Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Leśna polana
Popioły z rytualnych, rozpalanych podczas Festiwalu Lata ognisk, są każdego poranka zbierane do urn i zanoszone do namiotu rozstawionego na zacienionej polanie. Namiot wykonany jest z czarnego, ciężkiego materiału, który o zmroku zdaje się niemal stapiać z gwieździstym niebem i cieniami drzew.
Codziennie o zachodzie słońca na polanie ustawiają się kolejki - po zmroku w namiocie wróży z popiołów wiedźma, wprawiona w sztuce spodomancji. Nikt nie wie, skąd przybyła ta czarownica, jak ma na imię, ani ile ma lat. Pojawia się w Weymouth co roku i pamiętają ją nawet najstarszy bywalcy Festiwalu Lata, którzy zarzekają się, że jej wróżby się sprawdzają. Choć wiedźma ma pomarszczoną twarz i garba, to w namiocie, w świetle świec zmarszczki zdają się wygładzać, a plecy prostować.
W namiocie płoną świece, oświetlając hebanowy stół nakryty białym materiałem. Na stole leżą niewielkie kości zwierząt, poświęconych w rytuałach Festiwalu Lata. Do środka wchodzi się pojedynczo. Pod czujnym okiem wiedźmy, każdy może nabrać garść popiołu i rozsypać go na zwierzęcych kościach.
Popiół układa się w obrazy, czasem abstrakcyjne, a czasem przerażająco realistyczne. Czarownica służy pomocą w interpretacji wróżb.
Aby otrzymać wróżbę, rzuć kością k15:
- Wróżby:
- 1: Przez mgnienie sekundy widzisz kształt ponuraka, a potem popiół ześlizguje się ze zwierzęcych kości i nie widać już nic. Wiedźma jedynie kręci głową z posępną miną.
2: Popiół rozsypuje się w kształt przypominający chmury. Zejdź na ziemię, bo nigdy się nie obudzisz - szepcze wiedźma.
3: Kształt przypomina głowę kota. Strzeż się zdrady, otacza cię fałszywość - wyrokuje czarownica.
4: Okrągły kształt kojarzy się z jajkiem. Nowy początek, nowe życie. - wiedźma uśmiecha się ciepło, choć jej oczy pozostają nieobecne.
5: Popioły układają się w Twoją własną twarz, zadziwiająco realistyczną. W miejscu oczodołów lśnią zwierzęce kości. Zdejmij wreszcie maskę, bo zrośniesz się z nią na stałe. - starucha wznosi oczy do góry.
6: Na kościach lśni ciemny kształt jabłka, z lekko nierównym bokiem. Miłość może być darem, lecz może być też trucizną. - wyrokuje czarownica.
7: Popioły rozsypują się szeroko, przy odrobinie skupienia możesz z nich wyłonić kształt orła. Mierz wysoko, a zajdziesz daleko. - wiedźma przygląda ci się z niekrytym zainteresowaniem.
8: Rozsypany popiół wygląda trochę jak motyl z rozłożonymi skrzydłami. To czas zmian, transformacji. Zrzuć kokon i stań się motylem. - tłumaczy wróżbitka.
9: Popiół układa się w idealny okrąg, w którego środku znajduje się jedna z kości. To obrączka lub zamknięty krąg. Za rok o tej porze znajdziesz szczęście rodzinne albo znajdziesz się w pułapce bez wyjścia. - wiedźma mruży oczy, dwojako interpretując znak.
10: Popioły rozsypują się wszędzie, punktowo, niczym gwiazdy na niebie. Czeka cię szczęście, ale musisz je znaleźć samodzielnie. - uśmiecha się czarownica.
11: Popioły układają się w symbol nierównego trójkąta, górskiego szczytu. Ciężka praca i nowe wyzwania. Jeśli nie zdołasz wspiąć się na szczyt, spadniesz boleśnie. - interpretuje wiedźma.
12: Kształt z popiołów przypomina kołyskę, przeciętą w połowie jedną ze zwierzęcych kości. Jeśli nic nie zmienisz, będziesz tylko narzędziem swoich przodków. - krzywi się czarownica.
13: Popioły rozsypują się w poziomą linię, która urywa się na jednej ze zwierzęcych kości. Twoja droga podąża w ślepy zaułek. - marszczy brwi wróżbitka.
14: Popioły wyglądają jak koło otoczone promieniami. Słońce zwiastuje szczęście i przypływ majątku. - uśmiecha się starucha.
15: Popiół układa się w zadziwiająco wyrazisty obraz smoka. Wzbijesz się wysoko, gdy spopielisz przeszłość w ogniu. - spojrzenie czarownicy jest mgliste, a głos ochrypły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.02.23 0:27, w całości zmieniany 3 razy
-Nie na wszystko da się przygotować - zaczął, pamiętając tragiczną historię Edypa i Jokasty,
Namiot był ciemny, w niekomfortowy, przeznaczenie dopadło ich tak czy siak... ale rzucił okiem na promienną twarz Olivera i wzruszył ramionami, nie chcąc psuć mu zabawy. -...ale coś w tym jest. - zgodził się ostrożnie, postanowiwszy, że podzieli się wątpliwościami dopiero gdy blondyn wyjdzie z namiotu z nosem na kwintę.
Wyszedł jednak z jasnym spojrzeniem i uśmiechem igrającym w kącikach ust - Hector znał go na tyle, by domyślić się, że nie było źle, ale świadomość kolejki za plecami popędziła go do wejścia do namiotu. Zdążyli tylko wymienić spojrzenia - jedno badawcze, drugie radośniejsze - i musiał zniknąć za ciemną kotarą.
W środku było ciemniej niż się spodziewał, a światło padało tylko na stół, na jasne, zwierzęce kości.
Kojarzyły mu się z Melancholy i z psami zatłuczonymi przez ojca, z kotem, którego sam o mało nie zabił w przypływie lutowego szaleństwa. Nie wiedział skąd akurat te wspomnienia, pracował przecież z ingrediencjami zwierzęcymi i wtedy nie nawiedzała go przeszłość.
Spojrzał na wiedźmę, jej twarz skrytą w cieniu. Milczała, a zatem milczał i on, może trochę z przekory, a może dostosowując się do decorum.
Sięgnął po popioły, rozsypał je na kościach. W pierwszej chwili kształt nie przypomniał mu nic konkretnego, ale nagle - tak, jakby ciemność się poruszyła - skojarzył się z głową kota; tego samego, w którego strzeliłby Commotio gdyby umiał.
Zamrugał, zbyt prędko, a wiedźma przemówiła.
Strzeż się zdrady, otacza cię fałszywość. - ochrypły szept i jego znaczenie najpierw wywołały zimny dreszcz (fizjologiczna reakcja organizmu i podatnej na wpływy psychiki, nic więcej), a potem skojarzenie ze zdradziecką osobą, która faktycznie go otaczała, osaczyła, którą znosił we własnym domu i życiu przez tyle lat.
Skąd te wnioski czarownicy? Czy nadal nosił na twarzy i w mowie ciała stygmat rogacza? Może mogła to wywnioskować, sposób poruszania się, może wciąż było widać blady ślad po obrączce, cokolwiek.
Żadna to sztuka, przepowiadać p r z e s z ł o ś ć. Mylisz się, ona nie żyje. - przemykało mu gniewnie przez myśl, cisnęło się na usta, ale wtedy poczuł na sobie zbyt przenikliwe spojrzenie wiedźmy (tak musieli czuć się pacjenci, gdy przekraczał granice), a w namiocie zrobiło się zbyt duszno. Powściągnął złośliwe słowa, skinął sztywno głową w uprzejmym podziękowaniu.
Wyszedł i wziął głęboki wdech, wyraźnie rozkojarzony.
-Idziemy na jarmark? - spytał, udawanie lekkim tonem. Chodźmy stąd, jak najprędzej. Zmierzył Olivera prędkim spojrzeniem - na tyle uważnym, by zobaczyć jego minę, ale na tyle przelotnym, by ukryć własną. -Dobre wróżby? - odgadł, wielkie rzeczy, on też potrafił c z y t a ć z ludzkiej mimiki.
rzut
idziemy tu?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hidin' all of our sins from the daylight
A więc był Benjaminem Wrightem.
Przedziwne uczucie niedorzeczności towarzyszyło mu od niemal czterdziestu ośmiu godzin, nie opuszczając go nawet na moment. Świat wokół rozmywał się w skrajnych barwach, przemykał gdzieś w tle, nieistotny wobec zalewających go informacji. Słowa zasypywały go niczym śnieżyca, przygniatały początkowo przyjemnym puchem, by z każdą kolejną godziną ciążyć na klatce piersiowej bardziej jak ogromny, pokryty mchem głaz; unosił go z trudem, lecz nawet najsilniejszy heros musiał ugiąć się pod tym obcym brzemieniem wiedzy. Instynktownie wiedział, że za nią nie przepada. Za świadomością tego, kim był. Kogo znał. Kogo kochał, kogo tolerował, a kto zasługiwał na miano wroga. Podążał za Hannah wiernie i ufnie w oślepiający blask wieści o Benjaminie Wrightcie, lecz zamiast oczekiwanego spełnienia oraz dzikiej radości z odkrycia największej zagadki pokiereszowanej egzystencji - czuł zmęczenie. Większe nawet od tego, które przygniotło go do prowizorycznego łóżka w szopie Lovegoodów, gdy ledwie trzymał się życia. Był zmęczony powitaniami, pytaniami i dociekaniami. Zmęczony powtarzaniem faktów z biografii, które brzmiały tak obco. Zmęczony zagubieniem. Tak bardzo się starał wszystko zapamiętać, powiązać imiona i miejsca, zachowywać się normalnie - ale nie potrafił.
Pewnie dlatego uciekał. Od wymuszenia na sobie pamięci, ale także od bliskich, celebrujących niedaleko jego powrót. Wymknął się pod jakimś pretekstem, sugestia, że idzie za drzewo nie zachęciła do towarzystwa, a przecież nie kłamał, naprawdę zniknął za jednym z dębów, a później - ruszył w las. W drzewach znajdował ukojenie. W przebywaniu w półmroku, obserwując bawiących się ludzi. W przyzwyczajeniu się do świata, który ponownie miał być jego - nawet jeśli nie czuł się gotowy, a sfrustrowany, zmęczony i zagubiony.
Potrzebował papierosa. Uzależnienie odezwało się gwałtownie, kurcząc jego płuca. Wokół nie było zbyt wielu ludzi, główne atrakcje festiwalu znajdowały się bliżej plaży, barwnych stoisk jarmarku i rozświetlonych polan wypełnionych głośną muzyką. Tu, gdzie przedarł się w nieco panicznej ucieczce przed kolejnymi rozmowami, nie było praktycznie nikogo, kilka rozchichotanych par, grupki ludzi przemykających ścieżkami dalej, głębiej, ku sercu zabawy. Tylko jedna sylwetka stała niewzruszona pod drzewem, barczysta, postawna, wysoka, a co najważniejsze - spowita szarawym dymem. Serce Benjamina zabiło szybciej, tak, tego potrzebował, spokoju i śmierdzącego peta w ustach. Zwinnie przeskoczył przez jedną ze zwalonych kłód, strasząc siedzących na niej nastolatków, kątem oka zauważył, że pryszczaty chłopiec nerwowo wyciągał rękę gdzieś spod fałd kolorowej sukienki towarzyszącemu mu rudzielca, ale ani nie zgromił ich wzrokiem, ani nie rzucił rubasznego żarciku - co tylko wskazywało na to, jak mocno był zmęczony.
