Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Leśna polana
Popioły z rytualnych, rozpalanych podczas Festiwalu Lata ognisk, są każdego poranka zbierane do urn i zanoszone do namiotu rozstawionego na zacienionej polanie. Namiot wykonany jest z czarnego, ciężkiego materiału, który o zmroku zdaje się niemal stapiać z gwieździstym niebem i cieniami drzew.
Codziennie o zachodzie słońca na polanie ustawiają się kolejki - po zmroku w namiocie wróży z popiołów wiedźma, wprawiona w sztuce spodomancji. Nikt nie wie, skąd przybyła ta czarownica, jak ma na imię, ani ile ma lat. Pojawia się w Weymouth co roku i pamiętają ją nawet najstarszy bywalcy Festiwalu Lata, którzy zarzekają się, że jej wróżby się sprawdzają. Choć wiedźma ma pomarszczoną twarz i garba, to w namiocie, w świetle świec zmarszczki zdają się wygładzać, a plecy prostować.
W namiocie płoną świece, oświetlając hebanowy stół nakryty białym materiałem. Na stole leżą niewielkie kości zwierząt, poświęconych w rytuałach Festiwalu Lata. Do środka wchodzi się pojedynczo. Pod czujnym okiem wiedźmy, każdy może nabrać garść popiołu i rozsypać go na zwierzęcych kościach.
Popiół układa się w obrazy, czasem abstrakcyjne, a czasem przerażająco realistyczne. Czarownica służy pomocą w interpretacji wróżb.
Aby otrzymać wróżbę, rzuć kością k15:
- Wróżby:
- 1: Przez mgnienie sekundy widzisz kształt ponuraka, a potem popiół ześlizguje się ze zwierzęcych kości i nie widać już nic. Wiedźma jedynie kręci głową z posępną miną.
2: Popiół rozsypuje się w kształt przypominający chmury. Zejdź na ziemię, bo nigdy się nie obudzisz - szepcze wiedźma.
3: Kształt przypomina głowę kota. Strzeż się zdrady, otacza cię fałszywość - wyrokuje czarownica.
4: Okrągły kształt kojarzy się z jajkiem. Nowy początek, nowe życie. - wiedźma uśmiecha się ciepło, choć jej oczy pozostają nieobecne.
5: Popioły układają się w Twoją własną twarz, zadziwiająco realistyczną. W miejscu oczodołów lśnią zwierzęce kości. Zdejmij wreszcie maskę, bo zrośniesz się z nią na stałe. - starucha wznosi oczy do góry.
6: Na kościach lśni ciemny kształt jabłka, z lekko nierównym bokiem. Miłość może być darem, lecz może być też trucizną. - wyrokuje czarownica.
7: Popioły rozsypują się szeroko, przy odrobinie skupienia możesz z nich wyłonić kształt orła. Mierz wysoko, a zajdziesz daleko. - wiedźma przygląda ci się z niekrytym zainteresowaniem.
8: Rozsypany popiół wygląda trochę jak motyl z rozłożonymi skrzydłami. To czas zmian, transformacji. Zrzuć kokon i stań się motylem. - tłumaczy wróżbitka.
9: Popiół układa się w idealny okrąg, w którego środku znajduje się jedna z kości. To obrączka lub zamknięty krąg. Za rok o tej porze znajdziesz szczęście rodzinne albo znajdziesz się w pułapce bez wyjścia. - wiedźma mruży oczy, dwojako interpretując znak.
10: Popioły rozsypują się wszędzie, punktowo, niczym gwiazdy na niebie. Czeka cię szczęście, ale musisz je znaleźć samodzielnie. - uśmiecha się czarownica.
11: Popioły układają się w symbol nierównego trójkąta, górskiego szczytu. Ciężka praca i nowe wyzwania. Jeśli nie zdołasz wspiąć się na szczyt, spadniesz boleśnie. - interpretuje wiedźma.
12: Kształt z popiołów przypomina kołyskę, przeciętą w połowie jedną ze zwierzęcych kości. Jeśli nic nie zmienisz, będziesz tylko narzędziem swoich przodków. - krzywi się czarownica.
13: Popioły rozsypują się w poziomą linię, która urywa się na jednej ze zwierzęcych kości. Twoja droga podąża w ślepy zaułek. - marszczy brwi wróżbitka.
14: Popioły wyglądają jak koło otoczone promieniami. Słońce zwiastuje szczęście i przypływ majątku. - uśmiecha się starucha.
15: Popiół układa się w zadziwiająco wyrazisty obraz smoka. Wzbijesz się wysoko, gdy spopielisz przeszłość w ogniu. - spojrzenie czarownicy jest mgliste, a głos ochrypły.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 13.02.23 0:27, w całości zmieniany 3 razy
― Nie mogłabym cię tak zostawić, duszko ― stwierdziła pogodnie, bo o ile sama, bez specjalnej zachęty czy zaproszenia, pewnie nie pomyślałaby nawet o festiwalu, tak nie mogłaby zostawić Celine samej sobie. Choć może “samej sobie” było określeniem na wyrost, bo na pewno miała przyjaciół i przyjaciółki, na pewno miała osoby, którym zależało na tym, by spędziła ten czas z nimi. Nie dla każdego najlepszym towarzystwem był las i jego dziwy.
― Ja… ― zawahała się na moment, ale tyle wystarczyło by w błękitnych oczach mignął cień głębokiego smutku i tęsknoty ― poszłam na łąkę pamięci i chciałam…
Co chciała? Dowiedzieć się, czy Greg nie żyje? Upewnić się w przekonaniu, które deptało jej po piętach odkąd tylko uciekła z Londynu? Długo odsuwała tę myśl od siebie, ale spotkanie z Hectorem ledwie parę dni temu, sytuacja z wiankiem, to wszystko… to wszystko dało jej do myślenia. Na łące czasem pojawiały się jakieś duchy, niektórzy rozpoznawali w nich swoich bliskich, więc… jeśli mogłaby go zobaczyć… jeszcze jeden, ostatni raz…
Pokręciła szybko głową, chrząknęła nosem, usiłując odgonić od siebie widmo smutku i poczucia niesprawiedliwości.
― To nieistotne ― skłamała koślawo i poprawiła kapelusz. Musiała zrobić coś z rękami. Coś, cokolwiek. ― Na jarmark nie poszłam, bo w sumie nie mam zbyt wielu funduszy. Musiałam sprzedać Hermenegildę żeby mieć w ogóle co jeść… ― kolejny cios i kolejna nieprzyjemna sprawa. Lubiła swoją owcę, ale za nic w świecie nie chciała znów zdawać się w pełni na dary lasu. Ten bywał kapryśny, a wijący się z głodu żołądek bywał większym wrogiem niż wszyscy zwolennicy Czarnego Pana razem wzięci. ― Ale! Z weselszych wiadomości, to spotkałam swojego dawnego ucznia przy brzegu. Wyobraź sobie, że wyłowił mój wianek. Nie podobał mu się co prawda, bo był z pokrzywy, ale… ― wzruszyła beztrosko ramionami. Chociaż Hector był dyskusyjnie miły podczas ich ostatniej rozmowy, to i tak stanowił jedno z milszych wspomnień na przeciągu paru ostatnich dni. ― A może to dlatego, że obok bawiły się dzieci? ― zamyśliła się. ― Ale przecież ile złego może wyrządzić taka pokrzywa, no dajcie spokój…
Dalszy potok słów wstrzymała wiadomość Celine. Prezent brzmiał na tyle interesująco, że momentalnie poczuła, jak jej torba robi się cięższa, a na skraju świadomości zalega znajomy, dość drwiący cień. Czaszka wróciła, choć nie było to żadnym zaskoczeniem ― słowo “prezent” działało jak mistrzowsko rzucone Accio.
“Nie wiem o czym mówisz stara, od początku tu byłem, ale byłaś tak zajęta królisią, że nic nie zauważyłaś”.
― Muszelka wieżycznika? ― podłapała, choć ledwie wypowiedziała nazwę na głos, a umysł podsunął ukryte w zakamarkach pamięci fakty. Faktycznie, Celine miała rację, muszelka znana była ze swojego zbawiennego wpływu na alchemika, a teraz, kiedy na niebie pojawiła się ta okropna kometa i która na pewno odpowiadała za jej pasmo niepowodzeń przy kociołku (do spółki z tym martwym pędrakiem), ten pozytywny wpływ będzie jak znalazł. Uśmiechnęła się promiennie, wdzięcznie i bez słowa protestu zabrała muszelkę. Gdyby tylko znała kogoś, kto zna się na biżuterii, zrobiłaby sobie z niej zawieszkę do naszyjnika. A może mogłaby sama?... Miała w chacie rzemyk, gdyby go jakoś zmyślnie owinąć wokół muszelki, tu supełek, tam drugi…
― Dziękuję ci. ― Muszelka szybko trafiła do wnętrza torby, ale minęła jeszcze dobra chwila, zanim Prima wyjęła z niej dłoń. Kiedy to się w końcu stało, okazało się, że w palcach trzyma dość płaską, magicznie błękitną muszelkę połyskującą złotem. Płynnym ruchem włożyła ją Celine w dłoń i uśmiechnęła się ciepło. ― Jednak co rodzina, to rodzina, czasem zdarza nam się myśleć o tych samych osobach. Ta co prawda nie ma żadnych właściwości wpływających na miękkość ruchów czy zwinność, ale za to, jeśli przytknie się ją do ucha, to słychać piękny syreni śpiew. Pewien znajomy powiedział mi, że ta muszla czarochotka ma właściwości kojące nerwy. Widziałam też, jak taka jedna dziewczyna sprzedawała muszelkę u takiego zbieracza, chodzi po plaży i szuka skarbów. Całkiem nieźle jej za nią zapłacił, więc proszę, weź ją. Na pewno się przyda.
Nawet jeśli nie w formie “lekarstwa” to jako pomoc dla domowego budżetu. Choć nie miała w rzeczywistości pojęcia, że zawartość spiżarki Loovegood’ów dzieli się już nie na dwie dusze, ale na trzy, tak uważała, że i tak przyda im się bardziej. Jej potrzeby były dość skromne, poza tym, dodatkowy przypływ gotówki natychmiast przeznaczyłaby na odkupienie swojej owcy. A choć puchatą Hermenegildę kochała całym sercem, tak wiedziała, że są rzeczy ważne i ważniejsze.
W międzyczasie stanęły w krótkiej kolejce. Ta posuwała się naprzód dość sprawnie, więc kiedy zakończyły sprawę podarków, okazało się, że to właśnie ten moment. Do namiotu jednak wchodzić miały pojedynczo, więc Prima zapraszającym gestem wskazała Celine okryte ciemną płachtą przejście, ustępując jej pierwszeństwa.
- Wiem, och, wiem - szepnęła ciepło. - Też tam byłam. Dobrze, że Dorset zadbało też o takie miejsce. Miejsce tęsknoty i wspomnień - uśmiechnęła się lekko, smutno. Otaczali ich ludzie, którzy stracili zbyt wiele bliskich, przedwcześnie żegnali się z przyjaciółmi, nosili w sercach czarne, ziejące pustką wyrwy, często niezaleczone jeszcze przez czas. Chciała zapytać, czy przed Primą również wyłoniła się utkana z blasku księżyca sylwetka ducha, ale uznała, że może lepiej będzie, jeśli tuż przed oddaniem się wróżbom nie rozdrapią tych ran zbyt głęboko. - Moment, jak to? Sprzedałaś Hermenegildę? Dlaczego nie powiedziałaś mi, że tak trudno ci się wiedzie? Elric może coś by wymyślił, mogłaś wprowadzić się do nas, coś byśmy na to zaradzili - jęknęła. Owca często wyrywała się z przeznaczonej sobie zagrody i miała tendencję do sprawiania problemów, jednak była przy tym sympatyczna i miękka, a Celine nie mogła sobie wybaczyć, że nawet nie zdążyła się z nią pożegnać. Przekrzywiła lekko głowę, smutek ustąpił w jej oczach miejsca zdziwionemu rozbawieniu; no tak, tylko Primę Howell mogłaby posądzić o przygotowanie wianka z pokrzyw. - Na jakiś czas trochę złego może wyrządzić, a nie po to chodzi się łowić wianki ślicznych dam - wytknęła, obniżając podbródek, by spojrzeć na czarownicę spod baldachimu rzęs. - A więc ten uczeń... Pomijając kwestię pokrzywy, jak się zachował? Poprosił cię do tańca, zabrał w ciekawe miejsce? Spędziliście razem popołudnie? Ładnie się uśmiechał? Sporo jest od ciebie młodszy? Spojrzałaś na niego inaczej, kiedy dojrzał? Opowiedz mi - zachęciła z lisią przyjemnością, ciekawa dokąd tym razem nurt życiowej rzeki mógł ponieść tak barwną czarownicę, jaką była.
Błysk w oczach ciotki sprawił jej większą przyjemność niż jakiekolwiek podziękowanie; Celine słyszała, że wielu alchemików lubiło przekuwać te niebywale spiczaste muszle w dodatkowe mieszadła do eliksirów, a nie znała drugiej tak utalentowanej osoby, która tak często odmawiałaby sobie odrobiny przyjemności. Zamknięta w leśnych czterech ścianach Prima obracała się wokół wyeksploatowanych sprzętów i nienajnowszych ich modeli, dawnej dostatnie życie przeistoczyło się w widmo śmiejące się jej w twarz. A ludzie o tak wielkich i dobrych sercach zasługiwali na powód do radości z ładnej i użytecznej rzeczy - och, tym bardziej zaskoczyła ją muszla wyciągnięta przez Howell i zaoferowana w odwzajemnionym podarunku. Przecież sama powiedziała, że taki morski skarb dało się spieniężyć! Przez jakiś czas nie musiałaby troszczyć się o finanse, gdyby, zamiast myśleć o młodszej krewnej, po prostu przeznaczyła to na własny użytek. Za mostkiem półwili odezwał się znajomy, rytmicznie pulsujący ból wzruszenia. I jak, na Merlina, jak miała nie myśleć o dobroci Primy w samych superlatywach? Czarownica odjęłaby sobie od ust, gdyby to oznaczało, że ktoś inny będzie się weselić.
- Jesteś niemożliwie rozczulająca, ciociu - westchnęła łzawo, odebrała od Primy muszlę czarochotka i obróciła w dłoniach jej owalny talerz nakrapiany niezbyt wysokimi wzniesieniami. Jej wnętrze, barwą przypominające perłę, przyłożyła do ucha, a gdy dobiegł ją przytłumiony, melodyjny śpiew rozlewający po jej sercu spokojne ciepło, uniosła oczy wielkie jak galeony ku twarzy Howell. - Niesamowite! Naprawdę ją słychać. Ciekawe czy to stylizowana pieśń, bo gdyby uchwycili w tej muszli melodię prawdziwej syreny, słuchający jej mężczyźni pewnie rzuciliby się do morza, próbując ją znaleźć... - zastanowiła się. - Będę jej strzegła jak skarbu. I nigdy jej nie sprzedam, bo jest od ciebie. Będzie mi cię przypominać - stwierdziła promiennie, po czym pieczołowicie, z najwyższą miłością, schowała podarek w kieszeni sukienki. Chciała jeszcze coś dodać, lecz wtedy ciocia uniosła przed nią połę namiotu, odsłoniwszy półzacienione wejście do środka, i nagle perspektywa zmierzenia się z wróżbami stała się niebywale realna.
Półwila spojrzała na starszą od siebie czarownicę nieco niepewnie, by potem skorzystać z zaproszenia i wkroczyć do zacienionego wnętrza. Powietrze je wypełniające było ciepłe i dymne. O ile z początku wydawało jej się, że spodomantka była pomarszczoną staruszką o zakrzywionym kręgosłupie, to w blasku świec zdawała się młodnieć, wprawiając Celine w pogłębiającą się niepewność. Może po prostu źle zobaczyła ją z oddali kilku kroków? Na oślep sięgnęła po dłoń Primy, ale potem zorientowała się, że czarownica została na zewnątrz. No tak, pojedynczo.
- Popioły znają odpowiedzi - oznajmiła wiedźma i wskazała półwili misę z kopczykiem szarego prochu. Przełknąwszy ślinę, dziewczyna chwyciła odrobinę w garść, a potem rozsypała go na pobielone zwierzęce kości, w napięciu oczekując wizji, która ukazałaby się kobiecie; czy przemówią do niej leśne duchy? Czy dla Celine Lovegood będą miały słowo dobre, czy złe?
Kiedy wyszła z rozświetlonych płomieniem świec ciemności, twarz miała bledszą, spojrzenie trudne do zinterpretowania. Zamrugała otępiale, spojrzała na Primę i szepnęła, że poczeka na nią niedaleko, po czym sama podtrzymała ciotce wejście do środka.
'k15' : 11
Uścisnęła drobną czarownicę nieco mocniej, z większą desperacją. Jej też brakowało Hermenegildy, ale po cichu liczyła, że jak odbije się od dna, to gospodarz pozwoli jej ją odkupić. Nie wszystko było stracone, nie wszystko spisane na straty.
Cała melancholia uleciała z niej jak słodki obłoczek znad świeżo upieczonej babki; Prima zaczerwieniła się wyraźnie, choć róż powlekający policzki niewiele miał wspólnego z nieśmiałością i romantycznym pąsem. Wspomnienie Hectora rozbudziło w niej pokłady zirytowania i złości, bo naprawdę, uczepił się tej pokrzywy jakby co najmniej złapała tego jego syna i kazała mu jeść zielsko kilogramami.
“Nie żeby coś, ale to dobry pomysł”, podsumowała znikąd czaszka.
Prima westchnęła w duchu. Ciężko i wymownie.
“Nie mów, że nie chodziło ci to po głowie. Wiem czego chcesz, stara, hehe”.
― Poprosił mnie do tańca, ale dałam mu kamień ― wypaliła na jednym wdechu i nerwowo poprawiła szpiczasty kapelusz. Myśl o Hectorze była kłująca, natrętna i niemiła, w życiu chyba jeszcze tak jej nie podpadł, nawet w Mungu. Choć może nie podpadł jej wtedy, bo był uczniem? Świeża myśl wydawała jej się jeszcze bardziej oburzająca; przecież nawet gdyby miał wtedy odmienne zdanie, to nic by się nie stało!...
― Żebymnieniedotykał ― uzupełniła, zlepiając słowa ze sobą, byleby jak najszybciej się ich pozbyć. Wypluć, zapomnieć, odsunąć od siebie niewygodne wspomnienia tego, jak mocno wyprowadził ją wtedy z równowagi. Może zrobił to specjalnie? W końcu po to go szkolili, by wydobywać ludzkie traumy i grzeszki na wierzch w mgnienie oka.
“Mówiłem, że ten magibęcwał to śmierdząca sprawa, ale pewnie, nie słuchaj mnie dalej, durna kozo…”.
― Nie mrugał ― mruknęła. ― Albo prawie nie mrugał. I wcale się ładnie nie uśmiechał.
“...kto by mnie słuchał, jestem tylko starym kawałkiem jakiejś kości, nie wiadomo nawet czy to moje ciało…”.
― Zbyt przenikliwy, zbyt spostrzegawczy, zbyt… zbyt… ― wzdrygnęła się, otrząsnęła z nieprzyjemnego wspomnienia zimnych, błękitnych oczu ― kiedyś był chyba milszy ― dokończyła kulawo, grzebiąc czubkiem buta w ziemi ― zanim zepsuli go na kursie dla magipsychiatrów.
Temat Hectora szczęśliwie rozmył się we wzajemnych podarkach i miłych słowach. Prima szybko zapomniała o nieprzyjemności nad brzegiem, uwolniła się od wspomnienia byłego podopiecznego. Natrętne myśli miały jednak powrócić w kolejnym momencie samotności i powolnego osuwania się w ciemną otchłań wspomnień i szaleństwa, raz po raz przetykanego gderaniem czaszki.
Widok uradowanej prezentem Celine rozlewał się ciepłem w okolicy serca, napawał niepoprawnym optymizmem. Gdyby tylko mogła, znalazłaby cały kosz takich muszelek tylko po to, by zobaczyć iskierki radości w jasnych oczach dziewczyny i usłyszeć dźwięczne tony wesołości w głosie. Celine była jej oczkiem w głowie, córką, której nigdy nie dane było jej samodzielnie sprowadzić na świat.
― Ojej, w takim razie to chyba lepiej żeby była to stylizowana pieśń, nie chciałabym żeby ktoś z naprawdę czułym słuchem nurkował gdzieś w morzu… ― zakłopotała się na chwilę, ale nim zdołała we własnej wyobraźni rozdmuchać problem do niebotycznych rozmiarów, znów na pomoc przyszła jej Celine. Nieświadomie co prawda, z właściwym sobie urokiem leśnej wróżki.
― Cieszę się ― odparła z szerokim uśmiechem i uniosła dłoń, by pogłaskać dziewczęcy policzek w czułym, matczynym geście. ― A teraz zapraszam do środka, spodomantka na pewno ma dla ciebie coś specjalnego ― dodała, naprawdę wierząc we własne słowa.
Nie minęła chwila i nastąpiła zamiana miejsc; Prima wślizgnęła się do namiotu, uprzednio bardzo uważnie przyglądając się Celine, ale nie zdążyła zapytać czy wszystko w porządku, bo coś ― jakaś magiczna siła ― wciągnęła ją do środka namiotu. Tam, wśród oparów i błyskających świec, sięgnęła po garść prochu i rozsypała go we wskazane przez wiedźmę miejsce, nie spodziewając się niczego konkretnego.
Wiedźma zmrużyła oczy.
― To obrączka lub zamknięty krąg. Za rok o tej porze znajdziesz szczęście rodzinne albo znajdziesz się w pułapce bez wyjścia ― zinterpretowała dwojako, wywołując tym kolejny lodowaty dreszcz spływający w dół kręgosłupa. Prima natychmiast wycofała się z namiotu, potknęła o jedną z linek trzymającą przybytek w miejscu i panicznie zamachałą rękami, chcąc uniknać upadku. Najpierw Hector, teraz to. W żadne szczęście rodzinne już nie wierzyła, pozostawała więc pułapka bez wyjścia.
Prima przełknęła ślinę, a gardło miała nagle ściśnięte i suche jak wiór. Nie trzeba było wiele, by przypomniała sobie ucieczkę z Londynu i jej następstwa, szmalcowników i to, do jakich rzeczy była zdolna by przetrwać.
Szybko odszukała Celine wzrokiem i dołączyła do krewniaczki.
― Co ci powiedziała? ― zainteresowała się od razu, łudząc się, że tylko ona została obdarowana dwojakim, zdecydowanie nieciekawym omenem.
“Stara, sypnij no komuś ziarnem w oczy, to ci lepiej powróżę niż ta ropucha, słowo daję”.
spodomantka, wypadło 9
- Poczekaj, doprecyzuj, proszę: dałaś mu kamień, czy kamieniem? Nie wiem co zdziwi mnie bardziej. Ale dlaczego kamień? Żeby zająć czymś jego ręce? - podpytywała, przeklinając wrodzony romantyzm za to, że mogła mu zawierzyć i spodziewać się po Primie czegoś innego. A przecież taniec to tradycja! Howell z kolei zasługiwała na odrobinę dobrej, przyjemnej zabawy z kimś pokrewnie ludzkim, zbudowanym z krwi i kości, nie mchu i gałązek wylegujących się w opalizujących promieniach słońca. Zdziwiło ją również wspomnienie o kursie magipsychiatrycznym, gdyby była kocięciem, zapewne zastrzygłaby uszami, tak jednak jej brwi drgnęły ku górze, a uśmiech jakby bezwiednie się rozszerzył. - To chyba nie jest reguła. Znam jednego magipsychiatrę, ja... Nie mówiłam ci, ale czasem go odwiedzam. Pomaga mi - zniżyła głos do ledwie brzmiącego szeptu, nie chciała, by dowiedział się o tym ktoś niepożądany. - I tak, podczas spotkań bywa, hm, niestandardowy, ale poza nimi jest zupełnie miły i serdeczny. Może twój były uczeń miał w sobie taki pierwiastek już wcześniej? - podsunęła, nie wiedząc na ile Prima znała mężczyznę, o którym wspominała, ale była pewna, że nauczyciele w Beauxbatons również nie wiedzieli o niej wszystkiego, nie na tym polegały takie relacje.
Wyobrażała sobie, jak syrenia pieśń wypływa z muszli skrytej w kieszeni sukienki, jak dźwięczy, obmywając materiał od wewnętrznej strony, jak rozbija się o niego jak woda otulająca brzegi plaż albo wystające spomiędzy fal głazy o polerowanej powierzchni, i już sama ta myśl sprawiała, że czuła się spokojniej. Kawałek namacalnej miłości cioci zamrożony w podarowanej skorupce. Merlin najwyraźniej nad nimi czuwał, pozwoliwszy, by Celine wsłuchała się przez chwilę w kojącą melodię, bo gdy z ust spodomantki dobiegła ją złowróżbna treść omenu odczytanego z popiołów, pobladła. Czy to możliwe, by leśne duchy poznały zawiłe meandry jej zawodowej przyszłości i przemówiły dymnym głosem wieszczby? Wychodziła z namiotu na lekko drżących kolanach, odprowadziła Primę wzrokiem, kiedy ta wchodziła do środka, a potem oddaliła się spod czarnej ściany namiotu. Znajdujące się nieopodal drzewo przyjęło ją pod rozłożysty baldachim gałęzi; usiadła przy nim, opierając plecy o chropowatą korę pnia, po czym wyjęła z kieszeni muszlę podarowaną przez ciocię i ponownie przyłożyła ją do ucha, z przymkniętymi oczami wsłuchując się w uspokajającą, dodającą otuchy piosenkę. Czuła się tak, jakby otuliły ją ramiona syreny, u boku której dryfowałaby po bezpiecznych, ciemnych głębinach, coraz niżej i niżej, tam, gdzie nie docierał człowiek, obserwując oddalające się refleksy światła gdzieś daleko ponad sobą. Rozbudził ją dopiero głos należący do czarownicy, Celine uniosła powieki, ze zdziwieniem dostrzegając ciocię, która najwyraźniej zdążyła już wrócić. Tak szybko? Przyrzekłaby, że zamknęła za nią połę namiotu ledwie kilkanaście sekund temu, najwyraźniej to syreni hymn tak na nią podziałał.
- Raczej nic dobrego - na nowo skryła muszlę w kieszeni i uśmiechnęła się smutno, bo właśnie to robiła, kiedy w jej sercu nie działo się dobrze - uśmiechała się. - Ciężka praca i nowe wyzwania, a jeśli nie zdołasz wspiąć się na szczyt, boleśnie upadniesz, coś takiego. Zupełnie jakby... naprawdę nie była oszustką. Miałam ostatnio trochę turbulencji, zawodowych i towarzyskich, jak gdybym zawsze, ale to zawsze musiała wszystko popsuć. I niby mam nadzieję, że te turbulencje już nie wrócą, przynajmniej te konkretne, ale nie oszukujmy się, czego się nie dotknę, potrafię napytać tym sobie biedy. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego inni ludzie potrafią być rozsądni i rozważni, skąd im się to bierze? - westchnęła cicho, z wyczuwalną w głosie goryczą, zakładając za ucho srebrne pasmo długich, lekko falujących się włosów. Nie wstawała z ziemi, po wyrazie twarzy samej Primy sądziła, że im obu przyda się moment na zebranie myśli na stabilnej ziemi, chłodnawej wraz z nadchodzącym zmierzchem. - Och, a tobie, ciociu? Co powiedziała tobie? - spytała, ostatkiem nadziei łapiąc się myśli, że być może Prima miała więcej szczęścia i opuściła namiot spodomantki mimo wszystko z mniej ponurym bukietem przepowiedni.
Westchnął ciężko, po czym zacisnął wargi i przełknął ślinę, powstrzymując się przed teatralnym przewróceniem oczami, a później – dusząc w zarodku wszystkie szczere odpowiedzi, które próbowały wepchnąć mu się na język. To nie było właściwe miejsce, żeby rozkopywać przeszłość, nawet jeśli imię, którym okrzyknięto feralną łąkę pamięci, sugerowało coś zupełnie przeciwnego. Zatrzymał wzrok na lekko zaskoczonej twarzy Bena, zastanawiając się przez moment, czy to rzeczywiście byłoby takie złe, gdyby pozwolił zapanować nad sobą egoizmowi – ale ostatecznie wzruszył ramionami, starając się brzmieć nonszalancko. – Wolisz blondynki – stwierdził, przypominając sobie stare jak świat okładki Czarownicy, na których dużo młodszy Benjamin uśmiechał się do reporterów z piękną Harriett uczepioną jego ramienia.
Wydawało mu się, że pierwszy szok związany z tym niespodziewanym, zupełnie pozbawionym sensu spotkaniem minął, ale im dłużej słuchał słów padających z ust Jaimiego, tym bardziej był skłonny uwierzyć, że to wcale nie była prawda – a on znajdował się w samym środku jakiegoś pijanego, odurzonego kadzidłami snu. W końcu: zdarzało mu się śnić o jego powrocie, choć niezbyt często; głównie wtedy, gdy zmęczenie i wyczerpanie osłabiało ochronne mury oklumencji, wzniesione w umyśle dawno temu, w innym świecie; takim, w którym jeszcze czuł rozpalającą wnętrzności wolę walki. Dzisiaj to wszystko, co czuł wtedy, wydawało mu się nieobecne, przygaszone; a chociaż cudowny powrót Benjamina powinien go uszczęśliwić, ściągnąć z ramion cały ciężar porażek ostatnich miesięcy, to nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zamiast tego wepchnięto go w sam środek jakiejś alternatywnej, niezrozumiałej rzeczywistości, w której człowiek, którego kochał, odnalazł schronienie i pomoc nie u niego – ani nawet nie u ich wspólnych sojuszników – a u zupełnie obcych mu ludzi. Wspomnienie o nadopiekuńczym facecie z jakiegoś powodu wywołało u niego ukłucie poirytowania, a komentarz poczyniony na temat jego ładnej siostry sprawił, że Percival mentalnie wzniósł oczy ku niebu. – Uhm – mruknął, starając się odgadnąć, skąd brała się niewyjaśniona wrogość w jego własnym głosie; powinien być wdzięczny ludziom, którzy zaopiekowali się Benem, i poniekąd był – ale i tak nie powstrzymał kolejnych słów, które wypłynęły mu na usta. – Nadopiekuńczy? – powtórzył, ciemna brew powędrowała w górę; oparł się swobodniej o pień drzewa, próbując ukryć napięcie ramion, odrywając na moment wzrok od twarzy przyjaciela i zawieszając go gdzieś pomiędzy drzewami. Przeczesał włosy palcami, podejmując kolejną desperacką próbę zebrania myśli. – Są gdzieś tutaj? – zapytał, orientując się, że prędzej czy później powinien chyba porozmawiać z człowiekiem, który znalazł Benjamina; chciał znać szczegóły, chciał wiedzieć, co właściwie się stało. – Och – wtrącił, zaskoczony, nie wiedział, że Hannah wyszła za mąż. – Powinieneś z nimi zostać – potwierdził, wychwytując kołyszące ostatnimi głoskami wahanie. Powinieneś ze mną zostać, miał ochotę powiedzieć, ale zanim słowa zdążyłyby do końca wyklarować się na jego języku, uświadomił sobie, jak absurdalny był to pomysł. Ben go nie pamiętał, a nawet gdyby było inaczej, to Percival nie miał już niczego swojego. Przez ostatni miesiąc mieszkał kątem u Lucindy, a w najbliższych dniach planował przenieść się do Plymouth – podobno w Menażerii Woolmanów były wolne pokoje i wystarczająco miejsca na zewnątrz, żeby mógł trzymać tam również Wichroskrzydłego.
Bezpośrednie pytanie zbiło go z tropu, spojrzał na Jaimiego w chwilowej dezorientacji; jak to: czemu się dopytywał? – Już ci mówiłem: szukałem cię – odpowiedział, zupełnie jakby jego zainteresowanie stanowiło coś oczywistego. Dla Percivala: tak właśnie było, dla Bena – niekoniecznie, ale w jakimś bezsensownym odruchu nie pozwolił sobie jeszcze na zaakceptowanie tej myśli. W reakcji na historię o walce z Macmillanem mimowolnie parsknął śmiechem, a w jego wnętrznościach rozlało się coś ciepłego i miękkiego, gdy uświadomił sobie, że stał przed nim dokładnie ten sam człowiek, którego znał. Pozbawiony pamięci i widocznie zagubiony, ale ze skrawkami dawnego siebie prześwitującymi przez drobne pęknięcia w tej obcej, dziwnej fasadzie.
Pokręcił lekko głową, bardziej do siebie niż do niego, po czym przyciągnął do siebie nogi, uginając je w kolanach; łokieć oparł na jednym z nich, palcami poparzonej dłoni przesuwając wzdłuż żuchwy. – Bo porządny z ciebie gość, a ja nie miałem dokąd pójść – odpowiedział, znów mając wrażenie, że tak naprawdę nie mówi nic; pamiętał doskonale tamten wieczór – ucieczkę ze Stonehenge, rozmowę z Alexandrem, i wreszcie długą drogę do Sennen. Pamiętał zaskoczony wyraz twarzy Bena i to, jak bardzo przerażony się wtedy czuł – z gruntem dosłownie i metaforycznie uciekającym mu spod stóp, i ze świadomością, że oto znalazł się na celowniku najniebezpieczniejszych czarodziejów, jakich mu było dane spotkać. Chwile spędzone w drewnianym domu należały do jednych z najcenniejszych, jakie był w stanie przywołać – choć nawet one wydały mu się nagle kruche, rozsypujące się wraz z każdym kolejnym wypowiedzianym przez Bena oskarżeniem.
Co miał mu na to odpowiedzieć?
Że jego obecność tutaj, na festiwalu lata, wydała mu się zbyt dobra, by być prawdziwą – i dlatego nie pozwolił sobie na zwyczajną radość, ani nawet na ulgę? Że spodziewał się podstępu, paskudnej pułapki wysmażonej przez Rycerzy Walpurgii? Czy może – że między nimi zawsze było właśnie tak? Że ich rozstania i powroty nie rozgrywały się na ogół w atmosferze wzruszonej sielanki, zamiast tego tonąc w festiwalu gwałtownych i sprzecznych emocji? – Masz rację – wyrzucił z siebie w końcu, parskając pozbawionym radości śmiechem. – Chyba po prostu kiepski ze mnie przyjaciel – dodał, co właściwie było prawdą.
Nie skomentował słów o żartownisiu, zamiast tego przyglądając się Benjaminowi, gdy ten przyglądał się jemu – może trochę za bardzo chcąc dopatrzeć się w tych orzechowych oczach czegoś, czego wcale tam nie było. Ognia, który zgasł, gdy nieznana magia pozbawiła go wspomnień; przełknął ślinę, czując się tak, jakby połykał kamienie. – Uwierz mi, nie jesteś żadnym mnichem – wtrącił, starając się ubrać te słowa w żart, ale wypadły z jego ust jakoś za ciężko; wesołość pobrzmiewała fałszem. – Chociaż jak już o mugolach mowa, to siedziałeś kiedyś w ich więzieniu – dodał, a kącik ust mimowolnie drgnął mu w górę. Opowiadał mu o tym kiedyś, chyba nawet nosił na skórze tatuaż, pamiątkę tamtej przygody, choć dziś Percival nie był pewien, czy nie był to jeden z tych rozmytych parzącym ogniem. Możliwe, że…
– Co? – wyrwało mu się, był Percivalem? Następne słowa uderzyły w niego jak porządna bombarda, a więc pamiętał chociaż to; zamrugał gwałtownie powiekami, nie do końca wiedząc, co powinien odpowiedzieć. Jak powinien się czuć, ile powinien zdradzić; zamarł w bezruchu, na dłuższą, zbyt długą chwilę zatrzymując zieleń tęczówek na twarzy Benjamina, zupełnie jakby mógł w ten sposób przywrócić mu pamięć. – Och – mruknął znów, z całych sił starając się nie pozwolić, żeby za jego mostkiem zakiełkowało wątłe ziarno nadziei. – Pamiętasz… coś jeszcze? – zapytał, unosząc papierosa do ust, żeby się zaciągnąć, a później wypchnąć z ust chmurę szarego dymu, ale spojrzenie Jaimiego zatrzymało go w miejscu. Przez nieskończenie długą sekundę nie odpowiadał, zupełnie jakby (niewątpliwie proste) słowa do niego nie dotarły, a gdy wreszcie drgnął, zrobił to nerwowo, budząc się z chwilowego otępienia. – Jasne – powiedział, zaciskając papierosa między zębami. Sięgnął dłonią do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej starą, mugolską zapalniczkę – z jakiegoś powodu porzucając pomysł uniesienia różdżki – po czym nachylił się w stronę Bena, jedną dłonią osłaniając płomień od wiejącego od morza wiatru, a drugą przysuwając do wystającego spomiędzy ust papierosa, muskając jego koniec kołyszącym się lekko ogniem.
I am not there
I do not sleep
― Kamień ― odparła od razu. ― Do ręki. ― Słowa miały w sobie sztywność kości, a ton głosu pozostawał daleki od przyjemnego. Mimo miłej dla serca obecności Celine, Prima nie potrafiła się rozluźnić, a wspomnienie spotkania nad brzegiem morza tylko wpędzało ją w coraz większy mętlik myśli i zestresowanie, które usilnie próbowała ukryć nim ktokolwiek je dostrzeże. Wstydziła się tego, co spotkało ją po ucieczce z Londynu. Wstydziła się tego, że nie potrafiła sobie poradzić, nie tak do końca, bo zdawać by się mogło, że jakieś okropne duchy wciąż uprzykrzają jej życie. Wstydziła się własnej lekkomyślności i bagatelizowania ostrzeżeń Grega. Wstydziła się tego, że w porę nie dostrzegła jak niszczycielska moc używki sięga po najmilsze jej istnienie i jak powoli ciągnie je w stronę dna. Wstydziła się własnej niemocy i bezradności, bo czyniło ją podatną na każdy atak, niezdolną do obrony. Wstydziła się własnego strachu wobec mężczyzn, teraz kojarzących jej się głównie z przemocą i niechcianym dotykiem, z trawiącym duszę widmem strachu i niepewnością kolejnych dni.
Hector taki nie był ― twierdził jeden z głosów obecnych w jej głowie.
Hector ma czystą krew ― kontrował kolejny.
“Nic o nim nie wiesz, tak na dobrą sprawę”, podsumowała czaszka.
Nie potrafiła doprecyzować bardziej wypowiedzi, a wspomnienie nieudanych wianków ponownie wywołało nieprzyjemny, kłujący ból w okolicy mostka. Nikt nie miał go wyłowić. Miał utonąć.
Głęboki wdech ― zapach lasu wtłoczony siłą do płuc ― długi wydech, cierpki uśmiech.
― Cieszę się, że ktoś ci pomaga, duszko ― odparła łagodnie i uniosła dłoń by zaczesać srebrnawy kosmyk za ucho Celine. Oddałaby wszystkie oszczędności byleby znaleźć kogoś, kto byłby w stanie poprowadzić ją przez życie jak najlepszą ścieżką, kto pokazałby jej jak radzić sobie z ludźmi, jak unikać złych wydarzeń i złych duchów. Kogoś, w kim odnalazłaby przykład godny naśladowania. ― Nie wiem, czy był miły ― westchnęła w końcu; wspomnienia dawnego życia były zamazane i nieczytelne. ― Nie do końca pamiętam jaki pan Vale był wcześniej… wiem, że lubiłam z nim pracować, odznaczał się ambicją i ciekawością, której próżno szukać u większości studentów. Co zaś tyczy się cech charakteru… ― wzruszyła ramionami ― ciężko mi je ocenić z pozycji byłej mentorki, nauczycielki, z którą musiał żyć w dobrych stosunkach. Niektórzy robią dobrą minę do złej gry, póki czegoś potrzebują, a potem… potem pokazują jacy są naprawdę. Być może Hector zawsze był taki małostkowy. Może zawsze miał niebywały talent do wywlekania nieprzyjemnych wspomnień. ― Chwila zawahania, moment w którym postąpiły parę kolejnych kroków w stronę namiotu spodomantki. ― Tak czy inaczej, to już przeszłość, kochanie. Skupmy się na tym, co tu i teraz. A tu i teraz czeka na nas medium, wiedźma zdolna zajrzeć w przyszłość.
Cierpki uśmiech nabrał pozytywnej aury, w spojrzeniu pojawiły się wesołe iskierki.
― Nie każmy jej czekać.
Kiedy wyszła z namiotu, w jej uszach wciąż brzęczały słowa czarownicy. Nie był to przyjemny odgłos, nie było to przyjemne uczucie, bo sens tych słów zaraz splatał się ze wspomnieniami wznieconymi burzliwą falą na tamtym brzegu, przy okazji puszczenia wianka. Obrączka lub zamknięty krąg. Za rok o tej porze znajdziesz szczęście rodzinne albo znajdziesz się w pułapce bez wyjścia. Choćby z niebios zstąpił sam mugolski Bóg i oświadczył jej, że za rok wyjdzie ponownie za mąż, choćby uczyniły to wszystkie diabły, pomioty i gnomy ogrodowe ― nie uwierzyłaby. Nie uwierzyłaby w te słowa nikomu, bo na samą myśl o ponownym zbliżeniu się do kogokolwiek płci męskiej budził się w niej głęboki bunt i niepokój; wspomnienie Grega było nadal zbyt świeże, a rana rozdrapana, zaogniona.
Skoro jednak nie obrączka, to zamknięty krąg. Pułapka bez wyjścia. Jej chatka w sercu głuszy nie miała zabezpieczeń, w zasadzie chroniły ją tylko głupie przesądy i gęstość lasu, nic poza tym. Czy to w niej dopadnie ją przeznaczenie? Czy do nagrobka za chatką, tuż przy linii starych buków, dołączy jej własny, równie tajemniczy i bezimienny?
Niepokojąca była to wróżba, ale czegokolwiek by nie wzbudziła na dnie jej serca, miała nadzieję, że Celine usłyszała tylko słowa pociechy i zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. Przewrotny los okazał się jednak niesprzyjający i tym razem; ledwie usiadła obok drobnej czarownicy, a już dowiedziała się o nieprzyjemnej przepowiedni; dalsza wypowiedź krewniaczki wzbudziła kolejną falę zmartwienia i niepokoju. Ponownie bezradna i tknięta niemocą, sięgnęła po najbliższą kępkę polnych kwiatków i urwała je przy samej ziemi, dbając by łodyżki były jak najdłuższe i jak najmniej uszkodzone, a potem zręcznie splotła je ze sobą w niewielki sznur.
― Duszko, a skąd pomysł, że to ty zawsze wszystko psujesz? ― spytała łagodnie, ciepło, ze skrzącymi się w oczach emocjami. Z czułością i oddaniem, z miłością, jaką darzyć mogłaby tylko własną córkę.
Sięgnęła po jej dłoń i ułożyła ją sobie na kolanie, a chwilę później oplotła jej nadgarstek kwietną bransoletką.
― Do tańca trzeba dwojga, Olcha zawsze mi tak powtarzała, kiedy coś nie wychodziło ― dodała spokojnie, ze spojrzeniem utkwionym w plątaninie łodyżek. ― Kiedy gubiłam w rzece dopiero co wypraną spódnicę też myślałam, że to tylko moja wina i że zepsułam. Ale czy bez rwącej wody doszłoby w ogóle do utraty elementu garderoby? ― spytała retorycznie, zwinnym ruchem palców zawiązując bransoletkę tak, by nie zsunęła się półwili z nadgarstka. ― W klasztorze z kolei mówili, że taka wola boża. Przeor powtarzał: “co ma przeminąć, to przeminie; co ma zranić, do krwi zrani” i tak właśnie się dzieje. Świat jest zbudowany na przemijaniu i być może twoje turbulencje są zapowiedzią końca pewnego rozdziału, pewnej epoki ― podniosła spojrzenie na twarz Celine i uśmiechnęła się znowu ― ale nie zawsze ten koniec musi oznaczać coś złego. Z perspektywy czasu, niektóre końce wydają się być nawet potrzebne.
Chwilę jeszcze trzymała drobną, delikatną dłoń w swoich, nieco szorstkich i spracowanych, jakby zbierała myśli. Kiedy się odezwała, ton nadal miał w sobie przyjemne, pokrzepiające ciepło.
― Każdy ma swój czas na dorośnięcie, duszko. Poważne sprawy, racjonalne zachowania i przeliczanie zysków i strat to domena dorosłych. To oni także winni być racjonalni, rozważni i dawać dobry przykład. Oczywiście, niektórzy dojrzewają szybciej i nie wiem dlaczego tak jest, ale nie deprecjonuj siebie za to, że taka nie jesteś. To twój czas, Celine. Czas na poznanie reguł tego świata, czas na błędy i nauczki, czas na zmiany. Rozsądek przyjdzie wraz z doświadczeniem, a póki go nie masz, pamiętaj, że ja zawsze będę po twojej stronie i zawsze ci pomogę.
Wywód zakończony w motywacyjnej nucie złagodził cierpki smak kolejnego tematu. Prima przymknęła na moment oczy, odwróciła twarz, pozwoliła by ciepły wiatr rozwiał jej włosy, przyjemną pieszczotą obdarzył skórę.
― Powiedziała, że widzi obrączkę lub zamknięte koło ― odparła, ostatecznie decydując się na lekką zmianę treści wróżby. ― Za rok być może znajdę szczęście rodzinne lub zbłądzę na ścieżce, która nie będzie mieć końca. ― Zabrzmiało odpowiednio tajemniczo, by wpasować się w klimaty spodomantki, a także odpowiednio optymistycznie dla duszy nękanej trudami świeżej dorosłości. Choć coś jej mówiło, że Celine i tak zwróci uwagę głównie na pierwszą część i ― kto wie ― być może znów wróci do tematu wianków.
― Wiesz co nam dobrze zrobi? ― zagadnęła ją nagle, z żywym błyskiem w oku. ― Kąpiel ― wyrecytowała leniwie, a głos wpadł w przyjemnie niskie nuty, imitując pomruk. Prima podniosła się z miejsca i otrzepała spódnicę, dziarsko podparła się rękami pod boki. ― Znam takie jedno miejsce, gdzie nikt nie będzie nam suszył głowy. Co prawda nie ufam temu miejscu na tyle, by pozbywać się ubrań, ale od czego mamy zaklęcia suszące, prawda?
Blondynki. No tak, to miało sens, coś przecież przyciągnęło go do Celine i na pewno nie był to ani półwili czar, mącący w głowie nawet najbardziej odpornym czarodziejom, ani fakt, że tak chętnie rozchyliła przed nim usta i nogi, czułością odegnując najgorsze koszmary. Po prostu lubił jasnowłose dziewczęta. Odpowiedź Percivala uspokoiła go nieco: dlaczego więc czuł się z tym tematem jakoś tak niewygodnie? Ponownie przeczesał włosy, lecz uparte loki natychmiast powróciły na czoło, przesłaniając krzaczaste brwi. - Celine to blondynka, to by się zgadzało - mruknął pod nosem, nie wiedząc, czy chce przekonać samego siebie, czy też pochwalić się przed nie-tak-nieznajomym wrogiem, że mimo braku pamięci, pieniędzy i dachu nad głową posiada chociaż jedną adoratorkę. Z jakiegoś nieuświadomionego do końca powodu wydawało mu się to potrzebne, niezbędne, mające zapewnić mu bezpieczeństwo. Nie pamiętał dlaczego odruchowo skręca w rozwidlające się ścieżki zapewnień dotyczących swego miłosnego życia - drogi, którą wydeptywał nieustannie przez długie lata, ukrywając to, kim był naprawdę. Pierwszy skory do rubasznych żartów, podrywania dziewcząt na potańcówkach, przechwalania się skradzionymi pocałunkami i komplementowania sukienek oraz tego, co skrywało się pod nimi. Wszystko to miało budować tarczę, fasadę niemożliwą do nadkruszenia, trwałą na tyle, by nie rozpadła się nawet pod wpływem braku pamięci. Nawyki zakorzeniły się głębiej niż świadomość; tak, jak nerwowo reagował na uniesione różdżki, instynktownie poruszał się na miotle, czy recytował wyniki meczów Quidditcha, tak samo bezmyślnie powracał do kolein rozmowy, mających sprawić, że w zielonych oczach Percivala nie odnajdzie podejrzliwości a później - obrzydzenia.
- Są, to znaczy, Celine gdzieś tam jest. A brat - nadopiekuńczy wobec siostry, nawet bardzo, wobec mnie to nie, to normalny facet. Niezbyt mnie chyba polubił, ale nie dziwię się, wyglądam na typa spod ciemnej gwiazdy, co nie? - uściślił głośniej, szybciej, cisza, która zapadła po wspomnieniu o blondynce domagała się zapełneinia. - Dziwię się, że mnie nie zostawił w tym rowie czy tam lesie, gdzie mnie znalazł. Ale podobno wyglądałem na trupa, to może liczył na to, że znajdzie przy mnie jakieś galeony. Albo po prostu mu się spodobałem - starał się zażartować, uczynić ten temat lekkim, ale ścieżka niespodziewanie skręciła w stronę urwiska. Zaśmiał się nerwowo i odchrząknął; co się z nim, na Merlina, działo? Wariował. - Taki żart, oczywiście, on nie jest jakiś ciepły - zapewnił zbyt szybko, czując, że robi mu się sucho w ustach. Za dużo wypił, tak, to rozsądne - i paradoksalne - wyjaśnienie całego tego bajzlu, który pulsował w nim coraz mocniej, powtarzał to sobie w nieskończoność, mając nadzieję, że w końcu w to uwierzy. A wtedy zielone oczy Percy'ego przestaną działać na niego tak...druzgocząco. Jakby ktoś przypalał go żywym ogniem i jednocześnie gładził lodowatą dłonią po karku, sprawiając, że wzdłuż kręgosłupa przebiegały setki dreszczy. Może brunet miał rację, powinien zostać ze swoją rodziną także teraz, na polanie, na której rozbili namioty, a nie bratać się z wrogiem, narażając na szwank świeżo odzyskany zdrowy rozsądek.
- Nie chcę im przeszkadzać w miesiącu miodowym. No i nie jestem świetnym kompanem, przynajmniej na razie. Oni mnie znają - ja ich nie. Chcą dla mnie dobrze, ale... - zawiesił głos, wzruszając dziwnie ramionami. Cieszył się, że Hannah go odnalazła, a bliscy i krewni przyjęli jego powrót tak radośnie, lecz miał wrażenie, że jest dla nich ciężarem. Że widzą w nim kogoś, kim nigdy nie był. Że pragnęliby dostrzec tamtego Bena, pamiętającego każdy drobny detal ich relacji, że niecierpliwią się, gdy się gubi lub dystansuje. A on - chciał sprostać ich oczekiwaniom, a im bardziej pragnął coś, cokolwiek, sobie przypomnieć, tym bardziej nic nie pamiętał. Przy Percivalu było inaczej, uznał go za wroga i oberwał po pysku, ale w tym brutalnej reakcji na jego powrót było coś odświeżającego, lżejszego, prawdziwego. On też przecież go szukał.
Benowi trudno było w to uwierzyć, cała ta pourywana historia ich relacji nie składała się w sensowną całość, ale nie drążył - wiedział przecież, jak trudno wkładać historię o milionie odcieni do czarno-białego pudełka z suchymi faktami. A emocje tylko to utrudniały. Uśmiechnął się ze smutnym rozbawieniem, śledząc wzrokiem męską rękę przesuwającą się po zaroście i mocno zarysowanej żuchwie. Miał świetną szczękę. I dłonie wskazujące na to, że potrafił ciężko pracować, także w trudnych warunkach. Zagapił się może odrobinę za długo, zamrugał więc gwałtownie i odchrząknął. - To też często słyszę. Że porządny ze mnie człowiek. Godny zaufania. Wierny. I dobry - skomentował, kiwając głową, bez fałszywej skromności, której przecież nie czuł, bo nie mógł być pewien, że go nie okłamują. - Ale czy to prawda? Bo ja czuję, że zjebałem wiele razy. I że spieprzyłem ważne rzeczy. I że skrzywdziłem ludzi, poważnie. Ale wszyscy boją się mi to powiedzieć, przynajmniej na razie - powrócił wzrokiem do twarzy Percivala, dziwnie pewny, że on będzie z nim szczery. Albo że przynajmniej każe mu zamknąć pysk i przestać się nad sobą użalać. Tak postępowali przyjaciele. Nawet jeśli siedzący naprzeciwko niego mężczyzna wcale się za takiego nie uważał.
- Za to wrogiem możesz być całkiem dobrym. To nie był kiepski cios, ale chyba wyszedłeś z wprawy, nie straciłem nawet jednego zęba - i jakby na dowód swych słów uśmiechnął się szeroko, niemal beztrosko, przez chwilę całkiem dobrze przypominając dawnego siebie, Benjamina Wrighta spoglądającego z okładki Czarownicy. Benjamina bez blizn, za to ze świetlaną przyszłością i jasnowłosą narzeczoną u boku. Benjamina, o którym opowiadała mu siostra, umiejętnie przemilczając inne, trudniejsze aspekty dotychczasowego życia. Więzienie także zepchnięto gdzieś poza nawias, być może z niewiedzy, zapewne z miłości, by oszczędzić mu konfrontacji z nawarstwiającymi się problematycznymi faktami. Choć ten dotyczący zamknięcia za kratami mugolskiego kicia sprawił mu przecież wiele radości. Zaśmiał się cicho pod nosem, łasy na każdy taki moment wspólnej wesołości, na błysk w zielonym oku Percy'ego, dodający mu niebezpiecznego uroku. Nie, żeby w ogóle zwracał uwagę na takie detale, oczywiście, że nie.
- To wiele tłumaczy. Na przykład gołą policjantkę, którą mam wytatuowaną tuż nad... - ciągnął rozbawiony, mrużąc zawadiacko oczy, na kilka sekund prawdziwie beztroski, rozweselony własnym żartem, urwał jednak, gdy na twarzy Percivala wykwitło zdumienie. Zrozumiałe. Przypomniał sobie jego imię, uznał je za własne, stało się częścią jego tożsamości, fundamentem tego, kim był przez ostatnie tygodnie. W wyznaniu tego kryło się coś krępującego, zdumienie prawowitego właściciela personaliów nie było więc niczym szokującym. Własna reakcja już bardziej, nie denerwował się, pytanie o wspomnienia nie wywołało w nim gniewu lub chęci ucieczki; przy nieznajomym czuł się spokojniej, bezpieczniej i zarazem naprawdę chciał udzielić mu odpowiedzi, zaspokoić jego ciekawość, sprawić, by ten znów się uśmiechnął.
- Prawie nic. Strzępki wspomnień. Raczej uczuć niż sensownych obrazów. Nie wiem też, co było prawdą, a co koszmarem i chyba na razie - nie chcę wiedzieć - wyznał, po raz pierwszy przenosząc spojrzenie gdzieś w bok, w czerń lasu, tak było łatwiej się skupić, choć ciemna zieleń koron drzew zbytnio przypominała jego czujne oczy. - Z dobrymi odczuciami jest łatwiej, chociaż są rzadsze, trudniejsze do pochwycenia, zmieniają się co dnia, ale...głównie pamiętam chłód. Smagający mnie w twarz rześki wiatr. Ale nie jest to nieprzyjemne, wręcz przeciwnie. Powietrze pachnie wilgocią i wolnością - mówił powoli, jakby do siebie, nieświadom, że przywołuje setki rozegranych w hogwarcie meczów. Zanurzał się w tych obrazach głębiej, zamyślony i skupiony. - Teraz najdokładniej pamiętam lodowatą wodę. Jakiś zakład. Cień zamku na białym tle. Jezioro. Śnieg. Śmiech. Nagie ramiona. Parę buchającą z ust - zupełnie jak teraz dym. I ciepło sk... - urwał, znów czując, że zapędza się w rejony, z których trudno będzie mu powrócić. Zwłaszcza pozostając tak blisko pochylonego ku niemu Percivala, zapalającego papierosa. Niemal zapomniał się zaciągnąć, z tak bliska widział dokładnie każdą długą i jaśniejszą na końcu rzęsę, każdą ciemniejszą plamkę na zielonej tęczówce, każdą zmarszczkę w kąciku oka. Wstrzymał oddech, a sekundę później, zdając sobie sprawę z kretyńskiego odruchu ciała, wciągnął powietrze zdecydowanie za szybko, tłumiąc kaszel. - Nic istotnego - zakończył kulawo, ochryple, zaciągając się mocno, licząc, że dym stłumi dziwnie znajomy zapach wody kolońskiej Percivala, tak idealnie łączący się z wonią mugolskiego tytoniu.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
– Ale? – podjął, zachęcając go do kontynuowania urwanej myśli, nawet nie próbując udawać, że rozumiał. Nie był w stanie wyobrazić sobie, jak musiał czuć się Ben – jak on by się czuł, gdyby odebrano mu wszystkie wspomnienia, każdą decyzję, która ukształtowała to, kim był dzisiaj? Zmarszczył brwi, po raz kolejny powstrzymując odruchowy gest i zaciskając dłoń w pięść, byle nie wyciągnąć jej ku przyjacielowi, mimo że właśnie to wydawało mu się właściwe. Przełknął ślinę, przez chwilę zastanawiając się, czy nie mógłby mu po prostu powiedzieć – wylać z siebie całą prawdę, wywlec na wierzch wspomnienia, licząc na cud, na to, że podobna wiwisekcja ocuci wymazaną w niezrozumiały sposób przeszłość – ale gdy tylko o tym pomyślał, poczuł, jak ogarnia go przerażenie. Ben nie miał żadnych powodów, żeby mu uwierzyć, sama perspektywa z pewnością wywołałaby u niego odrazę, za którą podążyłoby bezwarunkowe zerwanie z nim wszelkiego kontaktu – a na to Percival nie mógł, nie potrafił sobie pozwolić. Sama myśl sprawiała, że robiło mu się niedobrze.
Dlatego trzymał własne uczucia na wodzy, zaciskając zęby i nerwowo przeczesując włosy palcami, w wyćwiczony sposób wznosząc wokół siebie mentalne bariery – zabraniając sobie tęsknić i pragnąć, ciesząc się z tego, że Jaimie był tutaj: na festiwalu, obok niego, a nie dogorywał gdzieś na nieoznakowanej drodze – nawet jeśli trudno było mu odepchnąć od siebie wrażenie, że siedzący naprzeciwko niego mężczyzna w rzeczywistości nie mógłby znajdować się dalej od niego niż teraz. – O, zdecydowanie masz swoje za uszami – przytaknął, wiedząc – znał go przecież – że Ben nie miał w zwyczaju uchylać się przed konsekwencjami własnych błędów. Zawsze mówił o nich otwarcie, bez zawahania przyznając się do tego, że coś spieprzył. Percivalowi przychodziło to z większą trudnością, na salonach nabrał paskudnego nawyku ukrywania własnych potknięć – i dopiero uczył się, jak stawiać im czoła. Po części – od Jaimiego. – Nie jesteś święty, Ben, ale wszystko, co spieprzyłeś – zawsze starałeś się naprawić – dodał. Nie wiedział wszystkiego, Jaimie powiedział mu kiedyś, że zjebał sprawę z Zakonem, że dostał drugą szansę – ale Percival nie dopytywał, o co dokładnie chodziło. W jakiś sposób miał wrażenie, że nie miał do tego prawa – przynajmniej wtedy. – Jesteś jednym z najbardziej szczerych i dobrych ludzi, jakich znam. Co może nie znaczy wiele, biorąc pod uwagę, gdzie się wychowałem, ale… – Zawahał się, czując, jak kolejne głoski uderzają w coraz poważniejsze tony; pochylił się nieco do przodu, odnajdując ciemne oczy Benjamina. – Zawsze to w tobie podziwiałem. Że walczyłeś o to, w co wierzyłeś – nie przejmując się, co inni o tym pomyślą – dokończył. Znał każdą bliznę znaczącą jego ciało, każdą nierówność wyczuwalną pod palcami; każdy ślad świadczący o tym, jak wiele poświęcił, choć dzisiaj pewnie miał ich więcej.
Z pewnością miał ich więcej. – Zlitowałem się nad tobą – stwierdził, rozciągając wargi w uśmiechu – tym razem prawdziwie rozbawionym, przez chwilę czując się tak, jakby zniknęła część przygniatającego jego klatkę piersiową ciężaru. Być może popychała go do tego desperacja, może dopatrywał się rzeczy, które nie istniały, ale nie potrafił odepchnąć od siebie wrażenia, że gdzieś pomiędzy tymi słowami, za szerokim, beztroskim uśmiechem, krył się Ben, którego znał; mężczyzna, którego kochał. – Macmillan już wystarczająco poprzestawiał ci twarz, wybicie ci zębów byłoby po prostu okrutne – dodał, unosząc brew – zupełnie jakby nic się nie zmieniło, jakby przerzucali się przytykami pod baldachimem rozbitego w rumuńskich górach namiotu, albo w zalanej popołudniowym słońcem kuchni.
– Nad lewym biodrem – dokończył, wciąż ogarnięty tą chwilową wesołością, dopiero po przerażającej sekundzie orientując się, co właściwie powiedział. – Mówiłeś mi – dopowiedział koślawo, zaraz potem (nie)szczęśliwie rozproszony rewelacją na temat przywłaszczonego imienia. Starając się odzyskać równowagę myśli, objąć kontrolę nad własnymi emocjami, na moment w całości skupił się na prozaicznym zadaniu odpalenia papierosa, ale słów Benjamina nie był w stanie ignorować długo; zamarł w bezruchu, oddalając papierosa od ust, przyglądając mu się z intensywnością zupełnie nieproporcjonalną do ich (rzekomej) przyjacielskiej relacji. – Byłeś graczem Quidditcha. Zawodowcem – powiedział z dziwnie ściśniętym gardłem, podejrzewając, że już o tym wiedział; że bliscy zdążyli zdradzić mu tę część jego przeszłości.
A później – znieruchomiał zupełnie, sparaliżowany jaskrawością przywołanego wspomnienia i bliskością Jaimiego – nie odsuwając się przez przedłużający się w nieskończoność moment, mimo że tlący się na końcu zapalniczki płomień zdążył zgasnąć, a papieros zapłonął intensywną czerwienią, wypełniając przestrzeń charakterystyczną wonią mugolskiego tytoniu. Pamiętał to dokładnie: lodowaty, kąsający chłód wody, rdzawy posmak krwi wypływającej z rozciętej wargi, śnieg palący skórę, ciepły ciężar ciała Benjamina; czy on również? Głupia, naiwna nadzieja wypełniła jego płuca, i to wystarczyło, by przez kilka głośnych uderzeń łomoczącego serca nie był w stanie oderwać spojrzenia od czekoladowych oczu Bena. – To było w Hogwarcie. Założyliśmy się o to, kto pierwszy przepłynie jezioro – powiedział na wydechu, przypatrując mu się jeszcze przez pełną sekundę, podczas której sam nie wiedział, na co liczył – ale następne padające słowa skutecznie okiełznały zapędzające się myśli, pętając je rozczarowaniem. Wycofał się, chowając zapalniczkę do kieszeni, a samemu na powrót opierając się o chropowaty pień drzewa. Nic istotnego, Percy. Nic istotnego. – Pamiętasz, kto wygrał? – zapytał, zaraz potem głęboko zaciągając się papierosem; był idiotą, ale nie potrafił inaczej, nie mógł tak po prostu odpuścić; nie, kiedy całe jego ciało bezsilnie wyrywało się do przodu, żądając tego, czego odmawiał mu zdrowy rozsądek.
I am not there
I do not sleep
Potrafiła kłamać, bez tego długo by się nie utrzymała - nawet nie tyle w biznesie, co w ogóle przy życiu. Oszukiwała, czasem złośliwie sobie pogrywała, niezmierzone głębie męskich fantazji nauczyły ją też jakichś tam pseudo aktorskich wyczynów. Nie przychodziło jej to jednak tak naturalnie jak temu mężczyźnie (chłopcu?). Od razu wyczuła swobodę i lekkość z jaką się wokół niej okręcał. Ten uśmiech, te puste słowa wymyślane na poczekaniu, wszystko to zdawało się tak naturalne jakby robił to całe życie - całe życie żył życiem innych. To była chyba kolejna rzecz, która ją wkurwiała; że robi to lepiej od niej. Bajerant. Wiedziała, że nie utrzyma takiej fasady zbyt długo, że jeszcze chwila i się potknie, więc musiała odciągnąć go od tłumu w jakiś zaciszny kąt upchany między bukszpanem a starą lipą.
Uśmiech palił ją w usta, miała ochotę go ugryźć. Czego w ogóle od niej chciał? Myślał, że jej pomaga? Że teraz za tę niebywałą okazję do ucieczki podzieli się z nim łupem? Radziła sobie doskonale bez niego. A może liczył na to, że skoro jest tylko kościstą dupą w za luźnej sukience to zaraz będzie w stanie ogołocić ją ze wszystkiego i zostawić z sińcami? To się kurwa zdziwi.
- Mmm, no to chodź. Pokażę ci co ze mną robi święto miłości - I już nie była do końca taka jaka powinna być, już jej głos spłynął z tonów wesołkowatej frustracji na coś bardziej przypominającego ją samą; pełną kwasu irytację. Nie darła się przynajmniej tak jak on i zanim całkiem zarzuciła uśmiech, błysnęła nim jeszcze spod kapelusza kilku ostatnim mijanym ludziom. Potem wpełzli do cienia, do wysokiej trawy, depcząc paprocie i szukają jakiegoś miejsca, które większość na tym festiwalu nazwałaby pewnie "romantycznym". - Przestań się szarpać, Merlinie - wycedziła przez zęby, ciągnąc go mocniej. To że był młodszy, że był facetem, nie oznaczało, że nie mogłaby go powalić. Gdyby tylko chciała.
Była siebie bardzo pewna, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś ją wkurwił.
Kiedy miała już pewność, że żadne spojrzenia za nimi nie podążają, wyplątała rękę spod jego łokcia i rzuciła kosz na ziemię obok nich, żeby móc zacisnąć obie pięści na jego koszulce i przyprzeć go do pierwszego lepszego drzewa. Był wyższy, ale co z tego, gdy ona była wściekła?
- A chuj ci do tego, przepraszam bardzo - odpowiedziała na jego pytanie, niedelikatnie wciskając kolano między jego nogi. W groźbie, w jej agresji nie było nic sensualnego. W tym wszystkim kapelusz zsunął się z jej włosów, ale teraz brak oka mógł być właściwie plusem. Chciała mu zetrzeć ten uśmieszek z gęby. Niech się jej boi. - I w ogóle to nie wiem o co ci chodzi. Zawsze tak napastujesz przypadkowe kobiety? To jakiś słaby flirt? Uwierz mi, że teraz wycelowałeś nie tam gdzie trzeba - Wzięła głęboki, uspokajający oddech. - Zaraz sobie pójdę i cię tu zostawię. I spróbuj za mną poleźć, a cię zajebię, słyszysz?
you were not brought into this world
covered in blood to become a gentle
tamed thing
- Ale są dla mnie obcy. Zupełnie obcy. Niby wiem, czego ode mnie oczekują, czego pragną; wiem też, że ich kocham, znam swoją rolę, jestem bratem, przyjacielem, kuzynem - ale nie czuję się nim - wychrypiał od razu, bardzo szczerze, nieświadom, jak wiele łączy to doświadczenie z losami Notta. Wyklętego, obcego, uginającego się pod ciężarem oczekiwań. Nie wiedział też, że zagubienie wywołane amnezją tak bardzo przypomina dźwiganie sekretu, który nosił przez wiele dekad. - Bo nie czuję, kim jestem. Nie pamiętam tego, co mnie stworzyło. Motywacji, które narastały wraz z kolejnymi latami. Doświadczeń, jakie doprowadziły mnie do wyciągnięcia jakichś tam wniosków. Decyzji, których konsekwencje będę musiał ponieść - urwał, jakby przytomniejąc. Powiedział za wiele. I pewnie zanudzał swego rozmówcę, a do tego, z jakichś niejasnych sobie przyczyn, nie chciał dopuścić. Wolał, masochistycznie, słyszeć o tym, że zjebał.
A szczerość, przebijająca się z prostych, niemal surowych słów Percy'ego, przyniosła mu ulgę. Nie wariował, naprawdę czuł, że coś było na rzeczy, a idealny obraz, odmalowany przez najbliższych, miał pewne skazy. Co wcale go nie zmartwiło, wręcz przeciwnie, uśmiechnął się szczerze, ciepło. Jeszcze przed momentem uznawał siedzącego pod drzewem czarodzieja za wroga, teraz - ufał mu bardziej niż własnej siostrze. - Co spieprzyłem? Tak na przykład - zapytał, czując, że może dowiedzieć się więcej pikantnych szczegółów. I że Percival nie zamierza zagłaskać go na śmierć, mówiąc tylko o dobrych stronach historii Benjamina. Obchodził się z nim surowo, po męsku, a choć mówił to, co już słyszał, to ubierał stwierdzenia w zupełnie inne słowa. Prostsze. Bardziej szczere. Pozwalające uwierzyć w to, że faktycznie był dobrym człowiekiem, nawet jeśli wiele razy się potknął. - A ja? Co w tobie podziwiałem? Musiałem, inaczej byśmy się nie kumplowali - spytał z takim samym zainteresowaniem, naprawdę ciekawy odpowiedzi. Nie zaakceptowałby zbycia krótkim nic, czuł, że to nie byłaby prawda. Słuchał bruneta niemal niecierpliwie, z szeroko otwartymi oczami, wybuchając śmiechem, gdy Percy wspomniał coś o jego fizjonomii. Uwaga zakłuła go nieco boleśniej niżby przepuszczał, ale nie mógł się przecież do tego przyznać. Wiedział, że był brzydki. W odróżnieniu od posągowo przystojnego mężczyzny, którego imię sprytnie przejął, kto wie, może w podświadomym pragnieniu uzyskania choć odrobiny wizualnego czaru.
- Te, odkoleguj się od mojej twarzy, jest bardzo przystojna. No, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co się z nią stało - zaperzył się nie-aż-tak-teatralnie, mimo wszystko odruchowo przejmując rozbawienie Percivala. Zafascynowany blaskiem, jaki pojawił się w jego ciemnozielonych oczach. Iskrą na tyle mocną, by przesunąć uwagę Bena z własnych fizycznych niedociągnięć na inne detale, na wyryte w skórze fragmenty przeszłości, której nie pamiętał. Zaśmiał się cicho, ochryple, przyjemnie dla ucha, nie mrugając, gdy przyjaciel tak szybko znajdował wyjaśnienie dla zaskakująco szerokiej wiedzy dotyczącej newralgicznych rejonów pokiereszowanego ciała. O dziwo, nie zawstydziło go to, pomimo ciepła, rozlewającego się gdzieś spod serca.
- Mówiłem? Naprawdę? - powtórzył nieco podejrzliwie, przyglądając się mu spod półprzymkniętych oczu. Powieki zadrżały, a czarne rzęsy, zadziwiająco długie jak na mężczyznę, zatrzepotały, rzucając równe cienie na poranioną twarz. Zamilkł na dłużej, kilka ochrypłych wdechów, pozwalających mu przyglądać się Percivalowi bez skrępowania. - Ano byłem. Ale na boisku chyba nie dostałem tylu ran i poparzeń, więc podejrzewam, że większość mojego życia spędziłem gdzieś indziej - mruknął w zastanowieniu, zaciągając się zdobycznym papierosem, głęboko, w końcu uciekając wzrokiem w bok. Dystans między nimi znów się zwiększyl, boleśnie, niewygodnie; żałował, że nie ośmielił się dotknąć dłoni Percy'ego, gdy ten pochylał się ku niemu z ogniem. Czy była ciepła? Szorstka? Drżąca? Czy przypomniałby sobie coś jeszcze, odbudowując wspomnienia na bezpośrednim dotyku? Łatwiej opadł na miękki puch wspomnienia, prosto w śnieg, szczelnie oddzielający ich wtedy od rzeczywistości? Prawy kącik ust zadrżał w zapowiedzi szerszego uśmiechu.
- Oczywiście, że ja. Zawsze wygrywałem - powiedział cicho, chociaż nie miał pojęcia, czy tak faktycznie było. Nie pamiętał szczegółów - a raczej to, jak się wtedy czuł. Wolny. Zwycięski. Jakby faktycznie zdobył każdy laur, medal i trofeum. - Czy my... - zawiesił głos, pytanie cisnęło mu się na usta, ale pozostało nieskrystalizowane, urwane, dziwne. Absurdalne w swym niedopowiedzeniu. - chyba często rywalizowaliśmy, nie? - dokończył zadziwiająco niekulawo, tak, to miało sens, chociaż zupełnie nie o to mu chodziło. Podskórnie zdawał się dokładnie wiedzieć, o co, ale bał się nawet pomyśleć o przedziwnym drżeniu, a co dopiero je wypowiedzieć. To był błąd, poruszenie odnalezieniem dawnego znajomego, - Wybacz. Pijackie pitolenie człowieka pozbawionego pamięci - wzruszył ramionami i zaciągnął się raz jeszcze, bardzo mocno, lecz tytniowy dym napływający do płuc wcale nie sprawił, by oddychało mu się lepiej. - Dzięki, że mnie słuchasz. I dzięki za fajkę - dodał ciszej, jakby zwalnając Blake'a z obowiązku bycia przy nim, po czym strzepnął popiół w wilgotną trawę, przyklepując zieleń ręką, by upewnić się, że nie dojdzie do samozapłonu. Mały gest, pozwalający mu na moment uwolnić się od tego przeszywającego spojrzenia w kolorze lasu, sprawiającego, że robiło mu się coraz cieplej. Nie był interesującym rozmówcą, wkurwił bruneta, a teraz zamęczał go nudnymi, pourywanymi opowiastkami. Szczerze dziwił się, że Percival jeszcze nie wstał, nie otrzepał spodni
które tak doskonale na nim leżały, co zdążył mimowolnie zauważyć - i nie odszedł do swoich przyjaciół, swojej narzeczonej, swoich dzieci; do swojego życia, które na pewno nie zubożało, gdy pozbawiono go dawnego przyjaciela ze szkolnych lat. Nawet jeśli wspólnie zamarzali w hogwarckim jeziorze, wymieniając przekleństwa, zamieniające się w buchającą z ust parę - bo tak chciał to wspomnienie sobie wyobrażać.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Nawet nie próbował wyobrazić sobie, jak musiał się czuć – choć fragmenty wylewającego się z jego słów zagubienia krystalizowały się wraz z każdym kolejnym zdaniem, sprawiając, że Percival nie zdołał powstrzymać naturalnego odruchu i wychylił się do przodu, żeby krótko i mocno zacisnąć palce na ramieniu Bena. W geście, który bez trudu mógłby zostać uznany za przyjacielski, z prawdziwymi uczuciami ukrytymi głęboko pod grubą warstwą zaprzeczenia. – Dopiero ich spotkałeś. Może wspomnienia wrócą z czasem – zasugerował, trochę pokrzepiająco, a trochę z nadzieją. Pytania mnożyły mu się w głowie, ale postanowił ich nie zadawać – nie chcąc wpychać Jaimiego jeszcze mocniej w niewygodne ramiona poczucia winy za coś, na co nie miał absolutnie żadnego wpływu. Ostatecznie wybrał to, które wydawało mu się najbardziej nieszkodliwe. – Byłeś u jakiegoś uzdrowiciela? Wiesz, dlaczego nic nie pamiętasz? – Czy istniała jakaś magia, która mogła przywrócić mu pamięć? Wiedział, że wspomnienia usunięte przy pomocy obliviate były niemożliwe do odzyskania, ale nie miał pojęcia, czy właśnie to spotkało Bena; wydawało mu się to nieprawdopodobne, zaklęcie potrzebne do wymazania wszystkiego musiałoby być niezwykle potężne.
Kolejnemu pytaniu pozwolił na chwilę zawisnąć w rozgrzanym powietrzu; uniósł wzrok na Jaimiego, opierając się wygodniej o pień drzewa i bezwiednie bawiąc się przesuwanym między palcami papierosem. – No, nie zawsze byłeś obrońcą uciśnionych – przyznał, przypominając sobie obskurną kawalerkę, brudne okno wychodzące na szare podwórze i drzwi, z których wiecznie odłaziła łuszcząca się farba. To nie było dobre miejsce, pamiętał, jak raz ledwie się stamtąd wyczołgał, uratowany przez nieznajomą dziewczynę – ale wspomnienie Nokturnu wbrew pozorom nie wywołało u niego wyrazu obrzydzenia czy niechęci. Kącik ust drgnął mu w górę, przez głowę przemknęła mozaika obrazów – które odepchnął od siebie po sekundzie, poważniejąc. – Parę lat temu mieszkałeś na Nokturnie. Handlowałeś prochami. Trzymałeś się z szemranym towarzystwem. Raz spotkałem cię na nielegalnych pojedynkach – aurorzy zrobili najazd, mało brakowało, a byśmy stamtąd nie wyszli – kontynuował, nieświadomy, że przez zielone tęczówki przemknął ledwie zauważalny cień; dla niego to też był zły okres. Kiedy myślał o tym dzisiaj, trudno było mu oprzeć się wrażeniu, że to właśnie feralny pojedynek zapoczątkował serię wydarzeń i idiotycznych decyzji, które ostatecznie zaprowadziły go w szeregi Rycerzy Walpurgii. Zamilkł na moment, czując jak zalewa go doskonale znany wstyd – występki Bena wydawały się błahostkami w porównaniu z ogromem zła, którego dopuścił się Percival – a gdy dotarło do niego kolejne pytanie Wrighta, nie odnalazł na nie odpowiedzi. – Nie wiem – rzucił, nie do końca szczerze, przenosząc spojrzenie na nieokreślony punkt gdzieś pomiędzy drzewami, być może irracjonalnie szukając tam okazji do zmiany tematu. Odnalazł ją w żartach, lekkim werbalnym szturchnięciem komentując spuchnięty po walce nos i wciąż widoczne ślady odniesionego zwycięstwa.
– Tak, opowiadałeś mi kiedyś – przytaknął, niby od niechcenia wzruszając ramieniem, rezygnując jednak z wymyślenia dalszej części fałszywej historii. Podejrzewał, że Jaimie uwierzyłby mu we wszystko, co tylko by mu powiedział, i chyba dlatego snucie białych kłamstw w jakiś sposób smakowało niewłaściwie, pozostawiając na języku gorzki posmak. – Zajmujesz się smokami – podjął, przesuwając wzrokiem wzdłuż poparzonych przedramion siedzącego przed nim mężczyzny, a później – własnych. – Ja też. Byliśmy razem na paru wyprawach. Potem pracowaliśmy w rezerwacie u Greengrassów, w Peak District. Powinieneś tam zajrzeć – zasugerował, wierząc niepodważalnie, że obchodzenie się ze smokami było czymś, czego zapomnieć się nie dało.
Gdy zgasł płomień trzymanej w palcach zapalniczki, musiał niemal fizycznie zmusić się do wycofania z powrotem pod drzewo – przez pełne dwie sekundy zamierając w pół gestu, nie będąc w stanie oderwać spojrzenia od jaśniejszych plamek migoczących na ciemnych tęczówkach, długich rzęs i spierzchniętych warg, pamiętając doskonale – mimo upływu czasu – jak smakowały. Zapach tytoniu i wody kolońskiej podrażnił zmysły, był tak blisko; wspomnienie zimowego wyścigu zalało jego myśli zupełnie, i dopiero wybrzmiewający tuż obok, ciepły tembr głosu sprawił, że oprzytomniał.
Wypuścił powietrze z ust, z zaskoczeniem uświadamiając sobie, że je wstrzymywał. – Chyba pamiętam to trochę inaczej – mruknął z przekąsem, unosząc brew; pozwolił sobie na uśmiech, a potem znieruchomiał – czekając w napięciu, aż Jaimie dokończy urwane w dziwnym miejscu zdanie.
Czy my..?
Tak, tak, tak – chciał odpowiedzieć, starając się nie okazać rozczarowania, gdy kolejne słowa spłynęły z ust Bena. Zawahał się przelotnie. – Hm, tak. Rywalizowaliśmy – przytaknął, to właściwie była prawda; walczyli przecież często, czasami prawdziwie, częściej – dla rozrywki, dla krążącej w żyłach adrenaliny. Zamrugał, kiedy nagła myśl uderzyła go w tył głowy, otworzył usta – ale nie wypowiedział jej od razu, powstrzymany niepotrzebnymi przeprosinami i podziękowaniami, które przyjął jedynie wzruszeniem ramienia, oznaczającym, że nie było o czym mówić. – Niedaleko stąd jest boisko do Quidditcha, to wybudowane w morzu, kawałek od brzegu – moglibyśmy rozstrzygnąć ten sporny wyścig – zaproponował, wydmuchując z ust porcję szarego dymu. W jego oczach coś błysnęło, wyzwanie – a może coś innego. – Jeśli oczywiście czujesz się na siłach – dodał zaczepnie, wlewając między głoski trochę nonszalancji – sprawdzając, nie bez zaintrygowania, czy Jaimie zareaguje na nią tak samo, jak zrobiłby to kiedyś.
I am not there
I do not sleep
Pan Vale, och, Merlinie! Jakie było prawdopodobieństwo, że inny pan Vale, również magipsychiatra, kręcił się po plażach Weymouth i odnawiał pogrzebane pod pierzyną historii znajomości? Zamrugała, najpierw ogarnięta bezbrzeżną wręcz ekscytacją, by potem poczuć opadający na dno żołądka kamień, gdy zrozumiała, że Hector wyłowił wianek jej ukochanej cioteczki i najwyraźniej przeznaczenie uznało za stosowne by wtłoczyć pomiędzy nich nieco ciernistego napięcia, palącego jak pocałunek pokrzywy. Czy to mogło świadczyć o nadchodzącej wielkimi krokami miłości? Czy powinna pomóc losowi to zaaranżować? Spiętrzone w głowie pytania zbyt długo pozostawały bez odpowiedzi, kiedy analizowała, czy mogła, ale i przede wszystkim czy powinna je zadać.
Prima wyglądała na przejętą, dotkniętą tym spotkaniem, wszystkimi wymienionymi z Hectorem słowami. W jej oczach szkliło się widmo smutku, urazy. Goryczy? Tak wiele zarzucała dziś magipsychiatrze - małostkowość, nadmierne przekraczanie granic wścibskim spojrzeniem i dociekliwością, Celine natomiast ugrzęzła między młotem a kowadłem, zawieszona pomiędzy zachwytem nad tym, że to właśnie Prima wyszkoliła bliskiego jej specjalistę, a lojalnością względem najbliższej w swym życiu kobiety.
- To on mi pomaga - przyznała więc dyskretnie, cicho, z oporami dźwięczącymi w melodyjnym głosie. Obawiała się, że urażona wiankowym zajściem ciocia natychmiast orzeknie, że skoro tak, to powinna znaleźć innego uzdrowiciela, ale obawiała się i tego, że będzie musiała Howell odmówić. Nić zaufania nawiązana z Hectorem oplotła się wokół jej kręgosłupa i wyścieliła styki wszystkich kości, pozwalając na nowo cieszyć się zapraszanym do płuc powietrzem. Bez jego wsparcia - zginęłaby. Z własnej ręki, złamana ciężarem przeżyć, których nie potrafiłaby oswoić. - Yv mi go poleciła, to jej przyjaciel. Dla mnie jest bardzo miły - dodała szybko. Nie zawsze zgadzała się z Vale'm, z tym, jak niedelikatnie potrafił oświetlać zacienione zakamarki duszy, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że było to integralnym procesem zdrowienia, że wyzwalał w niej gniew i smutek nie dla własnej przyjemności, tylko po to, by coś tym osiągnąć.
A potem tchórzliwie czmychnęła do namiotu spodomantki, gdzie przyszłość zarysowała swój posępny omen. Po co jej to było? Samotność rozjątrzała ranę, szeptała o beznadziei drzemiącej na horyzoncie, kontrowana wyłącznie przez błogość eterycznej melodii. Muszla skryta w kieszeni sukienki tuż po tym, jak finalnie i Prima wychynęła spomiędzy czarnych wrót, napawała ją fantomowym ciepłem spokoju, jakby była zdolna ukoić rozedrgane nerwy przez pory skóry. To samo osiągały łagodne oczy Primy, obręcze splecione z włókien barwionych błękitem nieboskłonu rozświetlonego promieniami słońca. Wpatrywała się w te śliczne tęczówki, dopóki wzrok nie opadł na szmaragdowe pąki trawy, wodząc za ruchem wsuniętej w nie dłoni. Witki zieleni muskały mleczną skórę palców, a bliskość ciepłej ziemi syciła nozdrza gamą letnich zapachów.
- Bo tak jest - westchnęła uparcie, drgnąwszy, gdy skóra otarła się o skórę, a ręka przywiodła drugą z jej dłoni na primowe kolano. Zaplecione rośliny okoliły kruchy nadgarstek, wspierając i uspokajając, i zapraszając, by zanurzyła się w rozsnuwanej przez cioteczkę opowieści, jakby ta opowiadała jej okraszoną morałem baśń, która miała otworzyć serce na nowe przemyślenia. Przypatrywała się jej więc w ciszy, chłonąc każde ze słów, aż te sprawiły wrażenie cenniejszych od powietrza. Czy miała śmiałość myśleć o ostatnich wydarzeniach jako o zwieńczeniu pewnego rozdziału? I przede wszystkim czy nie bałaby się otworzyć kolejnego? Doświadczona życiem czarownica wiedziała co mówi, z jej słów wybijała się pewność utarta w niemal czterech dekadach istnienia, ból za bólem, przeżycie za przeżyciem. Zniosła tak wiele i choć los pragnął zdeptać jej kręgosłup, Prima wciąż tu była, ciepła, kochająca i szczera, była, stabilna jak wynurzająca się z morza skała chroniąca przed miażdżącą siłą fal. Lecz gdy ta wspomniała o dorastaniu, o czasie, który miał należeć do półwili, do jej oczu napłynęły łzy - nie smutne czy pełne przerażenia, a owładnięte wdzięcznością córki, która wsłuchiwała się w prawdy wybranej przez przeznaczenie matki. Rozżarzone szpony ścisnęły jej gardło od środka i kiedy tylko otworzyła usta, zrozumiała, że nie będzie w stanie powiedzieć ani jednego słowa, przylgnęła więc do Primy spragniona dotyku, całą wdzięczność wpisując w ramiona zarzucone na szyję kobiety, w dotyk ust ułożonych na jej policzku, w delikatne drżenie kończyn wprawionych we wzruszenie. Czas na błędy i nauczki. Czas na doświadczenia. Z szalejącym w głowie echem tych słów wtulała się w rudowłosą czarownicę, a zapach lasu szczelnie wypełnił jej nozdrza, nieodłącznie kojarzony z chatką skrytą w Lisim Borze. - Dziękuję - szepnęła nieopodal jej ucha. - Nie wiem, co bym... co bym bez ciebie zrobiła. I nie chcę wiedzieć - bo nie wyobrażała sobie świata, w którym zabrakłoby tej dobrej kobiety, matki, która urosła do opustoszałych butów i przygarnęła ją pod krucze skrzydło. Jak ciężko było zderzyć się ze zmartwieniem przebijającym się do tonu jej głosu, gdy mówiła o własnej wróżbie; Celine odsunęła się nieco do tyłu i ujęła jej dłonie we własne, patrząca na ciocię z determinacją pobłyskującą w oczach. - Ach, co za optymistyczne akcenty daje ta wróżka! Ona najwyraźniej nie wie, że po szczęście rodzinne wystarczy ci się wybrać do Doliny, albo Dolinę zaprosić do siebie. I to wcale nie za rok, tylko każdego dnia. A ślub? Założę się, że królewicz już czeka w krzakach. Kiedy go zapragniesz, to z nich wyskoczy. Bez pragnienia, cóż, jego strata! - oceniła dramatycznie, charakterystyczną sobie teatralnością chcąc zwrócić Primie nieco dobrego humoru. Nie byłaby w stanie odwdzięczyć się jej tak pięknie, nie odnalazłaby mądrych słów, by ukoić nadwyrężone emocje, toteż sięgała po to, co znajome. Rozsupłane później dłonie klasnęły z aprobatą na propozycję; w ogniu przyszłości zupełnie zapomniała, że przecież musiały jeszcze razem zobaczyć morze. - Prowadź, o leśna pani, której nie poskromi żadna pokraczna przepowiednia - zaintonowała z emfazą, pełnym gracji ruchem podrywając się na równe nogi. Zaoferowała Primie dłoń, tę, którą kobieta otoczyła roślinną bransoletką, i pognała za nią tam, dokąd wzywała je woda.
zt x2, może tu?
Ciężar ciepłej dłoni na ramieniu zaskoczył go - pogrążony w niewygodnym podsumowaniu zagubienia w własnej tożsamości, nie zauważył uniesionej ręki Percivala. I nie drgnął, gdy ta w końcu spoczęła na jego koszuli. Nie wystraszył się, odruch obronny milczał, tak samo instynkt, działający w podobnych sytuacjach z irytującą przesadą. Przez ostatnie tygodnie Ben reagował gwałtownie na jakikolwiek niespodziewany ruch, stała czujność przerodziła się w męczącą nerwowość, wystarczyło przypadkowe szturchnięcie, uderzenie ramieniem w tłumie, czy gwałtowniejsze uniesienie różdżki przez przypadkowego przychodnia, zamierzającego podpalić sobie papierosa, by ciało Jaimiego zamieniało się w głaz. Dotyk przyjaciela nie wywoływał takiej reakcji, dodawał otuchy, uspokajał, lecz jednocześnie - drażnił. W zupełnie inny sposób, budzący przyjemny dreszcz. Falę sycącego ciepła, a nie mrożącego krew w żyłach chłodu, mającego przygotować go na najgorsze. Zdziwiony, niemal celebrował ten dziwnie intymny moment, podnosząc wzrok z leśnej ściółki na pochylonego ku niemu Percivala, doświadczając ponownej, choć krótkotrwałej, amnezji. Bolesna spowiedź, obnażająca trudy powrotu w wytęsknione objęcia rodziny, jakby nie miała miejsca. - Może wrócą- powtórzył po Blake'u trochę beznamiętnie, wytracając zupełnie pełną szczerości i żalu pasję, z jaką dzielił się rozgoryczeniem zagubienia. Zawstydziłby się tym wybuchem narzekania, ale dotyk męskiej dłoni skutecznie zakotwiczał go w teraźniejszości, przesyconej zapachem świeżego tytoniu i wilgotnego lasu. - Odwiedza mnie uzdrowiciel, jakiś typ od głowy - wywrócił oczami, pod teatralną zagrywką ukrywając także zawód spowodowany odsunięciem się ręki Percy'ego; ciągle czuł jej fantomowy ciężar na swojej skórze. - Mówi, że to wynik albo potwornej traumy - no, bo wiesz, rozcięto mnie dosłownie na pół - albo równie potwornego zaklęcia, jakiegoś czarnomagicznego paskudztwa. Nie miał z tym wcześniej do czynienia. Może zadziała jakiś-tam-eliksir, ale jego uwarzenie wymaga czasu. No i trudno dostępnych składników. Czekam więc i no, ćwiczę pamięć, czy coś - zakończył kulawo, nie chciał wyjść na leniwego czy pozostawiającego w rękach przypadku swój los; naprawdę robił, co mógł, by pamiętać, ale nie było to takie łatwe. - Tak naprawdę to sądziłem, że gdy znajdę kogoś bliskiego, to wszystko mi się przypomni, ot tak - pstryknął palcami wolnej ręki, po czym zawiesił głos. Nie musiał uściślać, że wcale się tak nie stało, inaczej przecież nie oberwałby w pysk od nie-przyjaciela, ciągle zdezorientowany słodko-gorzkim napięciem, które czuł w jego obecności.
Wcale nie zmniejszającym się wraz z biegiem rozmowy, wręcz przeciwnie, coraz trudniej było mu się skupić. I wykazywać zdrowym rozsądkiem, na wspomnienie występków, jakie popełnił, powinien przecież się obruszyć lub co najmniej zawstydzić, lecz zamiast tego zaśmiał się ponownie, głucho, szczerze rozbawiony. Handlarz prochami, tak, to brzmiało bardziej jak on, jak ten, którego widywał w starym lustrze w szopie Lovegoodów. Brodaty dryblas o tysiącu blizn, poparzeń i brzydkich tatuaży. Mężczyzna zagubiony, pokiereszowany, doświadczony przez los naprawdę mocno. - No i to jest historia, stary. O tym moja siostra się nawet nie zająknęła - skomentował z uznaniem, a w jasnobrązowych oczach zalśniło coś żywego, prawdziwego, nadającego twarzy Benjamina dawnego wyrazu. Beztroskiego, trochę cwaniackiego uroku, który przez wiele lat zjednywał mu ludzi, nawet gdy potykał się o własną moralność i przewracał, ryjąc głową w rynsztokach Nokturnu. - A ty co tam robiłeś? Bawiłeś się ze mną w aurorów i dilerów? - zawiesił głos, unosząc krzaczaste brwi w górę, w natarczywym milczeniu oczekując odpowiedzi choć na to pytanie. Niezauważając gorzkiego wstydu, przebijającego się przez gesty i ton głosu siedzącego naprzeciwko bruneta. - Co to znaczy nie wiem? Jeśli mnie znasz, a wygląda na to, że tak, to powinieneś wiedzieć - żachnął się wcale nie tak teatralnie, jak zamierzał, wspinając się na wyżyny ontologii; naprawdę pragnął poznać opinię Bena na temat Percivala, nawet jeśli ta miała być skrajnie subiektywna. Jak inaczej mógł sprawdzić samego siebie? Dowiedzieć się, co tak naprawdę czuł i uważał o tym zielonookim zdrajcy, którego tak nie lubiła jego siostra? Amnezja sprawiła, że musiał odkryć prawdę u źródła, jakkolwiek mętne by nie było. A Blake wydawał się właśnie tym źródłem, początkiem, a choć żaden logiczny argument nie popierał tej wysnutej przez skołowany umysł Jaimiego tezy, to nie potrafił z niej zrezygnować. Przecież niemal każde słowo, padające z jego lekko spierzchniętych warg, wydawało się pasować, docierać tam, gdzie dotąd ziała niewygodna pustka, obramowana złotymi zgłoskami historii o dobrym człowieku.
- Czyli kocham zwierzęta. Duże i niebezpieczne. Tak, to też brzmi jak ja - zaciągnął się ponownie, głęboko, mrużąc oczy, jakby starał się przywołać z mroku jaśniejszy punkt, mogący wkrótce rozwinąć się w wyraźny obraz. Czuł jego zapowiedź, zapach dymu, kurzu, piachu i żaru, rozgrzanych do czerwoności łusek, poczerniałych kłów i siarki; odruchowo oblizał usta, wydawało mu się, że pochwycił właśnie ważną nitkę, linę mogącą doprowadzić go do sedna. - To chyba spędzaliśmy razem dużo czasu. Spędzamy - poprawił się, mieli tak wiele wspólnego, dlaczego więc napięcie drżące między nimi nie ustępowało? I dlaczego ciągle czuł się tak, jakby miał przed sobą wroga, kogoś, kto budził skrajne, dzikie i intensywne uczucia - a nie przyjaciela, druha, brata, towarzyszącego mu przez większość życia? Planował zapytać o to po raz kolejny, ale finalnie zrezygnował, pozwalając rozgościć się między nimi ciszy. I niewypowiedzianej obietnicy, łączącej się pokrętnie z propozycją wyścigu. Ben pozostawał nieświadom, że uśmiecha się coraz szczerzej, swobodniej, z głębi serca. Wcale nie poruszony niedowierzaniem dotyczącym zwycięskiego wyścigu. I tak czuł, że triumfował, nawet jeśli w nieoczywisty jeszcze dla siebie sposób.
- Oczywiście, że się czuję na siłach - wywrócił lekceważąco oczami, nie było to całkowicie zgodne z prawdą, ciągle odczuwał konsekwencje tortur, był też lekko wstawiony, lecz nie zamierzał odpuścić szansy na zdrową rywalizację. I na spędzenie choć kilku chwil więcej z Percivalem, z kimś, czyje imię nosił - i przy kim, jak do tej pory, czuł się najbardziej sobą. W każdym aspekcie, także tym brzydkim, skomplikowanym, wstydliwym. - Jest tylko jeden problem, nie mam własnej różdżki, a co dopiero miotły - dlatego pewnie ośmielił się obnażyć niedostatek, chociaż ukrywał go pod nagłym ruchem ciała. Wstał na równe nogi, otrzepując spodnie tak gwałtownie, że niemal wytrącił papierosa z ręki siedzącego ciągle Blake'a. - Ale nawet na jakiejś średnio lotnej gałęzi zdołam cię wyprzedzić. Czuję, że zawsze wygrywałem - zaryzykował, spoglądając na niego z góry, znów próbując udowodnić swą przewagę. Topniejącą w zastraszającym tempie, gdy z innej perspektywy przyglądał się twarzy bruneta. Serce zabiło mu szybciej, nierówno, ale mimo to wyciągnął przed siebie rękę - w platonicznej chęci pomocy w podniesieniu go, tak, tylko o to chodziło, wcale nie o możliwość dotknięcia jego dłoni i splecenia gorących palców choć na ułamek sekundy.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Cieszyła się, że dostała jakieś zadanie. Siedzenie na farmie przez cały dzień raczej nie zrobiłoby malarce niczego dobrego, a gdyby nie wyższa potrzeba raczej nie zdobyłaby się na opuszczenie nowego domu, do którego przecież jeszcze nie przywykła. Przez ramię miała przewieszoną torbę, a związane brązową wstążką włosy jakoś wcale nie chciały trzymać się czubka głowy, ale nie przejmowała się tym jakoś szczególnie. Poza tym miała na sobie proste, prowizorycznie skrócone spodnie i prostą damską koszulę z krótkim rękawem, która jakimś cudem znalazła się w szafie Herberta. Gwen chyba wolała nie wnikać, do kogo należała wcześniej i jak się tam znalazła, ale przynajmniej mniej więcej pasowała. Czarodzieje wokół byli w większości ubrani zdecydowanie lepiej i panna Grey wolałaby mieć szerszy wybór, jednak dopóki nie odzyska swoich rzeczy wciąż tkwiących u Macmillanów, musiała jakoś sobie radzić z tym, co było.
W lesie, który właśnie przemierzała, nie brakowało czarodziejów, chodzących pomiędzy punktami i po prostu cieszących się przyjemnym, letnim dniem. Gwen przeszło przez myśl, że zawsze, gdy przychodzi na takie wydarzenia, coś jest nie tak. W trakcie sylwestra była spięta i zestresowana, a gdy przybyła na zeszłoroczny letni festiwal pochwycił ją morski potwór. Brr, w tym roku nie miała nawet ochoty na rzucanie wianków. Dziś też czuła się trochę obco. Co prawda, starała się zachowywać normalnie i swobodnie, ale wewnętrzne spięcie nie odchodziło i wciąż było gdzieś tam w głębi obecne. Być może byłoby łatwiej, gdyby była z nią Betty. Albo na przykład Johnny. Właśnie, Johnny, gdzie on się podziewał?
Nie dane było jej nad tym zbyt długo myśleć, bo w końcu dostrzegła sylwetkę, którą miała w lesie znaleźć. Wysoki mężczyzna przewyższał większość osób, które poruszały się po lesie, więc wcale nie było trudno go namierzyć.
– Vincent? Vincent! Dzień dobry – powiedziała, podchodząc do mężczyzny z delikatnym uśmiechem. – Herbert mówił, że cię tu znajdę, mam dla ciebie parę rzeczy od niego – powiedziała, wskazując na torbę.
Stała kawałek od niego, w neutralnej odległości. W tle słychać było szum ludzkich rozmów i świergot ptaków. Brakowało jednak w okolicy saren czy innych większych leśnych stworzeń, które w czasie festiwalu raczej nie zbliżały się w tę okolicę.
– W tym roku trochę więcej się dzieje – powiedziała. Wydarzenie zorganizowane w oazie było naprawdę symboliczne. To, co działo się dzisiaj, było prawdziwym festiwalem. – Dobrze się bawisz? Coś ciekawego tu jest? – spytała, bardziej z grzeczności, niż potrzeby. Wydawało jej się, że gdy tylko przekaże Vincentowi torbę z ziołami, po prostu wróci na farmę. No bo jak się tu bawić, gdy nawet z nikim się nie umówiła? Nigdzie jej się nie śpieszyło, nie miała przecież żadnych szczególnych zajęć, czy zleceń i w gruncie rzeczy mogła resztę dnia spędzić na festiwalu. Nie sądziła też, aby Herbert miał coś przeciwko, zresztą była dorosła. Ale jakimś cudem nawet nie przeszło jej to przez myśl.
love than fight
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset