Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Leśne ostępy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Leśne ostępy
Głęboko w mateczniku ukryte są skarby niedostępne mugolom, zdumiewająca roślinność płata figle i zachwyca majestatem. Pradawne, olbrzymie drzewa zdają się porozumiewać szeleszczeniem liści, ponoć opodal widywano niegdyś enty - czy te drzewa to ich potomkowie? Śród ściółki leśnej odnaleźć można pękate, a czasem nawet kwitnące paprocie; Prewettowie dumnie dbają o tę część lasu. Przez cały rok latają w pobliżu migoczące świetliki, które dodają przytulnej przestrzeni uroku. Po ścieżkach biegają rude wiewiórki. Co istotne, gdzieś tutaj rosną także krzewy zaczarowanych czarnych jagód. Krzewy, które zachowują się zupełnie niepoważnie. Zamiast grzecznie rosnąć, one lubią uciekać, ni stąd, ni zowąd pojawiać się na dnie kałuży czy oczka wodnego, wyrastać na wiewiórczym ogonie. Podobno udało się je nawet zebrać ze sklątki tylnowybuchowej! Jedynym, na czym nie rosną są czarodzieje. Chętnie za to się przed nimi chowają, jeszcze chętniej im uciekają.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.10.15 22:24, w całości zmieniany 1 raz
Pośród leśnej gęstwiny czarownice czekały różne niespodzianki i utrudnienia. Jedne poradziły sobie z nimi lepiej, inne nieco gorzej. Szczęście nie zawsze im sprzyjało, a los bywał przewrotny i rzucał im kłody pod nogi (nawet dosłownie, zwłaszcza w postaci błotoryj). Niewątpliwie każda z dziewcząt bardzo się starała, lecz najszybsza i najsprytniejszą z nich okazała się być Charlene Leighton. Czmychnęła przez wściekłym zwierzęciem, a gdy zniknęło jej z oczu zeszła z drzewa i zebrała maliny, niedługo potem wyłaniając się z lasu i przekraczając linię. Podbiegł do niej ten sam niski czarodziej, który witał je po drugiej stronie lasu i sprawdził, czy jej dzbanek jest pełen malin - Charlene miała ich mnóstwo! Kilka wypadło nawet przy najlżejszym ruchu. Rozbrzmiała wtedy głośno muzyka i wystrzelono w powietrze czerwone fajerwerki oznajmiające innym dziewczętom, wciąż pozostającym w lesie, że konkurs został zakończony, a one mogą zaprzestać poszukiwań.
Gdy wszystkie czarownice powróciły z poszukiwań owoców, niektóre miały w swoich dzbankach owoców mniej, inne więcej i zebrały się na polanie, gdzie czekały już tłumy innych gości festiwalu, czarodziej w malinowej szacie przyłożył sobie koniec różdżki do gardła, aby wzmocnić siłę głosu i zaczął przemawiać.
- Dziękujemy wszystkim za udział w zabawie. Wszystkie, moje drogie panie, byłyście wspaniałe! Śpieszę z informacją, ze żadna z malinek zebrnaych przez wasze piękne paluszki się nie zmarnuje, zostaną wykorzystane w konkursie alchemicznym! Zanim jednak ogłoszę zwycięzcę, chciałbym powiedzieć kilka słów. Wszyscy wiemy jak wielą stratę ponieśliśmy przed ponad księżycem. Nasze serca wciąć krwawią. Ileż więcej panien mogłoby dziś wyruszyć ten las, by oddać hołd tradyci! Uczcijmy ich wszystkich, proszę was, minutą ciszy.
Wszyscy umilkli, opuścili spojrzenia, oddajac się zadumie. Ofiary zamachu na Ministerstwo Magii nie mogły tak łatwo i prędko popaść w zapomnienie. Po upłynięciu dziwnie dłużącej się minuty absolutnej ciszy, czarodziej przemówił znowu.
- Dziękuję wam. Pragnę jednocześnie ogłosić, że zwyciężczynią tej konkurencji jest nadobna panna Charlene Leighton, nagrodźmy ją brawami! Podejdź do nas, Charlene! - rozbrzmiały brawa i muzyka, choć nie na tyle głośna, aby przebrzmiała ponad rozmowy. Kiedy alchemiczka zbliżyła się do niskiego czarodzieja, w szarmanckim geście ujął jej dłoń i złożył nań pocałunek. Smukła, jasnowłosa czarodziejka, stojąca obok niego, podała szkatułkę z ciemnego drewna, rzeźbionego w motyw paproci, którą wręczył z namaszczeniem pannie Leighton. - Jeszcze raz brawo, brawo, moja droga! - alchemiczka odebrała odeń szkatułę i sam zaczął klaskać.
W pudełku odnalazła piękną, szeroką bransoletę ze srebra, na której wygrawerowano lisśie paproci, lecz najmocniej uwagę przykuwał szlifowany w kształt maliny rubin. - To robota goblinów*, piękne cacko - powiedział cicho czarodziej, puszczając do Charlene piękne oczko. Ozdoba, fundowana przez rodzinę Prewettów, była z pewnością drogocenna i niezwykle piękna.
Brawa rozbrzmiewały jeszcze kilka chwil; wielu czarodziejów i czarowni pragnęło pogratulować pannie Leighton i przyjrzeć się bransolecie z bliska.
| Bardzo dziękuję wszystkim za udział w zabawie! Mam nadzieję, że była udana. Możecie, acz nie musicie, napisać swoje posty kończące.
*Bransoleta poza niezwykłymi walorami estetycznymi nie ma magicznych właściwości.
Gdy wszystkie czarownice powróciły z poszukiwań owoców, niektóre miały w swoich dzbankach owoców mniej, inne więcej i zebrały się na polanie, gdzie czekały już tłumy innych gości festiwalu, czarodziej w malinowej szacie przyłożył sobie koniec różdżki do gardła, aby wzmocnić siłę głosu i zaczął przemawiać.
- Dziękujemy wszystkim za udział w zabawie. Wszystkie, moje drogie panie, byłyście wspaniałe! Śpieszę z informacją, ze żadna z malinek zebrnaych przez wasze piękne paluszki się nie zmarnuje, zostaną wykorzystane w konkursie alchemicznym! Zanim jednak ogłoszę zwycięzcę, chciałbym powiedzieć kilka słów. Wszyscy wiemy jak wielą stratę ponieśliśmy przed ponad księżycem. Nasze serca wciąć krwawią. Ileż więcej panien mogłoby dziś wyruszyć ten las, by oddać hołd tradyci! Uczcijmy ich wszystkich, proszę was, minutą ciszy.
Wszyscy umilkli, opuścili spojrzenia, oddajac się zadumie. Ofiary zamachu na Ministerstwo Magii nie mogły tak łatwo i prędko popaść w zapomnienie. Po upłynięciu dziwnie dłużącej się minuty absolutnej ciszy, czarodziej przemówił znowu.
- Dziękuję wam. Pragnę jednocześnie ogłosić, że zwyciężczynią tej konkurencji jest nadobna panna Charlene Leighton, nagrodźmy ją brawami! Podejdź do nas, Charlene! - rozbrzmiały brawa i muzyka, choć nie na tyle głośna, aby przebrzmiała ponad rozmowy. Kiedy alchemiczka zbliżyła się do niskiego czarodzieja, w szarmanckim geście ujął jej dłoń i złożył nań pocałunek. Smukła, jasnowłosa czarodziejka, stojąca obok niego, podała szkatułkę z ciemnego drewna, rzeźbionego w motyw paproci, którą wręczył z namaszczeniem pannie Leighton. - Jeszcze raz brawo, brawo, moja droga! - alchemiczka odebrała odeń szkatułę i sam zaczął klaskać.
W pudełku odnalazła piękną, szeroką bransoletę ze srebra, na której wygrawerowano lisśie paproci, lecz najmocniej uwagę przykuwał szlifowany w kształt maliny rubin. - To robota goblinów*, piękne cacko - powiedział cicho czarodziej, puszczając do Charlene piękne oczko. Ozdoba, fundowana przez rodzinę Prewettów, była z pewnością drogocenna i niezwykle piękna.
Brawa rozbrzmiewały jeszcze kilka chwil; wielu czarodziejów i czarowni pragnęło pogratulować pannie Leighton i przyjrzeć się bransolecie z bliska.
| Bardzo dziękuję wszystkim za udział w zabawie! Mam nadzieję, że była udana. Możecie, acz nie musicie, napisać swoje posty kończące.
*Bransoleta poza niezwykłymi walorami estetycznymi nie ma magicznych właściwości.
| 7 sierpnia
Potargany wianek, upleciony przed kilkoma dniami z gałązek czarnych jagód i wilczego łyka, raz po raz zsuwał się z głowy Deirdre, obsypując płatki białych hortensji. Nadmorska bryza nie zdołała ich rozdmuchać, przyklejały się więc do lejących się równą taflą włosów, wyraźnie odznaczających się na tle białej koszuli. Dziś ubrała się inaczej, rezygnując z sukienki. Czerwona spódnica, sięgająca ziemi, wsunięty w nią wykrochmalony materiał bluzki - w ferworze zabaw ostatniego, festiwalowego wieczoru, dwa pierwsze, złote guziki rozpięły się, ujawniając egzotyczny odcień skóry opinającej obojczyki. W standardowych okolicznościach nigdy nie dopuściłaby do podobnych ekscesów, ale tej nocy zrywała ze wszystkim, co ją ograniczało. Z bolesną rutyną samotności, z przyzwyczajeniami, ze sztywnymi zasadami, z dystansem i zachowawczą wstrzemięźliwością. Gardziła ludźmi, zachowującymi się w ten sposób, beztrosko poddającymi się atmosferze festiwalu lata; żenowały ją tańce, ogólna radość i rozluźnienie obyczajów - do czasu, gdy sama rozpaczliwie potrzebowała tego typu rozładowania.
Abstynencja jej nie służyła. Przywykła do innych doznań, do wyczerpania zmysłów, które - niewykorzystywane - domagały się silnych bodźców. Minął już ponad miesiąc, przetrwała Azkaban, stawiła czoło śmierci i psychicznym torturom, ale nie żyła. Rosier zrównał ją z ziemią i zostawił, wypalił na niej brzemię pogardy, o którym pragnęła zapomnieć. Powstrzymywała się wystarczająco długo, czekała, cierpliwie i tęsknie, ale widok szczęśliwego małżeństwa Rosierów, przechadzających się dumnie po Weymouth, zalał jej ciało szatańską pożoga silniejszą od tej, która spopieliła Ministerstwo. Nie zamierzała skamleć o uwagę ani błagać, była ponad swoimi słabościami - a tej nocy zamierzała odżyć, zapomnieć o ciężarze ostatnich tygodni, zrównać się z tymi, którymi dotychczas pogardzała. Sprawdzić, czy ich sposób na zapomnienie jest skuteczny. Nie grymasiła, gdy podawano jej wino, letnie i przesadnie słodkie, nie dorównujące skarbom skrytym w piwniczce Corentina. Nie odmawiała tańca ani rozmowy przy ognisku; uśmiechała się do świętujących zwycięstwo w amatorskim meczu, lecz pustka w ciele nie ustępowała. Dopiero ujrzenie w tłumie gości festiwalu Alpharda przyśpieszyło bicie serca: lawirując pomiędzy czarodziejami, podeszła do niego, chwytając go za przedramię.
- Lordzie Black, czy uczyni mi lord tę przyjemność i zaoferuje opiekę podczas spaceru? Słyszałam, że w tym lesie grasują śmierciotule - wyszeptała mu do ucha, wiedząc, że w rozochoconym chaosie nikt nie zwraca uwagi na ich dwójkę. Świętowali bogaci i biedniejsi, arystokraci i pospolici ludzie; wokół śpiewano, rozmawiano i śmiano się w głos, zapominając o tragediach dotykających czarodziejską Anglię. Spalone Ministerstwo i setki ofiar, potworne anomalie, ginący ludzie; to wszystko skrywało się za mgiełką alkoholu i ułudnego szczęścia, w jakie Deirdre naiwnie pragnęła uwierzyć. - Tam porozmawiamy spokojniej - dodała już poważniej, w kakofonii dźwięków z trudem słyszała odpowiedź szlachcica. Wyczuwała, że wydarzyło się coś ważnego, znała go na tyle długo, by orientować się w aurze, jaką wokół siebie roztaczał. - Chodź. I opowiadaj - powiedziała nieustępliwie, robiąc kilka kroków do przodu i oglądając się przez ramię, upewniając się, że za nią podąży. Wieniec kwiatów i ziół znów zsunął się krzywo na czoło: poprawiła go szybkim gestem i odwróciła się gwałtownie, aż jej krwistoczerwona spódnica zafalowała. Prowadziła go pewnie przez tłum, idąc szybko i stabilnie - nie wypiła aż tyle - wychodząc finalnie z rozświetlonego lampionami terenu, by wkrótce wkroczyć na leśną ścieżkę. Już po kilku stopach od głównego traktu zginęli w półmroku, dalej - za oświetlenie służyła im tylko odległa łuna głównego jarmarku oraz księżyc, raz po raz ukazujący się w przerwie rozpostartego nad nim baldachimu drzew. Dopiero tutaj, gdy gwar odległych rozmów przycichł do niegroźnego szeptu, Deirdre zwolniła kroku, ponownie spoglądając w bok i w górę, na profil Alpharda. - Nie każ mi naciskać. Wiesz, że tego nie zrobię, nawet jeśli oddałabym wiele za umiejętność legilimencji - powiedziała spokojniej, puszczając jego ramię. Dłońmi uniosła krawędź spódnicy; jej spód był wilgotny od wieczornej rosy. Chciała wiedzieć, co wydarzyło się w jego życiu - nawet, jeśli wiedziała, że nie może odwdzięczyć mu się tym samym. Opowiedzieć o tym, że była jedną z czarnoksiężników, którzy wzniecili Szatańską Pożogę. Że dotarła do Azkabanu, przeszła jego potwornymi korytarzami - i wyszła z tego cało. Że włada czarną magią coraz lepiej, przynosząc cierpienie i okrutne tortury tym, którzy na to zasługują. Nie wyglądała na taką osobę, lekko wstawiona, w wianku na głowie, w prostym acz uroczym ubraniu, spacerując ramię w ramię z drogim przyjacielem przez las, obrastający wzgórza otaczające teren festiwalu lata.
Potargany wianek, upleciony przed kilkoma dniami z gałązek czarnych jagód i wilczego łyka, raz po raz zsuwał się z głowy Deirdre, obsypując płatki białych hortensji. Nadmorska bryza nie zdołała ich rozdmuchać, przyklejały się więc do lejących się równą taflą włosów, wyraźnie odznaczających się na tle białej koszuli. Dziś ubrała się inaczej, rezygnując z sukienki. Czerwona spódnica, sięgająca ziemi, wsunięty w nią wykrochmalony materiał bluzki - w ferworze zabaw ostatniego, festiwalowego wieczoru, dwa pierwsze, złote guziki rozpięły się, ujawniając egzotyczny odcień skóry opinającej obojczyki. W standardowych okolicznościach nigdy nie dopuściłaby do podobnych ekscesów, ale tej nocy zrywała ze wszystkim, co ją ograniczało. Z bolesną rutyną samotności, z przyzwyczajeniami, ze sztywnymi zasadami, z dystansem i zachowawczą wstrzemięźliwością. Gardziła ludźmi, zachowującymi się w ten sposób, beztrosko poddającymi się atmosferze festiwalu lata; żenowały ją tańce, ogólna radość i rozluźnienie obyczajów - do czasu, gdy sama rozpaczliwie potrzebowała tego typu rozładowania.
Abstynencja jej nie służyła. Przywykła do innych doznań, do wyczerpania zmysłów, które - niewykorzystywane - domagały się silnych bodźców. Minął już ponad miesiąc, przetrwała Azkaban, stawiła czoło śmierci i psychicznym torturom, ale nie żyła. Rosier zrównał ją z ziemią i zostawił, wypalił na niej brzemię pogardy, o którym pragnęła zapomnieć. Powstrzymywała się wystarczająco długo, czekała, cierpliwie i tęsknie, ale widok szczęśliwego małżeństwa Rosierów, przechadzających się dumnie po Weymouth, zalał jej ciało szatańską pożoga silniejszą od tej, która spopieliła Ministerstwo. Nie zamierzała skamleć o uwagę ani błagać, była ponad swoimi słabościami - a tej nocy zamierzała odżyć, zapomnieć o ciężarze ostatnich tygodni, zrównać się z tymi, którymi dotychczas pogardzała. Sprawdzić, czy ich sposób na zapomnienie jest skuteczny. Nie grymasiła, gdy podawano jej wino, letnie i przesadnie słodkie, nie dorównujące skarbom skrytym w piwniczce Corentina. Nie odmawiała tańca ani rozmowy przy ognisku; uśmiechała się do świętujących zwycięstwo w amatorskim meczu, lecz pustka w ciele nie ustępowała. Dopiero ujrzenie w tłumie gości festiwalu Alpharda przyśpieszyło bicie serca: lawirując pomiędzy czarodziejami, podeszła do niego, chwytając go za przedramię.
- Lordzie Black, czy uczyni mi lord tę przyjemność i zaoferuje opiekę podczas spaceru? Słyszałam, że w tym lesie grasują śmierciotule - wyszeptała mu do ucha, wiedząc, że w rozochoconym chaosie nikt nie zwraca uwagi na ich dwójkę. Świętowali bogaci i biedniejsi, arystokraci i pospolici ludzie; wokół śpiewano, rozmawiano i śmiano się w głos, zapominając o tragediach dotykających czarodziejską Anglię. Spalone Ministerstwo i setki ofiar, potworne anomalie, ginący ludzie; to wszystko skrywało się za mgiełką alkoholu i ułudnego szczęścia, w jakie Deirdre naiwnie pragnęła uwierzyć. - Tam porozmawiamy spokojniej - dodała już poważniej, w kakofonii dźwięków z trudem słyszała odpowiedź szlachcica. Wyczuwała, że wydarzyło się coś ważnego, znała go na tyle długo, by orientować się w aurze, jaką wokół siebie roztaczał. - Chodź. I opowiadaj - powiedziała nieustępliwie, robiąc kilka kroków do przodu i oglądając się przez ramię, upewniając się, że za nią podąży. Wieniec kwiatów i ziół znów zsunął się krzywo na czoło: poprawiła go szybkim gestem i odwróciła się gwałtownie, aż jej krwistoczerwona spódnica zafalowała. Prowadziła go pewnie przez tłum, idąc szybko i stabilnie - nie wypiła aż tyle - wychodząc finalnie z rozświetlonego lampionami terenu, by wkrótce wkroczyć na leśną ścieżkę. Już po kilku stopach od głównego traktu zginęli w półmroku, dalej - za oświetlenie służyła im tylko odległa łuna głównego jarmarku oraz księżyc, raz po raz ukazujący się w przerwie rozpostartego nad nim baldachimu drzew. Dopiero tutaj, gdy gwar odległych rozmów przycichł do niegroźnego szeptu, Deirdre zwolniła kroku, ponownie spoglądając w bok i w górę, na profil Alpharda. - Nie każ mi naciskać. Wiesz, że tego nie zrobię, nawet jeśli oddałabym wiele za umiejętność legilimencji - powiedziała spokojniej, puszczając jego ramię. Dłońmi uniosła krawędź spódnicy; jej spód był wilgotny od wieczornej rosy. Chciała wiedzieć, co wydarzyło się w jego życiu - nawet, jeśli wiedziała, że nie może odwdzięczyć mu się tym samym. Opowiedzieć o tym, że była jedną z czarnoksiężników, którzy wzniecili Szatańską Pożogę. Że dotarła do Azkabanu, przeszła jego potwornymi korytarzami - i wyszła z tego cało. Że włada czarną magią coraz lepiej, przynosząc cierpienie i okrutne tortury tym, którzy na to zasługują. Nie wyglądała na taką osobę, lekko wstawiona, w wianku na głowie, w prostym acz uroczym ubraniu, spacerując ramię w ramię z drogim przyjacielem przez las, obrastający wzgórza otaczające teren festiwalu lata.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czas płynął nieubłaganie. W mniemaniu Alpharda wręcz pędził, ale ostatnie dni odbierał jako dość intensywne, choć na dobrą sprawę tylko jedna chwila w tym okresie była szczególna. Rodzina nie dawała mu zapomnieć o momencie, w którym zdecydował się paść przed lady Carrow na kolana i prosić o jej rękę. Powaga sytuacji dotarła do niego z mocnym opóźnieniem, kiedy wreszcie samozadowolenie opadło, a do głosu doszedł rozsądek. Musiał uciec od klaustrofobicznych przestrzeni domostwa, rozpaczliwie potrzebował większej przestrzeni i poczucia pewnej swobody. Bezwiednie udał się na festiwal, chcąc wejść w tłum bawiących się ludzi. Feeria barw i dźwięków miała zagłuszyć wątpliwości. Wino miało uśpić czujność. Osiągnął zamierzony cel, skoro umknęła mu w chwila, w której zdjął marynarkę i gdzieś odłożył, choć był to ważny element popielatego garnituru. Bez marynarki nie prezentował się tragicznie, nic nie pozostawił ważnego w jej kieszeniach. Tej nocy nie chciał się przejmować.
Z subtelnym uśmiechem ujął dłoń, która spoczęła na jego ramieniu, jawnie ciesząc się z subtelnego dotyku, tej ulotnej bliskości, jaką mogli ze sobą dzielić. Widok przyjaciółki szczerze go ucieszył i nie zamierzał tego kryć. Nikt nie zwracał na nich uwagi, wszyscy byli zbyt mocno zajęci zabawą, zatem serdeczność Blacka nie wywoła żadnej wielkiej sensacji. Mógł też śmiało spoglądać na jej oblicze, dzięki czemu przyszło mu uznać je za wyjątkowo rozświetlone i to nie blaskiem księżyca czy ognia. Odniósł wrażenie, że udzieliła jej się radosna atmosfera tegoż festiwalu, nawet jeśli niekiedy człowiek musiał w jego trakcie mierzyć się z motłochem. Taniec, wino, śpiew. Wyglądała tak beztrosko, gdy sunęła powabnie w jego stronę. Chciał wierzyć, że dobrze się bawi i nie zamartwia niczym, choć w jej oczach nie odnalazł prawdziwego szczęścia.
– Ależ naturalnie, panno Tsagairt – odpowiedział uprzejmym tonem, w którym czaiła się nuta rozbawienia na tę kurtuazję, od której zdążyli odejść. W jej obecności czuł się tak bardzo rozluźniony, może nawet za bardzo, na całe szczęście Deirdre nie zapominała o zachowaniu pozorów. Ruszył za nią bez słowa skargi, po drodze chwytając za pierwszą lepszą butelkę wina, nawet przez chwilę się nie łudząc, że to porządny trunek. Nikt nie zwrócił uwagi na ten występek, jak również na to, że zeszli w leśną ścieżkę. Towarzystwo drzew było zdecydowanie cichsze, ale pomiędzy nimi można było swobodnie rozmawiać.
Chciał odwzajemnić jej dociekliwość własną, lecz szybko uznał to za nieodpowiedni ruch. Być może to rozmowy potrzebował, w końcu nie może uciekać przed narzeczeństwem, o którym sam postanowił, wyprzedzając ostateczną wolę nestorów dwóch znamienitych rodów. Wziął głęboki wdech, odnajdując ulgę w zażyciu leśnego powietrza.
– Oświadczyłem się – oznajmił niby beztrosko, po czym skierował uważne spojrzenie na twarz towarzyszki, aby nie umknęła mu jej reakcja. Wyprzedził jej prośby o szczegółową relację i podjął się opowieści. – Gdybyś zobaczyła minę mojej matki – zaczął z lekką kąśliwością, najwidoczniej wciąż lekko dotknięty postawą własnej rodzicielki. – Jej syn padł na kolana całkowicie przemoczony i zziajany po walce o wianek z przeklętym albatrosem, jeszcze bez należytego pierścionka. Tak, goniłem za ptakiem po pas w wodzie, do której wbiegłem bez pomyślunku, w marynarce i butach. A potem, żeby jeszcze bardziej narazić swe dobre imię na szwank, o ile to możliwe, śmiałem rozciąć stopę o jelenie poroże, potknąć się i przez to całkiem zanurzyć w wodzie. Ileż potem się nasłuchałem o swoim nieokrzesaniu, głupocie i skrajnej nieodpowiedzialności.
Cały czas w jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. Kiedy emocje już opadły, a finalny efekt zaręczyn zaczął odgrywać większą rolę niż początkowo sama ich forma, krewni darowali mu w końcu niegodne zachowanie. Z kolei nestor rodu, czego Alphard dowiedział się za pośrednictwem ojca, ponoć zareagował ogromną ulgą, gdyż tak śmiały krok, wykonany może i nieco przedwcześnie, wszystkie rozmowy uczynił łatwiejszymi. Narzekania matki stały się więc śmieszne, choć nie było mu przecież do śmiechu, kiedy wysłuchiwał tych pierwszych krytycznych uwag.
– Moja wybranka też nie była do końca zachwycona. Zaskoczyłem ją – zdradził nieco ciszej, mniej pewnie, nie wiedząc, czy ma prawo dzielić się tymi szczegółami. Powinni z Aurelią przynajmniej pozornie tworzyć szczęśliwą parę. – Aurelia jest… Znaczy, lady Carrow jest… – urwał, nieco gubiąc się w kwestii nazewnictwa. Ale nie tylko w tym się gubił, jego uczucia również stawały się niejednoznaczne. Dlaczego tak właściwie tamtego dnia się oświadczył? – Wyraziła chęć znoszenia mojej osoby i nawet nie wiem, co to znaczy. W jej mniemaniu nie byłem najgorszym wyborem. I sam chyba nie mogłem trafić lepiej. Przyspieszyłem cały proces, gdy połączenie nas stało się nieuniknione.
Jakiej reakcji oczekiwał? Nerwowo otworzył butelkę wina i upił kilka sporych łyków trunku, krzywiąc się od jego słodkawego posmaku. A potem wyciągnął butelkę ku Dei. Coś mu podpowiadało, że i ona potrzebuje się napić.
– Teraz uracz mnie swoją opowieścią o twoich przeżyciach w ostatnim czasie – zażądał, choć brakowało mu pewności, czy tym zabiegiem uda mu się uciec od swoich rozterek. Jego intencje były nazbyt oczywiste, nawet jeśli naprawdę był ciekaw, czy coś zmieniło się u jego serdecznej przyjaciółki, z która właśnie chciał pić wino z jednej butelki, śmiać się w głos i snuć wizje niedalekiej przyszłości. A może dalekiej, jeśli będą w nastroju.
Z subtelnym uśmiechem ujął dłoń, która spoczęła na jego ramieniu, jawnie ciesząc się z subtelnego dotyku, tej ulotnej bliskości, jaką mogli ze sobą dzielić. Widok przyjaciółki szczerze go ucieszył i nie zamierzał tego kryć. Nikt nie zwracał na nich uwagi, wszyscy byli zbyt mocno zajęci zabawą, zatem serdeczność Blacka nie wywoła żadnej wielkiej sensacji. Mógł też śmiało spoglądać na jej oblicze, dzięki czemu przyszło mu uznać je za wyjątkowo rozświetlone i to nie blaskiem księżyca czy ognia. Odniósł wrażenie, że udzieliła jej się radosna atmosfera tegoż festiwalu, nawet jeśli niekiedy człowiek musiał w jego trakcie mierzyć się z motłochem. Taniec, wino, śpiew. Wyglądała tak beztrosko, gdy sunęła powabnie w jego stronę. Chciał wierzyć, że dobrze się bawi i nie zamartwia niczym, choć w jej oczach nie odnalazł prawdziwego szczęścia.
– Ależ naturalnie, panno Tsagairt – odpowiedział uprzejmym tonem, w którym czaiła się nuta rozbawienia na tę kurtuazję, od której zdążyli odejść. W jej obecności czuł się tak bardzo rozluźniony, może nawet za bardzo, na całe szczęście Deirdre nie zapominała o zachowaniu pozorów. Ruszył za nią bez słowa skargi, po drodze chwytając za pierwszą lepszą butelkę wina, nawet przez chwilę się nie łudząc, że to porządny trunek. Nikt nie zwrócił uwagi na ten występek, jak również na to, że zeszli w leśną ścieżkę. Towarzystwo drzew było zdecydowanie cichsze, ale pomiędzy nimi można było swobodnie rozmawiać.
Chciał odwzajemnić jej dociekliwość własną, lecz szybko uznał to za nieodpowiedni ruch. Być może to rozmowy potrzebował, w końcu nie może uciekać przed narzeczeństwem, o którym sam postanowił, wyprzedzając ostateczną wolę nestorów dwóch znamienitych rodów. Wziął głęboki wdech, odnajdując ulgę w zażyciu leśnego powietrza.
– Oświadczyłem się – oznajmił niby beztrosko, po czym skierował uważne spojrzenie na twarz towarzyszki, aby nie umknęła mu jej reakcja. Wyprzedził jej prośby o szczegółową relację i podjął się opowieści. – Gdybyś zobaczyła minę mojej matki – zaczął z lekką kąśliwością, najwidoczniej wciąż lekko dotknięty postawą własnej rodzicielki. – Jej syn padł na kolana całkowicie przemoczony i zziajany po walce o wianek z przeklętym albatrosem, jeszcze bez należytego pierścionka. Tak, goniłem za ptakiem po pas w wodzie, do której wbiegłem bez pomyślunku, w marynarce i butach. A potem, żeby jeszcze bardziej narazić swe dobre imię na szwank, o ile to możliwe, śmiałem rozciąć stopę o jelenie poroże, potknąć się i przez to całkiem zanurzyć w wodzie. Ileż potem się nasłuchałem o swoim nieokrzesaniu, głupocie i skrajnej nieodpowiedzialności.
Cały czas w jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. Kiedy emocje już opadły, a finalny efekt zaręczyn zaczął odgrywać większą rolę niż początkowo sama ich forma, krewni darowali mu w końcu niegodne zachowanie. Z kolei nestor rodu, czego Alphard dowiedział się za pośrednictwem ojca, ponoć zareagował ogromną ulgą, gdyż tak śmiały krok, wykonany może i nieco przedwcześnie, wszystkie rozmowy uczynił łatwiejszymi. Narzekania matki stały się więc śmieszne, choć nie było mu przecież do śmiechu, kiedy wysłuchiwał tych pierwszych krytycznych uwag.
– Moja wybranka też nie była do końca zachwycona. Zaskoczyłem ją – zdradził nieco ciszej, mniej pewnie, nie wiedząc, czy ma prawo dzielić się tymi szczegółami. Powinni z Aurelią przynajmniej pozornie tworzyć szczęśliwą parę. – Aurelia jest… Znaczy, lady Carrow jest… – urwał, nieco gubiąc się w kwestii nazewnictwa. Ale nie tylko w tym się gubił, jego uczucia również stawały się niejednoznaczne. Dlaczego tak właściwie tamtego dnia się oświadczył? – Wyraziła chęć znoszenia mojej osoby i nawet nie wiem, co to znaczy. W jej mniemaniu nie byłem najgorszym wyborem. I sam chyba nie mogłem trafić lepiej. Przyspieszyłem cały proces, gdy połączenie nas stało się nieuniknione.
Jakiej reakcji oczekiwał? Nerwowo otworzył butelkę wina i upił kilka sporych łyków trunku, krzywiąc się od jego słodkawego posmaku. A potem wyciągnął butelkę ku Dei. Coś mu podpowiadało, że i ona potrzebuje się napić.
– Teraz uracz mnie swoją opowieścią o twoich przeżyciach w ostatnim czasie – zażądał, choć brakowało mu pewności, czy tym zabiegiem uda mu się uciec od swoich rozterek. Jego intencje były nazbyt oczywiste, nawet jeśli naprawdę był ciekaw, czy coś zmieniło się u jego serdecznej przyjaciółki, z która właśnie chciał pić wino z jednej butelki, śmiać się w głos i snuć wizje niedalekiej przyszłości. A może dalekiej, jeśli będą w nastroju.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Las powitał ich chłodem i względną ciszą. Odgłosy zabawy wsiąkały w mech porastający wiekowe drzewa, a co głośniejsze okrzyki tonęły w miękkich, wilgotnych od nocnej rosy trawach. Deirdre nie oddalała się zanadto od głównych ognisk, mimo lekkiego wstawienia zachowała zdrowy rozsądek, sugerujący, że włóczenie się po nieznanej, magicznej puszczy nie jest dobrym rozwiązaniem - przystanęła jednak na dobre dopiero, gdy znalazła odpowiednie miejsce. Gęsto rosnące drzewa zapewniały dyskrecję: jedno z nich, połamane anomalią, półleżało wśród wysokich krzewów, błyszcząc się w półmroku od żywicy. Zamierzała od razu zbliżyć się do pnia, by dopracować do najmniejszych drobiazgów ich chwilowy salon do rozmów, lecz nie zdołała zrobić kroku. W miejscu zatrzymało ją krótkie i proste wyznanie.
Odwróciła się gwałtownie w stronę Alpharda, spoglądając na niego w szczerym zdziwieniu. Od dawna nie czuła wobec kogoś innego, oprócz Tristana, tak czystego uczucia, prostego w definicji i wymykającego się opanowaniu. Oświadczył się. Byłaby mniej zszokowana, gdyby poinformował ją o tym, że postanawia wspierać mugoli i dołączyć do Zakonu Feniksa lub wyznał, że tak naprawdę jego serce bije szybciej na myśl o innym lordzie.
Zadarła głowę do góry, lecz ta pozycja jej nie satysfakcjonowała. Pozwoliła mu mówić dale, słuchała go z uwagą, lecz zrobiła kilka kroków w bok, by dotrzeć w pobliże powalonego drzewa.
- Zapewne jej mina była podobna do mojej- skomentowała, odwracając się do niego przez ramię. Wiedziała, że ten moment nastąpi, ba, wyczekiwała go, rozumiejąc powagę obowiązku, ciążącego na dziedzicu rodu, zbyt długo odwlekającego moment ożenku, ale nie spodziewała się, że stanie się to tak gwałtownie. I że nie zostanie poinformowana wcześniej: nawet jeśli Black chciałby zachować tę informację dla siebie, była przekonana, że szybko odczytałaby drobne wskazówki, zwiastujące zmianę stanu cywilnego. Nic takiego się nie stało, a festiwal lata przyniósł jej prawdziwą niespodziankę. Słuchała szczegółowej opowieści o zaręczynowych perypetiach ze zmrużonymi oczami, doszukując się w historii istotnych uczuciowych detali, bezskutecznie. Mało interesowały ją agresywne ptaki i przemoczona koszula - chciała wiedzieć, co kryło się w sercu i umyśle przyjaciela, co go skłoniło do tej decyzji, jakie miał plany i co czuł do swej wybranki: narzuconej mu zapewne przez rodzinę. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała po prostu, rzeczowo, bez pretensji, ale i bez słodkiego zachwytu. Dlaczego się oświadczyłeś? Dlaczego teraz? Dlaczego akurat jej? Znali się doskonale, miała więc nadzieję, że Black dobrze odczyta jej pytanie, odpowiadając w rozbudowany sposób o swych motywacjach, ewentualnych naciskach, zrezygnowaniu lub szaleńczej miłości. Po tym nagłym wyznaniu żadna pobudka do zaręczyn nie była w stanie jej zdziwić.
Słowa o wybrance pozwoliły Deirdre ruszyć z miejsca. Zgrabnie wspięła się na jedną z podłamanych gałęzi, równie zwinnie podciągając się i siadając na pochylonym pniu. Podczas krótkiej wspinaczki spódnica podwinęła się a złota bransoleta, ciążąca nad kostką, błysnęła w półmroku. Brunetka usadziła się w końcu wygodniej, jedną nogę podciągając swoim zwyczajem pod brodę - z tej pozycji mogła równać się wzrostem ze stojącym nieopodal Alphardem, nie zamierzała też stać ani wędrować całą noc. Odrobinę kręciło się jej w głowie: na pewno od nadmiaru informacji. - Kojarzę ją z Hogwartu - wtrąciła cicho, lecz nie przypominała sobie żadnych szczegółów o lady Carrow. Ot, szlachcianka jakich wiele, urodziwa, lecz nie wyróżniająca się z tłumu podobnych zamyślonych panien, lubiących zwierzęta, zielarstwo, wróżbiarstwo albo posiadające inne normalne zainteresowania. - Jaka ona jest? - spytała znów bezpardonowo: przy Alphardzie nie musiała zakładać masek ani korzystać z retorycznych talentów; była sobą, bezpruderyjną i szczerą do bólu przyjaciółką, próbującą odnaleźć się w nowej rzeczywistości Blacka. Jeszcze nie orientowała się w motywacjach - został zmuszony do poślubienia akurat jej czy z jakichś powodów wybrał ją jako swoją? - i natychmiast chciała je poznać; niecierpliwie uderzała piętą opuszczonej nogi o bok przewróconego pnia, na którym siedziała: w pewien sposób przypominała kotkę, nerwowo poruszającą smukłym ogonem. - Mam złożyć ci gratulacje czy wyrazy ubolewania? - kontynuowała przesłuchanie, wpatrując się w niego z ciągle przymrużonymi oczami. Wianek znów przekrzywił się na jej głowie - w wyniku wdrapywania się na drzewo - ale nie czuła tego, spoglądając wyczekująco na twarz przyjaciela. Rozbawionego, wstawionego: nie wydawał się zrozpaczony, nie uginał się pod ciężarem obowiązku. Może naprawdę tego chciał? Może coś przegapiła, jakiś uczuciowy symptom? Nigdy nie była w tym dobra. Uniosła lekko brwi, obserwując jak Alphard upija wina z butelki, prosto z gwinta. - Zachowujesz się jak dzikus - skomentowała z teatralną wyniosłością, obdarzając podawany jej trunek równie egzaltowanym spojrzeniem. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę, że powtarza opinię Tristana; skrzywiła się lekko, nie lubiła przyłapywać się na instynktownym naśladowaniu Rosiera jakby był jej nieomylnym mentorem i uwielbianym rodzicem. Szybko sięgnęła więc po butelkę i przyjrzała się krytycznie etykiecie. - A ja - wyglądam jak dzikuska? Według ciebie? - spytała szybko, zerkając na niego na sekundę, po czym również upiła łyk prosto z butelki. Wino było niedobre, nie umywało się do trunków Corentina, ale dziś wyjątkowo jej to nie przeszkadzało. Otarła usta wierzchem dłoni, zaplatając je na szyjce butelki. Pokręciła gwałtownie głową, by rozczochrane włosy spłynęły z ramion na plecy - robiło się jej chłodno. - Nie mam o czym opowiadać, Alphardzie - odpowiedziała po długiej chwili ciszy. Nie mogła zwierzyć mu się z koszmarów Azkabanu, z współudziału w spaleniu Ministerstwa Magii i zabiciu ponad setki obywateli; z poczucia samotności i odrzucenia, bycia niewystarczającą, drugą, gorszą. Zamkniętą w ślepym zaułku, do którego z własnej woli weszła, przekonana, że odnajdzie na końcu labiryntu prawdziwe spełnienie. Uśmiechnęła się gorzko. - Piersiaste brunetki? Dziewczęce blondynki? Wyuzdane Azjatki? Kogo mam sprowadzić z Wenus na twój wieczór kawalerski? - spytała znacznie żywiej, prowokująco, chcąc tym uderzeniem w cnotliwość Blacka szybko zmienić temat - z jej na jego; zasługiwał na to i chciała rozmawiać o nim, nie o swoim smutku i przerażeniu. Wsparła brodę o uniesione kolano i przekrzywiła głowę, uśmiechając się do niego z czułym sarkazmem.
Odwróciła się gwałtownie w stronę Alpharda, spoglądając na niego w szczerym zdziwieniu. Od dawna nie czuła wobec kogoś innego, oprócz Tristana, tak czystego uczucia, prostego w definicji i wymykającego się opanowaniu. Oświadczył się. Byłaby mniej zszokowana, gdyby poinformował ją o tym, że postanawia wspierać mugoli i dołączyć do Zakonu Feniksa lub wyznał, że tak naprawdę jego serce bije szybciej na myśl o innym lordzie.
Zadarła głowę do góry, lecz ta pozycja jej nie satysfakcjonowała. Pozwoliła mu mówić dale, słuchała go z uwagą, lecz zrobiła kilka kroków w bok, by dotrzeć w pobliże powalonego drzewa.
- Zapewne jej mina była podobna do mojej- skomentowała, odwracając się do niego przez ramię. Wiedziała, że ten moment nastąpi, ba, wyczekiwała go, rozumiejąc powagę obowiązku, ciążącego na dziedzicu rodu, zbyt długo odwlekającego moment ożenku, ale nie spodziewała się, że stanie się to tak gwałtownie. I że nie zostanie poinformowana wcześniej: nawet jeśli Black chciałby zachować tę informację dla siebie, była przekonana, że szybko odczytałaby drobne wskazówki, zwiastujące zmianę stanu cywilnego. Nic takiego się nie stało, a festiwal lata przyniósł jej prawdziwą niespodziankę. Słuchała szczegółowej opowieści o zaręczynowych perypetiach ze zmrużonymi oczami, doszukując się w historii istotnych uczuciowych detali, bezskutecznie. Mało interesowały ją agresywne ptaki i przemoczona koszula - chciała wiedzieć, co kryło się w sercu i umyśle przyjaciela, co go skłoniło do tej decyzji, jakie miał plany i co czuł do swej wybranki: narzuconej mu zapewne przez rodzinę. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała po prostu, rzeczowo, bez pretensji, ale i bez słodkiego zachwytu. Dlaczego się oświadczyłeś? Dlaczego teraz? Dlaczego akurat jej? Znali się doskonale, miała więc nadzieję, że Black dobrze odczyta jej pytanie, odpowiadając w rozbudowany sposób o swych motywacjach, ewentualnych naciskach, zrezygnowaniu lub szaleńczej miłości. Po tym nagłym wyznaniu żadna pobudka do zaręczyn nie była w stanie jej zdziwić.
Słowa o wybrance pozwoliły Deirdre ruszyć z miejsca. Zgrabnie wspięła się na jedną z podłamanych gałęzi, równie zwinnie podciągając się i siadając na pochylonym pniu. Podczas krótkiej wspinaczki spódnica podwinęła się a złota bransoleta, ciążąca nad kostką, błysnęła w półmroku. Brunetka usadziła się w końcu wygodniej, jedną nogę podciągając swoim zwyczajem pod brodę - z tej pozycji mogła równać się wzrostem ze stojącym nieopodal Alphardem, nie zamierzała też stać ani wędrować całą noc. Odrobinę kręciło się jej w głowie: na pewno od nadmiaru informacji. - Kojarzę ją z Hogwartu - wtrąciła cicho, lecz nie przypominała sobie żadnych szczegółów o lady Carrow. Ot, szlachcianka jakich wiele, urodziwa, lecz nie wyróżniająca się z tłumu podobnych zamyślonych panien, lubiących zwierzęta, zielarstwo, wróżbiarstwo albo posiadające inne normalne zainteresowania. - Jaka ona jest? - spytała znów bezpardonowo: przy Alphardzie nie musiała zakładać masek ani korzystać z retorycznych talentów; była sobą, bezpruderyjną i szczerą do bólu przyjaciółką, próbującą odnaleźć się w nowej rzeczywistości Blacka. Jeszcze nie orientowała się w motywacjach - został zmuszony do poślubienia akurat jej czy z jakichś powodów wybrał ją jako swoją? - i natychmiast chciała je poznać; niecierpliwie uderzała piętą opuszczonej nogi o bok przewróconego pnia, na którym siedziała: w pewien sposób przypominała kotkę, nerwowo poruszającą smukłym ogonem. - Mam złożyć ci gratulacje czy wyrazy ubolewania? - kontynuowała przesłuchanie, wpatrując się w niego z ciągle przymrużonymi oczami. Wianek znów przekrzywił się na jej głowie - w wyniku wdrapywania się na drzewo - ale nie czuła tego, spoglądając wyczekująco na twarz przyjaciela. Rozbawionego, wstawionego: nie wydawał się zrozpaczony, nie uginał się pod ciężarem obowiązku. Może naprawdę tego chciał? Może coś przegapiła, jakiś uczuciowy symptom? Nigdy nie była w tym dobra. Uniosła lekko brwi, obserwując jak Alphard upija wina z butelki, prosto z gwinta. - Zachowujesz się jak dzikus - skomentowała z teatralną wyniosłością, obdarzając podawany jej trunek równie egzaltowanym spojrzeniem. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę, że powtarza opinię Tristana; skrzywiła się lekko, nie lubiła przyłapywać się na instynktownym naśladowaniu Rosiera jakby był jej nieomylnym mentorem i uwielbianym rodzicem. Szybko sięgnęła więc po butelkę i przyjrzała się krytycznie etykiecie. - A ja - wyglądam jak dzikuska? Według ciebie? - spytała szybko, zerkając na niego na sekundę, po czym również upiła łyk prosto z butelki. Wino było niedobre, nie umywało się do trunków Corentina, ale dziś wyjątkowo jej to nie przeszkadzało. Otarła usta wierzchem dłoni, zaplatając je na szyjce butelki. Pokręciła gwałtownie głową, by rozczochrane włosy spłynęły z ramion na plecy - robiło się jej chłodno. - Nie mam o czym opowiadać, Alphardzie - odpowiedziała po długiej chwili ciszy. Nie mogła zwierzyć mu się z koszmarów Azkabanu, z współudziału w spaleniu Ministerstwa Magii i zabiciu ponad setki obywateli; z poczucia samotności i odrzucenia, bycia niewystarczającą, drugą, gorszą. Zamkniętą w ślepym zaułku, do którego z własnej woli weszła, przekonana, że odnajdzie na końcu labiryntu prawdziwe spełnienie. Uśmiechnęła się gorzko. - Piersiaste brunetki? Dziewczęce blondynki? Wyuzdane Azjatki? Kogo mam sprowadzić z Wenus na twój wieczór kawalerski? - spytała znacznie żywiej, prowokująco, chcąc tym uderzeniem w cnotliwość Blacka szybko zmienić temat - z jej na jego; zasługiwał na to i chciała rozmawiać o nim, nie o swoim smutku i przerażeniu. Wsparła brodę o uniesione kolano i przekrzywiła głowę, uśmiechając się do niego z czułym sarkazmem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zapewnili sobie dyskrecję, wybierając miejsce z dala od innych, ale chyba tego właśnie potrzebowali. Powietrza wypełnionego ciszą, spokojem i mrokiem nocy rozświetlanym przez blask księżyca, co zdołał się przedrzeć przez korony drzew. W leśnej scenerii, z wiankiem na głowie, skąpana w tym srebrzystym świetle zbliżyła się do mitycznych istot, urokiem dorównywała każdej wili, a znaczenia wcale nie miało to, że jej włosy nie są jasne ani oczy. Ale nie otaczała jej aura słodyczy i niewinności, kryła w sobie tajemnicę, mrok, który pochłaniał. Kroczyła obok niego leśną ścieżką, aby toczyć z nim rozmowę, zajmując się przede wszystkim jego samopoczuciem, gdyż o swoim już dawno przestała mówić. Zamierzał z tego czerpać, nacieszyć się tą chwilą, tok rozmowy nakierować nieco później na inne tematy , aby jednak się otworzyła, przynajmniej odrobinę.
– Tak właściwie to wydajesz się bardziej zaskoczona niż ma szanowna matka – wyrzucił z siebie nieco mrukliwie, mocno zbity z tropu tym, w jak wielkie oszołomienie popadła jego droga przyjaciółka, nawet jeśli na krótką chwilę. Spoglądała na niego, jakby ujrzała go po raz pierwszy, jednak w końcu odwróciła wzrok i wykonała kolejne kroki w stronę obalonego drzewa, które odbierał jako niebywale ostrożne. Ale jakiej właściwie reakcji mógł się spodziewać? Swoim impulsywnym krokiem zaskoczył wszystkich, najbardziej szokując swoją rodzinę. Najbliżsi krewni byli jednak nieco zorientowani w sytuacji, bo czyż to nie sama lady Black wraz z lady Carrow nie zaczęła tych swatów, na każdym kroku przez ostatni miesiąc sugerując ożenek z Aurelią? To te dwie kobiety, obie niegdyś panny z rodu Flint, zapragnęły połączyć węzłem małżeńskim swe pociechy. Deirdre nie znała tych faktów, Alphard nie wyjawił jej ich, co mógł usprawiedliwi tylko tym, że przez długi czas bagatelizował tę sprawę. Wierzył, że ta chwilowa fanaberia rodzicielki minie. Pomylił się.
– To już najwyższa pora na poślubienie panny ze szlachetnego rodu – oznajmił spokojnie, choć z pewnością była tego świadoma. Musiał jednak podkreślić ten fakt, może bardziej dla siebie, chcąc sobie udowodnić, że jego żałosne oświadczyny w trakcie festiwalu miały podwaliny budowane na zdrowym rozsądku. – Wspaniała lady Black pod koniec czerwca zaaranżowała moje spotkanie z Aurelią w operze. Lady Carrow również miała w tym swój udział. W ciągu jednego miesiąca cała sprawa nabrała szybkiego tempa. Zaczęło się od rozmarzonych uwag oby lady, potem doszło do rozmów lordów, a na koniec oficjalnych rozmów podjęli się sami nestorzy. Rozkaz padnięcia na kolana mógł paść praktycznie w każdej chwili. Zrobiłem to na własnych warunkach, Deirdre, oświadczyłem się, bo tego chciałem – skupił na jej wyraziście pięknej twarzy swe spojrzenie, zdając sobie sprawę z tego, że ona wyczuje brak pewnych faktów. Z nią mógł być całkowicie szczery, odczuwał wręcz potrzebę opowiedzenia jej innego aspektu sytuacji, w jakiej się znalazł. – Pokierował mną instynkt. Rzuciłem się po wianek, a potem oświadczyłem bezmyślnie. Już wcześniej postanowiłem, że zrobię to; właśnie przed Aurelią padnę na kolana, jednak okoliczności były całkowicie przypadkowe. Pierwszego dnia festiwalu kupiłem na jarmarku parę białych kryształów. Ot tak, po prostu coś mnie podkusiło. Zamiast pierścionka wręczyłem jej jeden z nich.
Czy to było głupie? Ukazywał w ten sposób słabość? Nie, udowodnił tylko wszystkim, że plotki o jego nieokrzesaniu są prawdziwe. Naraził się na śmieszność. Przestał się tym przejmować, w to przynajmniej wierzył. Bardziej interesowała go opinia Aurelii, bo to ona miała zostać jego żoną. Naprawdę chciał, aby potrafiła z nim wytrzymać. W tej chwili istotne było też zdanie jego towarzyszki w nocnym spacerze. Co ona mogła sądzić o tym wariactwie? Przyglądał się, jak wspina się na obalone drzewo i zasiada na nim, nogami płynnie poruszając w powietrzu.
– Wciąż jest dla mnie zagadką – zdradził z subtelnym uśmiechem. – Zdołaliśmy omówić kilka kwestii, również podzielić się swoimi wyobrażeniami przyszłości. Wiem, że nie poznam jej nigdy w pełni, nie wierzę w możliwość dogłębnego poznania drugiego człowieka, ale z czasem uda mi się ją zrozumieć, taką przynajmniej mam nadzieję – odrzekł dość ogólnikowo na kolejne pytanie. Mógł powiedzieć o Aurelii więcej, zdradzić szczegóły, ale wciąż nie był pewien, co było powierzchowne, a co całkowicie prawdziwe. Nie potrafił jeszcze jej rozszyfrować.
Dorwał się do wina i w ten sposób stał się dzikusem. Oznajmienie mu tego prosto z mostu zmusiło go do niby urażonego prychnięcia, w którym było wiele wesołości. Przekazał jej butelkę, następnie ostrożnie poprawił przekrzywiony wianek. Dokonanie tej drobnej poprawki sprawiło mu pewną satysfakcję.
– Według mnie wyglądasz jak leśna pani – stwierdził z żartobliwą nutą. – A może to tanie wino tak szybko uderza do głowy? – przyglądał się jej, odrobinę poważniejąc, gdy uniknęła mówienia o sobie. – Dlaczego odnoszę wrażenie, że jest przeciwnie i mogłabyś opowiedzieć wiele rzeczy, ale tylko nieliczne by mi się spodobały? – zadał to pytanie nie po to, aby ją urazić czy wytknąć jej kłamstwo, chciał raczej udowodnić, że zna ją na tyle, iż potrafi dojrzeć w jej zachowaniu pewne niuanse. Choć tak oczywistą nieprawdę mógłby dostrzec każdy. W jego mniemaniu za jej milczeniem stał jeden powód, a właściwie jedna osoba. Deirdre nie skłaniała się ku wyznaniom, ponieważ wszystkie musiały być związane w mniejszym lub większym stopniu z Rosierem. Nie chciał o nim słuchać, wiedziała to doskonale, ale zdążył już pogodzić się z faktem, że życie u boku tego konkretnego lorda było dla niej najbardziej korzystnym rozwiązaniem. – I ja nie zamierzam naciskać. Może kiedyś sama zechcesz zdradzić mi swoje myśli.
Propozycja, która padła z jej strony, w pierwszej chwili go zaskoczyła, potem zaś niebywale zawstydziła. Czerwony rumieniec rozlał się po jego twarzy. Natychmiast odebrał jej butelkę i pociągnął z niej kilka kolejnych łyków, jak najbardziej potężnych, aby zapić własną słabość. Już nawet słodkawo mdły posmak trunku nie drażnił jego podniebienia. Tak, brakowało mu doświadczenia w obyciu z kobietami, lecz zawsze uważał to za oznakę przyzwoitości. – Raczej nie zamierzam urządzać podobnego wieczoru – burknął pod nosem nieco niewyraźnie, jeszcze zbierając w sobie dawną pewność siebie. – W ostateczności możemy powtórzyć wypad do lasu z butelką właśnie tego słodkawego wina.
Ponownie przekazał jej naczynie, bo może wino rozweseli ich oboje. Zdziczeją razem w tym lesie.
– Tak właściwie to wydajesz się bardziej zaskoczona niż ma szanowna matka – wyrzucił z siebie nieco mrukliwie, mocno zbity z tropu tym, w jak wielkie oszołomienie popadła jego droga przyjaciółka, nawet jeśli na krótką chwilę. Spoglądała na niego, jakby ujrzała go po raz pierwszy, jednak w końcu odwróciła wzrok i wykonała kolejne kroki w stronę obalonego drzewa, które odbierał jako niebywale ostrożne. Ale jakiej właściwie reakcji mógł się spodziewać? Swoim impulsywnym krokiem zaskoczył wszystkich, najbardziej szokując swoją rodzinę. Najbliżsi krewni byli jednak nieco zorientowani w sytuacji, bo czyż to nie sama lady Black wraz z lady Carrow nie zaczęła tych swatów, na każdym kroku przez ostatni miesiąc sugerując ożenek z Aurelią? To te dwie kobiety, obie niegdyś panny z rodu Flint, zapragnęły połączyć węzłem małżeńskim swe pociechy. Deirdre nie znała tych faktów, Alphard nie wyjawił jej ich, co mógł usprawiedliwi tylko tym, że przez długi czas bagatelizował tę sprawę. Wierzył, że ta chwilowa fanaberia rodzicielki minie. Pomylił się.
– To już najwyższa pora na poślubienie panny ze szlachetnego rodu – oznajmił spokojnie, choć z pewnością była tego świadoma. Musiał jednak podkreślić ten fakt, może bardziej dla siebie, chcąc sobie udowodnić, że jego żałosne oświadczyny w trakcie festiwalu miały podwaliny budowane na zdrowym rozsądku. – Wspaniała lady Black pod koniec czerwca zaaranżowała moje spotkanie z Aurelią w operze. Lady Carrow również miała w tym swój udział. W ciągu jednego miesiąca cała sprawa nabrała szybkiego tempa. Zaczęło się od rozmarzonych uwag oby lady, potem doszło do rozmów lordów, a na koniec oficjalnych rozmów podjęli się sami nestorzy. Rozkaz padnięcia na kolana mógł paść praktycznie w każdej chwili. Zrobiłem to na własnych warunkach, Deirdre, oświadczyłem się, bo tego chciałem – skupił na jej wyraziście pięknej twarzy swe spojrzenie, zdając sobie sprawę z tego, że ona wyczuje brak pewnych faktów. Z nią mógł być całkowicie szczery, odczuwał wręcz potrzebę opowiedzenia jej innego aspektu sytuacji, w jakiej się znalazł. – Pokierował mną instynkt. Rzuciłem się po wianek, a potem oświadczyłem bezmyślnie. Już wcześniej postanowiłem, że zrobię to; właśnie przed Aurelią padnę na kolana, jednak okoliczności były całkowicie przypadkowe. Pierwszego dnia festiwalu kupiłem na jarmarku parę białych kryształów. Ot tak, po prostu coś mnie podkusiło. Zamiast pierścionka wręczyłem jej jeden z nich.
Czy to było głupie? Ukazywał w ten sposób słabość? Nie, udowodnił tylko wszystkim, że plotki o jego nieokrzesaniu są prawdziwe. Naraził się na śmieszność. Przestał się tym przejmować, w to przynajmniej wierzył. Bardziej interesowała go opinia Aurelii, bo to ona miała zostać jego żoną. Naprawdę chciał, aby potrafiła z nim wytrzymać. W tej chwili istotne było też zdanie jego towarzyszki w nocnym spacerze. Co ona mogła sądzić o tym wariactwie? Przyglądał się, jak wspina się na obalone drzewo i zasiada na nim, nogami płynnie poruszając w powietrzu.
– Wciąż jest dla mnie zagadką – zdradził z subtelnym uśmiechem. – Zdołaliśmy omówić kilka kwestii, również podzielić się swoimi wyobrażeniami przyszłości. Wiem, że nie poznam jej nigdy w pełni, nie wierzę w możliwość dogłębnego poznania drugiego człowieka, ale z czasem uda mi się ją zrozumieć, taką przynajmniej mam nadzieję – odrzekł dość ogólnikowo na kolejne pytanie. Mógł powiedzieć o Aurelii więcej, zdradzić szczegóły, ale wciąż nie był pewien, co było powierzchowne, a co całkowicie prawdziwe. Nie potrafił jeszcze jej rozszyfrować.
Dorwał się do wina i w ten sposób stał się dzikusem. Oznajmienie mu tego prosto z mostu zmusiło go do niby urażonego prychnięcia, w którym było wiele wesołości. Przekazał jej butelkę, następnie ostrożnie poprawił przekrzywiony wianek. Dokonanie tej drobnej poprawki sprawiło mu pewną satysfakcję.
– Według mnie wyglądasz jak leśna pani – stwierdził z żartobliwą nutą. – A może to tanie wino tak szybko uderza do głowy? – przyglądał się jej, odrobinę poważniejąc, gdy uniknęła mówienia o sobie. – Dlaczego odnoszę wrażenie, że jest przeciwnie i mogłabyś opowiedzieć wiele rzeczy, ale tylko nieliczne by mi się spodobały? – zadał to pytanie nie po to, aby ją urazić czy wytknąć jej kłamstwo, chciał raczej udowodnić, że zna ją na tyle, iż potrafi dojrzeć w jej zachowaniu pewne niuanse. Choć tak oczywistą nieprawdę mógłby dostrzec każdy. W jego mniemaniu za jej milczeniem stał jeden powód, a właściwie jedna osoba. Deirdre nie skłaniała się ku wyznaniom, ponieważ wszystkie musiały być związane w mniejszym lub większym stopniu z Rosierem. Nie chciał o nim słuchać, wiedziała to doskonale, ale zdążył już pogodzić się z faktem, że życie u boku tego konkretnego lorda było dla niej najbardziej korzystnym rozwiązaniem. – I ja nie zamierzam naciskać. Może kiedyś sama zechcesz zdradzić mi swoje myśli.
Propozycja, która padła z jej strony, w pierwszej chwili go zaskoczyła, potem zaś niebywale zawstydziła. Czerwony rumieniec rozlał się po jego twarzy. Natychmiast odebrał jej butelkę i pociągnął z niej kilka kolejnych łyków, jak najbardziej potężnych, aby zapić własną słabość. Już nawet słodkawo mdły posmak trunku nie drażnił jego podniebienia. Tak, brakowało mu doświadczenia w obyciu z kobietami, lecz zawsze uważał to za oznakę przyzwoitości. – Raczej nie zamierzam urządzać podobnego wieczoru – burknął pod nosem nieco niewyraźnie, jeszcze zbierając w sobie dawną pewność siebie. – W ostateczności możemy powtórzyć wypad do lasu z butelką właśnie tego słodkawego wina.
Ponownie przekazał jej naczynie, bo może wino rozweseli ich oboje. Zdziczeją razem w tym lesie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chłodniejszy wiatr poruszył liśćmi dębu i czarnymi włosami Deirdre, smagając bladą twarz kosmykami. Odgarnęła je ponownie, niezadowolona, zaciskając wargi w wąską linię. Dostrzegała na twarzy Alpharda pewien zawód jej reakcją, poparty dość ponurym, choć zabawnym spostrzeżeniem. Spodziewał się zapewne odmiennej reakcji, ale nie odczuwała wyrzutów sumienia - ofiarowywała mu najcenniejszy dar, swoją (względną) szczerość oraz obiektywną opinię na wiele tematów, także tych najwrażliwszych, dotyczących uczuć oraz szlacheckich zobowiązań. - Wybacz, pozwól mi się zreflektować - zakpiła z czułością, posyłając mu teatralnie przepraszający uśmiech, uwypuklające słodkie dołeczki w policzkach. - Wieść o twych zaręczynach, sir, rozjaśniła mroki otaczającej nas nocy. Moje serce wybija rytm twej chwały jako męża oraz drży w niecierpliwym oczekiwaniu na szczęśliwy dzień zaślubin, gdy wspólna magia miłości połączy was na wieki - zadeklamowała gładko, wykorzystując cały arsenał retorycznych umiejętności. Głosu, zachwyconego spojrzenia, wzruszenia tkwiącego w szczegółach twarzy. Pozwoliła mu ponapawać się tym występem, po czym wróciła do prawdziwej siebie, spoglądającej na niego z drapieżną uwagą. - Jestem po prostu zaskoczona, że stało się to tak szybko - i że nic mi o tym nie powiedziałeś - wyjaśniła bez najmniejszego wyrzutu, ona także miała swe sekrety, lecz była przekonana, że z ich dwójki to Alphard dzieli się z nią wszystkim. Zaskoczył ją, lecz nie miała wyrobionego zdania: chciała po prostu, by był szczęśliwy, zamieniła się więc w słuch, chcąc poznać romantyczną historię zaręczyn oraz szczegóły uczuć, jakimi darzył śliczną panienkę Carrow. Przechyliła głowę na bok, jak kot, a czarne włosy spłynęły równą taflą na obojczyki i rozchełstany dekolt łaskocząc ją w odkrytą skórę. Tak, jak przypuszczała - zmiana stanu cywilnego rozpoczęła się inicjatywą starszego pokolenia, a to młodsze zatańczyło do wygranej im melodii. Westchnęła cicho, bliska wywrócenia oczu. - Masz już swoje lata, dobrze, że tak się stało - podsumowała rzeczowo, sama lada dzień miała wkroczyć w wiek starej panny: obawiała się oczekiwania rodziny i krzywych spojrzeń, nie chciała, by zwracano na nią większą uwagę, ale nie potrafiła jeszcze zaplanować, jak zapobiegnie tj komplikacji. Sytuacja z Tristanem stawała się coraz bardziej chwiejna, nie była pewna następnego dnia ani swego losu - jak w takich warunkach mogła pomyśleć, co dalej? Zmarszczyła brwi, czując narastającą irytację, ale szybko wytłumaczyła swój grymas wypowiedzeniem następnego komentarza. - Uważam, że to romantyczne. Kryształy, skorzystanie z chwili, pokazanie swego zaangażowania - odparła ostrożnie, ciągle nie mogąc odczytać motywacji Alpharda. Kochał ją? Szanował ją jako przeznaczoną mu kobietę? Cieszył się - czy po prostu akceptował swój los? - Wziąłeś sprawy w swoje ręce, cenię to - pochwaliła go łaskawie, z wysokości swego tronu na podłamanym drzewie, jakby lord Black potrzebował jakiegokolwiek komplementu ze strony byłej prostytutki. - ale czy zrobiłeś to z własnej woli? Czy coś do niej czujesz? Podoba ci się Czy po prostu chcesz sprostać wymaganiom rodziny i wypełnić obowiązek każdego lorda? - spytała prostolinijnie; w tym była najlepsza, w zadawaniu bezpardonowych pytań i wyciąganiu wniosków. Nie istniały dla niej żadne świętości, gdy była z kimś blisko, przeprowadzała wiwisekcję na żywym organizmie, a na Blacku bardzo jej zależało. Zadziwiało ją to przywiązanie, nie czuła go nawet wobec własnej rodziny, krwi z krwi - a o Alpharda troszczyła się jak o młodszego brata. Uśmiech, widniejący na męskiej twarzy, szczerze ją cieszył - odwzajemniła go lekko, powstrzymując się od dalszego dopytywania o Aurelię. Zwłaszcza w perspektywie niewygodnej zmiany tematu, zapowiedzianej poprawieniem wianka.
Wzruszył ją ten gest, prosty i odruchowy, czuły i pozbawiony podtekstu. Jednocześnie najeżyła się, nie przywykła do dotyku, który nie niósł za sobą groźby lub sugestii; właściwie nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś muskał jej ciało tylko po to, by sprawić jej przyjemność lub się nią zaopiekować. Zadrżała widocznie i zmarszczyła uroczo nos, wewnętrznie mile połechtana umiejętnym zaprzeczeniem. - Chronię cię przed tym, czego mógłbyś się dowiedzieć - odpowiedziała po dłuższej chwili ciszy, a ruchy smukłej nogi przyśpieszyły: kilka kawałków kory odleciało od pnia. - Nie zareagowałbyś dobrze, gdybyś - na przykład - podkreśliła potencjalność informacji, które zamierzała my przekazać, akcentując ich nierzeczywistość - wiedział o tym, że ktoś sprawia mi fizyczny i psychiczny ból. Że zdarza mu się mnie uderzyć i poniżyć, że nazywa mnie kurwą. Że odpycha mnie i wyrywa spod nóg stabilny grunt; że od półtora miesiąca ignoruje moje istnienie - kontynuowała, nie tyle nie potrafiąc zapanować nad żalem, który domagał się wylania, co będąc na tyle wstawioną, że nie czuła hamulców przed dzieleniem się strachem i rozgoryczeniem. Pomiędzy nimi zapadła cisza, przerywana tylko szelestem liści i głębszym oddechem Deirdre - nagle jakby się opamiętała, zaśmiała się cicho i perliście, opierając się dłońmi o pień drzewa tuz za swoimi plecami. - Na szczęście, nic takiego mnie nie dotyczy - powiedziała luźno, bagatelizując swoje teatralne wyznania, choć w jej oczach czaił się wilgotny mrok. - Nie mam o czym mówić, Alphardzie, nie chcę cię zawstydzić opowieściami o mym szczęściu - kontynuowała, ponownie sięgając po butelkę, by zapić gorycz kłamstw, osiadających na jej języku. Cieszyła się z wprowadzenia go w zawstydzenie, wzbudzenie rumieńców dekoncentrowało i odciągało uwagę od zbyt szczerych wyznań, jakie padły przed momentem. Odebrała mu butelkę, nie bacząc na to, że zapewne chciał znów upić z niej łyk. Przycisnęła ją do piersi obronnym gestem, mrużąc oczy, by wzmocnić jego zakłopotanie. Zrobiłaby wiele, by zapomniał o tym, co powiedziała przed momentem. - Podoba mi się ten pomysł. Ty, ja, butelka dobrego - w odróżnieniu od tego, które płynęło już w ich krwiobiegu - wina i święty spokój od wymagających spojrzeń - podsumowała, przytakując planom dotyczącym dwuosobowego wieczoru kawalerskiego. - Kochasz ją? - spytała nagle, właściwie bez jakiejkolwiek przerwy, unosząc butelkę do ust. Wypiła nie jeden, a kilka dużych łyków; czerwone krople umknęły w bok warg, spłynęły wzdłuż brody na szyję i dekolt, barwiąc przód białej koszuli na czerwony kolor. Na razie tego nie zauważała, skupiona na alkoholu i na odpowiedzi Alpharda. Dobrze wiedział, o kogo pytała.
Wzruszył ją ten gest, prosty i odruchowy, czuły i pozbawiony podtekstu. Jednocześnie najeżyła się, nie przywykła do dotyku, który nie niósł za sobą groźby lub sugestii; właściwie nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś muskał jej ciało tylko po to, by sprawić jej przyjemność lub się nią zaopiekować. Zadrżała widocznie i zmarszczyła uroczo nos, wewnętrznie mile połechtana umiejętnym zaprzeczeniem. - Chronię cię przed tym, czego mógłbyś się dowiedzieć - odpowiedziała po dłuższej chwili ciszy, a ruchy smukłej nogi przyśpieszyły: kilka kawałków kory odleciało od pnia. - Nie zareagowałbyś dobrze, gdybyś - na przykład - podkreśliła potencjalność informacji, które zamierzała my przekazać, akcentując ich nierzeczywistość - wiedział o tym, że ktoś sprawia mi fizyczny i psychiczny ból. Że zdarza mu się mnie uderzyć i poniżyć, że nazywa mnie kurwą. Że odpycha mnie i wyrywa spod nóg stabilny grunt; że od półtora miesiąca ignoruje moje istnienie - kontynuowała, nie tyle nie potrafiąc zapanować nad żalem, który domagał się wylania, co będąc na tyle wstawioną, że nie czuła hamulców przed dzieleniem się strachem i rozgoryczeniem. Pomiędzy nimi zapadła cisza, przerywana tylko szelestem liści i głębszym oddechem Deirdre - nagle jakby się opamiętała, zaśmiała się cicho i perliście, opierając się dłońmi o pień drzewa tuz za swoimi plecami. - Na szczęście, nic takiego mnie nie dotyczy - powiedziała luźno, bagatelizując swoje teatralne wyznania, choć w jej oczach czaił się wilgotny mrok. - Nie mam o czym mówić, Alphardzie, nie chcę cię zawstydzić opowieściami o mym szczęściu - kontynuowała, ponownie sięgając po butelkę, by zapić gorycz kłamstw, osiadających na jej języku. Cieszyła się z wprowadzenia go w zawstydzenie, wzbudzenie rumieńców dekoncentrowało i odciągało uwagę od zbyt szczerych wyznań, jakie padły przed momentem. Odebrała mu butelkę, nie bacząc na to, że zapewne chciał znów upić z niej łyk. Przycisnęła ją do piersi obronnym gestem, mrużąc oczy, by wzmocnić jego zakłopotanie. Zrobiłaby wiele, by zapomniał o tym, co powiedziała przed momentem. - Podoba mi się ten pomysł. Ty, ja, butelka dobrego - w odróżnieniu od tego, które płynęło już w ich krwiobiegu - wina i święty spokój od wymagających spojrzeń - podsumowała, przytakując planom dotyczącym dwuosobowego wieczoru kawalerskiego. - Kochasz ją? - spytała nagle, właściwie bez jakiejkolwiek przerwy, unosząc butelkę do ust. Wypiła nie jeden, a kilka dużych łyków; czerwone krople umknęły w bok warg, spłynęły wzdłuż brody na szyję i dekolt, barwiąc przód białej koszuli na czerwony kolor. Na razie tego nie zauważała, skupiona na alkoholu i na odpowiedzi Alpharda. Dobrze wiedział, o kogo pytała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Doskonale usłyszał ciepło przebijające przez kpiące słowa, jednak jego pierwszą reakcją na nie było niezadowolone ściągnięcie brwi i posłanie rozmówczyni karcącego spojrzenia. Ale kiedy tylko z kobiecych ust wypadły pompatyczne frazesy, momentalnie zmienił postawę, wpierw się uśmiechając, potem zaś prychając z rozbawienia, nie tłumiąc wcale późniejszego gardłowego, ochrypłego śmiechu. W pełni cieszył się tym drobnym widowiskiem, jakie mu zgotowała całą sobą; tonem wypowiedzi, mimiką, płynnymi gestami. Przez chwilę sprawiała wrażenie upojonej ze szczęścia sensacyjną nowiną. Tym, iż ukazała kontrast reakcji rzeczywistej i całkowicie teatralnej, ujęła go najmocniej. Dzięki takim zachowaniom z jej strony był pewien, że może mówić z nią o wszystkim. Szkoda, że szybko sprowadziła go na ziemię, wracając do rzeczowej postawy, tym samym zapewniając o kontynuacji swoistego przesłuchania. Na całe szczęście wymianę zdań usłyszeć miał tylko las.
– Sam siebie zaskoczyłem, więc nie miałem jak o tym wspomnieć – odparł w swojej obronie, ale zabrakło mu przy tym większego przekonania. Podczas ostatniego spotkania z przyjaciółką, podczas którego nie powstrzymał się od gwałtownego wybuchu, trudno mu było pomyśleć choćby o napomknięciu o spotkaniach z lady Carrow; wówczas wydawały mu się niezobowiązujące. Dopiero pod koniec czerwca ich ta znajomość rozwinęła się i to od razu w stronę narzeczeństwa, czego przecież przewidzieć nie mógł. W ostatnim swoim liście wspomniał coś o wiankach, lecz unikał podawania jakichkolwiek szczegółów, nie nakreślił więc sylwetki swojej wybranki. To wszystko działo się zbyt szybko i sam odpowiadał w dużej części za taki stan rzeczy, bo jednak złapał ten wianek i jeszcze uklęknął przed Aurelią, co było nad wyraz wymowne dla wszystkich świadków tegoż zdarzenia. Skrzywił się na samą myśl, że zachował się tak ostentacyjnie, jednocześnie wiedząc, że w tamtej chwili nie myślał racjonalnie. A jednak jego postawa została uznana za romantyczną, przez co aż drgnął niespokojnie. – W nieokrzesaniu nie ma nic romantycznego, możesz mi wierzyć – wymamrotał pod nosem, mimowolnie sięgając do wspomnienia pokaleczonych stóp Aurelii od kamieni na leśnej ścieżce, gdy ze złości pędziła przed siebie, aby jak najszybciej oddalić się od piaszczystego brzegu i ciekawskich spojrzeń. Ale przypomniał sobie również o pocałunkach i poczuł się dziwnie, jakby coś go uwierało. Poluzował krawat i kołnierzyk koszuli, odpinając guzik, po czym sapnął sfrustrowany od tych podchwytliwych pytań. – Tak, zrobiłem to z własnej woli – odparł szybko, niedbale, pragnąć zakończyć już ten wątek o jego motywacji. – Na moim działaniu zaważył obowiązek, ale miałem też inne powody – szarpnął się do tyłu, dłonią przecierając umęczoną twarz, bo od dziwnych myśli wszystkie mięśnie napinały się niewygodnie. Bycie przedmiotem czyjejś tak wyostrzonej uwagi peszyło go, ale przede wszystkim drażniło, bo w tej chwili jego towarzyszka celowała celnie, obnażając słabe punkty. Rodowe wartości nawołujące o rozsądek i emocje będące nie po drodze. – Uczucia nie powinny mieć znaczenia, Deirdre, przecież wiesz.
To ostatnie zdanie nie miało być żadnym atakiem w jej stronę, jednak w jego umyśle tak poniekąd zabrzmiało, niczym wyrzut. Nie wierzył przecież, że jego przyjaciółka wybrała Rosiera z uczuciowych pobudek. Właściwie to nie wierzył, że miała jakikolwiek wybór. Być może pomiędzy nią a różanym lordem i zrodziło się coś na kształt gorącej namiętności, lecz to nigdy nie będzie czymś ważnym, to zawsze będzie faktem wstydliwym i skrzętnie utrzymywanym w tajemnicy. Dlatego kolejne słowa rozbudziły w nim tamtą złość, która po raz pierwszy nadeszła w egzotycznej scenerii magicznej oranżerii. Zacisnął usta, dłonie zwinął w pięści, a na koniec – resztkami sił i na przekór wszystkiemu – machnął niby to niedbale dłonią, lecz uczynił to zbyt ciężko i ostatecznie. Wciąż wpatrywał się w drogą przyjaciółkę, dostrzegając cień smutku, który był tak ulotny. Nie chciał kolejny raz zasmucać Dei, wytykać jej błędu, wciąż nie znając wszystkich okoliczności jej decyzji. Tamta dyskusja była już za nimi, czyż nie? Jednak jej echa wciąż rozbrzmiewały to w korespondencji, to w toczącej się właśnie rozmowie. – Wyjątkowo się nie wypowiem na temat tego szczęścia – ostatnie słowo wycedził jadowicie, co było wystarczająco wymownym komentarzem. Zaraz jednak pożałował swojej postawy, zerkając na kobietę, która rozpoczęła inny temat. Oczywiście, że chciała przemilczeć pewne rzeczy, rozumiał to. Rozpoczęła walkę o butelkę, którą z przyzwoitości wypuścił z uścisku, wciąż lekko zażenowany propozycją sproszenia niewiast na oficjalne pożegnanie się ze stanem kawalerskim. Roztoczona wizja dwuosobowego wieczoru kawalerskiego przemawiała do niego o wiele bardziej, choć czuł, że pewnie i ten zostanie jakoś wyreżyserowany. Nawet zamierzał z tego zakpić, gdy padło pytanie, które całkowicie go oszołomiło. Spojrzał wprost na nią, jakby rzeczywiście ujrzał leśną zjawę, a on sam stał się nieszczęśnikiem pod czarem jej uroku. Zapragnął wina, właśnie tej taniej słodyczy rozlewającej się po całym przełyku, lecz nie śmiał sięgnąć po butelkę, tak zaborczo dociśniętą przez Deirdre do piersi, póki jej nie uniosła. Dlaczego w ogóle zdecydowała się na to pytanie? Choć bardziej zaintrygowany był tym, jak mogła dopuścić do tego, aby czerwone wino leniwie spływające po skórze ostatecznie zabarwiło materiał białej koszuli.
– Czy jakikolwiek Black mógłby pochwalić się tym, że kocha? – zaczął dość dyskusyjnie, szukając ucieczki w tym uogólnieniu, aby nie musieć konfrontować się z indywidualnym przypadkiem, a więc własnym położeniem. – Tym razem nie oczekuj ode mnie górnolotnych słów. Niewiele wiem o miłości – wymamrotał nieskładnie. Pozbawiony alkoholu i skonfrontowany ze skomplikowaną rzeczywistością pozwolił sobie powoli zasiąść na ziemi plecami wspierając się o powalony konar, tuż obok nóg przyjaciółki, policzkiem przylegając do jej łydki. Może zostanie uderzony stopą w policzek, to dopiero byłby dramat. – Czy ja wyglądam na zakochanego? – spytał beznadziejnie, ufnie unosząc dłoń, ot wyciągając ją po butelkę, łudząc się, że Dei się nad nim zlituje. Wolał nie myśleć ponownie o Aurelii, na przykład o tym, dlaczego nie wzięła udziału w wyścigu konnym organizowanym corocznie podczas festiwalu. Ponoć nie pozwoliło jej na to złe samopoczucie. Czy to przez niego musiała zrezygnować z tej przyjemności? Przecież uwielbiała jeździectwo, nie bez przyczyny poświęcała się opiece nad aetonanami. – Wiesz coś o miłości? – spytał bezmyślnie. – Dlaczego kogoś się kocha?
Powoli robił się niedorzeczny ze swoimi wątpliwościami. Błądził jak dziecko we mgle i wręcz dopraszał się, aby ktoś inny rozjaśnił mu prawidłową drogę. Nie był pewien, czy Deirdre mógł uznać za dobrą przewodniczkę, choć już w wielu sprawach jej zawierzył. Może zechce poprowadzić jego serce dalej tą ścieżką, na które wkroczyło.
– Sam siebie zaskoczyłem, więc nie miałem jak o tym wspomnieć – odparł w swojej obronie, ale zabrakło mu przy tym większego przekonania. Podczas ostatniego spotkania z przyjaciółką, podczas którego nie powstrzymał się od gwałtownego wybuchu, trudno mu było pomyśleć choćby o napomknięciu o spotkaniach z lady Carrow; wówczas wydawały mu się niezobowiązujące. Dopiero pod koniec czerwca ich ta znajomość rozwinęła się i to od razu w stronę narzeczeństwa, czego przecież przewidzieć nie mógł. W ostatnim swoim liście wspomniał coś o wiankach, lecz unikał podawania jakichkolwiek szczegółów, nie nakreślił więc sylwetki swojej wybranki. To wszystko działo się zbyt szybko i sam odpowiadał w dużej części za taki stan rzeczy, bo jednak złapał ten wianek i jeszcze uklęknął przed Aurelią, co było nad wyraz wymowne dla wszystkich świadków tegoż zdarzenia. Skrzywił się na samą myśl, że zachował się tak ostentacyjnie, jednocześnie wiedząc, że w tamtej chwili nie myślał racjonalnie. A jednak jego postawa została uznana za romantyczną, przez co aż drgnął niespokojnie. – W nieokrzesaniu nie ma nic romantycznego, możesz mi wierzyć – wymamrotał pod nosem, mimowolnie sięgając do wspomnienia pokaleczonych stóp Aurelii od kamieni na leśnej ścieżce, gdy ze złości pędziła przed siebie, aby jak najszybciej oddalić się od piaszczystego brzegu i ciekawskich spojrzeń. Ale przypomniał sobie również o pocałunkach i poczuł się dziwnie, jakby coś go uwierało. Poluzował krawat i kołnierzyk koszuli, odpinając guzik, po czym sapnął sfrustrowany od tych podchwytliwych pytań. – Tak, zrobiłem to z własnej woli – odparł szybko, niedbale, pragnąć zakończyć już ten wątek o jego motywacji. – Na moim działaniu zaważył obowiązek, ale miałem też inne powody – szarpnął się do tyłu, dłonią przecierając umęczoną twarz, bo od dziwnych myśli wszystkie mięśnie napinały się niewygodnie. Bycie przedmiotem czyjejś tak wyostrzonej uwagi peszyło go, ale przede wszystkim drażniło, bo w tej chwili jego towarzyszka celowała celnie, obnażając słabe punkty. Rodowe wartości nawołujące o rozsądek i emocje będące nie po drodze. – Uczucia nie powinny mieć znaczenia, Deirdre, przecież wiesz.
To ostatnie zdanie nie miało być żadnym atakiem w jej stronę, jednak w jego umyśle tak poniekąd zabrzmiało, niczym wyrzut. Nie wierzył przecież, że jego przyjaciółka wybrała Rosiera z uczuciowych pobudek. Właściwie to nie wierzył, że miała jakikolwiek wybór. Być może pomiędzy nią a różanym lordem i zrodziło się coś na kształt gorącej namiętności, lecz to nigdy nie będzie czymś ważnym, to zawsze będzie faktem wstydliwym i skrzętnie utrzymywanym w tajemnicy. Dlatego kolejne słowa rozbudziły w nim tamtą złość, która po raz pierwszy nadeszła w egzotycznej scenerii magicznej oranżerii. Zacisnął usta, dłonie zwinął w pięści, a na koniec – resztkami sił i na przekór wszystkiemu – machnął niby to niedbale dłonią, lecz uczynił to zbyt ciężko i ostatecznie. Wciąż wpatrywał się w drogą przyjaciółkę, dostrzegając cień smutku, który był tak ulotny. Nie chciał kolejny raz zasmucać Dei, wytykać jej błędu, wciąż nie znając wszystkich okoliczności jej decyzji. Tamta dyskusja była już za nimi, czyż nie? Jednak jej echa wciąż rozbrzmiewały to w korespondencji, to w toczącej się właśnie rozmowie. – Wyjątkowo się nie wypowiem na temat tego szczęścia – ostatnie słowo wycedził jadowicie, co było wystarczająco wymownym komentarzem. Zaraz jednak pożałował swojej postawy, zerkając na kobietę, która rozpoczęła inny temat. Oczywiście, że chciała przemilczeć pewne rzeczy, rozumiał to. Rozpoczęła walkę o butelkę, którą z przyzwoitości wypuścił z uścisku, wciąż lekko zażenowany propozycją sproszenia niewiast na oficjalne pożegnanie się ze stanem kawalerskim. Roztoczona wizja dwuosobowego wieczoru kawalerskiego przemawiała do niego o wiele bardziej, choć czuł, że pewnie i ten zostanie jakoś wyreżyserowany. Nawet zamierzał z tego zakpić, gdy padło pytanie, które całkowicie go oszołomiło. Spojrzał wprost na nią, jakby rzeczywiście ujrzał leśną zjawę, a on sam stał się nieszczęśnikiem pod czarem jej uroku. Zapragnął wina, właśnie tej taniej słodyczy rozlewającej się po całym przełyku, lecz nie śmiał sięgnąć po butelkę, tak zaborczo dociśniętą przez Deirdre do piersi, póki jej nie uniosła. Dlaczego w ogóle zdecydowała się na to pytanie? Choć bardziej zaintrygowany był tym, jak mogła dopuścić do tego, aby czerwone wino leniwie spływające po skórze ostatecznie zabarwiło materiał białej koszuli.
– Czy jakikolwiek Black mógłby pochwalić się tym, że kocha? – zaczął dość dyskusyjnie, szukając ucieczki w tym uogólnieniu, aby nie musieć konfrontować się z indywidualnym przypadkiem, a więc własnym położeniem. – Tym razem nie oczekuj ode mnie górnolotnych słów. Niewiele wiem o miłości – wymamrotał nieskładnie. Pozbawiony alkoholu i skonfrontowany ze skomplikowaną rzeczywistością pozwolił sobie powoli zasiąść na ziemi plecami wspierając się o powalony konar, tuż obok nóg przyjaciółki, policzkiem przylegając do jej łydki. Może zostanie uderzony stopą w policzek, to dopiero byłby dramat. – Czy ja wyglądam na zakochanego? – spytał beznadziejnie, ufnie unosząc dłoń, ot wyciągając ją po butelkę, łudząc się, że Dei się nad nim zlituje. Wolał nie myśleć ponownie o Aurelii, na przykład o tym, dlaczego nie wzięła udziału w wyścigu konnym organizowanym corocznie podczas festiwalu. Ponoć nie pozwoliło jej na to złe samopoczucie. Czy to przez niego musiała zrezygnować z tej przyjemności? Przecież uwielbiała jeździectwo, nie bez przyczyny poświęcała się opiece nad aetonanami. – Wiesz coś o miłości? – spytał bezmyślnie. – Dlaczego kogoś się kocha?
Powoli robił się niedorzeczny ze swoimi wątpliwościami. Błądził jak dziecko we mgle i wręcz dopraszał się, aby ktoś inny rozjaśnił mu prawidłową drogę. Nie był pewien, czy Deirdre mógł uznać za dobrą przewodniczkę, choć już w wielu sprawach jej zawierzył. Może zechce poprowadzić jego serce dalej tą ścieżką, na które wkroczyło.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lubiła śmiech Alpharda. Wzbudzał w niej dziwną czułość, coś zakazanego i wstydliwego; zadowolenie z tego, że poprawiła komuś bliskiemu humor. Nie miała ku temu częstej możliwości, odgradzała się od ludzi, gardząc nimi. Black wyłamywał się z tego schematu, odnalazł drogę do jej umysłu, stając się zaufanym przyjacielem. Odgradzała go od prawdy, dawkowała szczerość, lecz w porównaniu z innymi ludźmi, odsuniętymi na względny dystans, znajdował się najbliżej niej. Wściekły lecz wyrozumiały, zaangażowany lecz pełen szacunku do podjętych przez nią decyzji. Ceniła to w nim, potrafiła się przed nim otworzyć; różnili się w wielu aspektach, ale w jakiś magiczny sposób zbliżyła się do niego na tyle, by śmiać się razem z nim, głośno, w mrokach festiwalowego lasu, pijąc wino z tej samej butelki. Zawtórowała mu, ciszej i dźwięczniej: dawno nie chichotała, nie pamiętała kiedy ostatnio budziła się w niej spontaniczna wesołość.
Słuchała go z uwagą, rozproszoną jedynie alkoholem, buzującym coraz intensywnie w krwi. Przymknęła powieki, starając się wizualizować zaręczyny, zdziwioną buzię Aurelii, przejętego Alpharda, spojrzenia otaczających ich ludzi, chłodną bryzę i gorący piasek. Uśmiechnęła się leniwie, jak przez sen, równie nieśpiesznie otwierając oczy. - Nie zgodzę się z tobą. Nieokrzesane jest niezwykle ujmujące - wyraziła cicho swoją opinię, bo chociaż sama nie przepadała za niespodziankami, nerwowo reagując na wszelkie niespodziewane okoliczności, to większość kobiet uwielbiała takie drobiazgi, odnajdując w nich czułość i romantyczne zacięcie. Uniosła lewy kącik ust, nabrzmiałych od wina, do góry, przyglądając się rozsupłanemu krawatowi. - Chodź, zdejmiemy to całkiem - zakomenderowała, przyzywając go do siebie nieznoszącym sprzeciwu gestem. Gdy znalazł się bliżej niej, zwinnie rozpięła i zsunęła z jego szyi materiał, chowając go do kieszeni własnej spódnicy. Lepiej, mógł oddychać swobodniej i poczuć się sobą. Zakochanym, zagubionym, rozczarowanym; akceptowała go w każdym stanie emocjonalnym. - Jakie to powody? - dopytała od razu, nie przepuszczając żadnej okazji, by dotrzeć do sedna, by obnażyć przed Blackiem podświadome działania, popychające go ku lady Carrow. - Jeśli ci na nich zależy, powinny mieć znaczenie - kontynuowała, nie przejmując się reakcjami Alpharda. Alergicznie reagował na celne dotknięcia, muśnięcia palcami wrażliwych części: specjalizowała się w tym, rozkładała mężczyzn na czynniki pierwsze, znajdywała luki w ich argumentacji. Podobnie postępowała z przyjacielem, nie po to, by go uwieść, lecz po to, by mu pomóc uzmysłowić sobie własne pragnienia. Potrzeby. Niepokoje. Chciała dla niego jak najlepiej, a jeśli najlepszym miała być właśnie Aurelia - była gotowa zaakceptować ten wybór. Mimo, że nie miała zbyt wiele do powiedzenia, nie była jego matką lub krewną.
Inaczej mogłaby skarcić go za wyraźną zapowiedź agresji. Spięte mięśnie, zaciśnięte pięści; śledziła wzrokiem te reakcje, nieco zdziwiona, że nie zabrnęły dalej. Opanował się - a ona uśmiechnęła się trochę smutno a trochę dumnie z tego, że potrafił poskromić swe odruchy, szaleńcze i rozparte pomiędzy przeciwieństwami. - Może powinieneś się wypowiedzieć - powiedziała tylko cicho, prawie bezgłośnie, zagłębiona we własnych myślach. W strachu i poczuciu winy, w odrzuceniu i upokorzeniu; tej nocy wyjątkowo nie zareagowałaby agresją na próby przemówienia jej do rozsądku. Rozgoryczona, wściekła i opuszczona, szukała sposobu na to, by pogodzić się z odrzuceniem. Zwerbalizowanie swych myśli okazało się niemożliwe, liczyła na Blacka, na to, że pozwoli jej wyjść poza schemat i wyzwolić się, choć na chwilę, spod wpływu Rosiera. Zamilkła jednak równie szybko, przestraszona tym, co działo się w środku niej. Czerwone wino spływało za bluzkę, lepiącą strugą wilżąc dekolt i piersi, nie odsuwała jednak butelki, wpatrzona w Alpharda, zmniejszającego dzielący ich dystans. Usiadł pod nią, oparty plecami o drzewo; wkrótce poczuła na gładkiej łydce szorstki zarost jego policzka. Nie podobała się jej ta pozycja, znajdował się poza zasięgiem jej czujnego spojrzenia. Powstrzymała jednak protesty, wysłuchując następnych słów. Prostych i szczerych, podziwiała jego odwagę i wnikliwość w analizowaniu własnych stanów emocjonalnych. - Miłość to nie górnolotne słowa. To ból i codzienność. To słony pot. Płyny ustrojowe. Przywiązanie. Zwierzęce przerażenie - sprostowała po dłuższej chwili ciszy, wpatrzona w mrok, w las, obejmujący ich ścisłą wilgocią, nieprzenikniony, osłaniający przed światem zewnętrznym. Wbiła paznokcie w korę pnia, wolną dłonią podając butelkę w dół, w stronę Alpharda. Zabolały ją własne spostrzeżenie; czy kochała? Czy w końcu zdawała sobie z tego sprawę? Ponownie roześmiała się, głośno, perliście, nerwowo, kończąc wybuch wesołości tak gwałtownie, że nie sposób było uznać go za szczery - jedynie za rozpaczliwy. Dalsze pytania Alpharda wybrzmiały w ciszy; potrzebowała czasu, by się nad nimi zastanowić.
I zrównać się z nim - także fizycznie. Niewiele myśląc, zsunęła się z pnia na ziemię, rozdzierając tył spódnicy o wystającą gałąź. Słyszała szmer rozciętego materiału, ale nie przejmowała się tym, opadając na wilgotny mech, tuż obok lorda Blacka. Nieco obtarła kolana; wsparła się na męskim ramieniu, by nie uderzyć szczęką o jego bark; znalazła się na jego poziomie, blisko, a lśniące, czarne oczy wpatrywały się w niego badawczo z bliska. - Wydaje mi się, że zaczynasz się zakochiwać - wydała surowy werdykt, opuszkami palców obrysowując jego skronie. Zamarła w pół ruchu, marszcząc brwi, jakby mogła odnaleźć w rozszerzonych źrenicach prawdziwą miłość, jej esencje i definicje.
- Miłość jest najgorszym koszmarem - odpowiedziała szeptem, usadawiając się względnie wygodnie tuż obok niego, bok przy boku, twarz przy twarzy. Bezpardonowo odebrała mu wino, upijając długi łyk. Bała się tego, co powie za chwilę - co przed nim odsłoni. - Zrobisz wszystko dla tej osoby. Upokorzysz się. Pozbawisz godności. Oddasz wszystko. Poświęcisz najcenniejszą dla ciebie rzecz. Wyrzekniesz się tego, co do tej pory było dla ciebie najważniejsze - mówiła szybko, nerwowo, jakby bojąc się, że ktoś jeszcze zdoła ją usłyszeć. Zagryzła wargi, czując, że powiedziała zbyt wiele. - Nie chciałabym, żebyś to czuł - wychrypiała mu prosto do ucha, szczerze i troskliwie; wsparła policzek o jego ramię, jeszcze raz unosząc butelkę do ust. Odsunęła ją po dłuższej chwili, wciskając ją w ręce Blacka; musnęła palcami wierzch jego dłoni, ściskając ją za nadgarstek. - Boję się - wyartykułowała niemalże bezgłośnie, tak, że mógł doczytać się słów jedynie z ruchu czerwonych od trunku, spuchniętych od wieczornego chłodu warg.
Słuchała go z uwagą, rozproszoną jedynie alkoholem, buzującym coraz intensywnie w krwi. Przymknęła powieki, starając się wizualizować zaręczyny, zdziwioną buzię Aurelii, przejętego Alpharda, spojrzenia otaczających ich ludzi, chłodną bryzę i gorący piasek. Uśmiechnęła się leniwie, jak przez sen, równie nieśpiesznie otwierając oczy. - Nie zgodzę się z tobą. Nieokrzesane jest niezwykle ujmujące - wyraziła cicho swoją opinię, bo chociaż sama nie przepadała za niespodziankami, nerwowo reagując na wszelkie niespodziewane okoliczności, to większość kobiet uwielbiała takie drobiazgi, odnajdując w nich czułość i romantyczne zacięcie. Uniosła lewy kącik ust, nabrzmiałych od wina, do góry, przyglądając się rozsupłanemu krawatowi. - Chodź, zdejmiemy to całkiem - zakomenderowała, przyzywając go do siebie nieznoszącym sprzeciwu gestem. Gdy znalazł się bliżej niej, zwinnie rozpięła i zsunęła z jego szyi materiał, chowając go do kieszeni własnej spódnicy. Lepiej, mógł oddychać swobodniej i poczuć się sobą. Zakochanym, zagubionym, rozczarowanym; akceptowała go w każdym stanie emocjonalnym. - Jakie to powody? - dopytała od razu, nie przepuszczając żadnej okazji, by dotrzeć do sedna, by obnażyć przed Blackiem podświadome działania, popychające go ku lady Carrow. - Jeśli ci na nich zależy, powinny mieć znaczenie - kontynuowała, nie przejmując się reakcjami Alpharda. Alergicznie reagował na celne dotknięcia, muśnięcia palcami wrażliwych części: specjalizowała się w tym, rozkładała mężczyzn na czynniki pierwsze, znajdywała luki w ich argumentacji. Podobnie postępowała z przyjacielem, nie po to, by go uwieść, lecz po to, by mu pomóc uzmysłowić sobie własne pragnienia. Potrzeby. Niepokoje. Chciała dla niego jak najlepiej, a jeśli najlepszym miała być właśnie Aurelia - była gotowa zaakceptować ten wybór. Mimo, że nie miała zbyt wiele do powiedzenia, nie była jego matką lub krewną.
Inaczej mogłaby skarcić go za wyraźną zapowiedź agresji. Spięte mięśnie, zaciśnięte pięści; śledziła wzrokiem te reakcje, nieco zdziwiona, że nie zabrnęły dalej. Opanował się - a ona uśmiechnęła się trochę smutno a trochę dumnie z tego, że potrafił poskromić swe odruchy, szaleńcze i rozparte pomiędzy przeciwieństwami. - Może powinieneś się wypowiedzieć - powiedziała tylko cicho, prawie bezgłośnie, zagłębiona we własnych myślach. W strachu i poczuciu winy, w odrzuceniu i upokorzeniu; tej nocy wyjątkowo nie zareagowałaby agresją na próby przemówienia jej do rozsądku. Rozgoryczona, wściekła i opuszczona, szukała sposobu na to, by pogodzić się z odrzuceniem. Zwerbalizowanie swych myśli okazało się niemożliwe, liczyła na Blacka, na to, że pozwoli jej wyjść poza schemat i wyzwolić się, choć na chwilę, spod wpływu Rosiera. Zamilkła jednak równie szybko, przestraszona tym, co działo się w środku niej. Czerwone wino spływało za bluzkę, lepiącą strugą wilżąc dekolt i piersi, nie odsuwała jednak butelki, wpatrzona w Alpharda, zmniejszającego dzielący ich dystans. Usiadł pod nią, oparty plecami o drzewo; wkrótce poczuła na gładkiej łydce szorstki zarost jego policzka. Nie podobała się jej ta pozycja, znajdował się poza zasięgiem jej czujnego spojrzenia. Powstrzymała jednak protesty, wysłuchując następnych słów. Prostych i szczerych, podziwiała jego odwagę i wnikliwość w analizowaniu własnych stanów emocjonalnych. - Miłość to nie górnolotne słowa. To ból i codzienność. To słony pot. Płyny ustrojowe. Przywiązanie. Zwierzęce przerażenie - sprostowała po dłuższej chwili ciszy, wpatrzona w mrok, w las, obejmujący ich ścisłą wilgocią, nieprzenikniony, osłaniający przed światem zewnętrznym. Wbiła paznokcie w korę pnia, wolną dłonią podając butelkę w dół, w stronę Alpharda. Zabolały ją własne spostrzeżenie; czy kochała? Czy w końcu zdawała sobie z tego sprawę? Ponownie roześmiała się, głośno, perliście, nerwowo, kończąc wybuch wesołości tak gwałtownie, że nie sposób było uznać go za szczery - jedynie za rozpaczliwy. Dalsze pytania Alpharda wybrzmiały w ciszy; potrzebowała czasu, by się nad nimi zastanowić.
I zrównać się z nim - także fizycznie. Niewiele myśląc, zsunęła się z pnia na ziemię, rozdzierając tył spódnicy o wystającą gałąź. Słyszała szmer rozciętego materiału, ale nie przejmowała się tym, opadając na wilgotny mech, tuż obok lorda Blacka. Nieco obtarła kolana; wsparła się na męskim ramieniu, by nie uderzyć szczęką o jego bark; znalazła się na jego poziomie, blisko, a lśniące, czarne oczy wpatrywały się w niego badawczo z bliska. - Wydaje mi się, że zaczynasz się zakochiwać - wydała surowy werdykt, opuszkami palców obrysowując jego skronie. Zamarła w pół ruchu, marszcząc brwi, jakby mogła odnaleźć w rozszerzonych źrenicach prawdziwą miłość, jej esencje i definicje.
- Miłość jest najgorszym koszmarem - odpowiedziała szeptem, usadawiając się względnie wygodnie tuż obok niego, bok przy boku, twarz przy twarzy. Bezpardonowo odebrała mu wino, upijając długi łyk. Bała się tego, co powie za chwilę - co przed nim odsłoni. - Zrobisz wszystko dla tej osoby. Upokorzysz się. Pozbawisz godności. Oddasz wszystko. Poświęcisz najcenniejszą dla ciebie rzecz. Wyrzekniesz się tego, co do tej pory było dla ciebie najważniejsze - mówiła szybko, nerwowo, jakby bojąc się, że ktoś jeszcze zdoła ją usłyszeć. Zagryzła wargi, czując, że powiedziała zbyt wiele. - Nie chciałabym, żebyś to czuł - wychrypiała mu prosto do ucha, szczerze i troskliwie; wsparła policzek o jego ramię, jeszcze raz unosząc butelkę do ust. Odsunęła ją po dłuższej chwili, wciskając ją w ręce Blacka; musnęła palcami wierzch jego dłoni, ściskając ją za nadgarstek. - Boję się - wyartykułowała niemalże bezgłośnie, tak, że mógł doczytać się słów jedynie z ruchu czerwonych od trunku, spuchniętych od wieczornego chłodu warg.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zdusił w sobie wszelkie protesty pod jej stanowczym spojrzeniem, poddając się również mocy władczego gestu. Stanął przed nią, aby smukłe palce mogły wręcz pieszczotliwie rozplątać wiązanie na krawacie za pomocą kilku muśnięć. Takie przynajmniej odniósł wrażenie, choć nie dane mu było śledzić ruchu dłoni, jakże doświadczonych w tym zabiegu. Nie było ważne to, jak często i czyjej szyi Deirdre potrafiła ulżyć właśnie w ten sposób, uwalniając od węzła, bo niewątpliwie tylko długą praktyką mogła doprowadzić tę umiejętność do perfekcji. Istotne było to, że tym razem uczyniła to bez podtekstów, z troski o jego osobę, tym samym udowadniając, iż jest osobą, przy której może sobie pozwolić na swobodę. Jakże mógłby nie posłać jej wdzięcznego uśmiechu; bladego, nikłego, ale również prawdziwego i całkiem ciepłego. Utrzymywanie przy niej beznamiętnej maski byłoby zbyt męczące, a przecież mogli wspólnie się śmiać. Łapali ulotne chwile i ułudne szczęście, chyba nieco już zamroczeni wypitym winem, skoro tego próbowali. Ale trudne tematy, poważne tematy, uparcie się ich trzymały, ponieważ stanowiły istotną część ich życia. Dzielili się ze sobą dylematami, dając sobie szansę na ujrzenie ich z innej perspektywy. Rzadko tym koili swoje nerwy, przeciwnie, częściej mierzyli się z rozdrażnieniem.
Choć dopytywała o inne powody stojące z oświadczynami, gdy tylko nieopacznie o nich wspomniał, nie odpowiedział, o dziwo nie z powodu gubienia się w argumentacji, sam po prostu zaczynał odkrywać własne motywy, wcześniej będąc zbyt upartym, aby wziąć je pod uwagę. Uczucia zawsze będą obecne w jego życiu, będą rzucać go ze skrajności w skrajności i nic nie będzie mógł na to poradzić. Taka był jego natura, a przecież nad tą nie można zapanować. Lord Alphard Black miał pozostać przypadkiem beznadziejnym pod tym względem – wiecznie nieprzewidywalny element nie dający się zamknąć w konkretny schemat. Dla niego uczucia zawsze będą miały znaczenie, niezależnie od jego woli. Właśnie dlatego znów czuł się rozdrażniony, gdy w ich rozmowie pojawiło się widmo Rosiera. Każda wzmianka o nim, powiązanie jakiekolwiek wypowiedzi z tą osobą budziło w nim agresję. Nie chciał tego mężczyzny widzieć na oczy, desperacko bronił się przed poświęcaniem mu swojej uwagi, lecz to było na nic, gdy spoglądał na przyjaciółkę. Poznał ją zbyt dobrze, aby pozostać ślepym na jej przygnębienie, choć tak skrzętnie tłumione. Unikała powiedzenia mu prawdy i był bliski uwierzenia, że rzeczywiście robi to dla jego dobra, aby ponownie nie zachował się impulsywnie. – Mógłbym powiedzieć wiele – wycedził ostro, wciąż jednak panując nad swoim temperamentem. Przez chwilę wydawało mu się, że Deirdre chce widzieć w nim burzyciela jej spokoju, jaki zbudowała pod protekcją Rosiera. Być może potrzebowała tego, aby ktoś bezlitośnie ukazał kolce tej róży. A może tylko zwyczajnie się z nim drażniła. – Najwidoczniej i ja cię chronię, choć tylko przed gorzkimi słowami – stwierdził z gorącą niechęcią, której nie potrafił dobrze ukierunkować. Towarzyszyło mu rozczarowanie, ponieważ wiedział, że stchórzył, w ostatniej chwili gryząc się w język.
Niepokojące uczucia doprowadziły ich do rozważań o istocie miłości i sprowadziły go do poziomu leśnej ściółki. Z ulgą przyjął butelkę wina i popędliwie upił duży łyk trunku, próbując alkoholem załagodzić brzmienie odpowiedzi na postawione pytania. Już ta, która padła na pierwsze, sprawiła mu dyskomfort, doprowadzając do zniesmaczonych myśli o zwierzęcych instynktach. Miłość oparta na fizyczności prędzej czy późnie wymusi na człowieku prymitywne zachowania. Tego chciał uniknąć, tej degradacji do pełnienia roli bezmyślnej istoty uzależnionej od buzujących w jej organizmie związków chemicznych.
Znalazła się przy nim, schodząc ze swego leśnego tronu, zrównując się z nim, kiedy to stał się żałosny. Otrzymał od niej werdykt, którego się obawiał najbardziej i który brał mimo wszystko pod uwagę. Jego zauroczenie postępowało, a on nie był w stanie określić jego początku, a już ty bardziej oszacować końca. Zamknął oczy, zapamiętując ścieżkę palców sunących po jego twarzy. Dawała mu ukojenie, choć tak właściwie odpowiadała za stan, w jakim się znalazł, prowokując w trakcie rozmowy do wyciągnięcia wniosków. Nie tylko dowiedział się, że potrafi kochać, on właśnie zaczął kochać. Rozsądek podpowiadał mu, że to kiełkujące uczucie powinien zdusić w zarodku, jednak nie wiedział jak, nie znał sposobu na zabicie w sobie miłości. Stare zauroczenie z czasów szkolnych, jakże nieodpowiednie, pogrzebał czas i dystans, dobrze to pamiętał.
Słuchał dalszych prawideł o miłości w milczeniu, powoli otwierając oczy, jakby właśnie wybudzał się z długiego snu. Wszystko wydawało mu się takie abstrakcyjne; otaczający ich las, chłód pochodzący od gruntu, ciepło bijące od drugiego ciała. Ośmielił się spojrzeć na kobietę w pełni otwarcie, ale niespokojnie, aż w końcu jego spojrzenie stało się całkowicie zdumione. Od kiedy miał szansę przyglądać się zakochanej niewieście. Dlaczego nie zauważył tego wcześniej.
– Chciałbym nie wiedzieć, że właśnie to czujesz – wyszeptał słabo, wręcz przerażony wizją miłości, jaką przed nim roztoczyła, choć bardziej dotknęła go ta prawda w jej oczach, gdy wypowiadała kolejne słowa. Wyrzekła się godności, zaprzestała walki o wolność i niezależność, oddała się we władanie mężczyźnie. – On cię nie zaszczuł – stwierdził gorzko, pozbawiając się resztek złudzeń, w międzyczasie chwytając butelkę. Trzymał ją mocno, jakby była kotwicą trzymającą go w prawdziwym świecie. – Spętał cię w zupełnie inny sposób.
Miała prawo się bać, nie mogła być przecież pewna przyszłości przy boku lorda. Jeśli zajdzie taka konieczność pozbędzie się jej, natychmiast ją oddali, aby ratować własną reputację czy pozycję, z której przecież nie zrezygnowałby dobrowolnie. Rosier ma żonę, zaś piękna półwila zrobi wszystko, aby wydać na świat męskiego potomka. Położenie Deirdre w takich okolicznościach było żałosne, taka właśnie była prawda. Black już to domniemywał, nie wiedząc tak wielu rzeczy. Z wrażenie odłożył wino, aby pochwycić bladą dłoń przyjaciółki.
– To dobrze – odparł na te niewypowiedziane słowa, spoglądając jej w oczy. – Skoro się boisz, wciąż zachowałaś instynkt samozachowawczy – może był okrutny wychodząc z takim sformułowaniem, jednak tak właśnie przedstawiał się prawdziwy obraz rzeczywistości. Ostrożnie pogładził jej policzek, posyłając przy tym zbolały uśmiech. Dwie zagubione dusze spotkały się w tym lesie. Ujął w palce jej podbródek i uniósł ku górze, chcąc wymusić na niej o wiele dumniejszą postawę, bardziej zdecydowaną. Nie przeżyłby, gdyby całkiem się poddała, tak po prostu.
– Przetańczymy razem tę noc, moja droga – zaproponował śmiało. – Dalej będziemy odurzać się tanim winem, zakpimy z każdej świętości, a na koniec zaśmiejmy wszystkim w twarz – to postanowił. Cofnął dłoń, po czym poderwał z ziemi nieco chwiejnie, przez co zaraz przytrzymał się pnia powalonego drzewa. Pochylił się nad są towarzyszką, wyciągając ku niej pomocą dłoń. – Wstawaj – rozkazał zuchwale, następnie prychnął, tłumiąc tym odgłosem salwę ochrypłego śmiechu, na jaką miał nawet ochotę. Drugą dłonią chwycił za butelkę, w której ostały się jedynie resztki trunku. – Mam zamiar zadrwić z miłości – dodał z łobuzerskim uśmieszkiem. – BĄDŹ PRZEKLĘTA! – ryknął na cały las i w tym szale rzucił butelką w jeden z ciemnych zakamarków, aby usłyszeć jak ta się roztrzaskuje o któreś z drzew.
Choć dopytywała o inne powody stojące z oświadczynami, gdy tylko nieopacznie o nich wspomniał, nie odpowiedział, o dziwo nie z powodu gubienia się w argumentacji, sam po prostu zaczynał odkrywać własne motywy, wcześniej będąc zbyt upartym, aby wziąć je pod uwagę. Uczucia zawsze będą obecne w jego życiu, będą rzucać go ze skrajności w skrajności i nic nie będzie mógł na to poradzić. Taka był jego natura, a przecież nad tą nie można zapanować. Lord Alphard Black miał pozostać przypadkiem beznadziejnym pod tym względem – wiecznie nieprzewidywalny element nie dający się zamknąć w konkretny schemat. Dla niego uczucia zawsze będą miały znaczenie, niezależnie od jego woli. Właśnie dlatego znów czuł się rozdrażniony, gdy w ich rozmowie pojawiło się widmo Rosiera. Każda wzmianka o nim, powiązanie jakiekolwiek wypowiedzi z tą osobą budziło w nim agresję. Nie chciał tego mężczyzny widzieć na oczy, desperacko bronił się przed poświęcaniem mu swojej uwagi, lecz to było na nic, gdy spoglądał na przyjaciółkę. Poznał ją zbyt dobrze, aby pozostać ślepym na jej przygnębienie, choć tak skrzętnie tłumione. Unikała powiedzenia mu prawdy i był bliski uwierzenia, że rzeczywiście robi to dla jego dobra, aby ponownie nie zachował się impulsywnie. – Mógłbym powiedzieć wiele – wycedził ostro, wciąż jednak panując nad swoim temperamentem. Przez chwilę wydawało mu się, że Deirdre chce widzieć w nim burzyciela jej spokoju, jaki zbudowała pod protekcją Rosiera. Być może potrzebowała tego, aby ktoś bezlitośnie ukazał kolce tej róży. A może tylko zwyczajnie się z nim drażniła. – Najwidoczniej i ja cię chronię, choć tylko przed gorzkimi słowami – stwierdził z gorącą niechęcią, której nie potrafił dobrze ukierunkować. Towarzyszyło mu rozczarowanie, ponieważ wiedział, że stchórzył, w ostatniej chwili gryząc się w język.
Niepokojące uczucia doprowadziły ich do rozważań o istocie miłości i sprowadziły go do poziomu leśnej ściółki. Z ulgą przyjął butelkę wina i popędliwie upił duży łyk trunku, próbując alkoholem załagodzić brzmienie odpowiedzi na postawione pytania. Już ta, która padła na pierwsze, sprawiła mu dyskomfort, doprowadzając do zniesmaczonych myśli o zwierzęcych instynktach. Miłość oparta na fizyczności prędzej czy późnie wymusi na człowieku prymitywne zachowania. Tego chciał uniknąć, tej degradacji do pełnienia roli bezmyślnej istoty uzależnionej od buzujących w jej organizmie związków chemicznych.
Znalazła się przy nim, schodząc ze swego leśnego tronu, zrównując się z nim, kiedy to stał się żałosny. Otrzymał od niej werdykt, którego się obawiał najbardziej i który brał mimo wszystko pod uwagę. Jego zauroczenie postępowało, a on nie był w stanie określić jego początku, a już ty bardziej oszacować końca. Zamknął oczy, zapamiętując ścieżkę palców sunących po jego twarzy. Dawała mu ukojenie, choć tak właściwie odpowiadała za stan, w jakim się znalazł, prowokując w trakcie rozmowy do wyciągnięcia wniosków. Nie tylko dowiedział się, że potrafi kochać, on właśnie zaczął kochać. Rozsądek podpowiadał mu, że to kiełkujące uczucie powinien zdusić w zarodku, jednak nie wiedział jak, nie znał sposobu na zabicie w sobie miłości. Stare zauroczenie z czasów szkolnych, jakże nieodpowiednie, pogrzebał czas i dystans, dobrze to pamiętał.
Słuchał dalszych prawideł o miłości w milczeniu, powoli otwierając oczy, jakby właśnie wybudzał się z długiego snu. Wszystko wydawało mu się takie abstrakcyjne; otaczający ich las, chłód pochodzący od gruntu, ciepło bijące od drugiego ciała. Ośmielił się spojrzeć na kobietę w pełni otwarcie, ale niespokojnie, aż w końcu jego spojrzenie stało się całkowicie zdumione. Od kiedy miał szansę przyglądać się zakochanej niewieście. Dlaczego nie zauważył tego wcześniej.
– Chciałbym nie wiedzieć, że właśnie to czujesz – wyszeptał słabo, wręcz przerażony wizją miłości, jaką przed nim roztoczyła, choć bardziej dotknęła go ta prawda w jej oczach, gdy wypowiadała kolejne słowa. Wyrzekła się godności, zaprzestała walki o wolność i niezależność, oddała się we władanie mężczyźnie. – On cię nie zaszczuł – stwierdził gorzko, pozbawiając się resztek złudzeń, w międzyczasie chwytając butelkę. Trzymał ją mocno, jakby była kotwicą trzymającą go w prawdziwym świecie. – Spętał cię w zupełnie inny sposób.
Miała prawo się bać, nie mogła być przecież pewna przyszłości przy boku lorda. Jeśli zajdzie taka konieczność pozbędzie się jej, natychmiast ją oddali, aby ratować własną reputację czy pozycję, z której przecież nie zrezygnowałby dobrowolnie. Rosier ma żonę, zaś piękna półwila zrobi wszystko, aby wydać na świat męskiego potomka. Położenie Deirdre w takich okolicznościach było żałosne, taka właśnie była prawda. Black już to domniemywał, nie wiedząc tak wielu rzeczy. Z wrażenie odłożył wino, aby pochwycić bladą dłoń przyjaciółki.
– To dobrze – odparł na te niewypowiedziane słowa, spoglądając jej w oczy. – Skoro się boisz, wciąż zachowałaś instynkt samozachowawczy – może był okrutny wychodząc z takim sformułowaniem, jednak tak właśnie przedstawiał się prawdziwy obraz rzeczywistości. Ostrożnie pogładził jej policzek, posyłając przy tym zbolały uśmiech. Dwie zagubione dusze spotkały się w tym lesie. Ujął w palce jej podbródek i uniósł ku górze, chcąc wymusić na niej o wiele dumniejszą postawę, bardziej zdecydowaną. Nie przeżyłby, gdyby całkiem się poddała, tak po prostu.
– Przetańczymy razem tę noc, moja droga – zaproponował śmiało. – Dalej będziemy odurzać się tanim winem, zakpimy z każdej świętości, a na koniec zaśmiejmy wszystkim w twarz – to postanowił. Cofnął dłoń, po czym poderwał z ziemi nieco chwiejnie, przez co zaraz przytrzymał się pnia powalonego drzewa. Pochylił się nad są towarzyszką, wyciągając ku niej pomocą dłoń. – Wstawaj – rozkazał zuchwale, następnie prychnął, tłumiąc tym odgłosem salwę ochrypłego śmiechu, na jaką miał nawet ochotę. Drugą dłonią chwycił za butelkę, w której ostały się jedynie resztki trunku. – Mam zamiar zadrwić z miłości – dodał z łobuzerskim uśmieszkiem. – BĄDŹ PRZEKLĘTA! – ryknął na cały las i w tym szale rzucił butelką w jeden z ciemnych zakamarków, aby usłyszeć jak ta się roztrzaskuje o któreś z drzew.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alphard reagował na wspomnienie Tristana alergicznie, rozumiała to zachowanie, lecz nie rozumiała w pełni dlaczego dzieli ich tak wiele negatywnych uczuć. Rodowe animozje bez wątpienia miały wpływ na taką kolej rzeczy i wrogie zachowania, ale sądziła, że pod politycznymi niesnaskami kryło się coś więcej. Pogarda wynikająca z przeszłości? Różnica charakterów? Ważne wydarzenie, zwiększające rozpościerającą się pod nimi przepaść? Nigdy o to nie dopytywała, woląc nie rozgrzebywać starych ran i nie stawiać się w jakiejkolwiek pozycji pomiędzy dwoma zwaśnionymi mężczyznami. Po której stronie stanęłaby? Kogo wybrałaby? Wolałaby nie znać odpowiedzi na to pytanie, milczała więc, przymykając oczy. Na co liczyła? Pytajniki mnożyły się w ciemności zamkniętych powiek, długie rzęsy łaskotały policzki a mięśnie relaksowały się. Wypiła zbyt dużo alkoholu, czuła to w każdej komórce swego rozkołysanego ciała. Zachowywała umiar, pilnowała się, nie przekraczała granic przyzwoitości, ceniła trzeźwość - ale ostatnie tygodnie pogardy, jaką okazał jej Rosier, zmusiły ją do złagodzenia ostrych krawędzi uczuć. Sprawił jej ból, upokorzył, odsunął - a ona nie wiedziała, jak odnaleźć się w świecie bez niego. Gorzkie, pospolite wino uspokajało ją, pozwalało oderwać się od cierpienia, dawało nadzieję na coś innego, niemożliwego, ulotnego. Skrzywiła się delikatnie na kolejne słowa Alpharda. Sama nie wiedziała, czego od niego oczekiwała. Wsparcia? Wyparcia? Zmuszenia do podjęcia działań zabezpieczających chwiejny byt? Namówienia do buntu? - Nie musisz mnie chronić. Cenię szczerość - odpowiedziała cicho, ale stanowczo, otwierając oczy; czarne, nieprzeniknione, lśniące od emocji i rozhulanego w żyłach alkoholu, pozwalającego na wypowiedzenie słów, jakich bez niego by się nie ośmieliła. - Uważasz mnie za dziwkę, która zmieniła dom publiczny na zaborczą opiekę prywatnego sponsora? - spytała bez ogródek, brutalnie, szczerze, dopiero teraz orientując się, jak bardzo bała się odpowiedzi. Oczywistej, doskonale wiedziała, jak z perspektywy wygląda jej sytuacja; z Wenus pod bezpośrednią protekcję. Oddawała swoje ciało w zamian za wikt i opierunek - i tylko ona naiwnie sądziła, że kryło się za tym coś więcej, że Rosier traktował ją inaczej od dziesiątek kochanek, przewijających się przez jego łoże.
Zsunięcie się z kłody i zrównanie się z Alphardem wzbudziło w niej potrzebę czułości. Przywykła do fizycznej bliskości, dotyku innych rąk, stałego pozostawania w kontakcie z innymi. Gardziła tym - i potrzebowała tego, nawet na platonicznej płaszczyźnie. Odetchnęła głęboko, wilgotny zapach lasu mieszał się z perfumami Alpharda, z kurzem Grimmauld Place, z aromatem pergaminów. Zagryzła usta, spoglądając na niego z bliska, bez wstydu, bez uczucia, że robią coś zakazanego. Byli ze sobą blisko, przeciwieństwa i podobieństwa; rozpad i budowa; tkwili w tym wspólnie, uzupełniając swe braki i odnajdując bliźniacze refleksy w przejętych oczach, w źrenicach rozszerzonych alkoholem. - Nie kocham go - sprostowała bezgłośnie, od razu, czując że słowa Blacka uderzają w sam środek jej jestestwa. Zachłysnęła się tą prawdą, nie potrafiąc ukryć ją w spojrzeniu - jedynie w słowach. Umknęła wzrokiem, opierając policzek o męskie ramię. Obawiała się, że gdy będzie dłużej spoglądać w jego oczy, przyzna mu rację. - Utrzymuje mnie. Przynosi prezenty. Uczy. Cieszę się z takiego układu - kontynuowała równie niepewnym tonem, zerkając w dół, na krwistoczerwony rubin, lśniący w złotej obrączce i szarym tle kamienia księżycowego. Dlaczego ciągle go nosiła, skoro przeczuwała rychły koniec? Odrzucenie na rzecz żony, z jaką widywała go na festiwalu? Alphard trafiał w sedno, niszczył kłamliwe przekonania, wywracał do góry nogami plany; normalnie zezłościłoby ją to, ale obecnie, rozkołysana tanim trunkiem, przyjmowała rzeczywistość taką, jaka była. Wzmocniona buzującymi w środku emocjami. - Mój instynkt samozachowawczy nakazuje natychmiastową ucieczkę - wyznała cicho, ponownie odwracając twarz w bok. Podtrzymała spojrzenie, pewna, że obnaża się ze słabościami, które ukrywała; Black wiedział o niej tak wiele. - Aurelia ma wielkie szczęście - skomentowała cicho, unosząc dłoń, by pogładzić go po policzku. - Nie bój się tego, co dyktuje ci serce, Alphardzie - szepnęła, wiedząc, że przyjaciel potrafi czuć - i że to zapewni mu szczęście. Szarpane i niepewne, ale procentujące na przyszłość; lady Carrow mogła je odwzajemnić, dać mu to, czego potrzebował, stać się jego powierniczką, przyjaciółką i żoną. Kimś, kto zawalczy z dwoistością natury Alpharda, kimś, kto przyniesie ukojenie. Pragnęła dla niego radosnego zakończenia, stabilizacji, przynoszącej mu pociechę w tych chwiejnych czasach. Uśmiechnęła się lekko, choć smutno, przyciskając dłoń do łagodnie zarysowanej żuchwy. - A w razie czego - jestem tu dla ciebie - wyznała, dziwiąc się swej czułości; może pijackiej, może wyrachowanej, ale szczerej. Pragnęła dla niego jak najlepiej, wiedząc, że sama nie zdoła się wyzwolić spod mrocznego czaru, z obietnicy potęgi, z chorej miłości, przeżerającej ją żywcem.
Miała powiedzieć coś jeszcze, ale Black zaskoczył ją gwałtownym podniesieniem się. Z zdezorientowaniem przyglądała się wyciągniętej dłoni, przyjmując ją jednak niemalże od razu. Powstała ze śmiechem, równie chwiejnie, mocno ściskając mocne palce mężczyzny. - Uwielbiam tą szaloną część ciebie - powiedziała po raz pierwszy, śmiejąc się cicho i ujmująco. Brakowało jej polotu, szaleństwa; była sztywna i zachowawcza, nieprzekraczająca żadnych granic i niełamiąca praw. Ustała na nogach, ale dotyk palców był niesatysfakcjonujący - bez ostrzeżenia przytuliła się do pleców Alpharda, przymykając oczy. Rozpaczliwie potrzebowała bliskości, drugiego gorącego ciała, spięcia mięśni, zapachu męskości; zamknęła oczy, wciskając twarz w tył koszuli Blacka, próbując wyobrazić sobie, że pachnie smoczym popiołem, różami i krwią. Bezskutecznie, Tristana tu nie było; westchnęła cicho, poluźniając uścisk. Stanęła na palcach, wpatrując się ponad ramieniem przyjaciela w ciemność. - Zmarnowałeś kilka łyków tego niesamowitego trunku - skrytykowała go z zawodem, wspierając się na jego barkach. Ponownie się zaśmiała, głośno i niefrasobliwie. - I uwielbiam ciebie szalonego - szepnęła mu do ucha, tak, jakby nie otrzymali przerywnika w postaci tłukącego się szkła. - Tańczmy więc. Tak, by zapomnieć - podjęła buntowniczo, pozwalając mu zaprowadzić się tam, gdzie zamierzał - ku ognisku, ku płomieniom, ku zatraceniu w prostej rozrywce, w zwykłej przyjemności, pozwalającej na chwilę ulgi od wątpliwości, które obciążały ich obydwoje.
| ztx2, idziemy tutaj
Zsunięcie się z kłody i zrównanie się z Alphardem wzbudziło w niej potrzebę czułości. Przywykła do fizycznej bliskości, dotyku innych rąk, stałego pozostawania w kontakcie z innymi. Gardziła tym - i potrzebowała tego, nawet na platonicznej płaszczyźnie. Odetchnęła głęboko, wilgotny zapach lasu mieszał się z perfumami Alpharda, z kurzem Grimmauld Place, z aromatem pergaminów. Zagryzła usta, spoglądając na niego z bliska, bez wstydu, bez uczucia, że robią coś zakazanego. Byli ze sobą blisko, przeciwieństwa i podobieństwa; rozpad i budowa; tkwili w tym wspólnie, uzupełniając swe braki i odnajdując bliźniacze refleksy w przejętych oczach, w źrenicach rozszerzonych alkoholem. - Nie kocham go - sprostowała bezgłośnie, od razu, czując że słowa Blacka uderzają w sam środek jej jestestwa. Zachłysnęła się tą prawdą, nie potrafiąc ukryć ją w spojrzeniu - jedynie w słowach. Umknęła wzrokiem, opierając policzek o męskie ramię. Obawiała się, że gdy będzie dłużej spoglądać w jego oczy, przyzna mu rację. - Utrzymuje mnie. Przynosi prezenty. Uczy. Cieszę się z takiego układu - kontynuowała równie niepewnym tonem, zerkając w dół, na krwistoczerwony rubin, lśniący w złotej obrączce i szarym tle kamienia księżycowego. Dlaczego ciągle go nosiła, skoro przeczuwała rychły koniec? Odrzucenie na rzecz żony, z jaką widywała go na festiwalu? Alphard trafiał w sedno, niszczył kłamliwe przekonania, wywracał do góry nogami plany; normalnie zezłościłoby ją to, ale obecnie, rozkołysana tanim trunkiem, przyjmowała rzeczywistość taką, jaka była. Wzmocniona buzującymi w środku emocjami. - Mój instynkt samozachowawczy nakazuje natychmiastową ucieczkę - wyznała cicho, ponownie odwracając twarz w bok. Podtrzymała spojrzenie, pewna, że obnaża się ze słabościami, które ukrywała; Black wiedział o niej tak wiele. - Aurelia ma wielkie szczęście - skomentowała cicho, unosząc dłoń, by pogładzić go po policzku. - Nie bój się tego, co dyktuje ci serce, Alphardzie - szepnęła, wiedząc, że przyjaciel potrafi czuć - i że to zapewni mu szczęście. Szarpane i niepewne, ale procentujące na przyszłość; lady Carrow mogła je odwzajemnić, dać mu to, czego potrzebował, stać się jego powierniczką, przyjaciółką i żoną. Kimś, kto zawalczy z dwoistością natury Alpharda, kimś, kto przyniesie ukojenie. Pragnęła dla niego radosnego zakończenia, stabilizacji, przynoszącej mu pociechę w tych chwiejnych czasach. Uśmiechnęła się lekko, choć smutno, przyciskając dłoń do łagodnie zarysowanej żuchwy. - A w razie czego - jestem tu dla ciebie - wyznała, dziwiąc się swej czułości; może pijackiej, może wyrachowanej, ale szczerej. Pragnęła dla niego jak najlepiej, wiedząc, że sama nie zdoła się wyzwolić spod mrocznego czaru, z obietnicy potęgi, z chorej miłości, przeżerającej ją żywcem.
Miała powiedzieć coś jeszcze, ale Black zaskoczył ją gwałtownym podniesieniem się. Z zdezorientowaniem przyglądała się wyciągniętej dłoni, przyjmując ją jednak niemalże od razu. Powstała ze śmiechem, równie chwiejnie, mocno ściskając mocne palce mężczyzny. - Uwielbiam tą szaloną część ciebie - powiedziała po raz pierwszy, śmiejąc się cicho i ujmująco. Brakowało jej polotu, szaleństwa; była sztywna i zachowawcza, nieprzekraczająca żadnych granic i niełamiąca praw. Ustała na nogach, ale dotyk palców był niesatysfakcjonujący - bez ostrzeżenia przytuliła się do pleców Alpharda, przymykając oczy. Rozpaczliwie potrzebowała bliskości, drugiego gorącego ciała, spięcia mięśni, zapachu męskości; zamknęła oczy, wciskając twarz w tył koszuli Blacka, próbując wyobrazić sobie, że pachnie smoczym popiołem, różami i krwią. Bezskutecznie, Tristana tu nie było; westchnęła cicho, poluźniając uścisk. Stanęła na palcach, wpatrując się ponad ramieniem przyjaciela w ciemność. - Zmarnowałeś kilka łyków tego niesamowitego trunku - skrytykowała go z zawodem, wspierając się na jego barkach. Ponownie się zaśmiała, głośno i niefrasobliwie. - I uwielbiam ciebie szalonego - szepnęła mu do ucha, tak, jakby nie otrzymali przerywnika w postaci tłukącego się szkła. - Tańczmy więc. Tak, by zapomnieć - podjęła buntowniczo, pozwalając mu zaprowadzić się tam, gdzie zamierzał - ku ognisku, ku płomieniom, ku zatraceniu w prostej rozrywce, w zwykłej przyjemności, pozwalającej na chwilę ulgi od wątpliwości, które obciążały ich obydwoje.
| ztx2, idziemy tutaj
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Fuj. Te oślizgłe stworzenia ruszają się! Co mnie zdecydowanie obrzydza. Wykrzywiam piękną twarzyczkę w grymasie niezadowolenia oraz zniesmaczenia i oddalam się czym prędzej od wstrętnych strażników malin. Lepiej nie ryzykować swoim zdrowiem lub życiem - a co gorsza strojem. I tak buty mam już ubrudzone od tego stąpania po błocie, wystarczy mi wrażeń na dzisiejszy dzień. Jednak dobrze, że nie ma tu Marcela. Jakby zobaczył tak wielką niedoskonałość w mojej kreacji to pewnie padłby na zawał! Nie chciałabym mu robić takiej przykrości, wystarczy, że ja jestem zdołowana swoją prezencją. Taka pochmurna idę dalej szukać tych przeklętych, morderczych malin, ale wtedy rozlega się sygnał, że konkurencja zostaje zakończona. Wzdycham - wiedziałam przecież, że nie mam szans wygrać, ale porażka i tak boli moje wrażliwe serduszko. Niechętnie udaję się w drogę powrotną do polany, z której startowałyśmy. Wszystkie kobiety stoją już z powrotem na miejscu zbiórki. Organizator całego konkursu znów nas pogania, żebyśmy się zbliżyły i wysłuchały kolejnej przemowy, na co unoszę lekko brwi. Nie mówię nic jednak - po prostu oddaję dzbanek z paroma lichymi malinami. Jest mi potwornie wstyd, że w ten sposób zakończyłam konkurencję, ale nie mam na to wpływu. To przez te wszystkie podłe stworzenia pragnące mnie zabić, a ja jestem tylko kruchą kobietą, nie zabijaką.
Staję prosto, dumnie patrząc na mężczyznę. I słucham. Dziwię się nieskończenie, że nawet konkurencja dla pań w postaci zbierania owoców musi nasiąknąć propagandą polityczną. Brwi unoszą się wyżej, aż nie dowierzając w to wszystko - ofiary Ministerstwa? To na pewno dobry moment na wspominanie tego? Nie sądzę. Milczę jednak, chociaż bez zrozumienia dla tego, co właśnie się stało. Wiele młódek stoi przejętych, ale wiele też podobnie jak ja ma mieszane uczucia. Widać to na ich gładkich licach i w spojrzeniach.
Kiedy wreszcie bezsensowna część dobiega końca i zostaje wyłoniona zwyciężczyni, podchodzę do niej. - Gratulować - mówię z uśmiechem, chociaż nie jest to czymś, co naprawdę czuję. Bardziej interesuje mnie bransoleta, koniecznie chcę ją zobaczyć. Rzeczywiście jest piękna - dlatego w moim sercu kiełkuje zazdrość. Ściągam usta nie chcąc dać tego po sobie poznać. - Bardzo ładna - komentuję serdecznie, ale za mną stoją już inne panny chcące złożyć gratulacje, dlatego oddalam się w końcu. Ostatecznie opuszczam tereny Prewettów z rozczarowaniem. Muszę uratować buty!
zt.
Staję prosto, dumnie patrząc na mężczyznę. I słucham. Dziwię się nieskończenie, że nawet konkurencja dla pań w postaci zbierania owoców musi nasiąknąć propagandą polityczną. Brwi unoszą się wyżej, aż nie dowierzając w to wszystko - ofiary Ministerstwa? To na pewno dobry moment na wspominanie tego? Nie sądzę. Milczę jednak, chociaż bez zrozumienia dla tego, co właśnie się stało. Wiele młódek stoi przejętych, ale wiele też podobnie jak ja ma mieszane uczucia. Widać to na ich gładkich licach i w spojrzeniach.
Kiedy wreszcie bezsensowna część dobiega końca i zostaje wyłoniona zwyciężczyni, podchodzę do niej. - Gratulować - mówię z uśmiechem, chociaż nie jest to czymś, co naprawdę czuję. Bardziej interesuje mnie bransoleta, koniecznie chcę ją zobaczyć. Rzeczywiście jest piękna - dlatego w moim sercu kiełkuje zazdrość. Ściągam usta nie chcąc dać tego po sobie poznać. - Bardzo ładna - komentuję serdecznie, ale za mną stoją już inne panny chcące złożyć gratulacje, dlatego oddalam się w końcu. Ostatecznie opuszczam tereny Prewettów z rozczarowaniem. Muszę uratować buty!
zt.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Krzaczek upstrzony soczystymi malinami zdaje się być niemalże na wyciągnięcie ręki, wystarczy wykonać kilka drobnych kroków, by móc zebrać owoce. Drzemiący miś przekręca się nieznacznie we śnie, ściągając tym samym tknięty niepokojem wzrok smolistych ślepi, mimo to nie wycofuje się — jest to wada, która prawdopodobnie w przyszłości może ją kosztować życie. I choć ma pewność jakąś, iż nie tym razem przyjdzie jej obcować ze śmiercią, tak cichy trzask gałęzi ustępującej pod ciężarem ciemnego bucika uzdrowicielki sprawia, iż dreszcz przebiega po jej plecach. W panice spogląda w stronę zwierzęcia, a potem nie zastanawiając się dłużej, po prostu ucieka, nim maluch zechce wezwać swoją matulę w chwili, gdy poczuje się zagrożony. Rowan nie była głupia, nie miała ochoty ryzykować spotkania z rozwścieczoną bestią, tylko dla kilku różowych drobin. Bierze więc spanikowana nogi za pas, niemalże skręcając kostkę na wystających korzeniach oraz kamieniach. Nie zwraca jednak uwagi, z żołądkiem do gardła podchodzącym umyka coraz prędzej. Zatrzymuje się dopiero wtedy, gdy ma pewność, iż zostawiła za sobą nie tylko misie, ale też jakieś trzy kilogramy własnej masy. Z dłońmi opartymi na kolanach, oddycha gwałtownie, pragnąc za wszelką cenę uspokoić szaleńczo bijące serce. Na próżno. Niepewnie rozgląda się, nie jest już w środku lasu a na polanie okrągłej. Nie należy ona do największych, tak też od razu zauważa kolejny krzak malin. Jednak i tutaj pojawia się haczyk. A Red ma ochotę cisnąć koszyczkiem o ziemię i tupnąć nogą. Jakim trzeba być okrutnikiem, żeby nawet nie sprawdzić terenu, na którym odbywają się zawody?! Gumochłony i niedźwiedzie mogła zrozumieć, ale gobliny oraz cholerne domy na kurzej łapce? To chyba jakaś kpina. Widzi, jak za oknem coś się rusza i ze środka pokracznego budynku wypada rozzłoszczona wiedźma. To zabawne, ale panienka Sprout również wpada w gniew i ma ochotę cisnąć w starszą kobiecinę paroma zaklęciami, żeby odreagować swoją frustrację, kiedy to organizatorzy dają znać o zakończonym konkursie. Rowan posyła złośliwy grymas w stronę agresywnej kobiety, a potem odchodzi, kierując się w stronę zebranych. Droga jest łatwiejsza, nie napotyka na więcej przeszkód i co najlepsze, cała gorycz znika, kiedy zauważa, kto zwyciężył. Uśmiecha się ciepło oraz z dumą na widok Charlie, po przemowie też niemal natychmiast znajduje się u jej boku, gratulując jej z całego serca. A potem? Potem wraca do domu, nie odczuwając zbyt boleśnie porażki. Przynajmniej będzie miała o czym opowiadać w domu!
| zt
| zt
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Z dumą utrzymywana część lasu należy do rodu Prewettów i chociaż powierzchownie nie ma w sobie nic cennego, stanowiła od zawsze bezpieczną ostoję kojarzącą się czarodziejom z sympatycznym Festiwalem Lata. Po odwołaniu tegorocznych obchodów święta wielu podważyło możliwości rodziny co do bezpieczeństwa, a co odważniejsi zaczęli ów doniesienia testować. W lesie zaczęli pokazywać się nieznani czarodzieje, a utrzymanie lub odbicie leśnych ostępów byłoby manifestacją siły.
Postać rozpatruje wszelkie zabezpieczenia pozostawione przez poprzednią grupę (najpierw pułapki oraz klątwy, później ew. strażników pozostawionych przez przeciwną organizację). Jeżeli grupa jest pierwszą, która zdobywa dany teren, należy pominąć ten etap.
Ścieżka pokojowa jest niemożliwa.
Zakon Feniksa: Leśne ostępy można zdobyć tylko siłą. Nie będzie to jednak takie proste. Oczy Prewettów zwrócone ku pomaganiu innym na moment oddaliły się od rodzinnych ziem, a nieznani im czarodzieje oraz czarownice przemykali przez granice - czy to szukając schronienia, czy grasując po pełnych jeszcze zwierzyny lasach. Patrolując teren, natrafiacie na dwójkę kłusowników, którzy właśnie rozstawiali swoje sidła. Zauważeni nie zamierzają się poddać, dlatego atakują, gdy tylko Was dostrzegą.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za czarodzieja A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za czarodzieja B.
Czarodziej A (OPCM 15, uroki 25, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: Saggitia, Lancea, Lamino oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Czarodziej B (OPCM 20, uroki 20, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: Ignitio, Jinx, Glacius oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Rycerze Walpurgii: Leśne ostępy można zdobyć tylko siłą. Nie będzie to jednak takie proste. Prewettowie nie opowiedzieli się za lordem Voldemortem, dlatego jego zwolennicy nie są mile widziani na ich terenach. Gdy zjawiacie się na miejscu, natrafiacie na ludzi pracujących dla promugolskich arystokratów, którzy nie oddadzą swojego terenu bez walki.
Walka: Postać, która napisze w wątku jako pierwsza, rzuca kością za czarodzieja A; postać, która napisze jako druga, wykonuje rzuty za czarodzieja B.
Czarodziej A (OPCM 15, uroki 25, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: Lamino, Aeris, Scabbio oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Czarodziej B (OPCM 20, uroki 20, żywotność 80) będzie atakował kolejno zaklęciami: Adiposio, Caeruleusio, Everte Stati oraz bronił się zawsze wtedy, kiedy wymaga od niego tego sytuacja.
Gracz nie ma prawa zmienić woli postaci broniącej lokacji, jedyne, co robi, to rzuca za nią kością i opisuje jej działania w sposób fabularny.
Aby przejść do etapu III należy odczekać 48 godzin, w trakcie których para (grupa) może zostać zaatakowana przez przeciwną organizację.
Postaci mają 2 tury na nałożenie zabezpieczeń, pułapek lub klątw oraz wydanie dyspozycji strażnikom należącym do organizacji.
Pogoda zmieniała się – czuł to w kościach dużo wyraźniej niż zaledwie dwa, trzy tygodnie temu, razem z innymi przemierzając podziemia Gringotta i ponosząc konieczną ofiarę. Minęło jednak dostatecznie dużo czasu, by z dolegliwości zdołał wyleczyć się, przyjąć miano nadane przez ojca, jeszcze bardziej zaznaczyć granice, które należało nieustannie przesuwać i przesuwać. Przywrócenie zburzonego porządku musiało trwać, nie mogło zostać w żaden sposób spowolnione albo – co gorsza – zatrzymane.
Aportując się na granicy leśnych ostępów, był sam. Ciepło ubrany, upięty pod samą szyję z zielonym fularem wystającym spod kołnierza grubej koszuli, w wysokich butach i abai podszytej futrem, przestąpił kilkanaście kroków w stronę pierwszych drzew i krzewów. To za nimi odnalazł nieco schronienia nie tylko przed pogodą, lecz przede wszystkim przed wrogami. Nie miał złudzeń, że mogło ich być tutaj pełno; teren należał do Prewettów. Mimo to próba przejęcia go musiała zostać podjęta.
Czekał na czarny obłok. Raz po raz przeczesywał pochmurne niebo, dość nieporadnie obracając w palcach różdżkę, zastanawiając się, na ile jego umiejętności dziś miały okazać użyteczne. Długo i dużo nad tym myślał, sporo z tego czasu poświęcił na pielęgnowanie swoich umiejętności, na poznawanie nowych, lecz teoria nie mogła być przydatna, jeśli nie wykorzystywało się jej w praktyce. Obawa jednak tkwiła w Zacharym, Wezyrze mianowanym przez własnego ojca, wielkiego szajcha rodu, który nie wiedział, jak powinien sprostać stojącym przed nim wyzwaniom. Nie wiedział, gdzie powinien szukać odpowiedzi, dlatego przyjął pierwszą z nadarzających się okazji, by działać w terenie i nieść światło tam, gdzie panował mrok. Oksymoron, zdaje się, tak na to mówili wytrawni zjadacze literatury, a Shafiq nie bardzo rozumiał słowa padające jako argumenty, kierując się jedynie tym, czym wiodły go jego własne instynkty i przezorność. Dłoń ostrożnie powędrowała do sakw na pasie oraz schowanych tam fiolek. Oczekując na Macnaira, raz jeszcze przejrzał je, upewniając się, że na pewno zabrał ze sobą wszystkie niezbędne eliksiry.
O drzewo opierał się tak długo, aż nie ujrzał obłoku zmierzającego ku krawędzi lasu. Dopiero wtedy wynurzył się z obranej kryjówki, wychodząc przyjacielowi na powitanie. Raptem kilka kroków, byle tylko wychylić się zza krzewów.
— To tereny należące do Prewettów — odezwał się krótko, wyciągając rękę, by ją uścisnąć. Więcej słów w dużej mierze nie zamierzał wygłaszać. Nie było absolutnie żadnej potrzeby, aby mówić coś więcej poza najważniejszymi informacjami. Gestem dłoni wskazał na przejście pośród drzew. — Podobno każdy próbuje zagarnąć kawałek lasu dla siebie. — Powiedział, wychylając różdżkę spod abai, ofiarowując własną gotowość do bezpośredniego rozwiązania i zagarnięcia terenu pod wpływy Rycerzy. W rękach Drew leżała jednak decyzja, jakie kroki należało podjąć. Zachary jedynie podążył za Śmierciożercą, czując jak własne ciepło przenika na akacjowe drewno, a skórę z wolna rosi pot niewielkiego zdenerwowania.
Ekwipunek wysłany do Mistrza Gry
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ponad trzy tygodnie minęły już od wydarzeń w Banku Gringotta, a ja wciąż miałem wrażenie, że to wszystko wydarzyło się wczoraj. Trudna rekonwalescencja pomogła, choć nieustannie bolała mnie głowa, a sen przychodził znacznie rzadziej niżeli wcześniej. Nawet jeśli już miałem okazję na dłużej zamknąć oczy to wszystko powracało; blask kamienia, moc run, a przede wszystkim okrągła sala i głosy odbierające mi resztki zdrowego rozsądku. Cały czas czułem jak ich macki próbowały wślizgnąć się do mego umysłu i przejąć nad nim kontrolę tym samym odbierając ją mnie. Nie miałem pojęcia czy był to tylko wytwór mej wyobraźni, nieznany mi wcześniej lęk, może nawet strach, lecz obawy nieustannie rosły robiąc z każdego nowego dnia cholerną niespodziankę. Mimo to nie mogłem zaniedbywać swych obowiązków, wymigiwać się od powinności, dlatego kiedy tylko otrzymałem wieści od Zacharego nie zwlekałem z odpowiedzią. Musiałem działać – być może właśnie ostatni, nieco dłuższy niżeli zwykle wypoczynek sprawił, że zaczynałem wariować.
Zbierając ze sobą niezbędne eliksiry oraz wężowe drewno zmieniłem się w kłąb czarnego dymu i ruszyłem we wskazane miejsce. Walka o wpływy nabierała tempa, dlatego leśne ostępy należące do rodu niepopierającego nowych rządów wydawały się ciekawym i przyszłościowym kąskiem. Szczerze liczyłem, iż wkrótce podobni ich zostaną wypędzeni poza granice i ukryją się niczym szczury w towarzystwie Zakonu Feniksa. Nie zasługiwali na żadne prawa, nawet jeśli ich historia opiewała o sukcesy i duże wpływy w czarodziejskiej społeczności.
Zmaterializowałem się na obrzeżach lasu rozglądając się za swym druhem. Shafiq cenił sobie swój czas, więc nie obawiał się o brak punktualności. Nie myliłem się – towarzysz po zaledwie chwili wyłonił się zza jednego z krzaków. -Trzeba je zatem im odebrać- odparłem na jego słowa zaraz po tym, jak uścisnąłem jego dłoń w ramach powitania. Zbędne były jakiekolwiek osobiste pytania – nawet jeśli wiązały się z czystą grzecznością – dlatego od razu przeszedłem do rzeczy. -Nie wiem czy kawałek nas zadowoli- uśmiechnąłem się kąśliwie, po czym kiwnąłem głową w kierunku lasu dając tym samym znak, iż musieliśmy ruszać.
Zacisnąwszy różdżkę w dłoni rozglądałem się w poszukiwaniu oponentów, którzy ostatnimi czasy wyjątkowo licznie badali okoliczne tereny. Nie miałem wątpliwości, co do ich obecności i wręcz liczyłem, że czym prędzej uda nam się takowych napotkać. -Zapewne nie odpuszczą bez walki- szepnąłem do Zacharego zaraz po tym jak dłonią wskazałem mu dwójkę czarodziejów idących wydeptaną, leśną ścieżką. Nie było sensu się skradać, nie byłem w tym najlepszy, dlatego od razu postanowiłem pozbyć się wrogów.
| Ekwipunek u MG
Idziemy do szafki
Zbierając ze sobą niezbędne eliksiry oraz wężowe drewno zmieniłem się w kłąb czarnego dymu i ruszyłem we wskazane miejsce. Walka o wpływy nabierała tempa, dlatego leśne ostępy należące do rodu niepopierającego nowych rządów wydawały się ciekawym i przyszłościowym kąskiem. Szczerze liczyłem, iż wkrótce podobni ich zostaną wypędzeni poza granice i ukryją się niczym szczury w towarzystwie Zakonu Feniksa. Nie zasługiwali na żadne prawa, nawet jeśli ich historia opiewała o sukcesy i duże wpływy w czarodziejskiej społeczności.
Zmaterializowałem się na obrzeżach lasu rozglądając się za swym druhem. Shafiq cenił sobie swój czas, więc nie obawiał się o brak punktualności. Nie myliłem się – towarzysz po zaledwie chwili wyłonił się zza jednego z krzaków. -Trzeba je zatem im odebrać- odparłem na jego słowa zaraz po tym, jak uścisnąłem jego dłoń w ramach powitania. Zbędne były jakiekolwiek osobiste pytania – nawet jeśli wiązały się z czystą grzecznością – dlatego od razu przeszedłem do rzeczy. -Nie wiem czy kawałek nas zadowoli- uśmiechnąłem się kąśliwie, po czym kiwnąłem głową w kierunku lasu dając tym samym znak, iż musieliśmy ruszać.
Zacisnąwszy różdżkę w dłoni rozglądałem się w poszukiwaniu oponentów, którzy ostatnimi czasy wyjątkowo licznie badali okoliczne tereny. Nie miałem wątpliwości, co do ich obecności i wręcz liczyłem, że czym prędzej uda nam się takowych napotkać. -Zapewne nie odpuszczą bez walki- szepnąłem do Zacharego zaraz po tym jak dłonią wskazałem mu dwójkę czarodziejów idących wydeptaną, leśną ścieżką. Nie było sensu się skradać, nie byłem w tym najlepszy, dlatego od razu postanowiłem pozbyć się wrogów.
| Ekwipunek u MG
Idziemy do szafki
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 01.02.21 15:58, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Leśne ostępy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset