkim rozcięciem odsłaniającym plecy. Sznur pereł błyszczał na jej szyi, podobnie jak wpięte w uszy dwie, subtelne perełki. Rozejrzała się po twarzach tych, którzy zjawili się wcześniej w galerii, żywo dyskutując na temat niespodzianek przygotowanych na licytację, rozpoznając wśród nich kilku stałych bywalców, nie mniej szukała jednej, konkretnej, promiennej twarzy, swojej drogiej kuzynki ceniącą sobie nad wyraz szeroko rozumianą sztukę; miały się spotkać tutaj, w wejściu, w głównej sali, jak zostało to ustalone listownie. A kiedy w końcu ich spojrzenia odnalazły się w tłumie, ze szczerym uśmiechem objęła Jocelyn, która była jej droga jak własna siostra.
- Elegancka jak zawsze. Mamy sporo czasu do licytacji, o ile jesteś nią zainteresowana... Powiedz mi, któreś nazwisko wyjątkowo skradło twoją uwagę? - spytała, ściszając przy tym głos, ponieważ obie weszły właśnie do sali, w której wielu cieszyło już oko specyficznymi wizjami naniesionymi na płótno przy pomocy węgla. Musiała zmrużyć oczy, aby przyzwyczaić oczy do nikłego światła i tym samym dojrzeć cienie, które skrywały się w głębi ramy zmieniając treść widoczną na pierwszy rzut oka. Wymieniły kilka listów na długo przed dzisiejszym wieczorem, dzieląc się swoimi wrażeniami po zapoznaniu się z zaproszeniem oraz programem wernisażu, była więc ciekawa, czy Jocelyn wyczekiwała, aby zobaczyć w końcu na własne oczy obrazy kogoś szczególnego.
Gość
Gość
Jocelyn lubiła odwiedzać takie miejsca. Matka artystka skutecznie zaszczepiła w niej zainteresowanie sztuką, i chociaż Josie nie odziedziczyła jej talentu, lubiła oglądać prace innych. W młodości poświęcała też czas na przyswajanie wiedzy teoretycznej, ale później, na poziomie owutemów oraz po dostaniu się na kurs uzdrowicielski nie miała już na to tyle czasu i jej wiedza trochę przywiędła. Jeśli chodzi o bardziej praktyczną stronę, w ostatnich tygodniach jej czynności rysunkowe ograniczały się zwykle do tworzenia ilustracji anatomicznych oraz zielarskich, które wykonywała w ramach swojej nauki. Nigdy nie planowała zostawać zawodową artystką, choć na to niegdyś liczyła jej matka, pokładająca w córkach nadzieje na zrealizowanie jej niespełnionych ambicji.
Dawniej, zanim jej choroba się zaostrzyła, to matka towarzyszyła córkom w wyjściach do galerii, na koncerty, pokazy taneczne i do tego typu miejsc, gdzie miały obcować ze światem kultury. Thea Vane, dawniej Selwyn, poświęciła sporo czasu, by wpoić im obycie i dobre wychowanie, uważając je za klucz do ich pomyślnej przyszłości.
Dzisiaj jednak to nie siostra ani matka towarzyszyły jej w galerii, a jej kuzynka i przyjazna dusza, Saoirse. Josie bardzo lubiła mieć z nią do czynienia, chociaż w ostatnich tygodniach miało to miejsce głównie w pracy – Saoirse była już pełnoprawną uzdrowicielką leczącą na oddziale chorób genetycznych, gdzie pracował jej ojciec i gdzie regularnie pojawiała się chora na Dotyk Meduzy matka. Dobrze było wreszcie wyrwać się ze szpitalnych korytarzy i spotkać w miejscu nie kojarzącym się z chorobami ani pracą.
Choć zadbała o odpowiednio elegancki strój, na tle obecnych tu szlachcianek wyglądała skromnie. Miała na sobie długą, szarą suknię podkreślającą jasną barwę jej oczu oraz skromną, delikatną biżuterię. Choć jej ojciec jako uzdrowiciel nie mógł narzekać na zarobki i rodzinie wiodło się naprawdę dobrze, Vane’om daleko było do szlacheckiego bogactwa. Josie znała zresztą swoje miejsce i nie wychylała się, chociaż przez cały czas zachowywała się kulturalnie i Saoirse z pewnością nie musiała się za nią wstydzić.
Odnalazła ją szybko, bez problemu zauważając w tłumie jej jasne włosy. Podeszła bliżej i przywitała ją, posyłając jej ciepły uśmiech; obie wyglądały teraz zupełnie inaczej niż w pracy, wolne od limonkowych szat i zapachu medykamentów. Każdy zasługiwał czasem na odrobinę relaksu i oderwania od obowiązków, które niosła za sobą codzienność.
- Ty również. Do twarzy ci w tej sukni i perłach – pochwaliła jej wygląd już po wymianie powitań. Saoirse była naprawdę piękną młodą damą i było niemal pewne, że nie podzieli losu swojej niezbyt urodziwej i w dodatku chorej ciotki. Zapewne wkrótce wyjdzie dobrze za mąż i nie będzie musiała martwić się o przyszłość ani pławić w żalu do całego świata, jak robiła to Thea. – Ostatnio czasami zapominam, jak to jest oderwać się na dłużej od pracy, bo po powrocie do domu zwykle zanurzam się w anatomiczne woluminy lub uzupełniam wiedzę z innych przydatnych dziedzin. – Zbliżał się koniec jej drugiego roku kursu, więc był to czas wytężonej nauki. – Ale dziękuję za zaproszenie na ten wernisaż. Brakowało mi tego, a sama tematyka wydaje się obiecująca i z przyjemnością zapoznam się z wszystkimi wystawionymi tu dziś pracami. Zdaje się, że pisałaś mi wcześniej, że jedną z artystek jest twoja krewna?
Była zaciekawiona, choć zapewne jej udział skończy się na oglądaniu. Nie sądziła, by w licytacji prac miała szanse z wypchanymi sakiewkami szlachciców, ale wystarczyła jej możliwość nacieszenia oczu sztuką oraz towarzystwo starszej, bardziej doświadczonej kuzynki.
Dawniej, zanim jej choroba się zaostrzyła, to matka towarzyszyła córkom w wyjściach do galerii, na koncerty, pokazy taneczne i do tego typu miejsc, gdzie miały obcować ze światem kultury. Thea Vane, dawniej Selwyn, poświęciła sporo czasu, by wpoić im obycie i dobre wychowanie, uważając je za klucz do ich pomyślnej przyszłości.
Dzisiaj jednak to nie siostra ani matka towarzyszyły jej w galerii, a jej kuzynka i przyjazna dusza, Saoirse. Josie bardzo lubiła mieć z nią do czynienia, chociaż w ostatnich tygodniach miało to miejsce głównie w pracy – Saoirse była już pełnoprawną uzdrowicielką leczącą na oddziale chorób genetycznych, gdzie pracował jej ojciec i gdzie regularnie pojawiała się chora na Dotyk Meduzy matka. Dobrze było wreszcie wyrwać się ze szpitalnych korytarzy i spotkać w miejscu nie kojarzącym się z chorobami ani pracą.
Choć zadbała o odpowiednio elegancki strój, na tle obecnych tu szlachcianek wyglądała skromnie. Miała na sobie długą, szarą suknię podkreślającą jasną barwę jej oczu oraz skromną, delikatną biżuterię. Choć jej ojciec jako uzdrowiciel nie mógł narzekać na zarobki i rodzinie wiodło się naprawdę dobrze, Vane’om daleko było do szlacheckiego bogactwa. Josie znała zresztą swoje miejsce i nie wychylała się, chociaż przez cały czas zachowywała się kulturalnie i Saoirse z pewnością nie musiała się za nią wstydzić.
Odnalazła ją szybko, bez problemu zauważając w tłumie jej jasne włosy. Podeszła bliżej i przywitała ją, posyłając jej ciepły uśmiech; obie wyglądały teraz zupełnie inaczej niż w pracy, wolne od limonkowych szat i zapachu medykamentów. Każdy zasługiwał czasem na odrobinę relaksu i oderwania od obowiązków, które niosła za sobą codzienność.
- Ty również. Do twarzy ci w tej sukni i perłach – pochwaliła jej wygląd już po wymianie powitań. Saoirse była naprawdę piękną młodą damą i było niemal pewne, że nie podzieli losu swojej niezbyt urodziwej i w dodatku chorej ciotki. Zapewne wkrótce wyjdzie dobrze za mąż i nie będzie musiała martwić się o przyszłość ani pławić w żalu do całego świata, jak robiła to Thea. – Ostatnio czasami zapominam, jak to jest oderwać się na dłużej od pracy, bo po powrocie do domu zwykle zanurzam się w anatomiczne woluminy lub uzupełniam wiedzę z innych przydatnych dziedzin. – Zbliżał się koniec jej drugiego roku kursu, więc był to czas wytężonej nauki. – Ale dziękuję za zaproszenie na ten wernisaż. Brakowało mi tego, a sama tematyka wydaje się obiecująca i z przyjemnością zapoznam się z wszystkimi wystawionymi tu dziś pracami. Zdaje się, że pisałaś mi wcześniej, że jedną z artystek jest twoja krewna?
Była zaciekawiona, choć zapewne jej udział skończy się na oglądaniu. Nie sądziła, by w licytacji prac miała szanse z wypchanymi sakiewkami szlachciców, ale wystarczyła jej możliwość nacieszenia oczu sztuką oraz towarzystwo starszej, bardziej doświadczonej kuzynki.
Choć los poskąpił jej talentu malarskiego, tak porządnego wśród Fawley'ów, obdarzając w zamian miłością do muzyki i słuchem muzycznym niemalże absolutnym, Saoirse nie była obrażoną ignorantką. Dziadkowie uwrażliwili ją na sztukę, gdyż sami ją uprawiali; lubiła obcować z nią, podziwiać prace innych, szukać ukrytych przekazów na płótnie, interpretować dumne portrety. Będąc małym brzdącem, prowadziła długie dysputy z tymi wiszącymi na korytarzach i w pokojach dziennych w Cumberland. Swobodniej też czuła się wśród towarzystwa innych, artystycznych dusz niż na bogatych, szlacheckich bankietach.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ze wszystkich klejnotów i błyskotek, największą wartość miał dla niej właśnie ten sznur skromnych, subtelnych, mlecznobiałych pereł, które należały niegdyś do jej matki.
- Skoro ostatnio cierpisz na przesyt pracą, nie mówmy dziś o niej. Na pewno poradzisz sobie na egzaminach, możesz więc ze spokojem ducha zapomnieć na jeden wieczór o anatomii oraz o składach eliksirów... - zaproponowała, ponieważ tak, jak Jocelyn, tak i Saoirse ostatnio praktycznie nie wychodziła z Munga; zostawała po godzinach, kończąc spisywać spostrzeżenia oraz wnioski z zakończonych badań. Nie było dnia, aby na oddziale nie pojawił się ktoś nowy bądź wymagający pilnej interwencji. Kiedy dzisiejszego popołudnia zrzuciła z ramion oraz odwieszała lekarską szatę, dosłownie i w przenośni czuła się naga, ponieważ przez intensywność pracy wręcz zrosła sie ona z jej skórą. Macocha nie ukrywała swojego zawodu, że z podobnym zaangażowaniem nie podchodziła do kwestii swojego zamążpójścia, nie mniej dopóki ojciec nie włączał się do dyskusji, bez żalu zbywała komentarze lady Fawley.
- Zapowiada się ciekawy wieczór. Lady Avery, właścicielka galerii, zawsze skrupulatnie przygotowuje tego typu wydarzenia. Ostatnie prawie otarło się o skandal, ponieważ jedna lady o mały włos nie przypłaciła swoją ciekawość podpaleniem bujnej fryzury... - przysłoniła usta dłonią, aby ukryć przed niepożądanymi spojrzeniami swoje zniesmaczenie.
- Tak, swoje prace wystawia dzisiaj również Celeste Fawley. Poznasz je po kwiecistych motywach, inspirowanych ogrodami w Ambleside.... Ach! Jocelyn, musimy koniecznie odwiedzić moich krewnych, kiedy będą wyprawiać słynne przyjęcie pod gołym niebem. Niesamowitym przeżyciem jest być tam, kiedy się ściemnia - rozmarzyła się, skrycie tęskniąc za beztroskimi czasami swojego dzieciństwa, kiedy ojciec zabierał ją i Lizzy na wakacje do wspomnianego Ambleside. To tam nauczyła sie wrażliwości na naturę, nabrała szacunku do niej i jej piękna.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ze wszystkich klejnotów i błyskotek, największą wartość miał dla niej właśnie ten sznur skromnych, subtelnych, mlecznobiałych pereł, które należały niegdyś do jej matki.
- Skoro ostatnio cierpisz na przesyt pracą, nie mówmy dziś o niej. Na pewno poradzisz sobie na egzaminach, możesz więc ze spokojem ducha zapomnieć na jeden wieczór o anatomii oraz o składach eliksirów... - zaproponowała, ponieważ tak, jak Jocelyn, tak i Saoirse ostatnio praktycznie nie wychodziła z Munga; zostawała po godzinach, kończąc spisywać spostrzeżenia oraz wnioski z zakończonych badań. Nie było dnia, aby na oddziale nie pojawił się ktoś nowy bądź wymagający pilnej interwencji. Kiedy dzisiejszego popołudnia zrzuciła z ramion oraz odwieszała lekarską szatę, dosłownie i w przenośni czuła się naga, ponieważ przez intensywność pracy wręcz zrosła sie ona z jej skórą. Macocha nie ukrywała swojego zawodu, że z podobnym zaangażowaniem nie podchodziła do kwestii swojego zamążpójścia, nie mniej dopóki ojciec nie włączał się do dyskusji, bez żalu zbywała komentarze lady Fawley.
- Zapowiada się ciekawy wieczór. Lady Avery, właścicielka galerii, zawsze skrupulatnie przygotowuje tego typu wydarzenia. Ostatnie prawie otarło się o skandal, ponieważ jedna lady o mały włos nie przypłaciła swoją ciekawość podpaleniem bujnej fryzury... - przysłoniła usta dłonią, aby ukryć przed niepożądanymi spojrzeniami swoje zniesmaczenie.
- Tak, swoje prace wystawia dzisiaj również Celeste Fawley. Poznasz je po kwiecistych motywach, inspirowanych ogrodami w Ambleside.... Ach! Jocelyn, musimy koniecznie odwiedzić moich krewnych, kiedy będą wyprawiać słynne przyjęcie pod gołym niebem. Niesamowitym przeżyciem jest być tam, kiedy się ściemnia - rozmarzyła się, skrycie tęskniąc za beztroskimi czasami swojego dzieciństwa, kiedy ojciec zabierał ją i Lizzy na wakacje do wspomnianego Ambleside. To tam nauczyła sie wrażliwości na naturę, nabrała szacunku do niej i jej piękna.
Gość
Gość
Talent artystyczny był czymś niebywałym. Josie doskonale pamiętała obrazy matki z czasów, kiedy choroba nie wpływała jeszcze tak mocno na pewność jej dłoni, a jej stawy nie sztywniały tak często. Dawniej, zanim Jocelyn i Iris przyszły na świat, podobno też czasami wystawiała prace w galeriach, ale później wycofała się, malując już zwykle tylko dla siebie i rodziny. Wstydziła się swojej choroby, bała się naznaczenia piętnem i odebrania jej sztuki tak, jak już odebrano jej szlacheckie życie, tytuł i blichtr, w którym mogła pławić się jako młoda dziewczyna. Może nie była pięknością i nie miała daru zjednywania sobie męskich serc, co w przeszłości doprowadziło ją do staropanieństwa, ale jej talent był niezwykły i zrozumiała była dla Josie jej tęsknota za możliwością tworzenia tak, jak dawniej. Obecne obrazy Thei były coraz bardziej chaotyczne i zniekształcone, a nie tak dawno Jocelyn przyłapała matkę na paleniu w kominku podartego na strzępy, nieudanego płótna. To był bardzo wymowny, ale i przykry widok, który na moment stanął jej przed oczami, gdy tak rozglądała się po galerii, zastanawiając się, czy kiedyś jej matka prezentowała tu swoje obrazy tak, jak dzisiejsi artyści.
- Tak, zdecydowanie masz rację. Lubię swój staż i chcę radzić sobie jak najlepiej, ale ostatnio jestem po prostu zmęczona. Zwłaszcza że matka znowu czuje się gorzej i czasami przebywanie z nią staje się naprawdę nieznośne. Chociaż ojciec przeczy jej słowom i mówi, że jeszcze nie wybiera się na tamten świat, i tak się o nią martwię – powiedziała cicho. Saoirse pewnie dobrze znała sytuację jej matki, bo sama uczestniczyła w jej leczeniu. Na pewno też nie raz słyszała jej czarne myśli dotyczące przyszłości oraz nadzieje odnośnie córek. Thea była wręcz zachwycona, że Josie zaprzyjaźniła się ze starszą, szlachetnie urodzoną kuzynką i często rozpływała się nad urodą, obyciem i ogładą Saoirse, stawiając ją córkom za wzór.
- Pewnie cieszyłaby się, że tu jesteśmy. Sama chciałaby tu być, gdyby nie paranoiczne myśli, że zacznie sztywnieć przy tych wszystkich znakomitych gościach. – Jej głos nieco zadrżał, ale wiedziała, że dla jej matki wciąż było ważne zdanie takich ludzi, wciąż pragnęła być jedną z nich i czuła żal do świata, że jej to odebrano.
Jej spojrzenie błądziło wzdłuż ścian galerii, od czasu do czasu zawieszając się też na mijających je czarodziejach. Większość stanowili z pewnością szlachetnie urodzeni oraz czystokrwiści. Galeria taka jak ta była miejscem elitarnym, gdzie trudno było spotkać zwykłych, szarych obywateli. Josie w pewnym sensie mogła poczuć się uprzywilejowana, bo chociaż nie była szlachcianką, wpojone jej wychowanie sprawiało, że zwracała uwagę na takie szczegóły.
Słysząc słowa Saoirse o przypalonej fryzurze, uśmiechnęła się pod nosem. Mimo wszystko szlachcianki miały pewne skłonności do przesady w swoim sposobie bycia. O ile idąca obok niej Saoirse prezentowała klasyczne, pełne wyczucia piękno, tak w pewnym momencie minęła je dama tak obwieszona koronkami i błyskotkami, że zakrawało na cud, że w ogóle mogła się poruszać. Obfita suknia wzdymała się wokół wiotkiego ciała czarownicy najprawdopodobniej niewiele starszej od nich, a mężczyźni odwracali za nią wzrok.
- Wobec tego z przyjemnością zobaczę jej prace. Jestem pewna, że będą wspaniałe... Może nawet spotkamy samą artystkę? – Wiedziała o zamiłowaniu do sztuki Fawleyów, wielu z członków tego rodu posiadało niezwykłe twórcze talenty. Nie byłoby więc zaskoczeniem, gdyby prace okazały się bardzo dobre. – Myślisz, że byłabym tam mile widziana? – zapytała odnośnie przyjęcia w Ambleside. Jej matka po oddaniu Leonardowi Vane nie była już równie chętnie zapraszana na szlacheckie przyjęcia jak wtedy, gdy jeszcze nosiła nazwisko Selwyn, ale na te, na których mogła bywać, często zabierała córki, by mogły poznawać nowych, odpowiednich ludzi oraz uczyć się obycia i umiejętności zachowania w praktyce. – Jeśli tak, to chętnie przyjęłabym zaproszenie. Wierzę, że to musi być naprawdę niezwykłe przeżycie. – Josie znała to dworskie życie jedynie z boku, ale choć była spokojną osóbką, nie dało się ukryć, że ten świat, dawny świat jej matki, w jakiś sposób ją przyciągał i ciekawił. Być może miało to miejsce właśnie za sprawą sprytnych manipulacji matki, chociaż sama Josie nie była do końca świadoma, że przez całe życie dawała się owijać wokół palca i szantażować emocjonalnie.
Dotarły do miejsca, gdzie zbierali się czarodzieje. Josie mogła dostrzec już niektóre obrazy, chociaż musiała lekko wspiąć się na palce, żeby je zobaczyć. Nie zamierzała jednak się przepychać jak prostacka, niewychowana pannica, a cierpliwie czekała na możliwość obejrzenia dzieł sztuki.
- Tak, zdecydowanie masz rację. Lubię swój staż i chcę radzić sobie jak najlepiej, ale ostatnio jestem po prostu zmęczona. Zwłaszcza że matka znowu czuje się gorzej i czasami przebywanie z nią staje się naprawdę nieznośne. Chociaż ojciec przeczy jej słowom i mówi, że jeszcze nie wybiera się na tamten świat, i tak się o nią martwię – powiedziała cicho. Saoirse pewnie dobrze znała sytuację jej matki, bo sama uczestniczyła w jej leczeniu. Na pewno też nie raz słyszała jej czarne myśli dotyczące przyszłości oraz nadzieje odnośnie córek. Thea była wręcz zachwycona, że Josie zaprzyjaźniła się ze starszą, szlachetnie urodzoną kuzynką i często rozpływała się nad urodą, obyciem i ogładą Saoirse, stawiając ją córkom za wzór.
- Pewnie cieszyłaby się, że tu jesteśmy. Sama chciałaby tu być, gdyby nie paranoiczne myśli, że zacznie sztywnieć przy tych wszystkich znakomitych gościach. – Jej głos nieco zadrżał, ale wiedziała, że dla jej matki wciąż było ważne zdanie takich ludzi, wciąż pragnęła być jedną z nich i czuła żal do świata, że jej to odebrano.
Jej spojrzenie błądziło wzdłuż ścian galerii, od czasu do czasu zawieszając się też na mijających je czarodziejach. Większość stanowili z pewnością szlachetnie urodzeni oraz czystokrwiści. Galeria taka jak ta była miejscem elitarnym, gdzie trudno było spotkać zwykłych, szarych obywateli. Josie w pewnym sensie mogła poczuć się uprzywilejowana, bo chociaż nie była szlachcianką, wpojone jej wychowanie sprawiało, że zwracała uwagę na takie szczegóły.
Słysząc słowa Saoirse o przypalonej fryzurze, uśmiechnęła się pod nosem. Mimo wszystko szlachcianki miały pewne skłonności do przesady w swoim sposobie bycia. O ile idąca obok niej Saoirse prezentowała klasyczne, pełne wyczucia piękno, tak w pewnym momencie minęła je dama tak obwieszona koronkami i błyskotkami, że zakrawało na cud, że w ogóle mogła się poruszać. Obfita suknia wzdymała się wokół wiotkiego ciała czarownicy najprawdopodobniej niewiele starszej od nich, a mężczyźni odwracali za nią wzrok.
- Wobec tego z przyjemnością zobaczę jej prace. Jestem pewna, że będą wspaniałe... Może nawet spotkamy samą artystkę? – Wiedziała o zamiłowaniu do sztuki Fawleyów, wielu z członków tego rodu posiadało niezwykłe twórcze talenty. Nie byłoby więc zaskoczeniem, gdyby prace okazały się bardzo dobre. – Myślisz, że byłabym tam mile widziana? – zapytała odnośnie przyjęcia w Ambleside. Jej matka po oddaniu Leonardowi Vane nie była już równie chętnie zapraszana na szlacheckie przyjęcia jak wtedy, gdy jeszcze nosiła nazwisko Selwyn, ale na te, na których mogła bywać, często zabierała córki, by mogły poznawać nowych, odpowiednich ludzi oraz uczyć się obycia i umiejętności zachowania w praktyce. – Jeśli tak, to chętnie przyjęłabym zaproszenie. Wierzę, że to musi być naprawdę niezwykłe przeżycie. – Josie znała to dworskie życie jedynie z boku, ale choć była spokojną osóbką, nie dało się ukryć, że ten świat, dawny świat jej matki, w jakiś sposób ją przyciągał i ciekawił. Być może miało to miejsce właśnie za sprawą sprytnych manipulacji matki, chociaż sama Josie nie była do końca świadoma, że przez całe życie dawała się owijać wokół palca i szantażować emocjonalnie.
Dotarły do miejsca, gdzie zbierali się czarodzieje. Josie mogła dostrzec już niektóre obrazy, chociaż musiała lekko wspiąć się na palce, żeby je zobaczyć. Nie zamierzała jednak się przepychać jak prostacka, niewychowana pannica, a cierpliwie czekała na możliwość obejrzenia dzieł sztuki.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Fakt, że sama doświadczyła ciężkiej pracy podczas stażu pozwalał jej zrozumieć Jacelyn; podobnie jak wyczuć w tembrze jej głosu, iż o uzdrowicielstwie wypowiada się w sposób, który podkreśla, że młoda czarownica wybrała właściwą ścieżkę swojego życia. Po cichu zazdrościła jej tej łatwości decydowania o samej sobie. Wśród arystokracji wciąż panowało przekonanie, że od kobiety nie oczekuje się podejmowania zawodowej aktywności, że w zupełności może się spełniać będąc panią domu oraz troskliwą żoną i matką. Saoirse ośmielała się z tym nie zgodzić; obserwowała, jak jej własna macocha gorzknieje uwięziona w Cumberland. Gloria wypełniała swój czas na herbatkach z innymi szlachciankami, wieczorami w teatrach i operach, wyszukiwaniem kolejnych, nowych serwisów, jak i snując plany odświeżenia kolejnych pokoi. Kiedy jednak wracała w domowe zacisze, uśmiech więdł na jej twarzy. Miała nie małe szczęście, że ojciec wysłuchał jej i nie zaoponował, kiedy zdradziła, że chciałaby związać się z Mungiem. Wciąż pamiętała o zobowiązaniach, których winna była wobec rodziny, nie mniej zyskała więcej swobody.
Z troską wysłuchała Jacelyn, która mówiła o swojej matce. Theę Vane pamiętała, jako ciepłą, elegancką kobietę, pełna pasji oraz miłości do swojej rodziny. Z początku trudno było jej uwierzyć, że to ta sama osoba, kiedy po raz pierwszy spotkała się z ciotką na oddziale w świętym Mungu. Doświadczyła tego, jak bardzo choroba zmienia ludzi, jakie wyniszczające piętno potrafi na nich odcisnąć, nie mniej Pani Vane trzymała się dzielnie, przynajmniej przy niej, a Saoirse chciała wierzyć, że doczeka tego pięknego dnia, w którym jej córki ślubować będą przed ołtarzem. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ciotka wciąż pamięta czynne życie na salonach i właśnie tego - w jej mniemaniu co najlepsze - chciałaby zarówno dla Jacelyn, jak i dla Iris.
- Jestem pewna, że uszczęśliwisz swoją matkę, kiedy po powrocie usiądziecie razem i ze szczegółami będziesz mogła jej opowiedzieć, co działo się podczas wernisażu i które prace cieszyły się największym zainteresowaniem - obejrzała się na kuzynkę, przytrzymując na dłużej jej spojrzenie, aż chociaż kąciki jej ust nie spróbowały zadrżeć w bladym uśmiechu.
Tłumy, które dzisiejszego wieczoru gościły w galerii sztuki, nie powinny nikogo zaskoczyć. Wielu szlachetnie urodzonych i uprzywilejowanych czarodziejów brało częsty udział w tego typu wydarzeniach; jedni z czystej miłości do sztuki, inni węsząc w okazji spotkania z samymi, ważnymi nazwiskami oraz personami, korzyści dla siebie samych. Dostrzegła kilka mniej bądź bardziej znajomych twarzy. Zamiast jednak zwracać uwagę i wyliczać, kto taki pofatygował się na wernisaż dzisiejszego wieczoru, Saoirse przyglądała się obrazom w dumnie błyszczącymi, pozłacanymi ramami.
- Bardzo prawdopodobne. Sądzę, że wszyscy artyści, których wyróżniono i zaproszono do wystawieniach swoich dzieł są dzisiejszego wieczoru gdzieś tutaj, w galerii, odpowiadając na pytania krytyków i znawców, od których wiele zależy w ich dalszej karierze - w wejściu minęła się z dalszym krewnym, lordem Fawleyem, który większość swojego majątku przeznaczył na mecenas. Wielce prawdopodobne, że rozglądał się za nowymi czarodziejami, którzy wiele by dali, aby objął ich swoim opiekuńczym skrzydłem.
- Na pewno byłabyś mile widziana. Jesteś estetką, Jocelyn. W twoich żyłach płynie krew Selwynów, a twoja matka tworzyła obrazy, które zachwycały nie jeden, wyrafinowany gust. Każda artystyczna dusza musi się po ogrodach Ambleside chociaż jeden raz w życiu - odparła, pewna, że jej rodzina, nie będąca tak restrykcyjna i zakorzeniona w starym porządku świata, nie okaże pogardy Jacelyn tylko dlatego, że jej matkę wydano za mąż za mężczyznę urodzonego w niższym stanie. Przyjęcia w Ambleside to nie Sabat.
Zadarła nieco głowę, kiedy przed nimi pojawił się obraz zmory, z bardzo subtelną grą cieni.
Z troską wysłuchała Jacelyn, która mówiła o swojej matce. Theę Vane pamiętała, jako ciepłą, elegancką kobietę, pełna pasji oraz miłości do swojej rodziny. Z początku trudno było jej uwierzyć, że to ta sama osoba, kiedy po raz pierwszy spotkała się z ciotką na oddziale w świętym Mungu. Doświadczyła tego, jak bardzo choroba zmienia ludzi, jakie wyniszczające piętno potrafi na nich odcisnąć, nie mniej Pani Vane trzymała się dzielnie, przynajmniej przy niej, a Saoirse chciała wierzyć, że doczeka tego pięknego dnia, w którym jej córki ślubować będą przed ołtarzem. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ciotka wciąż pamięta czynne życie na salonach i właśnie tego - w jej mniemaniu co najlepsze - chciałaby zarówno dla Jacelyn, jak i dla Iris.
- Jestem pewna, że uszczęśliwisz swoją matkę, kiedy po powrocie usiądziecie razem i ze szczegółami będziesz mogła jej opowiedzieć, co działo się podczas wernisażu i które prace cieszyły się największym zainteresowaniem - obejrzała się na kuzynkę, przytrzymując na dłużej jej spojrzenie, aż chociaż kąciki jej ust nie spróbowały zadrżeć w bladym uśmiechu.
Tłumy, które dzisiejszego wieczoru gościły w galerii sztuki, nie powinny nikogo zaskoczyć. Wielu szlachetnie urodzonych i uprzywilejowanych czarodziejów brało częsty udział w tego typu wydarzeniach; jedni z czystej miłości do sztuki, inni węsząc w okazji spotkania z samymi, ważnymi nazwiskami oraz personami, korzyści dla siebie samych. Dostrzegła kilka mniej bądź bardziej znajomych twarzy. Zamiast jednak zwracać uwagę i wyliczać, kto taki pofatygował się na wernisaż dzisiejszego wieczoru, Saoirse przyglądała się obrazom w dumnie błyszczącymi, pozłacanymi ramami.
- Bardzo prawdopodobne. Sądzę, że wszyscy artyści, których wyróżniono i zaproszono do wystawieniach swoich dzieł są dzisiejszego wieczoru gdzieś tutaj, w galerii, odpowiadając na pytania krytyków i znawców, od których wiele zależy w ich dalszej karierze - w wejściu minęła się z dalszym krewnym, lordem Fawleyem, który większość swojego majątku przeznaczył na mecenas. Wielce prawdopodobne, że rozglądał się za nowymi czarodziejami, którzy wiele by dali, aby objął ich swoim opiekuńczym skrzydłem.
- Na pewno byłabyś mile widziana. Jesteś estetką, Jocelyn. W twoich żyłach płynie krew Selwynów, a twoja matka tworzyła obrazy, które zachwycały nie jeden, wyrafinowany gust. Każda artystyczna dusza musi się po ogrodach Ambleside chociaż jeden raz w życiu - odparła, pewna, że jej rodzina, nie będąca tak restrykcyjna i zakorzeniona w starym porządku świata, nie okaże pogardy Jacelyn tylko dlatego, że jej matkę wydano za mąż za mężczyznę urodzonego w niższym stanie. Przyjęcia w Ambleside to nie Sabat.
Zadarła nieco głowę, kiedy przed nimi pojawił się obraz zmory, z bardzo subtelną grą cieni.
Gość
Gość
Z Jocelyn też nie do końca było tak, że miała wolny wybór i mogła z łatwością robić ze swoim życiem co tylko zechciała. Nie z matką, która widziała w swoich córkach narzędzie do spełnienia własnych niedoszłych ambicji. Oczywiście Josie nie zdawała sobie sprawy z tego, że przez całe życie zręcznie manipulowano jej sposobem myślenia i kazano wierzyć, że sama też pragnie życia, w które wdrażała ją matka. To, kim była teraz, stanowiło pewien kompromis – poszła na swój wymarzony staż, ale pod innymi względami była wprost idealną, wymarzoną córką żyjącą pod dyktando matki, czego też nie była do końca świadoma, bo to wszystko zaczęło się zbyt dawno i zbyt głęboko w niej tkwiło, a innego stanu rzeczy nie pamiętała.
Nieprawdą było, że Thea była osobą pełną miłości do rodziny. Na pewno nie do Vane’ów. Nigdy nie pokochała ani nie zaakceptowała swojego czystokrwistego męża, a względy i cieplejsze uczucia okazywała tylko córkom, czasem wręcz je rozpieszczając. Choć nie była najlepszą matką w takim zwyczajnym, przyziemnym względzie, wiedziała, w jaki sposób mamić ich dziecięce, naiwne umysły, i nawet sama całkowicie wierzyła w to, że działała w jak najlepszych intencjach. Z zewnątrz mogło wyglądać to tak, że je kochała, sama Josie również łudziła się, że tak właśnie było, bo tego podświadomie pragnęła jako dziecko, a później nastolatka – akceptacji, zrozumienia i miłości ze strony kobiety, która wydała ją na świat, a później pokazywała jej drogę, która, jak mówiła, miała przynieść jej pomyślność. Josie nie znała jej z czasów, kiedy jeszcze była lady Selwyn. Możliwe, że była wtedy jeszcze zupełnie inną osobą, bo za życia Jocelyn przez większość czasu była pogrążona w depresji, nostalgii i marazmie, w które wpędziła ją choroba oraz zwykłe życie.
- Zapewne chciałaby tutaj być. Ale skoro nie może, to na pewno jej o wszystkim opowiem. Może to trochę ją ożywi – rzekła, wiedząc, że Thea zawsze ożywiała się na wspomnienie o tego typu wydarzeniach czy o sztuce. Wtedy mogły porozmawiać o czymś innym niż jej dolegliwości towarzyszące chorobie, tak jak teraz Josie mogła skupić się na obcowaniu ze sztuką zamiast na innych problemach. A przynajmniej, próbowała, bo jak widać nawet tutaj trudno było całkowicie odciąć się od kwestii matki. – Szkoda, że nie ma żadnego sposobu, by sprawić, żeby znowu mogła robić to, co jest dla niej tak ważne. A z roku na rok będzie jej coraz trudniej...
Obie, nawet znacznie mniej doświadczona Jocelyn, wiedziały, że całkowite uleczenie Thei było niemożliwe. Były to więc jedynie czcze słowa, w które przyoblekła swój żal.
Obrazy niewątpliwie mogły wywrzeć na niej wrażenie. Może nie posiadała wybitnego talentu, ale umiała i wiedziała wystarczająco dużo, żeby umieć rozpoznać dobrą sztukę. Przynajmniej w jej mniemaniu, bo każdy miał swój własny gust i upodobania.
- Spodziewam się, że to wielki dzień dla każdego z nich. Matka kiedyś opowiadała mi o swoich dawnych wernisażach i choć zapewne nie nadawałabym się, żeby tu stanąć wśród nich, jestem pewna, że to musi być wyjątkowe przeżycie. – O tak, większość artystów zapewne marzyło o tym, żeby zostać docenionym i zauważonym, żeby jego prace wisiały w takim miejscu jak to i były oglądane przez znakomitych gości. Ale byli i tacy jak Josie, którzy tworzyli przede wszystkim dla własnej przyjemności, rozrywki i odskoczni od swojego głównego zajęcia. Przez staż nie miałaby zresztą czasu na poważniejszą twórczość, ale gdzieś w środku w pewnym sensie czuła się artystyczną duszą.
Cieszyła się, że Saoirse uważa ją za godną zaproszenia do ogrodów Ambleside. Niewątpliwie chętnie znalazłaby się w tym miejscu tak ważnym dla artystów, tym bardziej, że jak wiedziała, jej matka w dawnych czasach również tam bywała. Josie czasami zastanawiała się, jak to się stało, że Thea nie przykuła w młodości uwagi żadnego mężczyzny; najwyraźniej miała nieszczęście trafiać na płytkich osobników, którzy oceniali ją tylko przez pryzmat braku klasycznej urody. Miała przeciętną, nijaką twarz, płowe włosy i nieforemną figurę; na szczęście Josie odziedziczyła po niej tylko odcień kosmyków i kolor oczu, a sama Thea zawsze zachwycała się eteryczną, delikatną urodą córek.
- Będę czekać na zaproszenie. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie pomyślnie i będziemy mogły pojawić się tam razem. I zabierzemy również Iris, prawda? Myślę, że jej też by się tam podobało.
Spojrzała na obraz, który przykuł uwagę Saoirse. Także mogła wychwycić grę cieni tak zmyślnie nałożoną przez pędzel, że obraz sprawiał wrażenie rzeczywistego, zupełnie, jakby wymalowana na nim istota lada moment miała zejść z płótna i zniknąć w tłumie gości. Zrobiło to na niej spore wrażenie.
- To niesamowite, jak niektórzy potrafią przedstawiać swoje wyobrażenia... Lub oddawać rzeczywistość – spojrzała na inny obraz, przedstawiający subtelny pejzaż porośniętych kwieciem wzgórz. Chyba potrzeba było trochę więcej niż samych umiejętności władania pędzlem, żeby uchwycić pewne delikatne detale, nastrój oraz przelać na płótno swój sposób postrzegania świata.
Nieprawdą było, że Thea była osobą pełną miłości do rodziny. Na pewno nie do Vane’ów. Nigdy nie pokochała ani nie zaakceptowała swojego czystokrwistego męża, a względy i cieplejsze uczucia okazywała tylko córkom, czasem wręcz je rozpieszczając. Choć nie była najlepszą matką w takim zwyczajnym, przyziemnym względzie, wiedziała, w jaki sposób mamić ich dziecięce, naiwne umysły, i nawet sama całkowicie wierzyła w to, że działała w jak najlepszych intencjach. Z zewnątrz mogło wyglądać to tak, że je kochała, sama Josie również łudziła się, że tak właśnie było, bo tego podświadomie pragnęła jako dziecko, a później nastolatka – akceptacji, zrozumienia i miłości ze strony kobiety, która wydała ją na świat, a później pokazywała jej drogę, która, jak mówiła, miała przynieść jej pomyślność. Josie nie znała jej z czasów, kiedy jeszcze była lady Selwyn. Możliwe, że była wtedy jeszcze zupełnie inną osobą, bo za życia Jocelyn przez większość czasu była pogrążona w depresji, nostalgii i marazmie, w które wpędziła ją choroba oraz zwykłe życie.
- Zapewne chciałaby tutaj być. Ale skoro nie może, to na pewno jej o wszystkim opowiem. Może to trochę ją ożywi – rzekła, wiedząc, że Thea zawsze ożywiała się na wspomnienie o tego typu wydarzeniach czy o sztuce. Wtedy mogły porozmawiać o czymś innym niż jej dolegliwości towarzyszące chorobie, tak jak teraz Josie mogła skupić się na obcowaniu ze sztuką zamiast na innych problemach. A przynajmniej, próbowała, bo jak widać nawet tutaj trudno było całkowicie odciąć się od kwestii matki. – Szkoda, że nie ma żadnego sposobu, by sprawić, żeby znowu mogła robić to, co jest dla niej tak ważne. A z roku na rok będzie jej coraz trudniej...
Obie, nawet znacznie mniej doświadczona Jocelyn, wiedziały, że całkowite uleczenie Thei było niemożliwe. Były to więc jedynie czcze słowa, w które przyoblekła swój żal.
Obrazy niewątpliwie mogły wywrzeć na niej wrażenie. Może nie posiadała wybitnego talentu, ale umiała i wiedziała wystarczająco dużo, żeby umieć rozpoznać dobrą sztukę. Przynajmniej w jej mniemaniu, bo każdy miał swój własny gust i upodobania.
- Spodziewam się, że to wielki dzień dla każdego z nich. Matka kiedyś opowiadała mi o swoich dawnych wernisażach i choć zapewne nie nadawałabym się, żeby tu stanąć wśród nich, jestem pewna, że to musi być wyjątkowe przeżycie. – O tak, większość artystów zapewne marzyło o tym, żeby zostać docenionym i zauważonym, żeby jego prace wisiały w takim miejscu jak to i były oglądane przez znakomitych gości. Ale byli i tacy jak Josie, którzy tworzyli przede wszystkim dla własnej przyjemności, rozrywki i odskoczni od swojego głównego zajęcia. Przez staż nie miałaby zresztą czasu na poważniejszą twórczość, ale gdzieś w środku w pewnym sensie czuła się artystyczną duszą.
Cieszyła się, że Saoirse uważa ją za godną zaproszenia do ogrodów Ambleside. Niewątpliwie chętnie znalazłaby się w tym miejscu tak ważnym dla artystów, tym bardziej, że jak wiedziała, jej matka w dawnych czasach również tam bywała. Josie czasami zastanawiała się, jak to się stało, że Thea nie przykuła w młodości uwagi żadnego mężczyzny; najwyraźniej miała nieszczęście trafiać na płytkich osobników, którzy oceniali ją tylko przez pryzmat braku klasycznej urody. Miała przeciętną, nijaką twarz, płowe włosy i nieforemną figurę; na szczęście Josie odziedziczyła po niej tylko odcień kosmyków i kolor oczu, a sama Thea zawsze zachwycała się eteryczną, delikatną urodą córek.
- Będę czekać na zaproszenie. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie pomyślnie i będziemy mogły pojawić się tam razem. I zabierzemy również Iris, prawda? Myślę, że jej też by się tam podobało.
Spojrzała na obraz, który przykuł uwagę Saoirse. Także mogła wychwycić grę cieni tak zmyślnie nałożoną przez pędzel, że obraz sprawiał wrażenie rzeczywistego, zupełnie, jakby wymalowana na nim istota lada moment miała zejść z płótna i zniknąć w tłumie gości. Zrobiło to na niej spore wrażenie.
- To niesamowite, jak niektórzy potrafią przedstawiać swoje wyobrażenia... Lub oddawać rzeczywistość – spojrzała na inny obraz, przedstawiający subtelny pejzaż porośniętych kwieciem wzgórz. Chyba potrzeba było trochę więcej niż samych umiejętności władania pędzlem, żeby uchwycić pewne delikatne detale, nastrój oraz przelać na płótno swój sposób postrzegania świata.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Sala zachodnia
Szybka odpowiedź