Podszedł do nieznajomego nieco z boku, może ginąc w ciepłym półmroku wieczoru; miał na sobie granatową, niemożebnie wymiętą, lnianą koszulę i ciemne spodnie, mógł być trudny do spostrzeżenia nawet uwzględniając jego gabaryty. A może nie, może mężczyzna dostrzegł do od razu; nie skupiał się na tym, przystając tuż obok niego, z boku, od razu wlepiając nieco nerwowy wzrok w detale jego twarzy. Najpierw usta obejmujące upragnionego papierosa, potem profil arystokratycznego nosa, później - co okazało się jego zgubą - oczy.
Ciemnozielone. Specyficzny odcień przygaszonego szmaragdu, trochę jak letnie liście spłukane gwałtowną burzą, trochę jak odcień łusek wiekowego smoka walijskiego, wygrzewającego się w blasku ogniska. Widział już je, niejednokrotnie powracały w koszmarach a później w snach, zawsze w otoczeniu płomieni, a ich przeszywające spojrzenie, czasem pełne nienawiści, czasem strachu (zawsze: bólu), nawiedzało go także i na jawie, gdy próbował pochwycić jakiekolwiek wspomnienia.
Twarz Benjamina stężała, proste - żeby nie powiedzieć prostackie, typowe dla lekko wstawionego gościa jarmarku - zdenerwowanie bijące z gestów i ogólnej aury ustąpiło miejsca zdziwieniu podszytemu niepokojem. Kim był ten mężczyzna? Czy go znał? Bądź rozsądny, Ben, to tylko oczy; takie oczy może mieć każdy. Dlaczego więc to widok tego mężczyzny wywołała (nie)przyjemny dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa? Dlaczego serce na moment zgubiło rytm, przyśpieszając? Instynkt ostrzegał go przed agresorem? Przecież miało być tu bezpiecznie. I było, spotkał Hannah, spotkał ludzi, którzy mieli być mu bliscy, lecz nawet na bliskość siostry nie spięła jego ciała w ten krytyczny sposób.
Oblizał wargi, nieświadomie, mrugając szybko, tak, jakby dym otaczający mężczyznę go drażnił. Wcale tak nie było, chciał się nim nasycić, chciał zapalić, chciał posmakować popiołu osiadającego na jego ustach... Zdębiał, ponownie, zagryzając dolną wargę niemal do krwi. Co się z nim działo? Chyba za często zaglądał dziś do szklanki wypełnionej ognistą, coś rzuciło mu się na mózg.
- Masz papierosa? - spytał w końcu ochryple, słowa okazały się szybsze od jego procesu myślowego (przecież na pewno miał papierosa, na Merlina), musiał zapalić. Usłyszeć trzask zapałki lub szmer zapalniczki, dalej nie miał przecież różdżki, a papieros musiał być mugolski. Zaciągnąć się szarym, drapiącym dymem. Odetchnąć czymś, co wypełni go od środka spokojem, pozwoli zanurzyć się choć na moment we własnym ciele, rozedrganym i wyprowadzonym z równowagi. Wszystko przez te pieprzone oczy. Jak w ckliwym wierszu. Na pewno wypił dzisiejszego popołudnia za dużo. - Znamy się? - dodał jeszcze, zerkając na niego z ukosa; nie mógł się powstrzymać, chociaż bezpieczniej byłoby patrzeć przed siebie, na polanę, nie na jego przystojny profil - nie powinien go w ogóle go tak postrzegać.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Przecież nie nadzieja; nie był na tyle naiwny, żeby wciąż ją w sobie pielęgnować – nie po tym, jak kilka tygodni bezcelowych poszukiwań nie przyniosło żadnych rezultatów. Zresztą: nawet jeżeli istniała jeszcze jakakolwiek szansa na odnalezienie Bena (albo poznania prawdy o tym, w jakich okolicznościach zginął), to nie w Weymouth. Tutaj otaczały go jedynie duchy; echa wspomnień z poprzednich festiwalów, ożywające przy każdym rozlegającym się gdzieś w oddali wybuchu śmiechu, niesione wiejącym od wybrzeża wiatrem, ukryte w charakterystycznym, iglasto-kwiatowym zapachu, którym przesiąknięte było gorące, lepiące się do ciała powietrze. Chciał od nich uciec, rozpamiętywanie przeszłości nie niosło ze sobą niczego dobrego, ale nie mógł – nie, kiedy znajdował się tak blisko miejsca, w którym dokładnie dwa lata wcześniej zmieniło się całe jego życie.
Próbował ją odnaleźć, tamtą zacienioną, niewyróżniającą się niczym polankę z konarem powalonego drzewa przerzuconym dokładnie w poprzek – ale chociaż błądził po okolicy przez dłuższą chwilę, nie natrafił na miejsce, które wyglądałoby w stu procentach znajomo. Z jakiegoś powodu wzbudziło to w nim irytację; ciche podejrzenie, że ktoś pozbył się butwiejącego pnia, prawdopodobnie rozpalając nim w kominku w trakcie długiej i mroźnej zimy, wywoływało dyskomfort, którego nie potrafił w żaden sposób uzasadnić ani opisać. To było irracjonalne, nie wiedział, co tak naprawdę się stało – może nic, może zwyczajnie zapomniał, na której dokładnie polanie przełykał gorycz po przegranym wyścigu konnym – ale nie potrafił pozbyć się myśli, że tak samo spłonął ich dom w Sennen. I mugolska wioska, i fabryka kominków, i ministerstwo magii; czy to było możliwe, że oto doganiała go wreszcie sprawiedliwość – że płacił za przewiny, których się dopuścił?
Wypił zdecydowanie za dużo doprawionego miodem piwa, to jedno było pewne. Po alkoholu zawsze robił się niepotrzebnie sentymentalny i gadatliwy, ale szczęśliwie tym razem nie natrafił na żadnego ciekawskiego słuchacza – więc porzuciwszy poszukiwania powalonego drzewa, oparł się o jedno z tych, które jeszcze stały, ukojenia szukając w znajomym zapachu tytoniowego dymu. Taniego, cuchnącego czymś, nad czego pochodzeniem wolał się nie zastanawiać – były czasy, w których nie wziąłby nic podobnego do ust – ale w jakiś pokrętny sposób znajomego. Tak jak mugolska zapalniczka, niegdyś pełniąca funkcję świstoklika, dzisiaj całkowicie zwyczajna, którą podpalił koniec skręconego własnoręcznie rulonika. Niezbyt przyjemny zapach niemal od razu podrażnił nos, potarł go wolną dłonią – po czym zaciągnął się mocno, żeby po chwili zerknąć odruchowo w górę, ku szeleszczącym nad jego głową liściom, starając się wyłapać pomiędzy nimi połyskujące w słońcu łuski Ognika. Wiedział, że był gdzieś w pobliżu, prawdopodobnie polując na co większe owady; od jakiegoś czasu byli prawie nierozłączni, mimo że dorosły już smoczognik dawno temu przestał mieścić się w wewnętrznej kieszeni jego peleryny.
Pojawienie się w pobliżu postawnego mężczyzny zarejestrował kątem oka, dostrzegając jego niechcianą obecność gdzieś na krawędzi pola widzenia. Celowo nie obrócił się jednak w jego stronę, nie szukał towarzystwa – a nie chciał, by nieznajomy potraktował jego zainteresowanie jako zaproszenie do rozmowy. Wydmuchał dym spomiędzy warg, opuszczając spojrzenie i przez pełną minutę uparcie wpatrując się we własne buty, ale szelest deptanej trawy i mignięcie granatu po prawej stronie uświadomiło go, że intruz nie tylko nie odszedł, ale na domiar złego zatrzymał się tuż obok.
Czego chciał?
Rzucone w przestrzeń pytanie okazało się jednocześnie całkiem oczywistą odpowiedzią, w reakcji na którą Percival prawie odetchnął z ulgą; dłoń nietrzymająca papierosa drgnęła, masz i idź, zdążył pomyśleć, nim jednak sięgnąłby do kieszeni, nagła realizacja uderzyła w niego tak mocno, że poczuł się, jakby wpadł w niego rozpędzony garboróg.
Znał ten głos. Znał go tak dobrze, że byłby w stanie przywołać go z pamięci w dowolnej chwili, w środku nocy albo w trakcie najgłośniejszej nawet zabawy. Pamiętał, jak brzmiał jego śmiech, jak wczesnym rankiem podszywało go zachrypnięte, rozespane zmęczenie, i jak bolało przelewające się przez niego rozczarowanie. Serce zabiło mu mocniej, poderwał głowę, ogniskując spojrzenie na czarodzieju – od razu, nieświadomie, rejestrując obcą krzywiznę nosa, który wyglądał na niedawno złamany, a potem chłonąc wszystko inne: jaśniejsze plamki rozproszone na czekoladowych tęczówkach, przyswojony na pamięć układ blizn na szczuplejszej niż kiedyś twarzy, dziwne zagubienie czające się w spojrzeniu. Naprawdę wypił aż tyle? Prawie się zaśmiał, jego wyobraźnia musiała być okrutna – a może to były wrzucane do niedalekich ognisk kadzidła? – ale śmiech zamarł mu na ustach, gdy spomiędzy warg mężczyzny wypadło kolejne pytanie.
Oszalał? Z pewnością, wzrok płatał mu figle; zamrugał szybko, czekając aż spoglądająca na niego mara się rozwieje, ale minęło parę odmierzanych uderzeniami serca sekund i nic takiego się nie stało. Co więcej – jego wzrok chłonął coraz więcej szczegółów, zbyt wyrazistych, by mogły być przywidzeniem. To było niemożliwe, a jednak: było, ale nic nie składało się w całość, ani obecność Benjamina tutaj, ani jego słowa. Czy miał do czynienia z metamorfomagiem? Z jednym z Rycerzy, wciąż szukających sposobu, by się na nim zemścić? Zmarszczył brwi w krótkotrwałej złości, to też nie trzymało się kupy – bo przecież gdyby któryś z nich rzeczywiście próbował go oszukać, to nie udawałby, że go nie zna. – Co? – wyrzucił z siebie wreszcie na wydechu, wlewając w to pytanie zdecydowanie więcej niż było w stanie pomieścić. – Ben? – zapytał, bojąc się i pragnąc usłyszeć odpowiedź, z trudem przepychając pojedynczą sylabę przez ściśnięte gardło.
A potem to do niego dotarło.
To był Ben. Nie było innej możliwości, nie miał aż tak bujnej wyobraźni, a nikt nie był aż tak dobrym aktorem; stał przed nim – żywy, trochę pokiereszowany, ale z całą pewnością nie kołyszący się na granicy życia i śmierci. Ale skoro tak – to co to oznaczało? Papieros wypadł mu spomiędzy palców, upadając na ściółkę gdzieś przy czubku jego buta – nie zarejestrował tego jednak, obracając się przodem do Wrighta, starając się zrozumieć, co właściwie się działo – próbując odrzucić oczywisty wniosek, który jako pierwszy nasunął mu się na myśl. – Znamy się? Uważasz, że to zabawne? – wyrzucił, z niedowierzaniem przelewającym się między głoskami. Naprawdę – drwił z niego? Po tych wszystkich tygodniach, po tym, jak po powrocie do kraju dotarł do ich domu, żeby odnaleźć jedynie zgliszcza – postanowił z niego zażartować?
Zacisnął dłonie w pięści, zawieszony gdzieś pomiędzy potrzebą złamania mu szczęki – a przyciągnięciem go do siebie. Merlinie, jak on za nim tęsknił.
I am not there
I do not sleep
Dobrze wyglądał, gdy się dziwił i wściekał. Kolejna irracjonalna myśl przemknęła mu przez głowę, nadając zwykłej obserwacji dziwnego, niepokojącego wymiaru. Zmarszczone brwi, podkreślające przeszywające spojrzenie zaciemnionych oczu, zaciśnięte szczęki akcentujące linię żuchwy widoczną nawet spod zarostu, lekko rozchylone usta, jakby gotowe do wypowiedzenia zaklęcia lub przekleństwa. Wszystko to Ben zauważał wbrew sobie, orientując się, że przez kilka sekund tego połączenia spojrzeń wstrzymuje oddech. Nabrał ponownie powietrza do płuc i zamrugał równie gwałtownie, jak jego rozmówca, przenosząc spojrzenie z jego oczu na papierosa.
- Papierosa. Dasz? - powtórzył powoli, jakby miał do czynienia z niezbyt rezolutnym małolatem. - Widzę, że palisz mugolskie. Takie lubię. I takiego teraz kurewsko potrzebuję - wyjaśnił cierpliwie, mówiąc właściwie tylko po to, by jakoś zagłuszyć tętent krwi buzującej mu w skroni. Nasilający się, kiedy usłyszał własne imię, brzmiące tak obco. - Nie, jestem Per... - odpowiedział szybko, zanim zdążył pomyśleć. Przez większość świadomego życia, czyli ostatnie półtora miesiąca, uważał się za Percivala, nie przywykł więc do przedstawiania się inaczej. - Tak, Ben - sprostował, zaczynając nieśpiesznie łączyć fakty. Nieznajomy najwyraźniej nie zasługiwał na to miano, znał jego prawdziwe imię, ale to na razie nie wydawało się wielce problematyczne. Większym wyzwaniem okazywało się pozostanie spokojnym pod naporem jego pełnego emocji spojrzenia - i nie wyrwanie mu papierosa z ust. Upragniony artefakt ulgi zniknął z jego pola widzenia, upadł na ziemię, co Wright uznał za niezbyt sympatyczną, niewerbalną odpowiedź na wcześniejszą prośbę.
- Mógłbyś mi go po prostu podać, stary, nie bądź chamem - skomentował z westchnieniem rozgoryczenia, łypiąc na bruneta nieco groźnie, potrzebował jednak tego papierosa, natychmiast. I równie mocno potrzebował choć na moment umknąć spod ciężaru zielonego spojrzenia, dlatego szybko schylił się po niego, działał instynktownie, nie tylko pragnąc nikotyny, ale i postępując zgodnie z wyuczonym zachowaniem. Zaprószenie ognia w lesie, w środku lata, to przepis na tragedię, tak powtarzał jego ojciec, co przypomniał sobie właśnie teraz, na moment zatrzymując się w tym półprzyklęku, zdziwiony nagłą realizacją. Ciągle zadziwiały go te okruchy wspomnień, lecz teraz nie miał jak skupić się na pielęgnowaniu obrazu z przeszłości. Im dłużej stał tuż obok nieznajomego bruneta, tym większe napięcie czuł; napięcie na tyle mocne, by zmotywowało go niemal do padnięcia przez mężczyzną na kolana, by pochwycić jeszcze tlącego się papierosa. - Zresztą mógłbyś spalić cały ten las - nie jesteś zbyt rozgarnięty, co?- dodał krytycznie, nie zdając sobie sprawy, jak blisko znajduje się płomiennej prawdy o ich historii. Wstając, przesunął spojrzeniem po jego sylwetce, dostrzegając zaciśnięte pięści. Napinające przedramiona, podkreślające linię mięśni i...blizn? Dostrzegał ich końce wystające spod materiału koszuli; blizny brzydkie, od poparzeń. Mignęły mu przed oczami, nie skomentował ich jednak, prostując się i zaciągając się od razu końcówką papierosa. Było to zapewne nieeleganckie, ale w jakiś pokraczny sposób - naturalne. Tak, jakby robił to setki razy. I jakby wymiana śliny z obcym mężczyzną była niską ceną za zaciągnięcie się dławiącym dymem.
Uczynił to od razu, odetchnął głęboko, przymknął oczy - i przez kilka sekund czuł się dobrze, na miejscu, tam, gdzie powinien być. W lesie, obok barczystego mężczyzny o dziwnie znajomym tembrze głosu, z papierosem w ustach i bez nikogo więcej obok. A potem - otworzył oczy, odsuwając papierosa od ust, zdziwiony narastającą irytacją, przebrzmiewającą z ust bruneta.
- Co ma być zabawne? - zapytał, zdezorientowany, zastanawiając się, czy przypadkiem nie powinien cofnąć się o jeden krok. Stojący naprzeciwko mężczyzna wydawał się coraz bardziej przechylać na szali emocji z niedowierzenia ku wściekłości, nie był też mikrusem, a w zielonych oczach zalśniło coś...skrajnego. Na pewno nie wesołego. Niepokojącego i kuszącego - na Merlina, skąd ci to przychodzi do głowy? Musiał skupić się na konkretach, na tym, że się znali. Znali - i to raczej w ten zły sposób. Nieco mu ulżyło. Tak, to niechęć lub wrogość musiała tłumaczyć wszystkie te dziwne reakcje jego ciała i poszarpanej psychiki. Organizm instynktownie nakazywał mu wpatrywać się w mężczyznę z wygłodniałą uwagą, by nie zostać zaskoczonym atakiem, krew obmywała wszystkie organy, by był gotów do ewentualnej walki, gęsia skórka na karku też była wynikiem zdrowej i absolutnie naturalnej odpowiedzi na zagrożenie. - Ach. Chyba się nie lubimy, nie? - odparł powoli, a na twarzy wykwitała powolna realizacja. Wpadł na kogoś, kogo znał i kto za nim, lekko ujmując, nie przepadał. Co tłumaczyło ognistą chęć złapania go za przód koszuli, przyciągnięcia do siebie i...walnięcia z główki, tak, musiało o to chodzić.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Zamrugał szybko powiekami, pocierając dłonią żuchwę, gdy Jaimie schylił się po papierosa, na moment uwalniając go spod ciężaru własnego spojrzenia. – Ja pierdolę – wymamrotał w reakcji na wspomnienie o spalonym lesie, naprawdę z tego żartował? Wizja spopielonych szczątków domu wracała do niego w snach do dzisiaj; w koszmarach, w których czuł smród zwęglonych szkieletów ich psów. To też go nie ruszało? Wiedział przecież, był pewien, że Ben kochał te psy; Rogogon był z nim od lat, dostał go od niego na urodziny; dorastał w obskurnej kawalerce na Nokturnie, a później towarzyszył mu wszędzie. Percival wciąż łapał się na szukaniu go wzrokiem po przebudzeniu, tęsknił za porannymi pobudkami, na które kiedyś przeklinał. Czasami brakowało mu nawet Kudłacza, poczciwego, futrzastego olbrzyma, który miał w zwyczaju wpychać się w nogi łóżka, albo razem z Benem zasypiać na kanapie. To też zupełnie go nie obchodziło?
Miał dosyć. Nić cierpliwości pękła nagle, nie był w stanie stwierdzić, czy zerwał ją – tak bardzo dla Jaimiego typowy – przytyk wymierzony w jego inteligencję, czy uparte udawanie, że nie rozumiał, o co właściwie mu chodziło. Wiedział, że miał nietypowe poczucie humoru, na ogół go to bawiło albo rozczulało – ale to, jak zachowywał się tego dnia, przekraczało wszelkie granice. – Co ma być… – powtórzył z niedowierzaniem, odpychając się od drzewa, żeby obrócić się na pięcie, zupełnie jakby chciał odejść; ale nie mógł, oczywiście, że nie. Przeczesał palcami przydługie włosy, wziął głęboki oddech – po raz ostatni, desperacko, starając się okiełznać poszarpane nerwy – ale gniew bulgotał w jego wnętrznościach już zbyt mocno, zbyt gwałtownie. – Nie – przytaknął w odpowiedzi na jego pytanie, tonem tak przesiąkniętym goryczą i rozczarowaniem, że głoski zdawały się nimi ociekać. – Wygląda na to, że nie – dodał – po czym obrócił się nagle, zamachnął, i z całej siły uderzył go w szczękę.
Spodziewał się, że mu ulży, ale poczuł jedynie ból; nieprzyjemne pulsowanie, które rozniosło się wzdłuż zaciśniętej w pięść dłoni, knykci, nadgarstka. Odwrócił się, potrząsając ręką, ale podchodząca do gardła żółć nie zniknęła – nie zneutralizowało jej ani cierpienie, ani charakterystyczny dźwięk zderzających się kości. – Szukałem cię – wyrzucił z siebie, prawie warcząc. Odszedł parę kroków od Bena, głównie po to, żeby upewnić się, że nie przywali mu znowu – po kilku metrach odwracając się ostro. Sięgnął dłonią do twarzy, pocierając krawędź szczęki. – Kurwa – myślałem, że nie żyjesz. Obchodzi cię to w ogóle? – zapytał. Powinien był zamilknąć, każde kolejne słowo musiało brzmieć coraz bardziej żałośnie – ale gdy już zaczął je z siebie wyrzucać, nie był w stanie przestać. Zbyt długo trwał w zawieszeniu, za długo czekał. – Wiesz, co sobie pomyślałem, jak wróciłem i zobaczyłem, że wszystko – że wszystko spłonęło? Ja pieprzę, Jaimie – powiedział na wydechu, zbliżając się znów do drzewa, żeby oprzeć się o szorstką korę plecami. Nie wiedział – co miał powiedzieć, czy w ogóle powinien mówić cokolwiek; miał ochotę odwrócić się i przywalić w twardy pień czołem. – Naprawdę uważasz, że to świetny temat do żartów? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Znał ją – tak mu się przynajmniej wydawało, sytuacja, która rozgrywała się przed jego oczami zaczęła być okrutnie oczywista. Uniósł dłoń do twarzy, naciskając opuszkami palców zaciśnięte powieki. – Mogłeś chociaż dać znak życia – wypalił. Zawalił setki razy, nosił na barkach tysiące przewin, ale na to – na to przecież chyba zasłużył.
| tutaj rzuciłem za 117
I am not there
I do not sleep
Zupełnie nie spodziewał się uderzenia. Kolejnego wulgaryzmu tak, może nawet splunięcia pod nogi, ale nie bezpośredniego, fizycznego ataku. Niedorzeczne; przez ostatnie tygodnie nerwowo podskakiwał na najmniejszy szelest krzewów lub gwałtowne sięgnięcie do kieszeni przez przypadkowego przechodnia, pewien, że lada moment zostanie zaatakowany i ponownie zniszczony przez kogoś, kto niedawno zamierzał rozciąć go na pół, a teraz nie przewidział, że ktoś, kto naprawdę go nie lubił, postanowi podnieść na niego rękę. Może dlatego, że dał się omotać nikotynie. Może dlatego, że uparcie nie patrzył wprost na przystojną twarz bruneta, próbując ochłodzić zalewające go żarem uczucie palącego dyskomfortu. A może dlatego, że czuł się przy tym postawnym brunecie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszystkim przesłankom, zaskakująco bezpiecznie. Oczekując w najlepszym przypadku krótkiej pyskówki, szansy na ujście nagromadzonej energii i oczyszczenie głowy z niedorzecznych spostrzeżeń, a nie zaskakująco silnego ciosu.
Papieros wypadł mu z ust, ale nie zauważył nawet, gdzie upadł i czy nie powoduje natychmiastowego pożaru. Uderzenie twardą pięścią na moment go zamroczyło, zachwiał się i cofnął o krok. Nie przygotował ciała na wstrząs, nie usztywnił karku i szyi, nie rozluźnił zaciśniętych na papierosie zębów, dlatego ból przemknął przez jego głowę oślepiającym promieniem. Na tyle mocnym, by powstrzymać nawet głuchy jęk bólu, który nie przedarł się przez zaciśnięte usta. Wypełniające się krwią, musiał przygryźc język; Wright odruchowo podniósł dłoń do szczęki, nie wyglądała na złamaną, ale coś na pewno przestawiło się w zawiasie. W gardle narastał mu za to warkot, dezorientacja, pewne speszenie, które przykrywał poczuciem humoru, przerodziło się w emocję znacznie czystszą, przyjemniejszą, bardziej zrozumiałą, tożsamą zapewne z tym, co kierowało nieznajomym, postanawiającym zapierdolić mu bez ostrzeżenia.
Ben splunął krwią w bok i otarł usta wierzchem dłoni. - Kurwa, za co? - spytał, a raczej warknął, spoglądając spode łba na Percivala. Już wiedział, że ten go nie lubił - cóż za eufemizm - ale ciągle nie pojmował, dlaczego, nie znając przecież jego imienia. - Przerżnąłem ci żonę czy o co kurwa chodzi? - wywarczał dalej, to jako pierwsze przyszło mu na myśl, równie dobrze wpadając w kategorię "powodu", jak i mało eleganckiej obelgi, która miała zaboleć bruneta równie mocno, co jego szczęka, ciągle promieniująca bólem. Odruchowo zacisnął dłonie w pięści i zrobił krok do przodu, spoglądając na mężczyznę z nowym rodzajem ognia, tym razem podsycanego wściekłością, a nie czczymi obrazami z krainy snu. Mimo, że cała ta sytuacja zaczynała być niepodobna do jawy, bo zamiast kontynuowania walki i rzucania kolejnych wyzwisk, z ust Percy'ego padały słowa dziwne, niepasujące do wroga, który zamierzał wykorzystać okazję, by podniszczyć i tak oszpeconą już twarz rywala. Szukał go? Myślał, że nie żyje? Nie brzmiało to jak wyrazy żalu, że nie odnalazł go wcześniej i nie dobił zawczasu. - Co? - wyrwało mu się głupkowato, nie rozumiał, o co mogło mu chodzić i dlaczego tak się zachowywał. Najpierw rozpierdalając mu niemal szczękę, potem krążąc wokół niego jak wściekły żądblibąk, by w końcu oprzeć się o drzewo, z głosem drżącym od parzącego gniewu i...rozżalenia? Goryczy? Zawodu i niezrozumienia? - Co spłonęło? - powtórzył dokładniej, w tym konkretnym momencie boleśnie uświadamiając sobie, że tak najprawdopodobniej będą wyglądać kolejne tygodnie, jeśli nie miesiące. Długie godziny spędzone na otrzymywaniu złych wiadomości; i tych dobrych, które zranią go równie mocno, jeśli nie bardziej. Na nowo przeżywana strata, żałoba, tęsknota. Obcość uczuć dających ulgę. Zagubienie w tym, kim powinien być, a kim przestał, rozdarty na pół czarnomagiczną klątwą. Jego oddech stał się płytszy, oczy mu zawilgotniały, z bólu szczęki, oczywiście, że kurwa przez szczękę, a nie przez to, że przejął go nagły lęk - i równie mocne rozczulenie, kiedy z ust bruneta padło jego imię. W tej wersji go jeszcze nie słyszał. W tym brzmieniu. W tym kontekście, pełnym gorejącego żalu i pretensji. Zamrugał gwałtownie i głośno przełknął ślinę; smakowała rdzą. I zagubieniem.
- Z czego kurwa miałbym żartować? Ja nic nie pamiętam - mruknął, ciągle nabuzowany wściekłością, ledwie powstrzymując się od złapania bruneta za przód koszuli i wciśnięcia go w drzewo z całej siły, słuchając, jak oddech ucieka mu z piersi a tył głowy uderza z głuchym trzaskiem o korę. A potem pochylić się nad nim i walnąć go w szczękę z całej siły, jakby to już kiedyś robił, jakby robił to zawsze, w nieskończoność zamknięty w labiryncie wyłożonym tymi samymi błędami; przyciąganiem, ściągającym na niego ten sam ból i tą samą miłość, jaką czuł przed laty, obcą i drażniąco znajomą jednocześnie.
- Nie wiem, kim jesteś - wychrypiał w końcu, przystając tuż przed nim, z rękami luźno wiszącymi wzdłuż ciała, z stale jednak z zaciśniętymi pięściami. Drugi raz nie miał zamiaru dać się zaskoczyć. Jeszcze błogo nieświadomy, jak wiele niespodzianek czeka w kolejce, by wywrócić jego dopiero co odzyskany świat do góry nogami.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Chciał utrzymać tę fasadę nonszalancji – udawanie obojętności smakowało znajomo, sentymentalnie cofając Percivala do czasów sprzed; wpychając go, bez ostrzeżenia, w odmęty relacji chaotycznej i niezrozumiałej, przepełnionej poczuciem niewłaściwości, uczuć skrywanych za maską niedojrzałych przytyków i prostych obelg. Chociaż wydawało mu się, że już na dobre opuścili te wzburzone wody, odnajdując coś na kształt spokojnego portu w lasach otaczających Sennen, to być może wraz z utraconym domem spłonęło coś więcej oprócz drewnianych ścian i własnoręcznie skleconych mebli. Musiał zresztą przyznać, że w tym zaprzeczeniu było coś bezpiecznie znanego, i być może pozostałby na tej chybocącej się niepewnie tratwie – gdyby fala nagłych emocji gwałtownie go z niej nie zmiotła, zmuszając do zrzucenia balastu gromadzonych zbyt długo słów, niepewności przemieszanej z lękiem, przekształcających się stopniowo w żal i gorycz – gdy zrozumiał, że podczas gdy on żegnał zaginionego przyjaciela, Ben miał się świetnie, w najlepsze bawiąc się na festiwalu lata, i zapewne śmiejąc się do rozpuku z własnego żartu, który udało mu się wszystkim wyciąć.
Ale czy na pewno?
Zawieszone w przestrzeni pytanie, po chwili rozwinięte do kompletnie niezrozumiałej formy, kazało mu się zatrzymać; zamilkł gwałtownie, ze zdaniami zamarłymi na wciąż rozchylonych wargach, podczas gdy jego myśli – już wcześniej zagubione w chaosie – zerwały się do niekontrolowanego galopu. Co spłonęło? Zamrugał, przyglądając się Benowi, jakby zobaczył go po raz pierwszy, zastanawiając się przez moment, czy mógł nadal się z niego nabijać – ale nie, to było niemożliwe; Wright nie był aż tak dobrym aktorem, nie uwierzyłby też, że byłby w stanie obrócić w żart coś tak paskudnego i okropnego. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (a także wyraz twarzy samego zainteresowanego) świadczyły o tym, że rzeczywiście nie miał pojęcia o tym, że dom w Sennen spłonął do gołej ziemi, ale wbrew pozorom fakt, że nie wiedział, wcale nie sprawił, że sytuacja nabrała sensu. – Nie wiedziałeś? – zapytał głucho i zupełnie niepotrzebnie, bo przecież znał już odpowiedź. – Nie rozumiem – przyznał wreszcie – gdzie ty byłeś? Przez ostatni miesiąc? – Nie próbował nawet zajrzeć do własnego domu? Unikał go – celowo? Potrząsnął głową, znów zaczynając wątpić: czy człowiek, który stał przed nim, to na pewno był Benjamin? Zmysły, przeczucie, każde zakończenie nerwowe w ciele, podpowiadały mu, że tak – ale jedynym prawdopodobnym wytłumaczeniem tego kompletnie niezrozumiałego zachowania mężczyzny wydawało się być to, że tak naprawdę nie był sobą. Czy miał do czynienia z ukrytym pod eliksirem wielosokowym wrogiem? Metamorfomagiem? A może jeszcze innym tworem, podstępem, który upichcili Rycerze?
Przełknął powoli ślinę; uniósł dłoń, pocierając krawędź żuchwy. – Twój dom, Ben – podjął, w ostatniej chwili powstrzymując się przed powiedzeniem: nasz. – Byłem tam na początku lipca i znalazłem tylko zgliszcza. A o tobie nikt nic nie wiedział. – Ani w rezerwacie, ani wśród ich wspólnych przyjaciół; chociaż wiedzieli, że nie zginął w rzekomej egzekucji, którą pochwalił się Walczący Mag, faktem pozostawało, że niedługo potem zapadł się pod ziemię. A teraz – nic nie pamiętał?
Kolejne wyznanie, absurdalne, niemożliwe; odsunął powoli ręce od twarzy, opuszczając je wzdłuż boków, plecami mocniej opierając się o szorstki pień drzewa. Co to oznaczało – że nie pamiętał? Ile dokładnie zawierało w sobie nic? Setki pytań zatańczyły mu w głowie, częściowo z pewnością odmalowując się na jego twarzy i w wyblakłych tęczówkach. Kolejny element układanki wskoczył na swoje miejsce, ale był to element kanciasty, niepasujący, niechciany. – Co to znaczy? Ile pamiętasz? – zapytał – choć podskórnie już wiedział, prawda rozlewała się przed nim coraz szerzej, coraz brutalnej, wreszcie nabierając kształtu, który nie wyglądał na zupełnie oderwany od rzeczywistości. Nagle wszystko stało się jasne: urwany bez zapowiedzi kontakt, pozbawione sensu zdania, malujące się na twarzy mężczyzny zagubienie – podkreślone, ostatecznie, paroma słowami, które skutecznie pozbawiły go gruntu pod już i tak otępiałymi stopami.
Powinien się cieszyć. Powinien odetchnąć z ulgą, że Ben się odnalazł, że chodził o własnych siłach; że był żywy i (prawie) cały. Wszystkie inne emocje wydawały się egoistyczne, a jednak: coś w tych słowach, obcych, suchych, uderzyło w niego silniej niż najpotężniejsze uderzenie. – Wiesz – zaprzeczył uparcie, w głoskach rozbrzmiało niedowierzanie. – Ben, daj spokój – znamy się od ponad dwudziestu lat. – Chciał wierzyć, że nie dało się unicestwić tylu wspomnień tak po prostu, ale wiedział przecież, że było inaczej – czy Alexander nie doświadczył czegoś podobnego? – Kto ci to zrobił? – zażądał odpowiedzi, to przecież musieli być oni. – Który z nich? – chciał wiedzieć. I dlaczego? Dlaczego odebrali mu pamięć – i zwyczajnie wypuścili?
Odetchnął, czując jak – niestety – opuszcza go cały gniew, którego do tej pory trzymał się tak kurczowo, jakby nic innego nie było w stanie utrzymać go w pionie. Zgiął nogi w kolanach, najpierw przykucając, a później siadając na trawie pod drzewem – jak gdyby nigdy nic opierając się o nie plecami. Dłonią sięgnął do kieszeni, trochę się siłując, żeby wyciągnąć z niej lichą paczuszkę z paroma skręconymi własnoręcznie papierosami. – Chcesz tę fajkę? – zapytał; przygaszony niedopałek zginął gdzieś w ściółce, a Percivala zupełnie nie obchodziło, czy obróci w popiół cały ten las.
I am not there
I do not sleep
- Gdybym kurwa wiedział, to bym nie pytał, nie? - odwarknął elegancko, uznając drugą sugestię bruneta za obrazę. - Że niby czemu? - oburzył się święcie, oczywiście, że mógłby przelecieć mu żonę, siostrę i matkę, zasługiwał na to, bo...Bo właśnie, co, Ben? Bo nie dał ci od razu papierosa? Bo patrząc na niego wiesz, że go znasz, ale w sposób, który cię przeraża? Bo coś w jego chaotycznym zachowaniu, nerwowości i spojrzeniach pełnych wściekłości i pogardy sprawia, że czujesz się na swoim miejscu? Gdzieś już tak było, te same uczucia, słowa, to samo napięcie budowane między dwoma ciałami. Lecz pod pierwszą, grubą rzecz jasna, warstwą agresywnego wzburzenia kryło się coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił jeszcze nazwać, a co zapewne tłumaczyłoby wypaczoną formę troski, z jaka Percival zadawał pytania o to, co działo się do tej pory.
- Przez miesiąc u ludzi, którzy mnie uratowali i ukrywali. Wcześniej - chuj wie, gdzieś w jakimś bagnie z pojebami, którzy chcieli mnie zabić - wycedził w odpowiedzi zaskakująco konkretnie, chcąc sprowokować bruneta, pokazać mu, że to on ma rację, że jest tym nietykalnym i niewinnym - i że nie rozumie, dlaczego ten zielonooki bazyliszek bawi się jego kosztem, mówiąc o czymś, o czym nie miał równie zielonego pojęcia.
- Mój dom - powtórzył w zdziwieniu, co nieco wyhamowało wulgarny gniew, przesycający każde poprzednio wypowiedziane słowo. Jeszcze nie zdążył się dowiedzieć, że go miał. To znaczy, wiedział, że gdzieś istnieje chata, w której mieszkał, nie siedział przecież na garnuszku siostry i jej męża, ale po raz pierwszy usłyszał o domu jakiekolwiek konkrety. Spłonął, cały. Benjamin, do tej pory zaczerwieniony od nadmiaru alkoholu i emocji, pobladł, co było widoczne nawet pod krzaczastą brodą. Płomienie. Pamiętał je. Pamiętał pochodnie z ludzi. Wrzaski bólu, błagania o łaskę śmierci, swąd palonych włosów i mięsa. Czy to stało się naprawdę? Sądził, że nie - czyżby znów się mylił?- Czemu tam przyszedłeś? - zapytał po chwili, znów wrogo, na myśl przychodziła mu tylko chęć zemsty (ale za co? dlaczego go tak nie znosił?), zrobienia mu jakiejś przykrości; zapewne brunet zaśmiał się z radością, gdy zobaczył, że ktoś już zdołał zniszczyć to, co posiadał. Musiał skupić się na tym gniewie, bo inaczej da się pochłonąć dociekaniom, dlaczego. Dlaczego nie splunie nieznajomemu pod nogi i nie odejdzie. Dlaczego patrzenie na jego sylwetkę sprawia mu niemal fizyczny ból, jakby ktoś skrobał go po każdym calu skóry metalowym grzebieniem. Dlaczego serce dalej bije mu jak szalone a dłonie same zaciskają się w pięści.
Poniekąd - otrzymał odpowiedź. Nagle spokojną, niemal wyważoną w kontraście z poprzednimi, pełnymi gniewu warknięciami. Znali się. Znali się od dwóch dekad. Ciemne oczy Benjamina wyrażały zagubienie, żar wściekłości dogasał, nadając tęczówkom cieplejszego blasku.
- Dwudziestu lat? - wychrypiał niemal bezgłośnie. Znów wpadł w typowe dla nowego siebie koleiny, powtarzanie faktów, o jakich opowiadali mu inni weszło mu już w nawyk, tak wyglądały wszystkie rozmowy, które toczył w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. - Znamy się ze szkoły? - wyciągnął jedyny rozsądny wniosek, miał do czynienia z dawnym wrogiem ze szkolnej ławy, zapewne Ślizgonem, w którego kiedyś rzucił łajnobombą i ten prosty wybryk przerodził się w pielęgnowaną latami nienawiść. Głupia historyjka, w jaką nawet on sam nie potrafił uwierzyć. - Kim dla mnie jesteś? - spytał w końcu wprost, poważnie, nieustępliwie, musiał się tego dowiedzieć. - I co ci zrobiłem? - dodał niemal na tym samym wydechu, nieświadomie podążając bardzo typowym dla siebie tokiem myślenia. Nieznajomy go nie znosił, musiał mieć więc jakiś powód. Ben skrzywdził go, zranił, rozdrażnił i to na tyle mocno, by ogień gniewu buchał wysoko przez tak wiele lat, nieugaszony, nieustający, zmuszający czarodzieja do odwiedzania jego domu i żałowania jego śmierci, jaką zapewne sam chętnie by mu zagwarantował.
- Nie wiem - odparł, nie kłamał, nie miał pojęcia, nie pamiętał, tygodnie tortur spowijał mrok, wiedział tylko, że wyczołgał się z piekła ledwo żywy. - Mówiłem ci, kurwa, że nie pamiętam. Mógłbyś być nawet moim bratem, a bym cię nie rozpoznał - próbował jeszcze wskrzesić w sobie złośc, dorzucić kilka polan słusznego gniewu, by się nie poddać. - Wczoraj byłem przekonany, że moja siostra to moja ciężarna żona, rozumiesz? - podzielił się gorzką informacją, z lekkim niedowierzaniem przyglądając się zasiadającemu pod drzewem mężczyźnie. Kapitulował? A może dostrzegł w palącym wzroku Benjamina groźbę, wróżbę, sugerującą, że jeśli pozostanie na stojąco, wsparty o pień, to może się to dla niego źle skończyć? Ten niemal poddańczy, zmęczony ruch ciała bruneta wytrącił mu z ręki jakiegkolwiek dalsze argumenty, stał więc nad nim niemal bezradnie, nie mógł przecież kopać siedzącego. Zwłaszcza kogoś, kto finalnie, po bolesnym uderzeniu i szeregu wrzących od pasji słów oferował mu coś, czego naprawdę pragnął. - Nie mogłeś tak od razu? - burknął, kiwając głową, tak potrzebował papierosa, nawet jeśli miał mu go wręczyć arcywróg, którego personalia musiał poznać. Przez moment się wahał, wolał stać, ale różnica wysokości spychała jego myśli w przedziwne, oburzające kierunki, zaklął więc pod nosem i usiadł naprzeciwko niego, wprost na trawie, podciągając kolana pod brodę. - Kim jesteś? - spytał w końcu ciszej, po raz pierwszy, odkąd zaczęli wymieniać zdania i ciosy z dziwnym niepokojem, jakby bał się tej odpowiedzi. I mógł ją przyjąć tylko uprzednio zaciągając się upragnionym dymem; wyciągnął ku mężczyźnie rękę, wyczekująco, marząc o tym, by znów zaciągnąć się papierosem. Oby tym razem bez ryzyka otrzymania kolejnego ciosu.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Zgromadzające się tłumy były... zaskakujące? A może nawet kojące. Bycie w tłumie było w końcu bezpieczniejsze niż poza nim - kiedy wszyscy zdawali się być mniej świadomi jego obecności, niż bardziej, mógł rzeczywiście odpocząć i skupić się na... właściwie na czym?
Poza przyglądaniem się tłumom, które zjawiały się w tym miejscu - sporo osób szeptało i wróżbach, o przyszłości, która nawet nie była już tak przerażająca w jego odczuciu, jeśli w ogóle jakakolwiek czekała. Wątpił w to? Nie myślał, nie chciał się zastanawiać nad myślami, które pojawiały się w jego głowie. Wciąż miał wątpliwości czy w ogóle powinien się tutaj zjawiać - może powinien znaleźć Roratio, napić się z nim? Porozmawiać o niczym i nów zniknąć, jak gdyby nigdy nic.
Chociaż kolejnym zjawiającym się pytaniem było, jak dużo osób, które mógł znać, również się tutaj znajdywało?
Przez moment zdawało mu się, że ich widział - osoby, które miały włosy tak ciemne jak on. Poczuł ścisk z lęku, a może z radości? Ze wszystkiego na raz? Nie do końca był pewny - bo może to była tylko gra świateł, która go teraz okłamywała? W końcu było ciemno, za ciemno żeby mógł dokładnie przyjrzeć się tamtym włosom. Nie były kręcone, nie były tak charakterystyczne jak ich, ale może się mylił? Może z jakiegoś powodu...
Coś mu nie pasowało w tej dziewczynie, kiedy jego wzrok znów na nią padł. A może nie tyle nie pasowało, co zbyt dobrze zrozumiał, co miało miejsce i gdzie jej dłoń wędrowała. Powinien zająć się własnym interesem już w tej chwili, nie powinien się mieszać w to, co ktoś robił - może dlatego, że sam wolałby uniknąć, gdyby ktoś przyłapał go na podobnym zachowaniu?
Więc dlaczego tak właściwie ruszył za nią, krok po kroku i progresywnie przemieszczając się między ludźmi w tłumie. Może miał cichą nadzieję, że nie miał do czynienia ze zwykłą Angielką? A może chciałby, żeby dziewczyna okazała się kimś, kogo znał - chociaż już prędko się zorientował, że nie mogła to być ani jego siostra, ani bratowa. Ciemne włosy to nie wszystko, a jego wzrok płatał mu figle w nocy w tak ogromnym tłumie, który był wciąż brany na cel przez nieznajomą.
Właśnie. Był brany na cel - przypomniały mu się wydarzenia z grudnia. Dlaczego poczuł niepokój na tę myśl? Dlaczego miał dziwne wrażenie, że to był zły pomysł i dlaczego czuł, że powinien coś w tej kwestii zrobić? Poza przejęciem tego, co właśnie było kradzione... W końcu nie powinien odmawiać łatwej gotówki, prawda?
Może dlatego specjalnie na nią wszedł, popychając dokładnie w momencie, w którym ta chciała schować drobny przedmiot wykradziony z czyjejś kieszeni jegomościa, który wciąż znajdywał się obok. Może dlatego, prędko schylił się po to co upuściła, nie podnosząc tego, a kładąc na to rękę, zaraz podnosząc na nią wzrok i szczerząc się szeroko, jakby chciał powiedzieć "złapałem, teraz to moje. Co mi zrobisz, zakrzyczysz?".
- Oh, tutaj jesteś, myślałem, że już cię zgubiłem w tym tłumie. Mówiłem ci, żebyś nie odchodziła sama nigdzie tak daleko - powiedział, podnosząc się, kiedy dostrzegł but mężczyzny przesuwając się po ziemi - jakby się obracał. Ruch jak najbardziej nerwowy, jakby wiedział, że coś było nie w porządku.
Thomas zgarnął leżący na ziemi przedmiot prędko się prostując i obejmując ramieniem nieznajomą.
- Wiem, że chciałaś przyjść po wróżby, ale mówiłem ci, żebyś poczekała... widzisz, ile tutaj jest ludzi. Co jeśli ktoś ci coś zrobi? Masz swoja pieniądze? Mam nadzieję, to zawsze w tłumach jest szansa dla kieszonkowców... - mówił, odciągając nieznajomą od mężczyzny, który zaczął się orientować, że coś stracił.
A z drugiej strony, zawsze łatwiej było działać z kimś. Może dlatego właśnie z wolał kraść z Jamesem niż sam? Szczególnie, że był w stanie wiedzieć czy młodszy nie narażał się za nadto...
Może z wyjątkiem kilku sytuacji.
– Nie jest w twoim typie – burknął gniewnie, łypiąc na Benjamina spod ściągniętych brwi, starając się wlać w tych parę słów całą złość i niezrozumienie, które wypełniały go od środka, ale zdawało się, że wyczerpał już wszystkie pokłady burzących krew emocji. Uderzenie w szczękę nie przyniosło mu ulgi, a ból pulsujący w zaciśniętej w pięść dłoni rozproszył myśli jedynie na chwilę; mur zbudowany z negatywnych uczuć nigdy nie miał szansy ustać dłużej niż parę minut, nie w towarzystwie Bena – nie potrafił przecież przed nim skutecznie udawać. Ani w młodości, kiedy dopiero odkrywał brzydką stronę łączącej ich relacji, ani później: podczas wspólnych wypraw, pijanych wieczorów spędzanych w obskurnej kawalerce na Nokturnie, czy tutaj – na polance w środku lasu, na której przeszło dwa lata wcześniej zdecydował się odrzucić wszystko. Dla niego. Dla człowieka, w którym powoli, stopniowo, zaczynał dostrzegać wyzierające spod pewnej siebie fasady zagubienie.
Dla czarodzieja, którego kochał.
I który prawie – pod jego nieobecność – otarł się o śmierć? Zamrugał szybko powiekami, wpatrując się w niego z coraz prędzej gasnącą wrogością, czując, jak stopniowo zalewają go inne emocje. Troska, niepokój; dopadli go? I co takiego mu zrobili, co odcisnęło trwałe piętno na jego umyśle, pamięci? – U jakich ludzi? – zapytał zachrypniętym głosem, wypuszczając wstrzymywane w płucach powietrze. – Jak uciekłeś? – Od tych pojebów, nie od tych, którzy cię uratowali. Od Rycerzy Walpurgii, bo przecież nikt inny nie mógłby dopuścić się takich okropieństw; nikt inny nie zdołałby złamać Bena. Nie jego. Był silniejszy niż ktokolwiek, kogo znał. – Jesteś… cały? – wyrwało mu się, wzrok raz jeszcze przemknął po postawnej sylwetce, tym razem zwracając większą uwagę na znaczące skórę sińce, dopiero co gojące się rany. Większość z nich wydawała się powierzchowna, skoro spędził miesiąc na dochodzeniu do siebie, to prawdopodobnie oznaczało, że najgorsze miał za sobą. Palce dłoni drgnęły mu niekontrolowanie, przez jedną przerażającą sekundę miał ochotę wyciągnąć ku niemu rękę, złapać go za ramię, przyciągnąć do siebie – ale przecież nie mógł tego zrobić. Jaimie go nie pamiętał – a skoro go nie pamiętał, to nie wiedział też o niczym, co wydarzyło się pomiędzy nimi. O uczuciach, których nie dało się wyjaśnić słowami, o niezliczonych porankach, o latach siłowania się z niewłaściwymi, nieodpowiednimi, nieakceptowanymi przez społeczeństwo emocjami. Nie mógł tak po prostu tego na niego zrzucić, zresztą: pewnie by mu nie uwierzył; jego wspomnienia naprawdę spłonęły razem z domem w Sennen.
Kiwnął głową, potwierdzając jego słowa, starając się odgadnąć, czy cokolwiek dla niego znaczyły – ale nie był w stanie jednoznacznie tego stwierdzić. Otworzył usta, wargi zadrżały mu jednak; zawahał się. – Mieszkałem tam – odpowiedział wreszcie, na moment uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, bo utrata tamtego miejsca wciąż bolała go bardziej niż byłby skory przyznać. Drewniany budynek był dla niego czymś znacznie cenniejszym niż tylko czterema ścianami z osadzonym na nich dachem; był pierwszym miejscem, w którym odnalazł schronienie po utracie własnego domu, gdzie znów poczuł się, jakby gdzieś przynależał. Do dzisiaj pamiętał, jak doczołgał się tam po wydarzeniach w Stonehenge, załamany, zagubiony, w pożyczonej koszuli i niepasujących na niego spodniach, i niczym więcej. Sięgnął dłonią twarzy, żeby w nagłym zmęczeniu potrzeć przymknięte powieki. – To był twój dom, ale pozwoliłeś mi się tam zatrzymać – doprecyzował, ignorując zupełnie wrogie brzmienie głosu Bena. Odpowiedź w podobnym tonie wydawała się wymagać pokładów sił, których nie miał; opuściły go razem z wściekłością, gdy uświadomił sobie, że była skierowana w niewłaściwym kierunku. W jego trzewiach zaczynał powoli bulgotać inny gniew, stary i nowy jednocześnie, ale nie był w stanie go spożytkować – nie teraz, nie dzisiaj.
Prawie się zaśmiał w reakcji na pytanie, które wypadło z ust Benjamina. Tak, znali się ze szkoły – ale sprowadzenie ich relacji do tych paru słów brzmiało jak próba upchnięcia dorosłego rogogona węgierskiego do kojca dla małych smocząt. Parsknął bezgłośnie, wypuszczając powietrze przez nos. – Tak – przytaknął, starając się za wszelką cenę zdystansować od zalewających umysł wspomnień, podobna wycieczka do przeszłości była ostatnim, czego w tamtej chwili potrzebował. Uniósł znów spojrzenie, zatrzymując wzrok na parze czekoladowych tęczówek – tak doskonale znanych, a jednocześnie: dziwnie obcych, bo już od dawna nie spoglądających na niego w ten sposób. – Podróżowaliśmy razem – przez jakiś czas. Jesteś smokologiem. Ja też – dodał, przez cały czas nie mogąc się zdecydować, czy mówił za mało czy za dużo; wszystkie zdania, które uciekały mu spomiędzy warg, wydawały się potężnym niedopowiedzeniem, a jednocześnie – jak miałby zawrzeć w nich prawdę? I czy w ogóle powinien?
Kim dla mnie jesteś? Znów wahanie, jak mam ci na to odpowiedzieć, Ben? – Przyjaźnimy się – powiedział, to nie było kłamstwo – mimo że tak właśnie smakowało, podczas gdy całe jego ciało wyrywało się boleśnie do przodu, błagając go, żeby przyciągnął Jaimiego do siebie. Szczęśliwie – już dawno temu nauczył się powściągać oczywiste potrzeby, zmuszony do kontrolowania się wszędzie tam, gdzie ktokolwiek mógłby ich zobaczyć. – I… nic mi nie zrobiłeś, Ben. Po prostu – myślałem, że sobie ze mnie żartujesz. Nie powinienem był cię uderzyć, przepraszam – mówił dalej, nie mogąc powstrzymać wrażenia, że głoski układały się na jego języku sztucznie, nienaturalnie; w innych okolicznościach nie musiałby tego wyjaśniać, dzisiaj: czuł coraz większą dezorientację. I utratę, mimo że jeszcze nie wiedział, co właściwie mu odebrano, poza tym – nie mógł się na tym skupiać, odnalezienie Benjamina było znacznie istotniejsze, nie tylko dla niego.
– Nie – przyznał bezradnie, nie rozumiał; coś w jego słowach zwróciło jednak uwagę Percivala, spojrzał na niego przytomniej, uważniej. – Poczekaj, czyli – spotkałeś Hannah, tak? – upewnił się. To, że siostra Bena nie pospieszyła, by napisać do niego list z radosną nowiną, wcale go nie zdziwiło. – Inni też już wiedzą? Zakon? – zapytał, ściszając nieco głos. Jeszcze nie tak dawno temu pisał na jego temat z Foxem, wiedział, że inni też go szukali; Jaimie był ważnym członkiem organizacji, powiadomienie pozostałych wydało mu się nagle istotne – choć nie na tyle, by tak zupełnie powstrzymać ciężar przygniatających go uczuć. Osunął się na ziemię, opierając plecy o pień drzewa, z pewnym zaskoczeniem stwierdzając, że Ben usiadł naprzeciwko.
Wywrócił oczami, wyciągając w jego stronę brązową paczuszkę ze skręconymi ręcznie papierosami, ale ironiczna odpowiedź została starta na proch zawieszonym w przestrzeni pytaniem. Kim był? Czy sam wiedział? – Mam na imię Percival – oznajmił po prostu, odpalając papierosa – ale spojrzeniem uważnie śledząc twarz siedzącego przed nim mężczyzny, jakby chwytał się ostatniej nadziei, że to imię szarpnie za znajome struny, okaże się w jakimkolwiek stopniu istotne. – Ale przysięgam na Merlina, jeżeli się teraz ze mnie nabijasz, powieszę cię na tym drzewie – zapowiedział. Bez towarzyszącej tym słowom powagi, nic chyba nie ucieszyłoby go tak bardzo, jak potwierdzenie, że to rzeczywiście był mało udany żart.
I am not there
I do not sleep
Zadziwiająco troskliwych. Miał do czynienia ze swoim wrogiem, z mężczyzną, który powodował przyspieszenie bicia serca i gęsią skórkę na przedramionach; dlaczego więc pytał go o takie rzeczy? I to z coraz mniejszym ładunkiem kpiny i agresji? Współczuł mu? Benjamin najeżył się wewnętrznie, zagubiony w całej tej karuzeli reakcji bruneta - i wywoływanych przez niego uczuć, sprzecznych, niezrozumiałych. Nawet w kontekście ogólnej dezorientacji; nie czuł się tak dziwnie przy Hannah i pozostałych przyjaciołach, przy szwagrze i krewnych; coś w tych zielonych oczach sprawiało, że splot słoneczny zamieniał się w zarzewie ognia, leniwie liżącego ciało od środka.
- U takiego rodzeństwa, w porządku ludzie, facet trochę nadopiekuńczy, za to dziewczyna niczego sobie - odpowiedział nieco bez sensu, mrugając gwałtownie, bo nadążenie za pytaniami wymagało od niego skrajnego skupienia. Utrudnionego, gdy znajdował się tak blisko kogoś, kogo do niedawna widywał tylko w koszmarach. - Nie uciekłem od nich, przyszłem tutaj z Celine, wpadłem na Hannah i chyba zostanę z nią i jej mężem, to w końcu moja rodzina, ale nie wiem sam, bo... - urwał, w porę orientując się, że nie powinien zdradzać nieprzyjacielowi dość nudnej historii swojego nowego życia. Jak widać naiwność pozostała nienaruszona przez skrajne doświadczenia. Łypnął spode łba na przyglądającego mu się dość dziwnie - co widział w tych ciemnozielonych oczach? pragnienie przywalenia mu raz jeszcze? wyśmiania go? zadania dziesiątek pytań, które pozwolą mu lepiej go wkurwiać? - czarodzieja, zagryzając dolną wargę. - Czemu się tak dopytujesz? - zagadnął podejrzliwie, szybko jednak zwiedziony okazją do pochwalenia się. Potrzebował tego. Zapewnienia samego siebie, że pozostał silny, niezwyciężony, cały. Że chociaż psychika przypominała potrzaskane lustro, to fizycznie nic mu nie dolegało.
No, prawie nic, mięśnie pamiętały wczorajszy pojedynek z Macmillanem a blizna na klatce piersiowej pulsowała bólem w najmniej spodziewanych momentach. - Mam się doskonale. Wczoraj dostałem manto od mistrza Macmillana, ale finalnie to ja posłałem go w piach. To znaczy, nie dosłownie - przeżył - poinformował jowialnie, pozwalając sobie na krótkie parsknięcie śmiechem z własnego, niezamierzonego żartu. Nie było mu jednak wesoło, wyczuwał napięcie siedzącego naprzeciwko mężczyzny, zmiany w jego nastroju, dziwną barierę, jaka zdawała się między nimi wytwarzać, budować, cegiełka po cegiełce, słowo po słowie. Zamilkł, przyglądając mu się uważniej, a urywki informacji powoli uzupełniały cały skomplikowany obraz arcywroga.
Hannah mówiła mu o mężczyźnie, którym się zaopiekował. O współlokatorze-zdrajcy. Czy to właśnie na niego się natknął? Potarł skronie palcami, gest zapewne doskonale znajomy Percivalowi, dla Benjamina jeszcze nowy; zawsze tak robił, gdy czegoś nie rozumiał lub nad czymś przesadnie intensywnie myślał.
- Dlaczego? - spytał po prostu; dlaczego wpuścił do swojego domu kogoś obcego? Był dobry, tak określiła go Hannah, ale miał wrażenie, że siostra opisywała Benjamina w samych superlatywach, byleby oszczędzić mu brudnej, brzydkiej prawdy. Taką mógłby usłyszeć od wroga, tak, na to chyba podskórnie liczył, dlatego przysiadł z nim pod tym rozłożystym drzewem, masochistycznie pragnąc brutalnej szczerości. Oczekiwania zostały jednak zawiedzione, a całe misterne wyjaśnienie emocjonalnego burdelu, świętującego swe otwarcie gdzieś pomiędzy jego sercem a podbrzuszem, rozpadło się w pył.
- Przyjaźnimy? Nic nie rozumiem - jęknął, przytłoczony całym tym chaosem. Nie mogli się przyjaźnić, to nie mialo sensu; poznał już swoich przyjaciół, a nawet ci najbliżsi nie wywoływali w nim takiego dyskomfortu i zagubienia. Żaden też nie przypieprzył mu na powitanie w twarz. I żadnego nie chciał wcisnąć w korę drzewa z całych dostępnych sił, dysząc mu w twarz. - Nie zachowujesz się jak mój przyjaciel - powiedział nieco oskarżycielsko, - Moi przyjaciele prawie rozpłakali się na mój widok, rzucili się do niedźwiedzich uścisków i zaczęli zasypywać mnie tysiącem durnych pytań - A ty mnie nawet nie dotknąłeś, dodał w myślach, powstrzymując się od tych słów, dziwnie naznaczonych nawet tylko w jego myślach gęstą od domysłów pretensją. Znów odchrząknął - częstotliwość tego dźwięku mogła sugerować poważne problemy z gardłem - po czym splunął gdzieś w bok.
- Zajebisty ze mnie żartowniś, co? Ciekawe, czego jeszcze się o sobie dowiem- spytał ponuro. Nie chciał widzieć siebie takim; złośliwie wrabiającym przyjaciela we własne zaginienie, gotowym żartować z własnej śmierci i nagłego zmartwychwstania. Jednocześnie oddałby wszystko, by nie być teraz sobą, zagubionym, pozbawionym wpływu, unoszącym się na wzburzonych wodach relacji, nie wiedząc nie tylko, w którą stronę płynąć, ale gdzie jest śmiercionośna głębina, a gdzie zbawienny haust świeżego powietrza. Znów westchnął, przekrzywiając głowę nieco w bok, jakby chciał lepiej przyjrzeć się opartemu o drzewo mężczyźnie. Rosłe barki, gęsty zarost, silne łydki, umięśnione uda widoczne pod letnimi spodniami. Przesuwał spojrzenie po jego sylwetce zbyt intensywnie, przyłapał się na tym i zamrugał gwałtownie, czując, że kark i szyja spływa mu czerwienią rumieńca.
- Spotkałem. Wiedzą. Ale ja - nie wiem nic. Równie dobrze moglbyś powiedzieć mi, że jestem mnichem i przysięgnąłem celibat oraz wierność kościołowi. Mugolskiemu- westchnął ciężko, z trudem powstrzymując się od zrzucenia z siebie całego ciężaru powrotu na łono najbliższych. Wcale nie było to łatwe. Czuł, że zawodzi. Że pamięta więcej z dzieciństwa, zwłaszcza jego mugolskich aspektów, niż z ważnych historii ostatnich lat. Być może nawet uległby pokusie pożalenia się i wylania goryczy, ale padające z ust mężczyzny imię sprawiło, że jakby oprzytomniał, spoglądając na niego w jeszcze większym zdziwieniu niż na początku rozmowy.
- Ja byłem Percivalem - palnął głucho, orientując się szybko, że wypadałoby nieco rozjaśnić dziwaczne stwierdzenie. - To znaczy...pamiętałem to imię. Że było dla mnie ważne. Brzmiało znajomo, czułem, że jest mi bliskie. Pojawiało się często w moich snach. Uznałem więc, że należy do mnie - wyjaśnił ciszej, odbierając paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i wsunął między zęby, wspierając łokcie na kolanach podciągniętych przed sobą. Poczuł smak bibułki, zapowiedź słodkiej rozkoszy nikotyny, ale...nie miał jak podpalić. Spojrzał prosto w oczy Percy'ego. - Nie mam różdżki ani zapałek - powiedział z papierosem w ustach, niezbyt wyraźnie, oczekująco. Potrzebował ognia. I potrzebował, by cały ten kurwa Percival przestał spoglądać na niego w ten sposób, mieszający mu w głowie, ściskający żołądek w supeł i sprawiający, że czuł się tak, jakby miał zaraz stanąć w płomieniach niczym miniaturowa wersja Wiklinowego Maga.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Well, sometimes I am
Nie powinna zapuszczać się tak daleko od Londynu - to nie było w jej stylu. Jeżeli akurat nie miała na celowniku wyjątkowo intratnego zlecenia od zaufanego kontrahenta, starała się trzymać stolicy - dusznej, wciąż zapuszczonej, ale przynajmniej dobrze znanej. Jak jednak odmówić pokusie tak słodkiej jak chwilowe zawieszenie działań wojennych i festiwal w sielskim, skromnym Weymouth? Ryzyko schwytania było tutaj znacznie mniejsze niż w Londynie, gdzie służby były wyczulone i bezwzględne, gdzie brak wprawy, wpływów i pieniędzy na łapówki skutkował parnymi nocami w Tower. Tutaj ludzie nadal odczuwali lęk, byli ostrożniejsi, ale też częściej ufali sobie nawzajem. Było ich też znacznie więcej, zwłaszcza odkąd na Półwysep spłynęły rzesze uchodźców z pozostałej części Anglii. Jeżeli ryzyko zostania wplątanym w partyzancką bitwę było już niewielkie, cóż, mogła zaryzykować. Skłamałaby też, gdyby powiedziała, że nie była zainteresowana tym co się tutaj dzieje. Warto było posłuchać nastrojów, plotek, tego o czym ludzie z drugiej strony wojny rozmawiali na co dzień.
Były to informacje, które kiedyś być może będzie w stanie sprzedać. I nie dopuszczała do siebie - przynajmniej świadomie - gorzkiej i zawistnej myśli, że skoro Alfred już skreślił ją jako szmalcownika, to równie dobrze mogła nim zostać naprawdę.
Przechadzając się w tłumie, trzymając miejsc najbardziej gwarnych, gdzie szum rozmów i śmiechy niosły się najdalej, starała się wtopić w grupę dziewcząt i chłopców oczekujących przy wejściu do namiotu wieszczki. Ciemne, strąkowate włosy związała w warkocz, który zarzuciła na jedną stronę, by z pomocą jego i słomkowego kapelusza z szerokim rondem zasłonić czarną przepaskę, którą nosiła na jednym oku. Jej sukienka była skromna, sięgała za kolana, miała miodowy odcień i dawno już rozminęła się ze swoimi latami świetności. Właściwie Kina była w jej posiadaniu jeszcze w burdelu na Crimson Street. Wtedy wydawała się pasować na nią lepiej.
Korzystała z jednej i tej samej zagrywki z wiklinowym koszem pełnym kwiatów i kawałków chleba, bo między nimi łatwo było skryć różne drobiazgi wykradzione z leżaków i kocy. Tu kolczyki, tam kilka monet, gdzie indziej jeszcze cały portfel, jeśli akurat miała szczęście. Różdżkę też nosiła w koszyku i zmniejszała dyskretnie przedmioty, które trudno byłoby schować pod pszenicą.
Wszystko szło gładko, dopóki za którymś razem nie wpadł w nią jakiś chłopak. Wyższy co prawda, bo kiedy wstał musiała zadrzeć brodę, ale ewidentnie młodszy. Powiedziałaby nawet, że dzieciak.
- Hmm? - mruknęła wpierw instynktownie, bo wybił ją z rytmu, ale wystarczyło, że zobaczyła jego głupią minę, żeby zajarzyła w czym rzecz. To był jeden z tych cwaniaków, co myśleli, że się mogą podpiąć pod czyjś biznes jak pijawka. Wyglądał zresztą na takiego co nie przyszedł tu balować za własne pieniądze; te bujne loczki i czarujący uśmiech nie mogły jej oszukać. - No tak, tak, tak, dobrze. Nie narzekaj, myślałam, że już nie wrócisz, widziałam że z Deanem poszliście po piwo. Tobie po pierwszym piwie zawsze puszczają hamulce. - Objął ją ramieniem, a ona się nie wzdrygnęła. Nie spoglądała też na mężczyznę, którego dopiero co ojebali z pieniędzy, bo nerwowe zerkanie w jego kierunku byłoby teraz podejrzane. Miała nadzieję, że młody - choć durny - nie był przy tym idiotą. - Widziałeś może Lizzy? Miała tu na mnie czekać, martwię się o nią. - To on pierwszy pociągnął ją daleko od kolejki spod namiotu, ale wystarczy, że przeszli kilka kroków, a ręka, którą dotąd trzymała luźno pod jego ramieniem, oplotła zapalczywie jego łokieć. Teraz to ona go ciągnęła, paznokcie bez litości wpijając w skórę. Uniosła nieco brodę, tylko tyle, by posłać mu krzywy uśmiech spod kapelusza. I dopiero teraz, gdy mógł się jej lepiej przyjrzeć, mógł też zauważyć przepaskę, która skrywała zaschłą już ranę po utracie lewego oka.
- No chodź, skarbie, chodź. Pokażę ci coś wyjątkowego. - Wspięła się na palce w ciasnych pantoflach, żeby mocno i złośliwie ucałować go w policzek.
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
Zapadł zmierzch, ale unoszący się w powietrzu zaduch i gorąc nie zelżał ani odrobinę ― na plaży ledwo dało się wytrzymać, podobnie zresztą w pobliżu ognisk. Dopiero tutaj, nieco na uboczu, na leśnej polanie otoczonej murem drzew i krzewów, można było odetchnąć z ulgą i podziękować wszelkim bogom ― chcącym akurat tych podziękowań wysłuchać ― za istnienie wysokich brzóz, rozłożystych buków i wiekowych dębów. Te ostatnie co prawda ktoś z pasją karczował ― Prima zauważyła długi rząd samotnych pieńków wystających z ziemi ― ale koniec końców, skądś drewno na te wszystkie ogniska brać trzeba było.
― Jak myślisz, drzewa odczuwają ból? ― spytała zamyślona, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby jej odpowiedzieć. Dybuk krążył gdzieś pomiędzy gałęziami, zakrakał raz od czasu, ale poza tym była tu sama. Dopiero pod namiotem spodomantki miała się spotkać z Celine by później stanąć razem w kolejce do tajemniczej czarownicy. ― Czy drzewa mają swoją spodomantkę?...
“Stara, te twoje pytania to z minuty na minutę są coraz gorsze”.
Prima obejrzała się przez ramię; czaszka tkwiła na pierwszej gałęzi dębu, ostentacyjnie gardząc jej przewieszoną przez ramię torbą.
“Daleko jeszcze?”
― Niedaleko. I byłoby miło, gdybyś tym razem dał mi spokój.
Czaszka wydała jej się nagle bardzo rozbawiona, ale nic nie odpowiedziała. Prima westchnęła, poprawiła szpiczasty, typowo wiedźmi kapelusz i przyśpieszyła kroku, choć dobrze wiedziała, że to na nic. Pozostawiona w tyle czaszka i tak ją znajdzie, teleportuje się gdzieś w trawę albo prosto do namiotu spodomantki, bo czemu by nie. Pędrak czasem ― w ogóle! ― nie miał wstydu.
Chociaż w namiocie to może nawet pasowałby do dekoracji…
Przedarła się przez parę wyjątkowo bujnych krzewów, które ktoś już zdążył ogołocić z jagód, potem przemknęła pomiędzy okazałymi paprociami i w końcu, po paru kolejnych minutach spaceru, wyszła spomiędzy drzew. Rozejrzała się, ale nie dostrzegła Celine nigdzie w pobliżu, więc weszła głębiej między ludzi. Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy był czarny jak noc namiot i dość krótka kolejka ustawiona tuż przed nim, co wywołało w niej optymistyczne założenie, że na pewno zdążą się z krewniaczką odnaleźć i zająć miejsce, nim zrobi się tu straszny ścisk.
Krak!, dobiegło ją gdzieś z góry, jakby Dybuk zdążył już wypatrzeć jasnowłosą baletnicę (albo jakiś pyszny kąsek, ale wolała myśleć, że wypatrzył Celine), więc Prima bardzo ochoczo podążyła tuż za nim, ufając święcie, że kruk nie wyprowadzi jej gdzieś w pole i nie zrobi w balona.
Założenie, że Thomas myślał było bardziej niż na wyrost - tym bardziej, że albo działał w panice bez większego zastanowienia, albo był pewny swego, co też różnie się dla niego kończyło. W tej chwili jednak był pewny, że to on miał zwycięską rękę nad dziewczyną, więc nie mogła mu przecież odmówić podpięcia się pod to - czymkolwiek by to nie było. W końcu mógł zawiadomić kogokolwiek o tym, że ktoś kradł pośród cieszących się festiwalem ludzi. W końcu na niego nie miała nic - a on był pewny, że po przeszukaniu, coś już można by było znaleźć w jej kieszeniach, czy gdziekolwiek indziej by to trzymała, co oryginalnie nie było jej własnością.
- Ależ nigdy w życiu mi nie puściły! To Deanowi puszczają, ale zawsze jak jest z Jackiem, a nie ma go dzisiaj. Poleciał za jakimś wiankiem o tyle go było widać - odpowiedział, wyraźnie nie mając najmniejszego problemu w podjęciu się improwizacji i kreowaniu innej prawdy, która przecież nie mogła być tak łatwo odkryta przez innych - przecież to było oczywiste, że nikt nie miał podstaw, żeby podważać słowa dwójki przypadkowych przechodniów, których było na festiwalu od zatrzęsienia.
- Nie poszła z Betty obejrzeć zwierząt przypadkiem? - rzucił prędko, czując jednak jak w tej chwili to raczej kobieta zaczęła go ciągnąć niż on sam ją - czuł te bardziej gwałtowne ruchy, a może złowrogie? Zachowywała się jakby wytrącił ją z równowagi? Całkiem możliwe, choć jak dużym zagrożeniem mogła być kobieta parająca się podobnymi kieszonkowymi kradzieżami co on - a przynajmniej o ile większym od niego samego? Choć może znów przeceniał własne szczęście i umiejętności, nie wiedząc przecież z kim dokładnie ma do czynienia.
- Komuś wyraźnie nie potrzeba piwa, żeby puściły hamulce - roześmiał się w głos, rześko i radośnie, nie przejmując się tym czy ktoś zwróciłby uwagę na nich - w końcu tłum często zachowywał się głośno i właśnie dlatego również on powinien się tak zachowywać. Głośno, radośnie - tak, aby nie skupiać na sobie podejrzanych spojrzeń, choć wcale nie był tak do końca pewny czy było mu do śmiechu w tej chwili, kiedy znajdywali się oboje coraz dalej od tłumu.
- Nie mogę się doczekać - odpowiedział, szczerząc się wesoło przez cały czas - jakby nie czuł paznokci wbijających się w jego łokieć, i jakby nie czuł jak mniejsze ciało go ciągnęło. Opierał się tylko odrobinę, bardziej jakby drażnił się z dziewczyną - zupełnie tak jak zawsze to robił przy siostrze, udając że stawiał przed nią opór, kiedy ta jeszcze za dziecka próbowała siłą go pociągnąć czy odciągnąć gdzieś. Może po części chciał dać do zrozumienia kobiecie, że to on miał w tej sytuacji przewagę? A może robił to zupełnie nieświadomie - na pewno nawet nie próbował się wyrwać, a wręcz sam przytrzymał nieznajomą przy sobie, kiedy znaleźli się już we względnie oddalonym zakamarku festiwalu i rozstawionych namiotów.
- Działasz według planu czy łapiesz się czego możesz? - zapytał zupełnie jakby znali się przynajmniej od dłuższego czasu, a sama współpraca między nimi w tej chwili była bardziej niż oczywista.
Czerwień zachodzącego słońca przerodziła się w błękitnawą szarość zwiastującą nadejście zmierzchu, lecz żaden ostatni błysk i żaden zbłąkany promień skrytej za rysą horyzontu gwiazdy nie rozświetliłyby już ciężkiej aury mroku tworzącej atmosferę na polanie. Przez gęste gałęzie drzew przedzierało się krakanie wygrywające w uszach półwili niepokojące serenady. Jej ramiona pokrywały się gęsią skórką, kiedy samotnie przemierzała skąpaną w cieniu ścieżkę prowadzącą do miejsca, gdzie wieści mówiły o wróżbiarce wyczytującej widma z popiołów; scena jak ze zmętniałego baletu, tuż przed tym, jak wydarzy się coś złego. Gdyby leśne duchy miały obserwować którykolwiek z punktów festiwalu w Dorset, nie miała złudzeń, że zwróciłyby onyksowe paciorki oczu właśnie tutaj. Może miały swój udział w obdarzeniu spodomantki mocą rozumienia znaków, interpretowania symboli? Rozkwitający gdzieś w dole podbrzusza lęk mieszał się z ekscytacją na myśl, że miały przeżyć to razem z ciocią Primą, społecznie wyjątkowo oporną czarownicą, która rzadko kiedy, jeśli w ogóle, wychylała nos spoza bezpiecznej przystani odnalezionej pośród dalekich stąd drzew. Rozpoznała ją bez trudu: tę spiczastą, staromodną tiarę, sprane ubrania, burzę zapierających dech w piersiach płomiennych włosów i nieco chaotyczne, nieobecne spojrzenie. Przyspieszyła kroku, już z pewnej odległości machając do Howell, a kiedy znalazła się wystarczająco blisko, od razu zarzuciła ramiona na jej szyję i przylgnęła do niej pogodnie, jednocześnie odganiając od siebie długi cień wszystkich bolączek i stresów, które w trakcie trwania obchodów Lughnasadh wiły w jej głowie swe gniazda.
- Dotarłaś - zauważyła z ulgą, do tej pory nie zdawała sobie sprawy z mrowiących ją podejrzeń, że Prima w ostatniej chwili mogłaby zdezerterować i wycofać się do znajomych kątów. - Jak spędziłaś dzień, ciociu? Byłaś już na jarmarku? - spytała, przełykając nieświadomie przywołany posmak goryczy rozlewającej się na języku; od dnia bójki Bena, Marcela i Victora nawet tam nie wróciła. Abstrakcyjne strachy sugerowały, że wciąż mogłaby zobaczyć na wydeptanej ziemi ślady niezaschniętej krwi skapującej z otwartych ran, powłóczyste wgniecenia stóp przesuwających się po trawie w przyjmowanych podczas walki pozycjach; zlękniony umysł zakrzywiał i przejaskrawiał rzeczywistość, nie zdążyła w pełni oswoić się z tym, co się stało. - A, właśnie, mam coś dla ciebie - odsunęła się od czarownicy i wyjęła z kieszeni małą, morską znajdźkę, zawijas o wzbijających ku górze splotach chropowatych ramion formujących brązowawą powierzchnię, od wewnątrz natomiast wypełnioną przyjemnie perłową, opalizującą barwą. - To muszla wieżycznika, wyłowiłam ją przy puszczaniu wianka na wodę - kolejne słodko-gorzkie wspomnienie z letniego wachlarza; spojrzała na rozłożone na jej dłoni maleństwo i wysunęła ją w kierunku Primy. Wzrok, którym znów odnalazła promienną twarz ciotki, przesycony był ufnym ciepłem. - Od razu pomyślałam o tobie, kiedy wyjaśniono mi jej właściwości. Podobno jej magia jest w stanie wesprzeć alchemika podczas procesu warzenia mikstur, a chociaż nie wiem od czego to dokładnie zależy - możliwe, że odpłynęłam wtedy myślami, ale do niczego się nie przyznaję -, to wiem, że u ciebie lepiej się sprawdzi, zamiast zbierać kurz w mojej szkatułce na skarby - stwierdziła, kątem oka zerkając na parę dwóch czarownic, które w tym czasie wyszły z czarnego niczym noc namiotu i minęły je po drodze, szepcząc o czymś zawzięcie; ujęła potem rękę Primy we własną i łagodnie ułożyła muszlę w zagłębieniu jej dłoni, żadna odmowa, kurtuazyjna czy szczera, nie miała bowiem odnieść skutku.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset