Prywatny pokój
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój Miu
Za ostatnimi drzwiami korytarza, za dębowymi drzwiami, za magicznie unoszącą się kotarą z białych perełek mieszkała księżniczka. Księżniczka Miu, której królestwo stanowi dość przestronny pokój, utrzymany w stonowanej kolorystyce, pasującej do pozostałych wnętrz Wenus. Pod jedną ze ścian stoi bardzo szerokie łóżko z mocną, dębową ramą i baldachimem, a po przeciwnej stronie pomieszczenia znajduje się miejsce dla bogato zdobionego parawanu, wydzielającego część prywatną: toaletkę oraz wannę. Wyłożone ozdobną, beżową tapetą ściany nie są ozdobione żadnymi obrazami a jedyne oświetlenie stanowią poustawiane na komodach i stoliczkach świece o lekkim zapachu jaśminu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:50, w całości zmieniany 1 raz
No tak.
W Hogwarcie nie wiązałaś włosów, jak inne dziewczęta i chociaż krawat miałaś zasupłany porządnie, to białego umundurowania nie nosiłaś zawsze pod popielatym sweterkiem. Buty też - czyste, ale nie błyszczące, zawsze matowe. To jest to? Ta atmosfera, o jakiej mówimy? Opieram się tylko na fragmentarycznej przeszłości, a to bardzo nierozsądne. Wtedy byliśmy dziećmi, ja nie dorosłem, ale to nie znaczy, że powinienem mierzyć cię tą samą miarą. To błąd, a ten skutkuje tłumaczeniem i nakładaniem balsamu na podrażnienia, na tą zanieczyszczoną rozmowę. Wygląda jak zdarte kolano (prześladują mnie analogie z dzieciństwa), nieznacznie skrwawione, ubogacone piaskiem i żwirem. Witaminy i minerały?
-Nie chciałem - żebyś tak to odebrała. Brak szacunku dla gości, to brak szacunku dla samego siebie - inna sprawa, czy jeszcze go do siebie mam. Jakieś okruchy pewnie gdzieś-tam zalegają, w rogu słoika po ciastkach albo pod stołem, tylko że Jade to nie pokryje nawet w połowie. Ciężka sprawa, drapię się po brodzie nieco zakłopotany przyjmowaną reprymendą: co powinno się robić w takich sytuacjach? Ona jest harda, a ja rozpuszczam się, jak czekolada pozostawiona na słońcu. Straszne jest to porównanie, ale chyba najlepiej oddaje istotę sprawy. To bliskie melt downu, ale, ale, czuję w kościach, że zaraz odzyskam swój animusz. I wtedy może zechcę się do niej zbliżyć, kładąc lachę na wszystkim, co do tej pory mówiłem.
Nie jestem kłamcą, tylko prędko zmieniam zdanie.
-Tak, chciałem. I próbowałem, dość długo - ucinam ostrzej, choć nadal w uprzejmym tonie. Co prawda piorunuję ją wzrokiem, ale tak nie patrzy ktoś, kto się wścieka. Tak patrzy szachista, który gra mecz przez blisko sześć godzin i decyduje się go zawiesić, a w głowie już przestawia piony i miażdży przeciwnika. W drobny mak. Moja satysfakcja z tej rozmowy podobna jest uczuciu, gdy po właśnie takiej partii bierki się rozstępują, a król przeciwnika zdejmuje z głowy koronę i ciska ją pod stopy szachującego go laufra.
I, wiecie? Mogę nawet ją przegrywać, nie dbam o to.
-Przeprosiłem. Wyjaśniłem. Jeśli to ci nie wystarcza, mogę opowiedzieć ci pewną anegdotkę - tu milknę na moment, klasyczny trick, by nadać wypowiedzi odpowiedniej dramaturgii. Odchodzę kawałek, by oprzeć się o komodę - w pierwszej szufladzie spoczywa zestaw srebrnych noży i sztyletów, wyglądających jak zestaw małego płatnego zabójcy, a w drugiej - jakieś dwadzieścia pięć lat w Tower. To chyba maksymalna kara za obrót dragami - niebezpośrednio, ale poniekąd związaną z naszym nieporozumieniem - dodaję, co by później ta żmijka nie zasyczła mnie, że odpowiadam nie na temat. Dalej: pała w dzienniku i uwaga do podpisu dla rodziców - wiesz, na tyle często traktują mnie jak alfonsa, że zmęczyło mnie zaprzeczanie - to zawodowa tajemnica, ale przecież nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia. Nie w świecie, w którym jeśli to wypłynie, będzie mieć to faktyczne znaczenie - i po prostu tak się zachowuję. A oni święcie wierzą, że każda z moich pań przed rozpoczęciem zmiany całuje mi stopy i że zanim dopuszczę nową dziewczynę do pracy, to osobiście testuję jej predyspozycję i własnoręcznie sprawdzam, czy jest dziewicą - bzdury, ale wolnoć Tomku, w swoim domku. Skoro tak usilnie chcą tkwić w swoim błędzie, nie wyprowadzę ich z niego na siłę - możliwe, że się zagalopowałem i zapomniałem zrzucić skóry. Rozumiemy się? - to dobicie targu, nie wracajmy już do tego. Na tym etapie, wiesz o mnie więcej, krótko, po prostu więcej, a ja o tobie: nadal nic. Poza plotkami i nekrologiem męża wydrukowanym w gazecie pomiędzy ogłoszeniem o oddaniu szczeniaków psidwaka i poszukiwaniem pracy w charakterze tępiciela bahanek, przez lata nie słyszałem nic. No, dalej, to twoja kolej. Nie, żebym popędzał, ale czekam. Moje palce zahaczają o kant komody i uderzają o nią w nieśpiesznym rytmie.
-Pracujesz, więc przysługuje ci posiłek - wzruszam ramionami, zniecierpliwiony. Demonizuje mnie teraz, nie mając bladego pojęcia, że naprawdę znam życie, o które mnie nie podejrzewa. W krzywym zwierciadełku, które i tak zapewni, że jestem najpiękniejszy, ale, Jade, zeskrobywałem błoto ze spodni i liczyłem drobne, by zjeść ciepły posiłek. Pływając z Caelanem, pożyczałem na piwo do pierwszej wypłaty, a to, co mi zostało po spłaceniu długów, posłużyło do wcielenia się w Robin Hooda. Mi to złoto potrzebne nie było, a lepiej rozdaje się faktycznie zarobione przez siebie pieniądze, niż te z rodowego skarbca - nie tylko w porcie są takie dzieci. Nie da się pomóc wszystkim - mówię. Nawet, gdybym bardzo, bardzo chciał. Dopina jednak swego, bo posępnieję, gdy tak patrzę na tacę przystawek. Jeden kęs, nie więcej, krótkie spięcie receptorów na języku, połechtanie podniebienia. Nasyci, lecz brzucha nie napełni - chcesz to zorganizować? Zupa w porcie, dla wszystkich? Proszę bardzo, zapewnię ci środki, jeśli tylko dasz radę trzymać język za zębami. Potrafisz to Sykes? Żeby zrobić coś dobrego, to chyba nieduża cena, co? - kpię, jakże zadowolony z siebie. Bo tym razem to ja ją wystawiam na próbę. I kibicuję, by przeszła ją pomyślnie - to może się udać. Naprawdę. Będę niedzielną konkurencją dla Parszywego, ale porządny, ciepły posiłek należy się każdemu.
-Nie, nie chcę. Przynajmniej nie na ten moment - odmawiam elegancko, a może raczej: marnuję jedyną taką okazję. Jeśli jesteśmy sobie pisani, stworzymy następną. A jeśli nie, hasta la vista, bejbe. Tak być musi - mój horoskop na ten miesiąc nie zapowiadał, że coś zaiskrzy. Może za parę tygodni, kiedy gwiazdy ułożą się inaczej?
-No to mamy ten sam repertuar - kąszę ją swym słowem. Kosa spada na kamień, a mnie korci, by zwrócić jej uwagę, by nie paliła w środku. Może jednak lepiej nie? Widzę już, jak się uśmiecha, przeprasza, a fajkę gasi o ścianę, na złoceniu jasnej tapety. To do niej podobne - oceniam ją, jak kobietę - po okładce. Brzydko Fran, brzydko.
-Spokoju - nie waham się ani trochę. Własne apartamenty i komnata zamykana na klucz to nie to - ciągnę do stanu, który można osiągnąć tylko umysłem. Zdrowe ciało, zdrowy duch - tak mówią, ale mnie przecież rozpierdalają dolegliwości, na które żaden uzdrowiciel nic nie poradzi. Galimatias w myślach, ale to nie robota halucynogenów, tylko moja własna. Pokopałem dołki i wyrżnąłem, jak długi o pierwszy lepszy krawężnik i teraz tam leżę, jak w trumnie i czekam, kto pierwszy sypnie garstką ziemi. Jak wyglądam, kiedy odbijam się w jej zwężonych, podejrzliwych oczach? Piękniś, co tęskni za czasami, gdy zimą codziennie mógł jeść mango, smakujące latem, któremu przeszkadzają błagania skazańców, bo zakłócają poobiednią drzemkę? Jeśli tak, proszę Jade. Ciebie też nie chce mi się wyprowadzać z błędu. Może się na nich czegoś nauczysz. Może my wszyscy...
Gdy mówi i się tak rozpędza, ja nagle prostuję plecy, zyskując sobie tych kilka centymetrów. Opróżniam drugi kieliszek wina, zaraz będę go potrzebować. Jest piękna i straszliwie pewna siebie, przypomina mi o siódmoklasistce, dla której gotów byłem zarobić szlaban, stracić punkty, a później zebrać wpierdol od Ślizgonów za sabotowanie domu dla jakiejś tam czystokrwistej dziuni - i to z Hufflepuffu.
-Mogłabyś zajmować się kronikarstwem - podsumowuję jej wywód, na tyle obrazowy, że od razu pojmuję, do czego pije i nie ma potrzeby proszenia o dodatkowe wskazówki - w każdej księdze z rodową historią powinna znaleźć się ta twoja opowiastka, a z nią, spis skarłowaciałych, chorych drzew. Tych wykarczowanych, oddanych do magicznego tartaku, do przerobienia na meble lichej jakości albo drzazgi do kominka. Na przestrogę dla każdego, które bez tyczki u boku rosłoby krzywo. To intratne zajęcie, Sykes. Czemu nie chcesz bratać się ze szlachtą, co? Tak świetnie się przecież orientujesz... - nie wytrzymuję już i uchodzi ze mnie irytacja. Nie mają pojęcia - ona, a wcześniej Filipka, tak samo - nie mają pojęcia, jak to jest. Zawsze ten pierdolony wybór, no dobra, a co potem? Pomożesz mi? Napiszesz receptę na życie, zrobisz przyśpieszony kurs survivalu? Odejść teraz, to jak dobrowolnie przełamać swoją różdżkę i oddać się w łapska dementorów. Gdzie miałbym się zatrzymać? Kogo narazić? Phillipę, Keata, Bojczuka? Oni już ledwo sobie radzą - ja byłbym tylko dodatkowym ciężarem. Dopiero teraz, organizując swoją obronę to widzę. Do tej pory najtrudniejsze: podjęcie decyzji. A przecież po tym wcale nie jest łatwiej, zaczynają się prawdziwe schody, a obok nie ma windy. Do tej pory zawsze z niej korzystałem - mój wybór, a czyje konsekwencje, co Sykes? - tylko tyle. Na więcej mnie już nie stać, ale to ma zakończyć dyskusję. Mój ton zostawiłby jej szramę na policzku, ale oczy proszą ją o przerwę. Już mniejsza o ojca, który dostałby zawału, o matkę, która zaniechałaby wyjść towarzyskich przez pół roku, o Evandrę, która jako jedyna pewnie faktycznie by mnie opłakała. Co z tymi, którzy wyciągnęliby do mnie pomocną dłoń? Musisz wiedzieć, co spotyka tych, co radzą się ze zdrajcami - pięciolatek tarzałby się po podłodze i... - urywam i w końcu mogę się uśmiechnąć. Krzywo, bo krzywo, trafiony-zatopiony. Robiłem to, kiedy przyszła. Ma mnie.
-Próbuj - to moja rada, łechce mnie to krótkie chciałabym. Chyba właśnie wygrywam, wyjmuję z jej rąk niedopałek papierosa i topię go w kubku, w którym są już ostatnie krople wina. Dopiłbym je, ale wolę zatrzymać sobie pamiątkę - już cię uraczyłem. Prostactwem. Kiedy przyszłaś, choć niezamierzenie - odwracam się przez ramię, nim zamknę drzwi. Zwracam się do jej pleców, a wolałbym to szeptać prosto w usta, bo prowokuje mnie niemożliwie. Liczy, że dekada dalej zostawiła mnie zakochanego, uczucie wyrzuciłem do zsypu, lecz będąc tak blisko niej, wyznałbym wszystko, żeby zacisnąć zęby na jej udzie. Nawet, jednorazowo.
Nawet, gdyby to miało nic nie znaczyć.
Drzwi zamykam za sobą, patrzę na zegarek i próbuję liczyć. To dodawanie, ale i tak rachunki stawiają opór, a ja muszę rozpinać wcześniej poprawioną koszulę. Nie idę do gabinetu, tylko do łazienki, już po drodze walcząc z paskiem. Głowę odchylam w tył i myślę intensywnie, by spełnienie przyszło jak najszybciej, gdy dotykam się - budynek pełen dziwek, a ja jadę na ręcznym - pośpiesznie i nerwowo. Wreszcie: ulga, dyszę ciężko, nogi się pode mną uginają, kiedy ocieram mokre czoło i strząsam ostatnie kropelki spermy z penisa. Myję twarz, ręce, doprowadzam się względnego porządku, tak, tak będzie łatwiej, a jej spojrzenie przestanie rozpraszać. Jak zwykle po, robię się głodny, lecz nie mam ochoty na widok służby, wystarcza mi poranny croissant i zimna kawa, od dziesiątej stojąca na biurku. Jestem gotowy, gdy Jade się zjawia, oczywiście bez pukania i tak impertynencka, jak tylko może. Wskazuję jej kanapę, a sam bez słowa wstaję i podaję jej kielich, gdzie hojnie nalałem trunku. Jeszcze zanim wchodzi - pierwsze co zauważam, to bogatą kolię, a dopiero później ją. Paraduje jak modelka, dobrze jej w tej ciężkiej biżuterii.
-Gdyby nie to, że to prezent, pozwoliłbym ci ją zatrzymać - mówię, to ma być komplement. Zacieram ręce, zaspokojony i zadowolony - że transakcja się udała, klątwa zdjęta, a Jade cała i zdrowa - ciężkiego wieńca - powtarzam po niej - to sugestia, by tłumaczyła dalej - rozumiem. Znalazłaś tam coś ciekawego? Kto wykonał ten naszyjnik albo z jakiego sklepu pochodzi? Ty jedna do tej pory miałaś okazję, by to sprawdzić. Jeśli tego nie zrobiłaś, może pozwolisz? - urywam, ale pytanie jest jasne, zbierz włosy i pozwól, bym odpiął naszyjnik z twojego karku. Obiecuję, dotknę tylko metalu, ewentualnie to pasmo włosów, które wypuścisz, by musnęło moje palce.
W Hogwarcie nie wiązałaś włosów, jak inne dziewczęta i chociaż krawat miałaś zasupłany porządnie, to białego umundurowania nie nosiłaś zawsze pod popielatym sweterkiem. Buty też - czyste, ale nie błyszczące, zawsze matowe. To jest to? Ta atmosfera, o jakiej mówimy? Opieram się tylko na fragmentarycznej przeszłości, a to bardzo nierozsądne. Wtedy byliśmy dziećmi, ja nie dorosłem, ale to nie znaczy, że powinienem mierzyć cię tą samą miarą. To błąd, a ten skutkuje tłumaczeniem i nakładaniem balsamu na podrażnienia, na tą zanieczyszczoną rozmowę. Wygląda jak zdarte kolano (prześladują mnie analogie z dzieciństwa), nieznacznie skrwawione, ubogacone piaskiem i żwirem. Witaminy i minerały?
-Nie chciałem - żebyś tak to odebrała. Brak szacunku dla gości, to brak szacunku dla samego siebie - inna sprawa, czy jeszcze go do siebie mam. Jakieś okruchy pewnie gdzieś-tam zalegają, w rogu słoika po ciastkach albo pod stołem, tylko że Jade to nie pokryje nawet w połowie. Ciężka sprawa, drapię się po brodzie nieco zakłopotany przyjmowaną reprymendą: co powinno się robić w takich sytuacjach? Ona jest harda, a ja rozpuszczam się, jak czekolada pozostawiona na słońcu. Straszne jest to porównanie, ale chyba najlepiej oddaje istotę sprawy. To bliskie melt downu, ale, ale, czuję w kościach, że zaraz odzyskam swój animusz. I wtedy może zechcę się do niej zbliżyć, kładąc lachę na wszystkim, co do tej pory mówiłem.
Nie jestem kłamcą, tylko prędko zmieniam zdanie.
-Tak, chciałem. I próbowałem, dość długo - ucinam ostrzej, choć nadal w uprzejmym tonie. Co prawda piorunuję ją wzrokiem, ale tak nie patrzy ktoś, kto się wścieka. Tak patrzy szachista, który gra mecz przez blisko sześć godzin i decyduje się go zawiesić, a w głowie już przestawia piony i miażdży przeciwnika. W drobny mak. Moja satysfakcja z tej rozmowy podobna jest uczuciu, gdy po właśnie takiej partii bierki się rozstępują, a król przeciwnika zdejmuje z głowy koronę i ciska ją pod stopy szachującego go laufra.
I, wiecie? Mogę nawet ją przegrywać, nie dbam o to.
-Przeprosiłem. Wyjaśniłem. Jeśli to ci nie wystarcza, mogę opowiedzieć ci pewną anegdotkę - tu milknę na moment, klasyczny trick, by nadać wypowiedzi odpowiedniej dramaturgii. Odchodzę kawałek, by oprzeć się o komodę - w pierwszej szufladzie spoczywa zestaw srebrnych noży i sztyletów, wyglądających jak zestaw małego płatnego zabójcy, a w drugiej - jakieś dwadzieścia pięć lat w Tower. To chyba maksymalna kara za obrót dragami - niebezpośrednio, ale poniekąd związaną z naszym nieporozumieniem - dodaję, co by później ta żmijka nie zasyczła mnie, że odpowiadam nie na temat. Dalej: pała w dzienniku i uwaga do podpisu dla rodziców - wiesz, na tyle często traktują mnie jak alfonsa, że zmęczyło mnie zaprzeczanie - to zawodowa tajemnica, ale przecież nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia. Nie w świecie, w którym jeśli to wypłynie, będzie mieć to faktyczne znaczenie - i po prostu tak się zachowuję. A oni święcie wierzą, że każda z moich pań przed rozpoczęciem zmiany całuje mi stopy i że zanim dopuszczę nową dziewczynę do pracy, to osobiście testuję jej predyspozycję i własnoręcznie sprawdzam, czy jest dziewicą - bzdury, ale wolnoć Tomku, w swoim domku. Skoro tak usilnie chcą tkwić w swoim błędzie, nie wyprowadzę ich z niego na siłę - możliwe, że się zagalopowałem i zapomniałem zrzucić skóry. Rozumiemy się? - to dobicie targu, nie wracajmy już do tego. Na tym etapie, wiesz o mnie więcej, krótko, po prostu więcej, a ja o tobie: nadal nic. Poza plotkami i nekrologiem męża wydrukowanym w gazecie pomiędzy ogłoszeniem o oddaniu szczeniaków psidwaka i poszukiwaniem pracy w charakterze tępiciela bahanek, przez lata nie słyszałem nic. No, dalej, to twoja kolej. Nie, żebym popędzał, ale czekam. Moje palce zahaczają o kant komody i uderzają o nią w nieśpiesznym rytmie.
-Pracujesz, więc przysługuje ci posiłek - wzruszam ramionami, zniecierpliwiony. Demonizuje mnie teraz, nie mając bladego pojęcia, że naprawdę znam życie, o które mnie nie podejrzewa. W krzywym zwierciadełku, które i tak zapewni, że jestem najpiękniejszy, ale, Jade, zeskrobywałem błoto ze spodni i liczyłem drobne, by zjeść ciepły posiłek. Pływając z Caelanem, pożyczałem na piwo do pierwszej wypłaty, a to, co mi zostało po spłaceniu długów, posłużyło do wcielenia się w Robin Hooda. Mi to złoto potrzebne nie było, a lepiej rozdaje się faktycznie zarobione przez siebie pieniądze, niż te z rodowego skarbca - nie tylko w porcie są takie dzieci. Nie da się pomóc wszystkim - mówię. Nawet, gdybym bardzo, bardzo chciał. Dopina jednak swego, bo posępnieję, gdy tak patrzę na tacę przystawek. Jeden kęs, nie więcej, krótkie spięcie receptorów na języku, połechtanie podniebienia. Nasyci, lecz brzucha nie napełni - chcesz to zorganizować? Zupa w porcie, dla wszystkich? Proszę bardzo, zapewnię ci środki, jeśli tylko dasz radę trzymać język za zębami. Potrafisz to Sykes? Żeby zrobić coś dobrego, to chyba nieduża cena, co? - kpię, jakże zadowolony z siebie. Bo tym razem to ja ją wystawiam na próbę. I kibicuję, by przeszła ją pomyślnie - to może się udać. Naprawdę. Będę niedzielną konkurencją dla Parszywego, ale porządny, ciepły posiłek należy się każdemu.
-Nie, nie chcę. Przynajmniej nie na ten moment - odmawiam elegancko, a może raczej: marnuję jedyną taką okazję. Jeśli jesteśmy sobie pisani, stworzymy następną. A jeśli nie, hasta la vista, bejbe. Tak być musi - mój horoskop na ten miesiąc nie zapowiadał, że coś zaiskrzy. Może za parę tygodni, kiedy gwiazdy ułożą się inaczej?
-No to mamy ten sam repertuar - kąszę ją swym słowem. Kosa spada na kamień, a mnie korci, by zwrócić jej uwagę, by nie paliła w środku. Może jednak lepiej nie? Widzę już, jak się uśmiecha, przeprasza, a fajkę gasi o ścianę, na złoceniu jasnej tapety. To do niej podobne - oceniam ją, jak kobietę - po okładce. Brzydko Fran, brzydko.
-Spokoju - nie waham się ani trochę. Własne apartamenty i komnata zamykana na klucz to nie to - ciągnę do stanu, który można osiągnąć tylko umysłem. Zdrowe ciało, zdrowy duch - tak mówią, ale mnie przecież rozpierdalają dolegliwości, na które żaden uzdrowiciel nic nie poradzi. Galimatias w myślach, ale to nie robota halucynogenów, tylko moja własna. Pokopałem dołki i wyrżnąłem, jak długi o pierwszy lepszy krawężnik i teraz tam leżę, jak w trumnie i czekam, kto pierwszy sypnie garstką ziemi. Jak wyglądam, kiedy odbijam się w jej zwężonych, podejrzliwych oczach? Piękniś, co tęskni za czasami, gdy zimą codziennie mógł jeść mango, smakujące latem, któremu przeszkadzają błagania skazańców, bo zakłócają poobiednią drzemkę? Jeśli tak, proszę Jade. Ciebie też nie chce mi się wyprowadzać z błędu. Może się na nich czegoś nauczysz. Może my wszyscy...
Gdy mówi i się tak rozpędza, ja nagle prostuję plecy, zyskując sobie tych kilka centymetrów. Opróżniam drugi kieliszek wina, zaraz będę go potrzebować. Jest piękna i straszliwie pewna siebie, przypomina mi o siódmoklasistce, dla której gotów byłem zarobić szlaban, stracić punkty, a później zebrać wpierdol od Ślizgonów za sabotowanie domu dla jakiejś tam czystokrwistej dziuni - i to z Hufflepuffu.
-Mogłabyś zajmować się kronikarstwem - podsumowuję jej wywód, na tyle obrazowy, że od razu pojmuję, do czego pije i nie ma potrzeby proszenia o dodatkowe wskazówki - w każdej księdze z rodową historią powinna znaleźć się ta twoja opowiastka, a z nią, spis skarłowaciałych, chorych drzew. Tych wykarczowanych, oddanych do magicznego tartaku, do przerobienia na meble lichej jakości albo drzazgi do kominka. Na przestrogę dla każdego, które bez tyczki u boku rosłoby krzywo. To intratne zajęcie, Sykes. Czemu nie chcesz bratać się ze szlachtą, co? Tak świetnie się przecież orientujesz... - nie wytrzymuję już i uchodzi ze mnie irytacja. Nie mają pojęcia - ona, a wcześniej Filipka, tak samo - nie mają pojęcia, jak to jest. Zawsze ten pierdolony wybór, no dobra, a co potem? Pomożesz mi? Napiszesz receptę na życie, zrobisz przyśpieszony kurs survivalu? Odejść teraz, to jak dobrowolnie przełamać swoją różdżkę i oddać się w łapska dementorów. Gdzie miałbym się zatrzymać? Kogo narazić? Phillipę, Keata, Bojczuka? Oni już ledwo sobie radzą - ja byłbym tylko dodatkowym ciężarem. Dopiero teraz, organizując swoją obronę to widzę. Do tej pory najtrudniejsze: podjęcie decyzji. A przecież po tym wcale nie jest łatwiej, zaczynają się prawdziwe schody, a obok nie ma windy. Do tej pory zawsze z niej korzystałem - mój wybór, a czyje konsekwencje, co Sykes? - tylko tyle. Na więcej mnie już nie stać, ale to ma zakończyć dyskusję. Mój ton zostawiłby jej szramę na policzku, ale oczy proszą ją o przerwę. Już mniejsza o ojca, który dostałby zawału, o matkę, która zaniechałaby wyjść towarzyskich przez pół roku, o Evandrę, która jako jedyna pewnie faktycznie by mnie opłakała. Co z tymi, którzy wyciągnęliby do mnie pomocną dłoń? Musisz wiedzieć, co spotyka tych, co radzą się ze zdrajcami - pięciolatek tarzałby się po podłodze i... - urywam i w końcu mogę się uśmiechnąć. Krzywo, bo krzywo, trafiony-zatopiony. Robiłem to, kiedy przyszła. Ma mnie.
-Próbuj - to moja rada, łechce mnie to krótkie chciałabym. Chyba właśnie wygrywam, wyjmuję z jej rąk niedopałek papierosa i topię go w kubku, w którym są już ostatnie krople wina. Dopiłbym je, ale wolę zatrzymać sobie pamiątkę - już cię uraczyłem. Prostactwem. Kiedy przyszłaś, choć niezamierzenie - odwracam się przez ramię, nim zamknę drzwi. Zwracam się do jej pleców, a wolałbym to szeptać prosto w usta, bo prowokuje mnie niemożliwie. Liczy, że dekada dalej zostawiła mnie zakochanego, uczucie wyrzuciłem do zsypu, lecz będąc tak blisko niej, wyznałbym wszystko, żeby zacisnąć zęby na jej udzie. Nawet, jednorazowo.
Nawet, gdyby to miało nic nie znaczyć.
Drzwi zamykam za sobą, patrzę na zegarek i próbuję liczyć. To dodawanie, ale i tak rachunki stawiają opór, a ja muszę rozpinać wcześniej poprawioną koszulę. Nie idę do gabinetu, tylko do łazienki, już po drodze walcząc z paskiem. Głowę odchylam w tył i myślę intensywnie, by spełnienie przyszło jak najszybciej, gdy dotykam się - budynek pełen dziwek, a ja jadę na ręcznym - pośpiesznie i nerwowo. Wreszcie: ulga, dyszę ciężko, nogi się pode mną uginają, kiedy ocieram mokre czoło i strząsam ostatnie kropelki spermy z penisa. Myję twarz, ręce, doprowadzam się względnego porządku, tak, tak będzie łatwiej, a jej spojrzenie przestanie rozpraszać. Jak zwykle po, robię się głodny, lecz nie mam ochoty na widok służby, wystarcza mi poranny croissant i zimna kawa, od dziesiątej stojąca na biurku. Jestem gotowy, gdy Jade się zjawia, oczywiście bez pukania i tak impertynencka, jak tylko może. Wskazuję jej kanapę, a sam bez słowa wstaję i podaję jej kielich, gdzie hojnie nalałem trunku. Jeszcze zanim wchodzi - pierwsze co zauważam, to bogatą kolię, a dopiero później ją. Paraduje jak modelka, dobrze jej w tej ciężkiej biżuterii.
-Gdyby nie to, że to prezent, pozwoliłbym ci ją zatrzymać - mówię, to ma być komplement. Zacieram ręce, zaspokojony i zadowolony - że transakcja się udała, klątwa zdjęta, a Jade cała i zdrowa - ciężkiego wieńca - powtarzam po niej - to sugestia, by tłumaczyła dalej - rozumiem. Znalazłaś tam coś ciekawego? Kto wykonał ten naszyjnik albo z jakiego sklepu pochodzi? Ty jedna do tej pory miałaś okazję, by to sprawdzić. Jeśli tego nie zrobiłaś, może pozwolisz? - urywam, ale pytanie jest jasne, zbierz włosy i pozwól, bym odpiął naszyjnik z twojego karku. Obiecuję, dotknę tylko metalu, ewentualnie to pasmo włosów, które wypuścisz, by musnęło moje palce.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Im więcej się tłumaczył, tym bardziej mizerniał w moich oczach. Nie oczekiwałam od niego wyjaśnień - ani teraz, ani nigdy. Nie chciałam poznać jego wszystkich dlaczego, a on wylał na mnie tę zupę, i zamiast zwyczajnie przeprosić, to nieudolnie skakał wokół mnie, próbując rozproszyć opowieściami, czemu to akurat pomidorowa. Ja już cała w czerwonej breji, więc pewnie nie zauważył, że również czerwona ze złości i z zażenowania, z frędzlami makaronu przyklejonymi na piersiach, mogłabym iść na jarmark tarzać się ze świniami, a on chce mnie ciągnąć na salony. Nie wiem, gdzie patrzy, ale na pewno nie na mnie. Chodzi z nosem w gwiazdach, w swoim wymiarze - i prawdopodobnie dlatego ciągle się mijamy.
- Mówię o tu i teraz. - Ściągam go na ziemię z chłodem królowej lodu, ale pewnie bezskutecznie, nie zamrażając mu nawet małego palca u stopy. Nie wiem, co to za taktyka, to ledwie ocieranie się o sedno, ale drażni mnie ten jego eklektyzm. Nie potrafię z nim rozmawiać, kapituluję więc, chociaż bruzda na czole pozostaje.
Zestarzałabym się znacznie szybciej w jego towarzystwie.
Nie wiem. Czy brakuje mu w życiu rozrywek, że musiał wcilić się w dramaturga, rozpisać sobie scenariusz, a teraz bawić mnie tą komedią omyłek? Uderza mnie kolejny wodospad wyjaśnień, tak absurdalny, że mam ochotę zatkać uszy, wyjść i trzasnąć drzwiami, ale powstrzymuję się nawet przed tym, żeby mój wzrok wykonał podwójne salto. Zamiast tego przyglądam mu się z twarzą obdartą z emocji, dopalając papierosa i pozwalając na ten niezbyt porywający monodram. Mówi dużo, jeszcze więcej, ale gubi sens. Nie wiem już nawet jak doszło do tego, że przyszłam tu zdjąć klątwę, a skończyliśmy na spowiedzi alfonsa, który z nieznanych mi przyczyn poczuł się w obowiązku do tłumaczeń.
Czekałam cierpliwie, aż skończy mówić. Z takim samym brakiem zainteresowania, pozwalając ciszy wypełnić cały pokój jeszcze przez chwilę, gdy kurtyna już opadła.
- Wyjaśniłeś. Tylko po co to wszystko, skoro nie słyszałam, by zwykłe przepraszam przeszło przez twoje gardło. - Mówię sucho, idąc w jego ślady i opierając się o komodę stojącą na przeciwległej ścianie. On tylko przyznał, że przeprosił. Naprawdę tego nie zauważył? Przyznał, jakby tego dokonał, już się pławił w swoim statusie wielkiego ukożonego, jakby myślał, że dałam się nabrać na tanią sztuczkę.
Rozkładam ręce i wzruszam ramionami, kiedy po raz kolejny się kaja, ale nie mam już sił na to, żeby tłumaczyć mu swój punkt widzenia. I tak nie potrafi wejść w moje buty - szybko to dostrzegam. Nie lubię marnować energii na scenariusze z góry skazane na niepowodzenie. I kiedy myślę, że nic ciekawego już się nie wydarzy, za moją sprawą - nieświadomie - rozmowa zaczyna zbaczać w zakamarki, które stawiają moją moralność na ostrzu noża. Zaskakuje mnie - i nie wiem, czy robi to tylko po to, by oczyścić swoje imię, czy żeby w końcu wygrać jakąś słowną potyczkę. Rzuca mi wyzwanie, w końcu podnosząc się z kolan. A ja się waham. Wiem przecież, że go stać - te kilka przekąsek, które mi zaserwował, stanowiły równowartość pożywnego obiadu, który mógłby wyżywić kilkadziesiąt osób. Ale to przecież nie ja. Nie pochylam się nad potrzebującymi, nie płaczę nad losem sierot, nie rzucam pieniędzy żebrakom. Z drugiej strony ja przecież zagrałam tę kartę, szczując jego etyczność. Jak nigdy wcześniej, tym razem nie czułam, aby blefował. Wyczuł mnie? Wiedział, że postawi mnie to w niewygodnej sytuacji?
Pochyliłam się, z dystansu mierząc go niezbyt zachęcającym spojrzeniem. Duma nie pozwalała mi na kapitulację.
- I co, rozpieścisz ich raz tymi swoimi szparagami, a później wrzucisz w studnię zapomnienia? - Co robił ze swoimi dziwkami, gdy stawały się niepopularne? Wyrzucał je? Czy żegnał ze łzami i wyprawką? Port nie był jego dziwką. Port wymagał dopieszczenia. Tak jak ja. Skoro dawał mi okazję - niech pokaże festiwal, nie festyn. - Miesiąc. Przynajmniej. - Dyktuję swoje warunki. - Dzień w dzień, jeden ciepły posiłek. Jeśli wszyscy to dla ciebie za dużo, to przynajmniej dla każdego, kto nie ukończył siedemnastego roku życia. Znam kogo trzeba, żeby to zorganizować. - Kończę, jeżąc się jak suka na smyczy, albo za bramą, choć nigdzie nie widać zagrożenia.
Nie ufam jego słowom, kiedy po raz kolejny zaprzecza, ale znowu składam broń, bo wykorzystałam już na niego całe oręże i zaczyna mnie przerastać ta walka. Może źle go oceniam, ostatecznie - nie wprost - przyznaje się do prawdy, czego osobiście nie znoszę, takiego gadania, niby to owianego tajemnicą, niby siejącego ziarno niepewności, napięcia, ale, kurwa, nie byłam ślepa, ani ja, ani on. Nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, a mimo tego czułam, że łączyło nas więcej, niż łączyło mnie z tymi kilkoma facetami, z którymi poszłam do łóżka po śmierci męża. On też musiał to czuć.
- Nie powinniśmy występować na jednej scenie - Podsumowuję gorzko nasze podobieństwo. W jakiś dziwny sposób oboje chcemy kraść blask reflektorów, jednocześnie wcale go nie pożądając. Paradoks równy temu, że uganiał się ze mną całe dwa lata, chociaż nie miałam ani nazwiska, ani majątku, ani nawet ślicznej buzi - tylko zawsze ten wyszczekany pysk. Kiedyś może bardziej pucołowaty, dziś raczej żylasty, naznaczony delikatnymi zmarszczkami.
W depresji zestarzałam się o kilka lat za wcześnie.
Albo znowu karmi mnie banałem, albo znowu go nie rozumiem. Ale nie ciągnę go za język - w końcu to nie spotkanie towarzyskie.
- Najlepszą obroną jest atak. Dlatego gorzką prawdę najłatwiej wykpić. - Zarzuca mi, że nie znam reguł gry, zapominając, że koniec końców wszystkich nas obowiązywały te same zasady. Poruszaliśmy się po jednakowej planszy, ale tak, byliśmy różni. Ja byłam tą postacią, która wpadała we wszystkie zasadzki, podczas gdy dla niego wznoszono mosty za skinienie dłoni. On szedł z zawiązanymi oczami, a ja widziałam po drodze wszystko to, czego widzieć nie chciałam - ale też piękne lasy, majestatyczne wzgórza i wzburzone wodospady. Naprawdę potrzebował tłumaczenia, że wszystko miało swoją cenę? Że mógł zdjąć tę opaskę, skoro tak bardzo go uwierała? - Twoje. Babci. Kota. - Zadrwiłam, ale tym razem powstrzymałam się od kąśliwości, zaskakując go tym, z czym mijał się nieprzerwanie. Prawdą. - Nie znam twojej sytuacji. Nie mogę tego oceniać. Z resztą, to nie temat na spotkanie biznesowe. - Zwróciłam przeciwko niemu jego własny oręż. Nie rozumiem, dlaczego nagle zaczyna się uśmiechać, aż w końcu przypominam sobie scenerię, w jakiej mnie powitał - i ja też mięknę, łagodnieją mi rysy, wygładza się zmarszczka, a usta wyginają w frywolnym uśmiechu, pozbawionym arogancji. Kiedy podchodzi blisko nie płoszę się jak łania, odważnie odnajdując jego spojrzenie. Mam ochotę ująć jego podbródek i posmakować warg zwilżonych winem, całować mocno i mocniej, tutaj, w tym pokoju, oparta o komodę, bez możliwości ucieczki, drażniona zapachem drogich perfum, ale odwraca się, zanim starcza mi odwagi.
Może to dobrze.
- Prostactwo to pudło. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. - Nie zauważam, kiedy z tej antycznej areny przechodzę do komnaty Wenus, znacznie łagodniejsza, niż w chwili, kiedy nieoczekiwanie wrzucił mnie na ring. W końcu uśmiecham się do niego, ale nie może już tego widzieć. I może dlatego, kiedy do niego wracam, jestem już w lepszym nastroju - bardziej bezwstydna niż wojownicza, nieświadoma podróży, jaką odbył po zatrzaśnięciu za sobą drzwi.
- Szkoda. - Rzucam z udawanym smutkiem, choć wcale nie liczyłam na podwójna nagrodę. - Nie noszę sukienek, ale mam słabość do ciężkiej biżuterii - Wyjaśniam, doskonale zdając sobie sprawę jak właśnie pobudzam jego wyobraźnię, kreując zakazany owoc. Siebie w sukni. Więcej - kreuję obraz samej siebie bez sukni, w ciężiej biżuterii. Wiem, co robię. Nie wiem tylko jeszcze dlaczego. Z ciekawości, a może z nudów, a może po to, by znowu poczuć się kobieco. Bez Sola u boku nie było to proste - był pierwszym mężczyzną w moim życiu, zgodnie z przysięgą miał pozostać jedynym. Kiedy go zabrakło nie potrafiłam już żyć jak wcześniej. W niewinności. Czystości. Słyszałam szepty wszystkich moich przodkiń, które snuły jedną pieśń - że taka jest nasza natura. Ale nawet ona nie obmywała mnie z wyrzutów sumienia.
Zagłębiam się w oparciu kanapy, z kieliszkiem wina w jednej dłoni i papierosem w drugiej. Zwilżam usta alkoholem, po czym odkładam szkło na wysoki stołek obok sofy. - Poza konstrukcją klątwy, która wskazuje na pracę profesjonalisty - nie. Jestem łamaczką klątw, nie jubilerką. Nie znam się na tym. - Przyznaję zgodnie z prawdą. Więcej niż w ocenie adresata biżuterii nie mogę pomóc. - Mam wybór? - Odwracam głowę w jego kierunku, unoszę brwi, całe to przedstawienie - z mojej strony, z jego strony - teraz nawet zaczyna mi się podobać. Oboje przecież wiemy, dlaczego założyłam tę kolię. Oboje wiemy, że tylko czekam, aż zechce ją zdjąć. Nie oblewam się jednak szkarłatem, a posłusznie prostuję plecy siadając na skraju kanapy. Przechylam się, powoli przesuwam palce po karku, zgarniając włosy na jedną stronę. Za chwilę muśnie palcami moją szyję. Niby przypadkiem, badając fakturę skóry, być może zawiesi oko na jednym z widocznych tatuaży. Nie wiem, czy postanowi być gentelmanem, czy może zupełnie nie - i ta chwilowa niepewność ściska mnie w żołądku, i czuję się, jakbym miała te siedemnaście lat, nie znała świata poza tym papierosem tlącym się między palcami i chłopcem, którego oddech miał lada moment wywołać wokół szyi gęsią skórkę.
- Mówię o tu i teraz. - Ściągam go na ziemię z chłodem królowej lodu, ale pewnie bezskutecznie, nie zamrażając mu nawet małego palca u stopy. Nie wiem, co to za taktyka, to ledwie ocieranie się o sedno, ale drażni mnie ten jego eklektyzm. Nie potrafię z nim rozmawiać, kapituluję więc, chociaż bruzda na czole pozostaje.
Zestarzałabym się znacznie szybciej w jego towarzystwie.
Nie wiem. Czy brakuje mu w życiu rozrywek, że musiał wcilić się w dramaturga, rozpisać sobie scenariusz, a teraz bawić mnie tą komedią omyłek? Uderza mnie kolejny wodospad wyjaśnień, tak absurdalny, że mam ochotę zatkać uszy, wyjść i trzasnąć drzwiami, ale powstrzymuję się nawet przed tym, żeby mój wzrok wykonał podwójne salto. Zamiast tego przyglądam mu się z twarzą obdartą z emocji, dopalając papierosa i pozwalając na ten niezbyt porywający monodram. Mówi dużo, jeszcze więcej, ale gubi sens. Nie wiem już nawet jak doszło do tego, że przyszłam tu zdjąć klątwę, a skończyliśmy na spowiedzi alfonsa, który z nieznanych mi przyczyn poczuł się w obowiązku do tłumaczeń.
Czekałam cierpliwie, aż skończy mówić. Z takim samym brakiem zainteresowania, pozwalając ciszy wypełnić cały pokój jeszcze przez chwilę, gdy kurtyna już opadła.
- Wyjaśniłeś. Tylko po co to wszystko, skoro nie słyszałam, by zwykłe przepraszam przeszło przez twoje gardło. - Mówię sucho, idąc w jego ślady i opierając się o komodę stojącą na przeciwległej ścianie. On tylko przyznał, że przeprosił. Naprawdę tego nie zauważył? Przyznał, jakby tego dokonał, już się pławił w swoim statusie wielkiego ukożonego, jakby myślał, że dałam się nabrać na tanią sztuczkę.
Rozkładam ręce i wzruszam ramionami, kiedy po raz kolejny się kaja, ale nie mam już sił na to, żeby tłumaczyć mu swój punkt widzenia. I tak nie potrafi wejść w moje buty - szybko to dostrzegam. Nie lubię marnować energii na scenariusze z góry skazane na niepowodzenie. I kiedy myślę, że nic ciekawego już się nie wydarzy, za moją sprawą - nieświadomie - rozmowa zaczyna zbaczać w zakamarki, które stawiają moją moralność na ostrzu noża. Zaskakuje mnie - i nie wiem, czy robi to tylko po to, by oczyścić swoje imię, czy żeby w końcu wygrać jakąś słowną potyczkę. Rzuca mi wyzwanie, w końcu podnosząc się z kolan. A ja się waham. Wiem przecież, że go stać - te kilka przekąsek, które mi zaserwował, stanowiły równowartość pożywnego obiadu, który mógłby wyżywić kilkadziesiąt osób. Ale to przecież nie ja. Nie pochylam się nad potrzebującymi, nie płaczę nad losem sierot, nie rzucam pieniędzy żebrakom. Z drugiej strony ja przecież zagrałam tę kartę, szczując jego etyczność. Jak nigdy wcześniej, tym razem nie czułam, aby blefował. Wyczuł mnie? Wiedział, że postawi mnie to w niewygodnej sytuacji?
Pochyliłam się, z dystansu mierząc go niezbyt zachęcającym spojrzeniem. Duma nie pozwalała mi na kapitulację.
- I co, rozpieścisz ich raz tymi swoimi szparagami, a później wrzucisz w studnię zapomnienia? - Co robił ze swoimi dziwkami, gdy stawały się niepopularne? Wyrzucał je? Czy żegnał ze łzami i wyprawką? Port nie był jego dziwką. Port wymagał dopieszczenia. Tak jak ja. Skoro dawał mi okazję - niech pokaże festiwal, nie festyn. - Miesiąc. Przynajmniej. - Dyktuję swoje warunki. - Dzień w dzień, jeden ciepły posiłek. Jeśli wszyscy to dla ciebie za dużo, to przynajmniej dla każdego, kto nie ukończył siedemnastego roku życia. Znam kogo trzeba, żeby to zorganizować. - Kończę, jeżąc się jak suka na smyczy, albo za bramą, choć nigdzie nie widać zagrożenia.
Nie ufam jego słowom, kiedy po raz kolejny zaprzecza, ale znowu składam broń, bo wykorzystałam już na niego całe oręże i zaczyna mnie przerastać ta walka. Może źle go oceniam, ostatecznie - nie wprost - przyznaje się do prawdy, czego osobiście nie znoszę, takiego gadania, niby to owianego tajemnicą, niby siejącego ziarno niepewności, napięcia, ale, kurwa, nie byłam ślepa, ani ja, ani on. Nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, a mimo tego czułam, że łączyło nas więcej, niż łączyło mnie z tymi kilkoma facetami, z którymi poszłam do łóżka po śmierci męża. On też musiał to czuć.
- Nie powinniśmy występować na jednej scenie - Podsumowuję gorzko nasze podobieństwo. W jakiś dziwny sposób oboje chcemy kraść blask reflektorów, jednocześnie wcale go nie pożądając. Paradoks równy temu, że uganiał się ze mną całe dwa lata, chociaż nie miałam ani nazwiska, ani majątku, ani nawet ślicznej buzi - tylko zawsze ten wyszczekany pysk. Kiedyś może bardziej pucołowaty, dziś raczej żylasty, naznaczony delikatnymi zmarszczkami.
W depresji zestarzałam się o kilka lat za wcześnie.
Albo znowu karmi mnie banałem, albo znowu go nie rozumiem. Ale nie ciągnę go za język - w końcu to nie spotkanie towarzyskie.
- Najlepszą obroną jest atak. Dlatego gorzką prawdę najłatwiej wykpić. - Zarzuca mi, że nie znam reguł gry, zapominając, że koniec końców wszystkich nas obowiązywały te same zasady. Poruszaliśmy się po jednakowej planszy, ale tak, byliśmy różni. Ja byłam tą postacią, która wpadała we wszystkie zasadzki, podczas gdy dla niego wznoszono mosty za skinienie dłoni. On szedł z zawiązanymi oczami, a ja widziałam po drodze wszystko to, czego widzieć nie chciałam - ale też piękne lasy, majestatyczne wzgórza i wzburzone wodospady. Naprawdę potrzebował tłumaczenia, że wszystko miało swoją cenę? Że mógł zdjąć tę opaskę, skoro tak bardzo go uwierała? - Twoje. Babci. Kota. - Zadrwiłam, ale tym razem powstrzymałam się od kąśliwości, zaskakując go tym, z czym mijał się nieprzerwanie. Prawdą. - Nie znam twojej sytuacji. Nie mogę tego oceniać. Z resztą, to nie temat na spotkanie biznesowe. - Zwróciłam przeciwko niemu jego własny oręż. Nie rozumiem, dlaczego nagle zaczyna się uśmiechać, aż w końcu przypominam sobie scenerię, w jakiej mnie powitał - i ja też mięknę, łagodnieją mi rysy, wygładza się zmarszczka, a usta wyginają w frywolnym uśmiechu, pozbawionym arogancji. Kiedy podchodzi blisko nie płoszę się jak łania, odważnie odnajdując jego spojrzenie. Mam ochotę ująć jego podbródek i posmakować warg zwilżonych winem, całować mocno i mocniej, tutaj, w tym pokoju, oparta o komodę, bez możliwości ucieczki, drażniona zapachem drogich perfum, ale odwraca się, zanim starcza mi odwagi.
Może to dobrze.
- Prostactwo to pudło. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. - Nie zauważam, kiedy z tej antycznej areny przechodzę do komnaty Wenus, znacznie łagodniejsza, niż w chwili, kiedy nieoczekiwanie wrzucił mnie na ring. W końcu uśmiecham się do niego, ale nie może już tego widzieć. I może dlatego, kiedy do niego wracam, jestem już w lepszym nastroju - bardziej bezwstydna niż wojownicza, nieświadoma podróży, jaką odbył po zatrzaśnięciu za sobą drzwi.
- Szkoda. - Rzucam z udawanym smutkiem, choć wcale nie liczyłam na podwójna nagrodę. - Nie noszę sukienek, ale mam słabość do ciężkiej biżuterii - Wyjaśniam, doskonale zdając sobie sprawę jak właśnie pobudzam jego wyobraźnię, kreując zakazany owoc. Siebie w sukni. Więcej - kreuję obraz samej siebie bez sukni, w ciężiej biżuterii. Wiem, co robię. Nie wiem tylko jeszcze dlaczego. Z ciekawości, a może z nudów, a może po to, by znowu poczuć się kobieco. Bez Sola u boku nie było to proste - był pierwszym mężczyzną w moim życiu, zgodnie z przysięgą miał pozostać jedynym. Kiedy go zabrakło nie potrafiłam już żyć jak wcześniej. W niewinności. Czystości. Słyszałam szepty wszystkich moich przodkiń, które snuły jedną pieśń - że taka jest nasza natura. Ale nawet ona nie obmywała mnie z wyrzutów sumienia.
Zagłębiam się w oparciu kanapy, z kieliszkiem wina w jednej dłoni i papierosem w drugiej. Zwilżam usta alkoholem, po czym odkładam szkło na wysoki stołek obok sofy. - Poza konstrukcją klątwy, która wskazuje na pracę profesjonalisty - nie. Jestem łamaczką klątw, nie jubilerką. Nie znam się na tym. - Przyznaję zgodnie z prawdą. Więcej niż w ocenie adresata biżuterii nie mogę pomóc. - Mam wybór? - Odwracam głowę w jego kierunku, unoszę brwi, całe to przedstawienie - z mojej strony, z jego strony - teraz nawet zaczyna mi się podobać. Oboje przecież wiemy, dlaczego założyłam tę kolię. Oboje wiemy, że tylko czekam, aż zechce ją zdjąć. Nie oblewam się jednak szkarłatem, a posłusznie prostuję plecy siadając na skraju kanapy. Przechylam się, powoli przesuwam palce po karku, zgarniając włosy na jedną stronę. Za chwilę muśnie palcami moją szyję. Niby przypadkiem, badając fakturę skóry, być może zawiesi oko na jednym z widocznych tatuaży. Nie wiem, czy postanowi być gentelmanem, czy może zupełnie nie - i ta chwilowa niepewność ściska mnie w żołądku, i czuję się, jakbym miała te siedemnaście lat, nie znała świata poza tym papierosem tlącym się między palcami i chłopcem, którego oddech miał lada moment wywołać wokół szyi gęsią skórkę.
Chcę rzucić się jej do gardła.
Ścisnąć za kark, zgiąć go, wpić się w usta i pociągnąć za włosy. Rozbić w pył młodzieńcze zauroczenie i dostać ją kobiecą, gorzką i niedobrą. Przekonać się, że tak naprawdę jest zepsuta i nieodpowiednia. Może to dałoby mi nauczkę, że ktoś taki jak ja nie powinien marzyć.
O kimś takim jak ona.
A najlepiej - w ogóle.
Klasa, z której pochodzę pragnie mężczyzn twardo stąpających po ziemi, podczas kiedy ja, wolę latać. Ściągają mnie, podpinając do kostek bransolety z obowiązków, ciążące i ocierające skórę do krwi. To też celowo: zapach ma zwabić drapieżców. Albo ofiary, nie wolno tu liczyć na jednoznaczność, to przecież wojna toczona od pokoleń. O wpływy i bogactwo, o władzę, o koneksje, o geny. Każdy chce je jak najlepsze, by płodzone dzieci rosły zdrowe i silne, by dziewczynki miały krągłe biodra, a mężczyznom nie groziły zakola. Czym mierzy się naszą wartość, krawieckim centymetrem i zwykłą wagą. To na tyle obrzydliwe, że puszczają mi nerwy, a kiedy się kłócimy, wzbiera we mnie euforia podobna zebraniu narkotykowych doświadczeń w splot emocji, dosłownie trzęsących ciałem. Mój boże, kłócić się z kobietą: nie, nie zgadzać się, ale kłócić, jak przekupy na rynku, wyrywające sobie z rąk pierś okazałego bażanta. Jakie moje życie musi(ało?) być żałosne, skoro dostarcza mi to tyle podniety. Ślina prawie pokapie mi na koszulę na jej widok - nie, wcale nie dlatego, że jest piękna, bo to banalne, tylko dlatego, że kurwa czuje. Ta ekspresja, myślę, że to jej chciałem od zawsze. Brwi wygiętych pod kątem, głębokiej zmarszczki przecinającej czoło, nieprzychylnie zmrużonych oczu i tonu, który postawi mnie pod ścianą. Żołnierskiego, dzwoniącego na alarm i wbijającego ostrogę w rozespaną męskość, która za wszelką cenę pragnie mieć rację. Oboje mamy swoją, Jade.
Oboje mamy swoją.
-I co zrobisz z tym przepraszam? - drwię, bo wydaje mi się to śmieszne. Za plecami na pałąkowatych nogach dyga za mną mebel pełen srebrnego proszku, a ja wydymam usta, raczej niezadowolony - jeśli skusisz się na bagietkę, możesz potem wytrzeć nim sobie twarz, nic więcej - stwierdzam ostro, grzebiąc przy mankietach koszuli. Kołnierza już nie tykam, niech tak będzie, szczelnie i z minimalną ilością powietrza, ale w komnacie robi się nieznośnie gorąco. Raz-dwa, rękawy podwijam do łokci, jakbym miał zabrać się za bicie - u nas tak rzeczywiście załatwia się niesnaski - zakładam ręce na piersi, obserwując ją, jak wygląda, wyprostowana jak struna w pokoju rozkoszy - pisze się bilecik, składa się tam podpis, dołącza się kwiaty, czekoladki lub akt własności parku i tyle. Urazę nosi się podobnie, jak żałobę, tylko trochę krócej - znowu snuję opowieść, a mogłem przecież użreć się w ten niewyparzony język i dać jej, czego chciała - ktoś kiedyś mi powiedział, że słowa wcale nie są ważne - to było na statku, dawno temu, bo co z tego, że przepraszasz, skoro raz za razem spierdalasz coś dokładnie tak samo. W zbiorowej robocie i zbiorowej odpowiedzialności patrzą ci na ręce, kiedy się rozliczasz. Ja, inaczej, patrzę na jej zaciśnięte usta i policzki, na nasadę włosów, która unosi się wtedy, kiedy porusza brwiami. Mógłbym: na rozcięcie dekoltu albo na cycki, bo jestem łasy na nią niesamowicie. W tej chwili myślę o kości stającej mi w gardle, dokładniej, o jej obojczyku i pośladkach przelewających się przez mojej własne kolana, ciężarze innego ciała na moim własnym. To wszystko intensyfikuje się do tego stopnia, że język staje mi kołkiem i gdyby teraz ona nachyliła się nade mną, nie byłbym w stanie jej dosięgnąć, nie w ten sposób. Właśnie czynię ją obiektem mojej żądzy, uprzedmiatawiam ją, ale dziwnie, w kompletnym oderwaniu od tego, co powinno być w niej atrakcyjne. To, co przyjdzie, mogłoby okazać się rozczarowaniem, że wcale taka nie jest, że ściśnięcie jej piersi nie da mi tego, co piorunowanie jej wzrokiem. Samo ciało to żaden cel, niewinność - również pudło. Żadne z nas takie nie jest, żadne nie udaje
-Ale proszę - przepraszam - niech ma. Nie zależy mi, by udowodnić jej, że się myli, zwerbalizowana skrucha to nie węże, ani jaszczurki wypadające z ust. Nic nie szczypie, nie gryzie w język, nie pali przełyku, a ja, mogę już się chyba do niej uśmiechnąć. Z przekąsem i wyzwaniem, przeprosiny są paradoksalnie szczere, choć wymuszone. To grzeczność młodego narzeczeństwa, które powoli uczy się wspólnego życia pod kuratelą rodziców. Dobrze, że nas nikt nie pilnuje.
-Powiedz mi, Jade - zaczynam, odchodząc od komody, która chwieje się niepewnie, znów dzieli nas nieprzystępna odległość, nie zachęcająca do niczego. Ani nie przyzwoita, ani nadającą się do pocałunku, no chyba, że zatrzasnąłbym dłoń na jej podbródku - czy oni naprawdę cię obchodzą? Czy robisz to tylko po to, by pokazać mi i sobie, jaki ze mnie dupek, co? - pytam spokojnie, prawie obojętnie, a nozdrza mi drgają, podrażnione zapachem tytoniu i... jakiegoś cytrusa, którego woń splata się z nutą opium, którą przeszły zasłony, kołdry, a po ledwie kwadransie, nawet i jej ubrania. Nie staram się, a ona wyjdzie stąd, pachnąc mną. No, może nie do końca, ale tak właśnie powiem, później, siedząc przy piwie i chwaląc się panną, której nie dostanę.
-Na początek przez miesiąc, dla wszystkich - zgadzam się, ale wypieprzam klauzulę wieku. Końcówka sierpnia, dzieciaki zaraz wrócą do szkoły i co, przyjdzie mi karmić tylko zgraję niedożywionych dziesięciolatków? - raz w tygodniu, w niedzielę, sam będę przy tym pracować - dodaję, gdzieś na tyłach polowej kuchni mogę podawać miski albo lać zupę z wielkiego kotła, zbierać chrząstki, tłuszcz i obierki po warzywach, żeby ktoś i na tym skorzystał i z naszych resztek ugotował sobie pożywny bulion. Też się takim żywiłem, kaprys księcia, któremu przeszkadza niewyrobiona sprężyna w jego tronie - też chcesz pomóc? Tak naprawdę? - wydawać racje tym biedakom razem ze mną? Pilnować, żeby nikt nie odszedł głodny, żeby dla każdego potrzebującego starczyło? Nie wszystkie brzuchy zdołam napełnić wiem, ale ci, którzy przyjdą, bo naprawdę nie mają co do garnka włożyć, nie odejdą z pustymi rękami. I jebać, nie zamierzam podpisywać się pod tym jako Lestrange, od nas nie dostaliby złamanego knuta, przynajmniej nie z dobroci serca. To żadna propaganda, wszystko na własny rachunek. Może nawet Filipka wybaczy, że strzelam w kolano dychającego Pasażera, konkurencyjnym żarciem w jeszcze niższej cenie. Będzie za uśmiech albo za niebieski kamyczek, za obrazek narysowany dziecięcą rączką albo uścisk spracowanej dłoni.
-Prawda... prawda jest taka, Jade, że mówimy o zdradzie i to więcej, niż tylko hipotetycznie. Możesz pięknie opowiadać o rosnącym lesie, ale nie zatrzymasz pokłosia pewnych czynów oraz decyzji. Ten przykład - urywam, prychając cicho i zaciskając dłoń w pięść, jakbym próbował oswoić się z własnym ciałem no i potencjalną agresją. Mój przykład. - już jest wyrokiem. Co z nim zrobisz, co? Kot wyląduje na ulicy i pewnie zdechnie z głodu, bo przyzwyczaił się, że ma zawsze ciepło i żarcie podsunięte pod nos. Babcia chyba nawet go kocha, nigdy tego nie mówiła, ale lubiła, kiedy śpiewał jej piosenki z jej młodości. Może, gdyby zniknął, nie powiedzieliby jej, co się stało. A jest jeszcze siostra, której obiecał, że nigdy jej nie zostawi. Ma przyjaciół, których nie narazi dla własnej skóry - on, hipotetyczny chromy wiąz, dąb, czy inne jebane drzewo. Jestem wkurwiony, bo właściwie wie już o mnie wszystko, spływa mi krew z twarzy, ropa zebrana pod skórą, cały żal i pogarda, jaką czuję do samego siebie. Czy mi lepiej?
Wcale, czuję się tylko płytszy i bardziej żałosny.
-Zajmij się tym, co do ciebie należy - głucho wydaję jej rozkaz, wychodząc z komnaty podminowany sprzecznymi emocjami. Mówię to do niej, do siebie? Dla własnego zaspokojenia, prawdopodobnie już mnie nie słyszy, ale ja karmię się lipną władzą, mocą, jaką gromadzę w potraktowaniu jej z protekcją. Później, gdy się dotykam, mam przed oczami ją władczą i uległą jednocześnie, a orgazm jest tak intensywny, że aż mnie trzęsie. Po jednym razie z nią, dochodziłbym obejmując się ręką i myśląc o tym, jak pocierałem jej cipkę, wiem, że tyle by wystarczyło i kurwa, to naprawdę jest żałosne, szczególnie, że później wpycha się we mnie na siłę. Ona, we mnie, naga, kreowana krótkim zdaniem, brzmiącym prawie jak szczeknięcie, z tym że mam wrażenie, że to ja skomlę o uwagę. Oblizuję wargi, na raz przechylam kieliszek z winem, niedbale ocieram usta wierzchem ręki, brudząc mankiet koszuli na czerwono. Pozwala mi, więcej, zachęca do tego, a ja, trzymając ją już w swych rękach, zwyczajnie daję się jej wymknąć.
-Zatrzymaj ją - mówię po tym, jak moje palce muskają zapięcie i poznają się z ciepłem jej szyi. Krótkie spięcie i tyle, odwracam się i siadam na biurku w odległości, która zapobiegnie ugryzieniu jej policzka. Znowu zmieniam zdanie, ale chcę jej pokazać, jej i samemu sobie, że... Właściwie to nie wiem, kogo ja oszukuję, niepewną ręką leję wino do swego kielicha, odpalam papierosa i przez nazbyt nerwowe strzepnięcie popiołu, wypalam maleńką dziurkę w swoich spodniach - kurwa - klnę, patrząc na tą poszarpany, okrągły ślad po przyłożeniu dziada do materiału. Ból nie poradzi na namiętność, ale namiętność nie poradzi na wypalenie. Nawet, jeśli to ta długodojrzewająca.
Ścisnąć za kark, zgiąć go, wpić się w usta i pociągnąć za włosy. Rozbić w pył młodzieńcze zauroczenie i dostać ją kobiecą, gorzką i niedobrą. Przekonać się, że tak naprawdę jest zepsuta i nieodpowiednia. Może to dałoby mi nauczkę, że ktoś taki jak ja nie powinien marzyć.
O kimś takim jak ona.
A najlepiej - w ogóle.
Klasa, z której pochodzę pragnie mężczyzn twardo stąpających po ziemi, podczas kiedy ja, wolę latać. Ściągają mnie, podpinając do kostek bransolety z obowiązków, ciążące i ocierające skórę do krwi. To też celowo: zapach ma zwabić drapieżców. Albo ofiary, nie wolno tu liczyć na jednoznaczność, to przecież wojna toczona od pokoleń. O wpływy i bogactwo, o władzę, o koneksje, o geny. Każdy chce je jak najlepsze, by płodzone dzieci rosły zdrowe i silne, by dziewczynki miały krągłe biodra, a mężczyznom nie groziły zakola. Czym mierzy się naszą wartość, krawieckim centymetrem i zwykłą wagą. To na tyle obrzydliwe, że puszczają mi nerwy, a kiedy się kłócimy, wzbiera we mnie euforia podobna zebraniu narkotykowych doświadczeń w splot emocji, dosłownie trzęsących ciałem. Mój boże, kłócić się z kobietą: nie, nie zgadzać się, ale kłócić, jak przekupy na rynku, wyrywające sobie z rąk pierś okazałego bażanta. Jakie moje życie musi(ało?) być żałosne, skoro dostarcza mi to tyle podniety. Ślina prawie pokapie mi na koszulę na jej widok - nie, wcale nie dlatego, że jest piękna, bo to banalne, tylko dlatego, że kurwa czuje. Ta ekspresja, myślę, że to jej chciałem od zawsze. Brwi wygiętych pod kątem, głębokiej zmarszczki przecinającej czoło, nieprzychylnie zmrużonych oczu i tonu, który postawi mnie pod ścianą. Żołnierskiego, dzwoniącego na alarm i wbijającego ostrogę w rozespaną męskość, która za wszelką cenę pragnie mieć rację. Oboje mamy swoją, Jade.
Oboje mamy swoją.
-I co zrobisz z tym przepraszam? - drwię, bo wydaje mi się to śmieszne. Za plecami na pałąkowatych nogach dyga za mną mebel pełen srebrnego proszku, a ja wydymam usta, raczej niezadowolony - jeśli skusisz się na bagietkę, możesz potem wytrzeć nim sobie twarz, nic więcej - stwierdzam ostro, grzebiąc przy mankietach koszuli. Kołnierza już nie tykam, niech tak będzie, szczelnie i z minimalną ilością powietrza, ale w komnacie robi się nieznośnie gorąco. Raz-dwa, rękawy podwijam do łokci, jakbym miał zabrać się za bicie - u nas tak rzeczywiście załatwia się niesnaski - zakładam ręce na piersi, obserwując ją, jak wygląda, wyprostowana jak struna w pokoju rozkoszy - pisze się bilecik, składa się tam podpis, dołącza się kwiaty, czekoladki lub akt własności parku i tyle. Urazę nosi się podobnie, jak żałobę, tylko trochę krócej - znowu snuję opowieść, a mogłem przecież użreć się w ten niewyparzony język i dać jej, czego chciała - ktoś kiedyś mi powiedział, że słowa wcale nie są ważne - to było na statku, dawno temu, bo co z tego, że przepraszasz, skoro raz za razem spierdalasz coś dokładnie tak samo. W zbiorowej robocie i zbiorowej odpowiedzialności patrzą ci na ręce, kiedy się rozliczasz. Ja, inaczej, patrzę na jej zaciśnięte usta i policzki, na nasadę włosów, która unosi się wtedy, kiedy porusza brwiami. Mógłbym: na rozcięcie dekoltu albo na cycki, bo jestem łasy na nią niesamowicie. W tej chwili myślę o kości stającej mi w gardle, dokładniej, o jej obojczyku i pośladkach przelewających się przez mojej własne kolana, ciężarze innego ciała na moim własnym. To wszystko intensyfikuje się do tego stopnia, że język staje mi kołkiem i gdyby teraz ona nachyliła się nade mną, nie byłbym w stanie jej dosięgnąć, nie w ten sposób. Właśnie czynię ją obiektem mojej żądzy, uprzedmiatawiam ją, ale dziwnie, w kompletnym oderwaniu od tego, co powinno być w niej atrakcyjne. To, co przyjdzie, mogłoby okazać się rozczarowaniem, że wcale taka nie jest, że ściśnięcie jej piersi nie da mi tego, co piorunowanie jej wzrokiem. Samo ciało to żaden cel, niewinność - również pudło. Żadne z nas takie nie jest, żadne nie udaje
-Ale proszę - przepraszam - niech ma. Nie zależy mi, by udowodnić jej, że się myli, zwerbalizowana skrucha to nie węże, ani jaszczurki wypadające z ust. Nic nie szczypie, nie gryzie w język, nie pali przełyku, a ja, mogę już się chyba do niej uśmiechnąć. Z przekąsem i wyzwaniem, przeprosiny są paradoksalnie szczere, choć wymuszone. To grzeczność młodego narzeczeństwa, które powoli uczy się wspólnego życia pod kuratelą rodziców. Dobrze, że nas nikt nie pilnuje.
-Powiedz mi, Jade - zaczynam, odchodząc od komody, która chwieje się niepewnie, znów dzieli nas nieprzystępna odległość, nie zachęcająca do niczego. Ani nie przyzwoita, ani nadającą się do pocałunku, no chyba, że zatrzasnąłbym dłoń na jej podbródku - czy oni naprawdę cię obchodzą? Czy robisz to tylko po to, by pokazać mi i sobie, jaki ze mnie dupek, co? - pytam spokojnie, prawie obojętnie, a nozdrza mi drgają, podrażnione zapachem tytoniu i... jakiegoś cytrusa, którego woń splata się z nutą opium, którą przeszły zasłony, kołdry, a po ledwie kwadransie, nawet i jej ubrania. Nie staram się, a ona wyjdzie stąd, pachnąc mną. No, może nie do końca, ale tak właśnie powiem, później, siedząc przy piwie i chwaląc się panną, której nie dostanę.
-Na początek przez miesiąc, dla wszystkich - zgadzam się, ale wypieprzam klauzulę wieku. Końcówka sierpnia, dzieciaki zaraz wrócą do szkoły i co, przyjdzie mi karmić tylko zgraję niedożywionych dziesięciolatków? - raz w tygodniu, w niedzielę, sam będę przy tym pracować - dodaję, gdzieś na tyłach polowej kuchni mogę podawać miski albo lać zupę z wielkiego kotła, zbierać chrząstki, tłuszcz i obierki po warzywach, żeby ktoś i na tym skorzystał i z naszych resztek ugotował sobie pożywny bulion. Też się takim żywiłem, kaprys księcia, któremu przeszkadza niewyrobiona sprężyna w jego tronie - też chcesz pomóc? Tak naprawdę? - wydawać racje tym biedakom razem ze mną? Pilnować, żeby nikt nie odszedł głodny, żeby dla każdego potrzebującego starczyło? Nie wszystkie brzuchy zdołam napełnić wiem, ale ci, którzy przyjdą, bo naprawdę nie mają co do garnka włożyć, nie odejdą z pustymi rękami. I jebać, nie zamierzam podpisywać się pod tym jako Lestrange, od nas nie dostaliby złamanego knuta, przynajmniej nie z dobroci serca. To żadna propaganda, wszystko na własny rachunek. Może nawet Filipka wybaczy, że strzelam w kolano dychającego Pasażera, konkurencyjnym żarciem w jeszcze niższej cenie. Będzie za uśmiech albo za niebieski kamyczek, za obrazek narysowany dziecięcą rączką albo uścisk spracowanej dłoni.
-Prawda... prawda jest taka, Jade, że mówimy o zdradzie i to więcej, niż tylko hipotetycznie. Możesz pięknie opowiadać o rosnącym lesie, ale nie zatrzymasz pokłosia pewnych czynów oraz decyzji. Ten przykład - urywam, prychając cicho i zaciskając dłoń w pięść, jakbym próbował oswoić się z własnym ciałem no i potencjalną agresją. Mój przykład. - już jest wyrokiem. Co z nim zrobisz, co? Kot wyląduje na ulicy i pewnie zdechnie z głodu, bo przyzwyczaił się, że ma zawsze ciepło i żarcie podsunięte pod nos. Babcia chyba nawet go kocha, nigdy tego nie mówiła, ale lubiła, kiedy śpiewał jej piosenki z jej młodości. Może, gdyby zniknął, nie powiedzieliby jej, co się stało. A jest jeszcze siostra, której obiecał, że nigdy jej nie zostawi. Ma przyjaciół, których nie narazi dla własnej skóry - on, hipotetyczny chromy wiąz, dąb, czy inne jebane drzewo. Jestem wkurwiony, bo właściwie wie już o mnie wszystko, spływa mi krew z twarzy, ropa zebrana pod skórą, cały żal i pogarda, jaką czuję do samego siebie. Czy mi lepiej?
Wcale, czuję się tylko płytszy i bardziej żałosny.
-Zajmij się tym, co do ciebie należy - głucho wydaję jej rozkaz, wychodząc z komnaty podminowany sprzecznymi emocjami. Mówię to do niej, do siebie? Dla własnego zaspokojenia, prawdopodobnie już mnie nie słyszy, ale ja karmię się lipną władzą, mocą, jaką gromadzę w potraktowaniu jej z protekcją. Później, gdy się dotykam, mam przed oczami ją władczą i uległą jednocześnie, a orgazm jest tak intensywny, że aż mnie trzęsie. Po jednym razie z nią, dochodziłbym obejmując się ręką i myśląc o tym, jak pocierałem jej cipkę, wiem, że tyle by wystarczyło i kurwa, to naprawdę jest żałosne, szczególnie, że później wpycha się we mnie na siłę. Ona, we mnie, naga, kreowana krótkim zdaniem, brzmiącym prawie jak szczeknięcie, z tym że mam wrażenie, że to ja skomlę o uwagę. Oblizuję wargi, na raz przechylam kieliszek z winem, niedbale ocieram usta wierzchem ręki, brudząc mankiet koszuli na czerwono. Pozwala mi, więcej, zachęca do tego, a ja, trzymając ją już w swych rękach, zwyczajnie daję się jej wymknąć.
-Zatrzymaj ją - mówię po tym, jak moje palce muskają zapięcie i poznają się z ciepłem jej szyi. Krótkie spięcie i tyle, odwracam się i siadam na biurku w odległości, która zapobiegnie ugryzieniu jej policzka. Znowu zmieniam zdanie, ale chcę jej pokazać, jej i samemu sobie, że... Właściwie to nie wiem, kogo ja oszukuję, niepewną ręką leję wino do swego kielicha, odpalam papierosa i przez nazbyt nerwowe strzepnięcie popiołu, wypalam maleńką dziurkę w swoich spodniach - kurwa - klnę, patrząc na tą poszarpany, okrągły ślad po przyłożeniu dziada do materiału. Ból nie poradzi na namiętność, ale namiętność nie poradzi na wypalenie. Nawet, jeśli to ta długodojrzewająca.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ponownie zrzuca na mnie wodospad słów i nakręca się przy tym jak żądlibąk, i żądli mnie kolejno w policzek, w szyję, przebija przez cienką skórę, atakuje. Objawy w zasadzie nie odbiegają od książkowych, rzeczywiście zbiera mi się na mdłości, jedynie nie unoszę się nad ziemię, ale może dlatego, że prawie nigdy się od niej nie odrywam. Zostawiłam tę domenę siostrze, zdobyła w niej już wszystko, co tylko można było. Ale Francis - Francis mógłby się z nią ścigać.
Jest nabuzowany jak buchorożec, ale nie uciekam, zastanawiając się, co będzie, jeśli mnie tu zaraz rozpruje. Scenerię ma idealną to jego kurwidołek, więc pozbyć się ciała i zatrzeć ślady to najmniejszy problem. Złota w kieszeni ma pewnie wystarczająco, żeby opłacić milczenie swoich ludzi. Wkurwia mnie to, że jest obrzydliwie bogaty, i nie rozumiem dlaczego. Mogłabym po prostu stąd iść. Pokazać mu jak nie ma nade mną władzy. Ale trochę z ciekawości, a trochę rozbawiona, oglądam go jak świnię na lokalnej wystawie hodowców. Patrzę na niego trochę obojętnie, a trochę nonszalancko, w pełni ambiwalentnie, niepewna tego, do czego to wszystko zmierza. Traci kontrolę, a ja czerpię z tego dziwną satysfakcję. Wodzę wzrokiem za jego dłońmi, wyobrażając sobie, jak po chwili zaciska je na mojej krtani, ale nic takiego się nie dzieje. Daję mu ciszę, kiedy kończy. Przeciągam ją, ale nie w strachu, nie jak dzikie zwierze na otwartej przestrzeni, z sercem w krtani. Może dlatego, że nie wiem, czy jestem zamknięta w ciasnej klatce ze zwykłym kugucharem, czy może matagotem - i bardzo chcę, żeby okazał się tym drugim.
- Wiesz, Francis, nie rozumiem, czemu się tak unosisz, i na siłę próbujesz wepchnąć mnie do swojego świata. Czemu rozdmuchujesz zwykłe spuszczenie gardy do rangi śmieszności. Nie ja ci to robię. Sam sobie to robisz. Sam wybierasz. Wybierasz urazoną dumę. I jednocześnie tak bardzo podkreślasz, jak twój świat jest inny niż mój. Co cię tak uwiera? Czego nie możesz znieść? - Znowu tłumaczę mu jak działa świat, nie rozumiejąc jak do tego doszło. Nie chcę być jego katharsis, nie chcę być jego w żaden sposób. Nie wiem, czy po prostu robi mi się go żal, czy to z tego wkurwienia. Patrzę na niego jednym okiem butnie, a drugim nieco łagodniej, i rzeczywiście jego przepraszam wcale mnie nie obchodzi. Nic nie znaczy, to prawda - ale tylko dlatego, że on tak chciał. Wziął swoje boskie dłuto i ukształtował je na swoje podobieństwo.
Może, gdyby mnie tak nie powykręcał, to bym uwierzyła w jego szczerość. Ale nie potrafiłam.
- Nie obchodzą. - Prostuję się i patrzę na niego rozjuszona, rzucając mu wyzwanie szczerości. Znowu jest blisko, tak blisko, że widzę dokładnie, jak napręża się skóra na jego szyi, kiedy przełyka ślinę; widzę dokładnie lekko zarośnięte policzki, widzę niedoskonałą cerę, zmarszczki na czole, falujące nozdrza, rynienkę podnosową, załamanie nosa. Nie przypomina już chłopca, który biegał za mną w szkole, a przecież wcale nie wydoroślał. Słucham, jak kontynuuje mój plan, ale sama zaczynam wątpić w jego realność. Kiedy stawia pytanie, urzeczywistnia to, czego wcale w sobie nie lubię, tę mniej piękną część, mniej szlachetną. - Szczerze? Dbam tylko o swoje interesy. Ale rzuciłam ci wyzwanie, więc się nie wycofam. - Nie miałam przecież żadnego udziału w tym, żeby grać przed nim lepszą, niż byłam. Męczyłabym się, z przyklejonym uśmiechem, z garścią dobroci niesionej innym w potrzebie. To nigdy nie byłam ja.
- Jesteś naiwny, jeśli wierzysz, że uratujesz wszystkich. - Nie podszywam słów ironią, a głos mi drży. - Ale możesz uratować siebie. - Unoszę wzrok, patrzę na niego dumnie, choć on nie ma pojęcia, że tę dumę kupiłam właśnie za egoizm. Mogłam przecież zginąć tam, w płomieniach, razem z miłością mojego życia, a prawda jest taka, że nawet nie pomyślałam, by próbować wydrzeć go z objęć śmierci. Wiedziałam, że jakakolwiek próba przyniesie wyłącznie moja zgubę, że w chwili, gdy przeklęty ogień rozpalił przeklęte miejsce mój mąż wydał ostatnie tchnienie. Nie było dnia, bym nie nienawidziła siebie za swój wybór. Bywały też takie, że żałowałam swojego wyboru. Umarłam tam wraz z Solasem, a wszystko, co wydarzyło się później, było po prostu przeciągającym się epilogiem. Wieloletnią agonią, podczas której nauczyłam się funkcjonować w bólu. Egoizm to cnota. Wie o tym?
Kolia ląduje w moich dłoniach, ale nie myślę o niej, tylko o chłodzie, z jakim mnie potraktował. Znowu go nie rozumiem, i czuję, że się zbłaźniłam - zagrałam jokera, zyskując w zamian śmiesznie niskie karty. Przez moment waham się przed przyjęciem prezentu, ale w końcu zaciskam palce na biżuterii, czując jej ciężar i wsuwając do kieszeni szaty. Prawdopodobnie jest warta więcej niż miał mi zapłacić, a mimo tego mam czelność podnieść się, podejść do niego, chociaż uciekł, i jeszcze raz spojrzeć na niego z nonszalancją.
- Preferuję gotówkę. - Bezczelnie domagam się zapłaty, rozgraniczając ją od prezentu. Nie rozumiem, skąd u niego znalazł się taki kaprys, a podświadomość podsuwała najróżniejsze scenariusze - łącznie z tym, że wszystko ukartował. Że nie było żadnego podarunku, że sam to wszystko nakręcił, byle by mnie tu ściągnąć. - Moja praca została wykonana. - Ucięłam rozbiegane myśl, ucięłam dalszą dyskusję i opuściłam Wenus nawet na niego nie patrząc, dziwnie zaniepokojona, dziwnie zbita z tropu, z pełnym obrzydzeniem do niego i do samej siebie.
A jednak - kolia przyjemnie ciążyła w kieszeni, tak samo jak bliskość samego Lestrange’a, którą, ku własnemu zaskoczeniu, odtwarzałam wieczorami, leżąc w pustym łóżku, zupełnie naga, z kolią ciasno zapiętą wokół szyi - ale nie tak całkiem sama, kiedy bezwstydnie pozwalałam myślom zwiedzać kolejne pokoje w Wenus.
zt
Jest nabuzowany jak buchorożec, ale nie uciekam, zastanawiając się, co będzie, jeśli mnie tu zaraz rozpruje. Scenerię ma idealną to jego kurwidołek, więc pozbyć się ciała i zatrzeć ślady to najmniejszy problem. Złota w kieszeni ma pewnie wystarczająco, żeby opłacić milczenie swoich ludzi. Wkurwia mnie to, że jest obrzydliwie bogaty, i nie rozumiem dlaczego. Mogłabym po prostu stąd iść. Pokazać mu jak nie ma nade mną władzy. Ale trochę z ciekawości, a trochę rozbawiona, oglądam go jak świnię na lokalnej wystawie hodowców. Patrzę na niego trochę obojętnie, a trochę nonszalancko, w pełni ambiwalentnie, niepewna tego, do czego to wszystko zmierza. Traci kontrolę, a ja czerpię z tego dziwną satysfakcję. Wodzę wzrokiem za jego dłońmi, wyobrażając sobie, jak po chwili zaciska je na mojej krtani, ale nic takiego się nie dzieje. Daję mu ciszę, kiedy kończy. Przeciągam ją, ale nie w strachu, nie jak dzikie zwierze na otwartej przestrzeni, z sercem w krtani. Może dlatego, że nie wiem, czy jestem zamknięta w ciasnej klatce ze zwykłym kugucharem, czy może matagotem - i bardzo chcę, żeby okazał się tym drugim.
- Wiesz, Francis, nie rozumiem, czemu się tak unosisz, i na siłę próbujesz wepchnąć mnie do swojego świata. Czemu rozdmuchujesz zwykłe spuszczenie gardy do rangi śmieszności. Nie ja ci to robię. Sam sobie to robisz. Sam wybierasz. Wybierasz urazoną dumę. I jednocześnie tak bardzo podkreślasz, jak twój świat jest inny niż mój. Co cię tak uwiera? Czego nie możesz znieść? - Znowu tłumaczę mu jak działa świat, nie rozumiejąc jak do tego doszło. Nie chcę być jego katharsis, nie chcę być jego w żaden sposób. Nie wiem, czy po prostu robi mi się go żal, czy to z tego wkurwienia. Patrzę na niego jednym okiem butnie, a drugim nieco łagodniej, i rzeczywiście jego przepraszam wcale mnie nie obchodzi. Nic nie znaczy, to prawda - ale tylko dlatego, że on tak chciał. Wziął swoje boskie dłuto i ukształtował je na swoje podobieństwo.
Może, gdyby mnie tak nie powykręcał, to bym uwierzyła w jego szczerość. Ale nie potrafiłam.
- Nie obchodzą. - Prostuję się i patrzę na niego rozjuszona, rzucając mu wyzwanie szczerości. Znowu jest blisko, tak blisko, że widzę dokładnie, jak napręża się skóra na jego szyi, kiedy przełyka ślinę; widzę dokładnie lekko zarośnięte policzki, widzę niedoskonałą cerę, zmarszczki na czole, falujące nozdrza, rynienkę podnosową, załamanie nosa. Nie przypomina już chłopca, który biegał za mną w szkole, a przecież wcale nie wydoroślał. Słucham, jak kontynuuje mój plan, ale sama zaczynam wątpić w jego realność. Kiedy stawia pytanie, urzeczywistnia to, czego wcale w sobie nie lubię, tę mniej piękną część, mniej szlachetną. - Szczerze? Dbam tylko o swoje interesy. Ale rzuciłam ci wyzwanie, więc się nie wycofam. - Nie miałam przecież żadnego udziału w tym, żeby grać przed nim lepszą, niż byłam. Męczyłabym się, z przyklejonym uśmiechem, z garścią dobroci niesionej innym w potrzebie. To nigdy nie byłam ja.
- Jesteś naiwny, jeśli wierzysz, że uratujesz wszystkich. - Nie podszywam słów ironią, a głos mi drży. - Ale możesz uratować siebie. - Unoszę wzrok, patrzę na niego dumnie, choć on nie ma pojęcia, że tę dumę kupiłam właśnie za egoizm. Mogłam przecież zginąć tam, w płomieniach, razem z miłością mojego życia, a prawda jest taka, że nawet nie pomyślałam, by próbować wydrzeć go z objęć śmierci. Wiedziałam, że jakakolwiek próba przyniesie wyłącznie moja zgubę, że w chwili, gdy przeklęty ogień rozpalił przeklęte miejsce mój mąż wydał ostatnie tchnienie. Nie było dnia, bym nie nienawidziła siebie za swój wybór. Bywały też takie, że żałowałam swojego wyboru. Umarłam tam wraz z Solasem, a wszystko, co wydarzyło się później, było po prostu przeciągającym się epilogiem. Wieloletnią agonią, podczas której nauczyłam się funkcjonować w bólu. Egoizm to cnota. Wie o tym?
Kolia ląduje w moich dłoniach, ale nie myślę o niej, tylko o chłodzie, z jakim mnie potraktował. Znowu go nie rozumiem, i czuję, że się zbłaźniłam - zagrałam jokera, zyskując w zamian śmiesznie niskie karty. Przez moment waham się przed przyjęciem prezentu, ale w końcu zaciskam palce na biżuterii, czując jej ciężar i wsuwając do kieszeni szaty. Prawdopodobnie jest warta więcej niż miał mi zapłacić, a mimo tego mam czelność podnieść się, podejść do niego, chociaż uciekł, i jeszcze raz spojrzeć na niego z nonszalancją.
- Preferuję gotówkę. - Bezczelnie domagam się zapłaty, rozgraniczając ją od prezentu. Nie rozumiem, skąd u niego znalazł się taki kaprys, a podświadomość podsuwała najróżniejsze scenariusze - łącznie z tym, że wszystko ukartował. Że nie było żadnego podarunku, że sam to wszystko nakręcił, byle by mnie tu ściągnąć. - Moja praca została wykonana. - Ucięłam rozbiegane myśl, ucięłam dalszą dyskusję i opuściłam Wenus nawet na niego nie patrząc, dziwnie zaniepokojona, dziwnie zbita z tropu, z pełnym obrzydzeniem do niego i do samej siebie.
A jednak - kolia przyjemnie ciążyła w kieszeni, tak samo jak bliskość samego Lestrange’a, którą, ku własnemu zaskoczeniu, odtwarzałam wieczorami, leżąc w pustym łóżku, zupełnie naga, z kolią ciasno zapiętą wokół szyi - ale nie tak całkiem sama, kiedy bezwstydnie pozwalałam myślom zwiedzać kolejne pokoje w Wenus.
zt
Obiecała sobie, że nigdy już tu nie powróci, była tego pewniejsza niż jakiejkolwiek innej przysięgi, a jednak Los jak zwykle postanowił wyśmiać jej plany, udowadniając, że nie jest w stanie przewidzieć swej przyszłości. Tym razem postąpił z nią wyjątkowo łaskawie, nie pozwolił jej upaść na samo dno i czołgać ku progom Wenus, szukając tu ostatecznego ratunku przed zagładą. Sprowadził ją tutaj krętymi ścieżkami, rzucając do stóp niemal cały świat - bo jak inaczej opisać Londyn, stolicę magicznej kultury? - i ozłacając orderami. W pierwszym momencie, gdy usłyszała o miejscu bankietu, poczuła się tak, jakby mityczny ktoś splunął jej w twarz, lecz im dłużej przebywała w restauracji i im więcej alkoholu wypijała, odurzając się równie mocno towarzystwem Rosierów, tym więcej zdawała się rozumieć, interpretując całą tą noc na swą korzyść. Pojawiała się tutaj na własnych warunkach, celebrowała zwycięstwo; wspomnienia upokorzeń, jakich doznawała w tym budynku, choć gorzkie, podkreślały tylko jak daleko udało się jej dojść, jak wysoko wspiąć - zamierzała się z tego cieszyć, chciwie wyciskając do ostatniej kropli słodycz owocu ciężkiej pracy. I łutu szczęścia, niespodzianki skrytej pod idealną prezencją półwili, podarowanej jej na złotej tacy przez...Przez kogo właściwie? Przez Tristana? Przez samą Evandrę, tak żywiołowo biegnącą w epicentrum niszczycielskiego pożaru? Nieistotne, na to też przecież zapracowała; otrzymała najwyższe odznaczenie, Order Merlina, a teraz do rzędu nagród dochodziła ta jeszcze bardziej niespodziewana.
Czuła ciepło jej dłoni, gdy ciągnęła ją za sobą wąskim korytarzem wenusjańskich kulis. Opuściły restaurację dyskretnie, niezauważane przez nikogo - Deirdre znała zakamarki budynku na pamięć, nic nie zmieniło się odkąd uśmierciła Miu, potrafiła poprowadzić Evandrę tak, by nikt niepożądany ich nie zauważył, a nawet jeśli, nie robiły przecież nic zdrożnego, przyjaciółki idące ramię w ramię, zagubione w obcym miejscu. Dopiero później, kiedy przemykały wśród kotar, woali i parawanów, zsunęła dłoń niżej - nie splotła jednak czule własnych palców z tymi półwili, a chwyciła ją mocno za nadgarstek, władczo, tak, jakby chciała powstrzymać ją od ewentualnej ucieczki. Na tą było już za późno, przestrzegała ją, nie miała więc sobie nic do zarzucenia; szła więc pewnie, schodziły niżej, do najmilszego sercu piekielnego kręgu, z nieobecnym jeszcze cieniem Tristana.
Chciał ją pocałować. Widziała szaleństwo głodu w męskich oczach, gdy pochylił się nad nią jeszcze na górze, wśród elit i śmietanki towarzyskiej; bezwiednie rozchyliła nawet usta, pierwszy raz okazałby jej w ten sposób uczucia, opamiętał się jednak. Przynajmniej on, Deirdre porzuciła wszelkie ograniczenia, a im bliżej dawnych komnat Miu się znajdowały, tym - paradoksalnie - swobodniejsza się czuła. Pozbawiona ograniczeń, sztywnych gorsetów, a przede wszystkim spojrzeń obcych, nie pojmujących potęgi i wolności, która płynęła z niemal miłosnej relacji, jaka łączyła ją z czarną magią. Czuła, że w tym momencie mogłaby sprowadzić szatański pożar na cały Londyn, ba, całe hrabstwo; była silna, była piękna, była tak blisko Rosiera, jak jeszcze nigdy. Śmiało mierząc się z przeszłością, która nie mogła jej zaszkodzić.
Wprowadziła Evandrę pewnie do komnaty Miu, niewiele się tu zmieniło, ale Mericourt nie zmarnowała nawet sekundy na porównania czy próby skupienia się na reminsescencjach, na nieistotnych mrzonkach z zapomnianej już historii. Dziś pojawiała się tutaj nie jako ofiara, a jako gość, łowca, ktoś, kto zamierzał celebrować swe zwycięstwo, dzieląc łoże nie z dziwką - nawet luksusową - a z prawdziwą szlachcianką, z najcenniejszym skarbem nestorstwa. Deirdre uśmiechnęła się szeroko, gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi, oddychała szybko i płytko, niecierpliwie, puszczając na moment rękę blondynki. Odwróciła się ku niej przodem, przesuwając po niej wygłodniałym, zwycięskim wzrokiem, wyglądała pięknie - tutaj, w miejcu jej upokorzeń, w miejscu, którym tak wiele razy wypowiadano jej imię. Pijackie poematy, deklamowane przez tłumiącego tęsknotę i złość Tristana, ku czci młodziutkiej Lestrange'ówny umarły razem z Miu: a dziś mieli zatańczyć na tym masowym grobie, ciągnąc za sobą do piekieł wszystko, co kiedykolwiek przyczyniało się do uwięzienia w nim samej Deirdre.
Dziś to ona zamierzała sprowadzić słodkie cierpienia na tą, która pozostawała poza zasięgiem, uwznioślona, niemalże święta; chciała ją splugawić, nasycić się nią, w ten sposób zbliżając się do Tristana jeszcze bardziej. Alkohol łamał ostatnie bariery, zanim zdołało z jej ust paść jakiekolwiek słowo przytomnego sprzeciwu, Dei pochwyciła ją za ramiona i przyciągnęła do siebie, do pocałunku, od razu namiętnego, głębokiego, prawie wulgarnego. Nie było tu miejsca na subtelności i romantyzm, woń jaśminu mieszała się z ciężarem opium w narkotycznym duecie, a krwistoczerwone usta miażdżyły w intensywnej pieszczocie te pokryte różaną pomadą. W końcu mogła całować ją tak, jak chciała, niemal po męsku, dłonie powróciły na jej talię, później na ramiona, by mocno, bez delikatności, pchnąć ją na łoże. Nie dała jej nawet chwili wytchnienia, znalazła się na niej, a ordery zawieszone na piersi zabrzękotały, złoto ocierało się o złoto, przypominając o sukcesie, jaki świętowała, odbierając dech Evandrze każdym mocniejszym pocałunkiem. Jedną dłoń pozostawiła na jej barku, przygniatając ją do pościei, długą sięgnęła ku złotym włosom, wyszarpując z nich toczek i spinki; odrzuciła je gdzieś w bok, nie dając o to, że razem z odobami wyrwała z głowy półwili nieco drogocennych kosmyków, a siła, z jaką przytrzymywała ją w miejscu, z pewnością pozostawi po sobie na delikatnej skórze zasinienia. To także zignorowała, śmiało sięgając wolną ręką ku ramiączku sukni szlachcianki, wsunęła za niego palce i poczuła, że delikatny, drogi materiał rozrywa się, a dźwięk rozdzierania na strzępy podkreślił tylko szczęk otwieranych drzwi i ciężki rytm kroków Tristana.
Nie odwróciła się od razu, całowała Evę dalej, mocno, przyciskając własnymi biodrami jej, rozdzierając materiał dalej, aż obnażył elegancką bieliznę i nagą pierś, pozbawioną wsparcia stanika. Odważnie, niemoralnie; uśmiechnęła się w połowie pocałunku i ugryzła mocno, do krwi jej dolną wargę, sycąc się jej smakiem i żelazową wonią krwi. Dopiero wtedy uniosła głowę i zerknęła przez ramię na Tristana - zadowolona, podekscytowana, prowokująca, z krwawym śladem ciągnącym się od ust w dół; krew Evandry ściekała jej po brodzie, zmieszane szminki otoczyły pełne wargi intensywną mieszanką barw, ale nie przejmowała się tym wcale, szukając wzrokiem jego aprobaty. Ciągle mając pod sobą jego żonę, uwięzioną pomiędzy jej udami, z paznokciami wbitymi w lewy bark, z złotą aurolą włosów rozsypaną na poduszkach.
- Jest zaskakująco słodka - wychrypiała, dzieląc się lekkim zdziwieniem, uśmiechała się jednak dalej, złowrogo i niecierpliwie, jak kot, który przyszpilił do podłoża ofiarę i chwali się nią innemu drapieżnikowi. Ich spojrzenia spotkały się, intensywne, wręcz lepkie od uczuć, a sekundę później: usta Deirdre znów wbiły się w wargi Evandry, mocno, finezyjnie - wstęp do sztuki, do spektaklu, który mieli poprowadzić wspólnie; do uczty, jaką mieli nasycić się tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Czy mogła traktować półwilę jako przekąskę? Zmienić ciężar tej całej sytuacji, poczuć się w niej pewniej - jak wtedy, gdy przynosiła Tristanowi w zębach jakąś śliczną, niewinną panienkę, nieświadomą, że zostanie rozerwana na strzępy w miłosnym szale? Czy to samo mogło grozić Evie? Pytania multiplikowały, odpowiedź skrywała się jednak w namiętnej aurze, w pocalunkach i gwałtownych, prawie nieprzyjemnych pieszczotach, drapnięciach, jakimi powoli, lecz sukcesywnie, ściągała z Evandry suknię i bieliznę, ciągle kontrując ewentualne próby wyswobodzenia się spod jej ciała, ciągle obleczonego w suknię i obciążonego orderami. Ten najważniejszy, satysfakcji Tristana, miała dopiero otrzymać.
Czuła ciepło jej dłoni, gdy ciągnęła ją za sobą wąskim korytarzem wenusjańskich kulis. Opuściły restaurację dyskretnie, niezauważane przez nikogo - Deirdre znała zakamarki budynku na pamięć, nic nie zmieniło się odkąd uśmierciła Miu, potrafiła poprowadzić Evandrę tak, by nikt niepożądany ich nie zauważył, a nawet jeśli, nie robiły przecież nic zdrożnego, przyjaciółki idące ramię w ramię, zagubione w obcym miejscu. Dopiero później, kiedy przemykały wśród kotar, woali i parawanów, zsunęła dłoń niżej - nie splotła jednak czule własnych palców z tymi półwili, a chwyciła ją mocno za nadgarstek, władczo, tak, jakby chciała powstrzymać ją od ewentualnej ucieczki. Na tą było już za późno, przestrzegała ją, nie miała więc sobie nic do zarzucenia; szła więc pewnie, schodziły niżej, do najmilszego sercu piekielnego kręgu, z nieobecnym jeszcze cieniem Tristana.
Chciał ją pocałować. Widziała szaleństwo głodu w męskich oczach, gdy pochylił się nad nią jeszcze na górze, wśród elit i śmietanki towarzyskiej; bezwiednie rozchyliła nawet usta, pierwszy raz okazałby jej w ten sposób uczucia, opamiętał się jednak. Przynajmniej on, Deirdre porzuciła wszelkie ograniczenia, a im bliżej dawnych komnat Miu się znajdowały, tym - paradoksalnie - swobodniejsza się czuła. Pozbawiona ograniczeń, sztywnych gorsetów, a przede wszystkim spojrzeń obcych, nie pojmujących potęgi i wolności, która płynęła z niemal miłosnej relacji, jaka łączyła ją z czarną magią. Czuła, że w tym momencie mogłaby sprowadzić szatański pożar na cały Londyn, ba, całe hrabstwo; była silna, była piękna, była tak blisko Rosiera, jak jeszcze nigdy. Śmiało mierząc się z przeszłością, która nie mogła jej zaszkodzić.
Wprowadziła Evandrę pewnie do komnaty Miu, niewiele się tu zmieniło, ale Mericourt nie zmarnowała nawet sekundy na porównania czy próby skupienia się na reminsescencjach, na nieistotnych mrzonkach z zapomnianej już historii. Dziś pojawiała się tutaj nie jako ofiara, a jako gość, łowca, ktoś, kto zamierzał celebrować swe zwycięstwo, dzieląc łoże nie z dziwką - nawet luksusową - a z prawdziwą szlachcianką, z najcenniejszym skarbem nestorstwa. Deirdre uśmiechnęła się szeroko, gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi, oddychała szybko i płytko, niecierpliwie, puszczając na moment rękę blondynki. Odwróciła się ku niej przodem, przesuwając po niej wygłodniałym, zwycięskim wzrokiem, wyglądała pięknie - tutaj, w miejcu jej upokorzeń, w miejscu, którym tak wiele razy wypowiadano jej imię. Pijackie poematy, deklamowane przez tłumiącego tęsknotę i złość Tristana, ku czci młodziutkiej Lestrange'ówny umarły razem z Miu: a dziś mieli zatańczyć na tym masowym grobie, ciągnąc za sobą do piekieł wszystko, co kiedykolwiek przyczyniało się do uwięzienia w nim samej Deirdre.
Dziś to ona zamierzała sprowadzić słodkie cierpienia na tą, która pozostawała poza zasięgiem, uwznioślona, niemalże święta; chciała ją splugawić, nasycić się nią, w ten sposób zbliżając się do Tristana jeszcze bardziej. Alkohol łamał ostatnie bariery, zanim zdołało z jej ust paść jakiekolwiek słowo przytomnego sprzeciwu, Dei pochwyciła ją za ramiona i przyciągnęła do siebie, do pocałunku, od razu namiętnego, głębokiego, prawie wulgarnego. Nie było tu miejsca na subtelności i romantyzm, woń jaśminu mieszała się z ciężarem opium w narkotycznym duecie, a krwistoczerwone usta miażdżyły w intensywnej pieszczocie te pokryte różaną pomadą. W końcu mogła całować ją tak, jak chciała, niemal po męsku, dłonie powróciły na jej talię, później na ramiona, by mocno, bez delikatności, pchnąć ją na łoże. Nie dała jej nawet chwili wytchnienia, znalazła się na niej, a ordery zawieszone na piersi zabrzękotały, złoto ocierało się o złoto, przypominając o sukcesie, jaki świętowała, odbierając dech Evandrze każdym mocniejszym pocałunkiem. Jedną dłoń pozostawiła na jej barku, przygniatając ją do pościei, długą sięgnęła ku złotym włosom, wyszarpując z nich toczek i spinki; odrzuciła je gdzieś w bok, nie dając o to, że razem z odobami wyrwała z głowy półwili nieco drogocennych kosmyków, a siła, z jaką przytrzymywała ją w miejscu, z pewnością pozostawi po sobie na delikatnej skórze zasinienia. To także zignorowała, śmiało sięgając wolną ręką ku ramiączku sukni szlachcianki, wsunęła za niego palce i poczuła, że delikatny, drogi materiał rozrywa się, a dźwięk rozdzierania na strzępy podkreślił tylko szczęk otwieranych drzwi i ciężki rytm kroków Tristana.
Nie odwróciła się od razu, całowała Evę dalej, mocno, przyciskając własnymi biodrami jej, rozdzierając materiał dalej, aż obnażył elegancką bieliznę i nagą pierś, pozbawioną wsparcia stanika. Odważnie, niemoralnie; uśmiechnęła się w połowie pocałunku i ugryzła mocno, do krwi jej dolną wargę, sycąc się jej smakiem i żelazową wonią krwi. Dopiero wtedy uniosła głowę i zerknęła przez ramię na Tristana - zadowolona, podekscytowana, prowokująca, z krwawym śladem ciągnącym się od ust w dół; krew Evandry ściekała jej po brodzie, zmieszane szminki otoczyły pełne wargi intensywną mieszanką barw, ale nie przejmowała się tym wcale, szukając wzrokiem jego aprobaty. Ciągle mając pod sobą jego żonę, uwięzioną pomiędzy jej udami, z paznokciami wbitymi w lewy bark, z złotą aurolą włosów rozsypaną na poduszkach.
- Jest zaskakująco słodka - wychrypiała, dzieląc się lekkim zdziwieniem, uśmiechała się jednak dalej, złowrogo i niecierpliwie, jak kot, który przyszpilił do podłoża ofiarę i chwali się nią innemu drapieżnikowi. Ich spojrzenia spotkały się, intensywne, wręcz lepkie od uczuć, a sekundę później: usta Deirdre znów wbiły się w wargi Evandry, mocno, finezyjnie - wstęp do sztuki, do spektaklu, który mieli poprowadzić wspólnie; do uczty, jaką mieli nasycić się tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Czy mogła traktować półwilę jako przekąskę? Zmienić ciężar tej całej sytuacji, poczuć się w niej pewniej - jak wtedy, gdy przynosiła Tristanowi w zębach jakąś śliczną, niewinną panienkę, nieświadomą, że zostanie rozerwana na strzępy w miłosnym szale? Czy to samo mogło grozić Evie? Pytania multiplikowały, odpowiedź skrywała się jednak w namiętnej aurze, w pocalunkach i gwałtownych, prawie nieprzyjemnych pieszczotach, drapnięciach, jakimi powoli, lecz sukcesywnie, ściągała z Evandry suknię i bieliznę, ciągle kontrując ewentualne próby wyswobodzenia się spod jej ciała, ciągle obleczonego w suknię i obciążonego orderami. Ten najważniejszy, satysfakcji Tristana, miała dopiero otrzymać.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy mogła przewidzieć w którą stronę potoczy się dzisiejszy wieczór? Przewidzieć swoje decyzje, ruchy Deirdre i Tristana? Zliczyć wychylone kieliszki szampana oraz wina? Nie miała żadnych oczekiwań względem tego bankietu, zaledwie pomówić z kilkoma osobami, miło spędzić czas, odhaczyć co ważniejsze rozmowy z tymi, których zaangażowania potrzebowała do przyszłych planów. Obowiązki zeszły już jednak na dalszy plan, pozostawiając niezmącony powinnościami umysł. Szampańskie nastroje otaczających ją gości udzielały się radością, namawiając do coraz szerszych uśmiechów i coraz to śmielszych działań. Jakże mogła się nim oprzeć, zwłaszcza teraz, zapełniając organizm bąbelkami, na wyciągnięcie ręki mając dwie najsilniej pociągające ją osoby?
Kto w tej sytuacji rozdawał karty? Czy to upojona zdecydowanie zbyt dużą ilością alkoholu półwila, która w swej kapryśności i chochliczej złośliwości oraz ciekawości zdecydowała się postawić na przypadkowość, odpalenie i rzucenie zapałki w podlany żądzą stos? Daleko jej od sprawowania władzy, choć cichy głos z tyłu głowy śmiał twierdzić, że rzeczywistość tka się wedle jej woli. Czy nie dlatego jej własny mąż tkwił wciąż w błogiej nieświadomości, czekając na odpowiedni moment, gdy wszyscy będą gotowi? Także i Deirdre zgodziła się zatańczyć w nowym takcie, śmiało przyjmując propozycję, jakiej nie sposób odmówić. Półwili wcale już nie interesowało czy madame Mericourt kierowała się chęcią uświadomienia Evandrze, że powinna uważać czego się pragnie, czy może bardziej potrzebą zaimponowania i przypodobania się ochoczo nastawionemu do sprawy Tristanowi. Teraz na stole leżała już tylko jedna karta i to za nią chciała podążyć lady doyenne, przekreślając dotychczasowe plany na wyłączne poznanie kochanki męża. Wyłapane pożądliwie wygłodniałe spojrzenie nestora Rosier tylko potęgowało chęć zrealizowania jego pragnień, jakiekolwiek by one nie były - lecz i to dopiero w drugiej kolejności. Przyjęte przez Deirdre ramię pozwoliło skupić się teraz wyłącznie na niej i na drodze ku własnemu spełnieniu.
Poprowadzona między woalami i kotarami nie pytała skąd u niej znajomość Wenus, skąd pewność, że na końcu przejścia odnajdą odpowiednie dla ich potrzeb miejsce. Nieświadomość ekscytowała, przywołując wspomnienie słów westalki Fantasmagorii ze spotkania na tarasie baletu - ”Nie lubi lady być zaskakiwana? Prowadzona ciemnym korytarzem z zasłoniętymi jedwabną apaszką oczami?” Intensywny zapach daleki był tu od wody kolońskiej i nie zamierzała go sobie wyobrażać; z przymkniętymi powiekami pozwoliła się prowadzić w ciężkich oparach opiumowych perfum, wzdychając też niedyskretnie przy szarpnięciu nadgarstka. Mogła zatrzymać ją wpół drogi, wpić się w jej usta tu, w korytarzu woali, nic nie robiąc sobie z Tristana, który podążyć miał ich śladem, by wspólnie oddać się niemoralnemu pożądaniu. Płynąca w sali bankietowej muzyka dochodziła już jakby z oddali, przysłonięta dudniącą w uszach krwią, nowym tanecznym taktem - melodią, do której nie znała jeszcze kroków, a więc zdana była na łaskę prowadzącej.
Komnaty Miu przywodziły na myśl pytania - co to za miejsce? skąd wiesz o ich istnieniu? czy Tristan na pewno nas tu znajdzie? - jakie wnet rozwiały się pod niecierpliwym spojrzeniem Śmierciożerczyni. Sama zerknęła nań na wpół oburzona, czując zwolniony na nadgarstku uścisk. Przemknęła jej nawet obawa, że Deirdre zrezygnuje, warknie coś zdenerwowana zachowaniem półwili i śmiałą propozycją. Stale podkreślała wszak zarówno swoje oddanie, jak i strach przed Rosierem; bił z jej oczu i ledwie wychwytanego drżenia głosu. Czy wyrazi swoje niezadowolenie, ukaże za niesubordynację, za nieskonsultowanie się w tym jakże decydującym na ich losie wyroku? Gdzieś w podświadomości chciała, by tak właśnie było. Zobaczyć ją szczerą, w pełni okazałości, wylewającą tą niechęć oraz ból - bo czy nie to miało przynieść jej poczucie spełnienia? Drzemała w niej dzikość, jakiej zaledwie namiastkę decydowała się okazywać, wciąż pozostając z nią nie do końca szczerą. Czy dziś miało się to zmienić? Wahanie trwało zaledwie krótką chwilę, pochwycona w ramiona objęła ją w pasie, przyciągając bliżej siebie i niemal natychmiast tracąc dech w pocałunku.
Evandra nie zamierzała uciekać. Choć jej własne plany zdążyły się podczas tego krótkiego spotkania kilka razy pokrzyżować, tak podążanie za nowo uprzędzioną nitką było znacznie ciekawsze od wycofania czy panicznej próby powrotu na znane sobie tory. Czy gdyby znała myśli Deirdre, paniczne pragnienie zbliżenia się do Tristana, zasłużenia na jego uwagę, stania się taka jak on, wniosłaby sprzeciw? Czy zdecydowałaby się jej przerwać, odpychając od siebie czy ciskając ognistą kulą, mając świadomość, że jest wyłącznie środkiem do osiągnięcia celu? Spotkanie z miękkością łoża przyjęła z pewnym zaskoczeniem, nie opierając się przez nagły zawrót głowy. Urywany oddech Mericourt zniknął pod tętniącą wciąż w uszach krwią, gwałtowna zmiana pozycji wybiła błędnik z równowagi, w połączeniu z szampanem wywołała przelotne mdłości. Nie podjęła próby podniesienia się z miejsca, przygwożdżona do podłoża skrzywiła się tylko na wyrwane złote kosmyki. Dźwięk dartego materiału był kolejną zapowiedzią dla słodkich cierpień. Ocucił nieco półwilę i wiercąc się pod naciskiem zrzuciła ze stóp wsuwane obcasy, których zderzenie z podłogą wywołało głuchy trzask. Dłońmi sięgnęła pleców Deirdre, gdzie mimo ograniczonych ruchów wniknęła w szpary między rzędem guzików i średnio udolnie pozbywała się kolejnych zapięć. Przygryziona warga wywołała sprzeciw, grymas bólu i nagłe szarpnięcie, jakim tylko pogarszała swój stan i rozrywającą się skórę. Poczuła ciepło sączącej się z rany krwi i zamarła, wahając się tą krótką chwilę czy aby na pewno chce zrealizować kłębiące się w umyśle pragnienia.
Nadejście Tristana zupełnie jej umknęło, usłyszała dopiero słowa czarownicy, których pobieżna analiza nakazała rozwarcie powiek i sięgnięcie wpół przytomnym wzrokiem ku wejściu na sylwetkę męża. Co do tego, że spodoba mu się zastany widok, nie miała żadnych wątpliwości. Nawet jeśli sam nigdy nie dał jej do wiadomości, że chciałby ją mieć w łóżku wraz z inną kobietą, nawet ta częściowa znajomość jego upodobań pozwalała mieć pewność, że zyska aprobatę lorda Rosier. To ta myśl ją ośmieliła, pozwoliła odrzucić wątpliwość i pokonać irytująco pulsujący w ból. Uniosła nieskrępowaną naciskiem kochanki męża rękę, bez delikatności wczepiając palce w czarny kok, zmuszając ją by na powrót złączyły się ustami. Szukała łapczywego pocałunku, mimo iż ranił rozgryzioną wargę, ogarnięta pożądaniem ignorowała już wszelkie niewygody.
Kto w tej sytuacji rozdawał karty? Czy to upojona zdecydowanie zbyt dużą ilością alkoholu półwila, która w swej kapryśności i chochliczej złośliwości oraz ciekawości zdecydowała się postawić na przypadkowość, odpalenie i rzucenie zapałki w podlany żądzą stos? Daleko jej od sprawowania władzy, choć cichy głos z tyłu głowy śmiał twierdzić, że rzeczywistość tka się wedle jej woli. Czy nie dlatego jej własny mąż tkwił wciąż w błogiej nieświadomości, czekając na odpowiedni moment, gdy wszyscy będą gotowi? Także i Deirdre zgodziła się zatańczyć w nowym takcie, śmiało przyjmując propozycję, jakiej nie sposób odmówić. Półwili wcale już nie interesowało czy madame Mericourt kierowała się chęcią uświadomienia Evandrze, że powinna uważać czego się pragnie, czy może bardziej potrzebą zaimponowania i przypodobania się ochoczo nastawionemu do sprawy Tristanowi. Teraz na stole leżała już tylko jedna karta i to za nią chciała podążyć lady doyenne, przekreślając dotychczasowe plany na wyłączne poznanie kochanki męża. Wyłapane pożądliwie wygłodniałe spojrzenie nestora Rosier tylko potęgowało chęć zrealizowania jego pragnień, jakiekolwiek by one nie były - lecz i to dopiero w drugiej kolejności. Przyjęte przez Deirdre ramię pozwoliło skupić się teraz wyłącznie na niej i na drodze ku własnemu spełnieniu.
Poprowadzona między woalami i kotarami nie pytała skąd u niej znajomość Wenus, skąd pewność, że na końcu przejścia odnajdą odpowiednie dla ich potrzeb miejsce. Nieświadomość ekscytowała, przywołując wspomnienie słów westalki Fantasmagorii ze spotkania na tarasie baletu - ”Nie lubi lady być zaskakiwana? Prowadzona ciemnym korytarzem z zasłoniętymi jedwabną apaszką oczami?” Intensywny zapach daleki był tu od wody kolońskiej i nie zamierzała go sobie wyobrażać; z przymkniętymi powiekami pozwoliła się prowadzić w ciężkich oparach opiumowych perfum, wzdychając też niedyskretnie przy szarpnięciu nadgarstka. Mogła zatrzymać ją wpół drogi, wpić się w jej usta tu, w korytarzu woali, nic nie robiąc sobie z Tristana, który podążyć miał ich śladem, by wspólnie oddać się niemoralnemu pożądaniu. Płynąca w sali bankietowej muzyka dochodziła już jakby z oddali, przysłonięta dudniącą w uszach krwią, nowym tanecznym taktem - melodią, do której nie znała jeszcze kroków, a więc zdana była na łaskę prowadzącej.
Komnaty Miu przywodziły na myśl pytania - co to za miejsce? skąd wiesz o ich istnieniu? czy Tristan na pewno nas tu znajdzie? - jakie wnet rozwiały się pod niecierpliwym spojrzeniem Śmierciożerczyni. Sama zerknęła nań na wpół oburzona, czując zwolniony na nadgarstku uścisk. Przemknęła jej nawet obawa, że Deirdre zrezygnuje, warknie coś zdenerwowana zachowaniem półwili i śmiałą propozycją. Stale podkreślała wszak zarówno swoje oddanie, jak i strach przed Rosierem; bił z jej oczu i ledwie wychwytanego drżenia głosu. Czy wyrazi swoje niezadowolenie, ukaże za niesubordynację, za nieskonsultowanie się w tym jakże decydującym na ich losie wyroku? Gdzieś w podświadomości chciała, by tak właśnie było. Zobaczyć ją szczerą, w pełni okazałości, wylewającą tą niechęć oraz ból - bo czy nie to miało przynieść jej poczucie spełnienia? Drzemała w niej dzikość, jakiej zaledwie namiastkę decydowała się okazywać, wciąż pozostając z nią nie do końca szczerą. Czy dziś miało się to zmienić? Wahanie trwało zaledwie krótką chwilę, pochwycona w ramiona objęła ją w pasie, przyciągając bliżej siebie i niemal natychmiast tracąc dech w pocałunku.
Evandra nie zamierzała uciekać. Choć jej własne plany zdążyły się podczas tego krótkiego spotkania kilka razy pokrzyżować, tak podążanie za nowo uprzędzioną nitką było znacznie ciekawsze od wycofania czy panicznej próby powrotu na znane sobie tory. Czy gdyby znała myśli Deirdre, paniczne pragnienie zbliżenia się do Tristana, zasłużenia na jego uwagę, stania się taka jak on, wniosłaby sprzeciw? Czy zdecydowałaby się jej przerwać, odpychając od siebie czy ciskając ognistą kulą, mając świadomość, że jest wyłącznie środkiem do osiągnięcia celu? Spotkanie z miękkością łoża przyjęła z pewnym zaskoczeniem, nie opierając się przez nagły zawrót głowy. Urywany oddech Mericourt zniknął pod tętniącą wciąż w uszach krwią, gwałtowna zmiana pozycji wybiła błędnik z równowagi, w połączeniu z szampanem wywołała przelotne mdłości. Nie podjęła próby podniesienia się z miejsca, przygwożdżona do podłoża skrzywiła się tylko na wyrwane złote kosmyki. Dźwięk dartego materiału był kolejną zapowiedzią dla słodkich cierpień. Ocucił nieco półwilę i wiercąc się pod naciskiem zrzuciła ze stóp wsuwane obcasy, których zderzenie z podłogą wywołało głuchy trzask. Dłońmi sięgnęła pleców Deirdre, gdzie mimo ograniczonych ruchów wniknęła w szpary między rzędem guzików i średnio udolnie pozbywała się kolejnych zapięć. Przygryziona warga wywołała sprzeciw, grymas bólu i nagłe szarpnięcie, jakim tylko pogarszała swój stan i rozrywającą się skórę. Poczuła ciepło sączącej się z rany krwi i zamarła, wahając się tą krótką chwilę czy aby na pewno chce zrealizować kłębiące się w umyśle pragnienia.
Nadejście Tristana zupełnie jej umknęło, usłyszała dopiero słowa czarownicy, których pobieżna analiza nakazała rozwarcie powiek i sięgnięcie wpół przytomnym wzrokiem ku wejściu na sylwetkę męża. Co do tego, że spodoba mu się zastany widok, nie miała żadnych wątpliwości. Nawet jeśli sam nigdy nie dał jej do wiadomości, że chciałby ją mieć w łóżku wraz z inną kobietą, nawet ta częściowa znajomość jego upodobań pozwalała mieć pewność, że zyska aprobatę lorda Rosier. To ta myśl ją ośmieliła, pozwoliła odrzucić wątpliwość i pokonać irytująco pulsujący w ból. Uniosła nieskrępowaną naciskiem kochanki męża rękę, bez delikatności wczepiając palce w czarny kok, zmuszając ją by na powrót złączyły się ustami. Szukała łapczywego pocałunku, mimo iż ranił rozgryzioną wargę, ogarnięta pożądaniem ignorowała już wszelkie niewygody.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie poruszył się, przyglądając się odchodzącym kobietom; ich splecione sylwetki wyróżniały się na tle zebranych w restauracji gości i w pełni przykuwały jego rozmytą alkoholem uwagę. Szampan krążący w jego krwi sprawił, że nie zwątpił, że ta nierealna przecież majaka, piękny sen na jawie, nie wydała mu się wcale nieprawdopodobna, ani nie rzucała cienia podejrzeń na nic, co mogło stać się zarzewiem dzisiejszych zdarzeń. Wrząca krew pragnęła spełnienia, a wyobraźnia podsuwała kuszące obrazy jeszcze nim obie zniknęły mu z oczu. Nie ruszył za nimi od razu, nie zamierzając wzbudzać szkodliwych plotek, nie pośpieszył się z resztą; odłożywszy kielichy na tacę przechodzącego kelnera i, ku jego zaskoczeniu, odmawiając wzięcia kolejnego, wpierw odszedł do stołu z przekąskami, racząc się na szybko kilkoma kęsami przygotowanego mięsa, by kielich wody, o który poprosił, pośpiesznie wypić samotnie przy otwartym oknie - szukając przy tym łyków trzeźwiącego świeżego powietrza. W duchu rad był, że nie zdążył zakosztować używek z pozostałymi czarodziejami, gdy nie wiedział jeszcze, jakiej magii miał zakosztować tej zewsząd wyjątkowej nocy. Zasłużył przecież na podobne oddanie, gdy wiernością i poświęceniem czuwał nad kolejnymi frontami i skutecznie unicestwiał zagrożenia narastające wobec Czarnego Pana. Dziś trwała chwila triumfu, namacalną aurą oddająca mu więcej zaszczytów, niżeli mógłby sobie wymarzyć w najśmielszych nawet snach. Nie lubił tracić kontroli, teraz plątał się w lepkiej sieci zarzuconej przez Deirdre, Evandrę lub przez nie obie, nie mógł wiedzieć, lecz nawet pijany zdawał sobie sprawę z tego, że był tym, który o wszystkim wiedział najmniej. Czy interesowało go to w tym momencie? Ani trochę, pozostawiając puste naczynie skierował się ku komnatom Wenus, by zniknąć w nich samotnie. U wejścia opisał dawne komnaty Miu, pozostawiając opłatę; znano go tutaj na tyle dobrze, że wobec niecodziennych pragnień zdążono nauczyć się już nie stawiać zbyt wielu pytań - w przeszłości zwykł wszak płacić adekwatnie do swoich życzeń. Podziękował za asystę dziewczynie, której twarz rozpoznawał, a której imienia nie pamiętał, wsuwając jej w dłoń kilka srebrnych monet za żądanie kolejnej butelki alkoholu.
Drzwi odpowiedniej komnaty odnalazł sam bez trudu, wsuwając się do środka bez pukania, by jego oczom ukazał się widok nie tyle abstrakcyjny, co wyśniony. Splecione we wspólnej rozkoszy Evandra i Deirdre były widokiem wzniosłym tak, że żadne używki świata nie mogłyby tego oddać i choć z tyłu głowy zatliła się myśl, że może wcale nie pamiętał, że może sięgnął po tego grzyba, że może był to tylko sen, słodka iluzja, to zamierzał trzymać się jej tak długo, jak długo tylko trwać miała namacalną chwilą. Wygłodniałe spojrzenie wodziło po zbliżonych do siebie ciałach, a pajęczynie bez trudu rozróżniając jaśniejsze od ciemniejszego, kącik ust uniósł się w górę pełen wilczej satysfakcji, gdy obserwował kolejne naznaczone namiętnością pocałunki. Ileż razy była tu przy nich, przy nim i Deirdre, gdy wzywał ją myślami, czy spodziewałby się, że kiedykolwiek pojawi się tu naprawdę? Krew krążyła przez ciało coraz szybciej, zniecierpliwiona bliskości dwóch kobiet, których wspólny taniec rozbudzał z osobna każdy zmącony zmysł, każdy rozdrażniony nerw uschniętego pragnieniem ciała. Teraz to wiedział, pragnął je jak nigdy niczego. I kochał je obie jak nigdy nikogo. Jest słodka, nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo, moja piękna Czarna Orchideo. Obejrzał się na bok, wciąż stojąc przy drzwiach, gdy rozległo się pukanie; tarasując przejście odebrał wiaderko z butelką szampana i zamknął drzwi, przekręcając klucz w zamku. Odrzucił je na pobliską szafkę, podchodząc bliżej czarownic; nieśpiesznie, trochę jakby lękał się, że nagły ruch zburzy tę wdzięczną iluzję albo że wybudzi się z fascynującego snu, w rzeczywistości delektując się widokiem nęcącym widokiem splecionych uścisków dwóch kobiet. Widywał przecież Deirdre z innymi, jej pasja wzniecała żar, umiejętnie wzbudzała rozkosze, z łatwością dyrygując emocjami, lecz towarzysząca jej byle kurwa z Wenus nie była nigdy ni w części tym, kim była dla niego Evandra.
Zrzucił z ramion wierzchnią szatę, przewieszając ją przez oparcie mijanego krzesła, ze spodni wyjął pas, którego skórę owinął wokół prawego nadgarstka, by przykucnąć przy wezgłowiu zajętego łoża. Czuł zapach Evandry, jej rozsypanych przed sobą włosów, widział twarz Deirdre, widział jej spojrzenie. Jego było przepełnione zadowoleniem, roziskrzoną satysfakcją i mrocznym pragnieniem skrytym za niepokojąco nienaturalnym uśmiechem. Sięgnął dłonią jej podbródka, ścierając kciukiem krew, znów ją poniosło. Pochwycona w dłoń i ściśnięta żuchwa miała być ostrzeżeniem, zwieńczonym lekceważącym, choć lekkim uderzeniem jej w twarz, którą pociągnął ku sobie, chcąc poznać smak półwili z jej ust. Dłoń zsunęła się na twarz Evandry, okrwawiony kciuk odnalazł jej usta, rozgryzioną wargę, znacząc smugę przez policzek, krwi nie było tak wiele, by mógł naznaczyć nią skórę jej białej piersi, którą pochwycił w krótkiej pieszczocie. Oderwał usta od Deirdre, skinąwszy głową na leżącą pod nią czarownicę, której przedramiona zakleszczył w stalowym uścisku dłoni i gwałtownie, bez ostrzeżenia, wygiął w tył, przez wezgłowie, unieruchamiając Evandrę i zmuszając ją do słodkiego wygięcia nagiego ciała. No dalej, moja słodka Orchideo, pokaż mi tę rozkosz, zachłanne spojrzenie odnajdywało czerń jej źrenic.
Chcę usłyszeć.
Drzwi odpowiedniej komnaty odnalazł sam bez trudu, wsuwając się do środka bez pukania, by jego oczom ukazał się widok nie tyle abstrakcyjny, co wyśniony. Splecione we wspólnej rozkoszy Evandra i Deirdre były widokiem wzniosłym tak, że żadne używki świata nie mogłyby tego oddać i choć z tyłu głowy zatliła się myśl, że może wcale nie pamiętał, że może sięgnął po tego grzyba, że może był to tylko sen, słodka iluzja, to zamierzał trzymać się jej tak długo, jak długo tylko trwać miała namacalną chwilą. Wygłodniałe spojrzenie wodziło po zbliżonych do siebie ciałach, a pajęczynie bez trudu rozróżniając jaśniejsze od ciemniejszego, kącik ust uniósł się w górę pełen wilczej satysfakcji, gdy obserwował kolejne naznaczone namiętnością pocałunki. Ileż razy była tu przy nich, przy nim i Deirdre, gdy wzywał ją myślami, czy spodziewałby się, że kiedykolwiek pojawi się tu naprawdę? Krew krążyła przez ciało coraz szybciej, zniecierpliwiona bliskości dwóch kobiet, których wspólny taniec rozbudzał z osobna każdy zmącony zmysł, każdy rozdrażniony nerw uschniętego pragnieniem ciała. Teraz to wiedział, pragnął je jak nigdy niczego. I kochał je obie jak nigdy nikogo. Jest słodka, nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo, moja piękna Czarna Orchideo. Obejrzał się na bok, wciąż stojąc przy drzwiach, gdy rozległo się pukanie; tarasując przejście odebrał wiaderko z butelką szampana i zamknął drzwi, przekręcając klucz w zamku. Odrzucił je na pobliską szafkę, podchodząc bliżej czarownic; nieśpiesznie, trochę jakby lękał się, że nagły ruch zburzy tę wdzięczną iluzję albo że wybudzi się z fascynującego snu, w rzeczywistości delektując się widokiem nęcącym widokiem splecionych uścisków dwóch kobiet. Widywał przecież Deirdre z innymi, jej pasja wzniecała żar, umiejętnie wzbudzała rozkosze, z łatwością dyrygując emocjami, lecz towarzysząca jej byle kurwa z Wenus nie była nigdy ni w części tym, kim była dla niego Evandra.
Zrzucił z ramion wierzchnią szatę, przewieszając ją przez oparcie mijanego krzesła, ze spodni wyjął pas, którego skórę owinął wokół prawego nadgarstka, by przykucnąć przy wezgłowiu zajętego łoża. Czuł zapach Evandry, jej rozsypanych przed sobą włosów, widział twarz Deirdre, widział jej spojrzenie. Jego było przepełnione zadowoleniem, roziskrzoną satysfakcją i mrocznym pragnieniem skrytym za niepokojąco nienaturalnym uśmiechem. Sięgnął dłonią jej podbródka, ścierając kciukiem krew, znów ją poniosło. Pochwycona w dłoń i ściśnięta żuchwa miała być ostrzeżeniem, zwieńczonym lekceważącym, choć lekkim uderzeniem jej w twarz, którą pociągnął ku sobie, chcąc poznać smak półwili z jej ust. Dłoń zsunęła się na twarz Evandry, okrwawiony kciuk odnalazł jej usta, rozgryzioną wargę, znacząc smugę przez policzek, krwi nie było tak wiele, by mógł naznaczyć nią skórę jej białej piersi, którą pochwycił w krótkiej pieszczocie. Oderwał usta od Deirdre, skinąwszy głową na leżącą pod nią czarownicę, której przedramiona zakleszczył w stalowym uścisku dłoni i gwałtownie, bez ostrzeżenia, wygiął w tył, przez wezgłowie, unieruchamiając Evandrę i zmuszając ją do słodkiego wygięcia nagiego ciała. No dalej, moja słodka Orchideo, pokaż mi tę rozkosz, zachłanne spojrzenie odnajdywało czerń jej źrenic.
Chcę usłyszeć.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Evandra smakowała nie tylko słodyczą - smakowała triufem, prawdziwym zwycięstwem; mieszanina woni liścia laurowego, złota, szampana i czegoś jeszcze; nieuchtywnej, niemożliwej do opisania woni piękna. Nigdy wcześniej nie pieściła półwili, nie przesuwała dłońmi po niebiańsko jasnych włosach, nie muskała wargami tak delikatnej skóry, nie miażdżyła własnymi wargami różanych ust, nie syciła się namiętnym pocałunkiem niosącym ze sobą niemożliwą do opisania przyjemność - prawie nie mogła uwierzyć w czar, jaki roztaczała wokół siebie ta na wpół magiczna istota. Miu znajdowała się już w tej sytuacji, lecz wtedy, gdy goście zamawiali dwie lub więcej wenusjańskich piękności, nie otaczała ich aura niecierpliwego podniecenia. Były tylko - aż? - aktorkami, ciałami ustawionymi pod odpowiednim kątem, złudnymi kapłankami pragnień, wyuzdanymi manekinami, skontrastowanymi ku uciesze mężczyzn. Teraz, choć przecież czyniła to po to, by znaleźć się bliżej Tristana, celebrując własne zwycięstwo, nie było to jedyną wytyczną - gorące ciało lady doyenne kusiło, zwodziło, prowokowało; zdobywała je też dla siebie, dla własnej satysfakcji z oddanego pocałunku, z urywanego oddechu, z syknięcia, komentującego zbyt brutalne obycie się z drogocennymi ozdobami włosów. Z trudem pojmowała, że to dzieje się naprawdę - że w miejscu dawnego upokorzenia, w łożu pełnym łez wstydu i gniewu, spijała z warg żony nestora własne zadowolenie. Spełnienie marzeń. Znalezienie się najbliżej Tristana, jak tylko mogła. Miała pod sobą kruche ciało jego żony; jedną dłonią ciągle przyszpilała jej do przesyconej zapachem opium pościeli, drugą błądziła od wątłych ramion przez wątłą talię aż do bioder, odrysowując kształt wyrwany z marzeń - Deirdre zbyt długo przebywała w męskim towarzystwie, by pozostać obojętną na półwili czar; nie opętywał ją tak, jak magów, lecz siłę przyciągania stanowiła jej relacja z Tristanem, pełna napięcia i nierówności. W końcu w starciu z Evandrą mogła być górą; opadła mocniej na biodra szlachcianki, ochrypłym warknięciem ostrzegając przed śmielszymi jej ruchami. Czuła dłonie błądzące po jej plecach, umykające zapięciom guziki, chłodny powiew na łopatkach i talii; pogłębiła pocałunek, drugą dłonią odnajdując nadgarstek półwili. Przyszpiliła go do materaca, całą swoją siłę wkładając w unieruchomienie leżącej pod nią czarownicy. Czy chciała się bawić z nią? Nie, chciała korzystać z niej, z jej piękna, z jej renomy, z jej pozycji; nasycić się tym, kim była Evandra.
A była - pięknem. Celebracją. Esencją magii. Skarbem - i to tym należącym w całości do Tristana. Gdy półwila zamarła, być może wystraszona, być może przesycona bodźcami, Deirdre nie ustawała w śmiałych pieszczotach, w rozrywaniu spowijającej nieskazitelne ciało Evandry sukni, do ucha szepcząc jej tylko jedno, na wpół urwane, ochrypłe zdanie. Nie bój się. Ostrzegała ją czule i ostrzegała ją kłamliwie; nie wiedziała, do czego będzie zdolna posunąć się tej nocy ani czego zapragnie Tristan, pojawiający się nagle w tym skomplikowanym równaniu. Spoglądała na niego tylko przez ułamki sekund - kompletnie czarne, roziskrzone tęczówki napotykające te nieco jaśniejsze, choć równie mocno ukołysane głodem. Wiedziała, że podoba mu się to, co widzi, że nie może w to uwierzyć, lecz było już za późno na wątpliwości. Niecierpliwe i zaskakujące szarpnięcie Evandry przyzwało ją ponownie do pocałunku. Odwzajemniła go jeszcze ostrzej, z ostrzegawczym warkotem, smakując słodyczy i rdzawej esencji krwi, mieszającej się w ich pieszczotach, rozmazującej się po policzkach na równi z drogimi pomadkami. W tle słyszała trzask drzwi, brzęk butelki, szelest rzucanego płaszcza, ale nie odwracała się, cały czas palce jednej dłoni, niczym szpony, wbijając w lewy bark półwili, nie dając się jej ruszyć, drugą zaś kontrując ewentualne zakusy drugiej ręki szlachcianki, w międzyczasie rozszarpując elegancki kostium, jaki miała na sobie, do końca. Chciała mieć ją pod swoja kontrolą, odsunęła się na sekundę, lecz wtedy jej twarz pochwyciła męska dłoń. Szorstka, pachnąca alkoholem, egzotycznymi owocami i tytoniem; nie szarpnęła się, spojrzała ku niemu, oddana, wdzięczna, jak zwierzę przynoszące swemu panu wyjątkowy przysmak. Wilgotne oczy zalśniły prawie rozczuloną, uwłaczającą wręcz lojalnością, lecz policzek, jaki otrzymała sekundę później wyprał spojrzenie z tej pełnej wstydliwej, wręcz psiej wierności. Głowa odskoczyła nieco w bok, czarne włosy, uwolnione przed momentem przez zakusy Evandry z ścisłego koka, rozsypały się zupełnie, na moment otulając półwilę czarnym kokonem. Mogła dostrzec jednak ich pocałunek - niespodziewany, gwałtowny, zaskakujący nawet samą Deirdre. Tristan najpierw skosztował jej ust, ust naznaczonych słodyczą lady doyenne, ust spowitych mgłą opium, jaśminu i różanego czaru. Nie spodziewała się, że to ku niej sięgnie najpierw, prawie jęknęła, z wdzięczności i niecierpliwości, oddając pieszczotę jeszcze intensywniej, prawie wulgarnie, wiedząc, że nawet teraz będzie szukał na jej wargach smaku Evandry. Dzieliła się nim hojnie, ignorując palący ból policzka i myśli krążące wokół reakcji arystokratki. Czy mąż kiedykolwiek ją uderzył, spoliczkował, poniżył? Dziś i tak potraktował ją łagodnie; te myśli nie zagościły jednak u Mericourt na długo, chciała sycić się dzisiejszym triumfem, chciała ofiarować cesarzowi, co mu należne w dniu zwycięstwa - i chciała dzielić się tą słodyczą, spełniając najskrytsze, najbrudniejsze marzenia. Czyż nie tym zajmowała się Miu? Miu, którą nie była, Miu, którą pogrzebała, Miu, która potrafiła doskonale odegrać saficzny spektakl. Dla gości Wenus była w stanie zrobić wiele, dla lorda Rosiera - wszystko. Spoglądała jednak na wyszarpnięte spod niej ręce Evandry z własną przyjemnością, z satysfakcją śledząc wypukłości piersi, półcienie rzucane przez obojczyki, kruchość szyi, wąską talię. Uniosła się znad niej na chwilę, ignorując własną suknię powoli zsuwającą się z ramion. Nie chciała się jej pozbywać, nie chciała być naga, jak wtedy, gdy tu służyła; brzęk orderów na piersi koił wątpliwości, pozwalał poczuć się pewnie pomimo zaczerwienionego policzka i świadomości, że pozostaje na jego rozkazy. Zbieżne z tym, czego sama pragnęła. Uśmiechnęła się do Evandry szeroko, złowieszczo, jednocześnie skrajnie czule i drapieżnie - kochała patrzeć w te błękitne oczy, w rozszerzone pożądaniem źrenice, w pragnienia i wyobraźnię tej, którą Tristan wybrał na swą żonę i powierniczkę duszy. Masochistyczne pożądanie pchało ją dalej, kąciki ust zadrżały, ni to w zapowiedzi niezadowolonego, zazdrosnego warkotu, ni zachwyconego, perlistego śmiechu, gdy ponownie napotkała roziskrzone spojrzenie Rosiera. Czy robiła to dla niego? Dla leżącej, rozciągniętej w zmysłowej pozycji czarownicy? Dla nich? A może dla siebie, dla własnej satysfakcji, dla nienormalnego zaspokojenia potrzeby bliskości, realizowanego w ten niemoralny sposób.
Sekundę później już zsuwała się wzdłuż ciała Evandry, znacząc skórę raczej kąśnięciami niż pocałunkami, a jej długie, czarne włosy spadały falami z krągłości piersi półwili, skrywały alabastrowy brzuch, oplatały jej ciało; koiły i przeszkadzały; z cichym pomrukiem Deirdre przerzuciła kilka splątanych już kosmyków przez ramię, gryząc szlachciankę w miękką skórę uda, tuż nad jedną z pończoch. Sprawnymi dłońmi szybko pozbyła się zbędnego, drogiego jedwabiu, z ciała półwili, wierząc, że działania Tristana skutecznie uniemożliwią ewentualny sprzeciw. Czy czyniła źle? Czy przekraczała granicę? Czy w ogóle rozumiała jeszcze, czym jest zło czy moralne ramy? Wszystkie głębsze rozważania zniknęły, teraz była tylko pragnieniem; pragnieniem bliskości, namiętności, dominacji, rozumianej w wynaturzony sposób. Ostrzegawczo wbiła paznokcie w biodra Evy, przytrzymując ją, by móc w spokoju nasycić się nią w pełni, zachłysnąć się tym, co należało tylko do jej męża, zasmakować zakazanego owocu i pokazać szlachciance, co znaczyła prawdziwa, wyrafinowana namiętność, odległa od szybkiego, pełnego złości spełnienia, jakie zapewniła jej w oranżerii. Rozpięta na plecach suknia Deirdre ograniczała ruchy, obnażała odziane w wyzywającą bieliznę ciało, a krawędzie orderów musiały nieprzyjemnie drażnić uda i kolana Evy; spodziewała się celebracji tego wieczoru, lecz nie w taki sposób. Noc pełna niespodzianek, noc pełna zachwytu; ofiarowywała półwili przyjemność, jakiej dotąd nie mogła zaznać; obdarowywała ją umiejętnie dawkowaną rozkoszą, zarazem słodko i drapieżnie, nie pozwalając się jej odsunąć, reagując na potrzeby jej ciała - i mętnym, głodnym, prowokującym spojrzeniem szukając akceptacji, nie Evandry, lecz Tristana, pragnąc przejrzeć się w jego oczach, w jego twarzy, przebić się za zahipnotyzowaną, upojoną widokiem twarz; oddałaby całe galeony świata, by móc poznać jego myśli.
A była - pięknem. Celebracją. Esencją magii. Skarbem - i to tym należącym w całości do Tristana. Gdy półwila zamarła, być może wystraszona, być może przesycona bodźcami, Deirdre nie ustawała w śmiałych pieszczotach, w rozrywaniu spowijającej nieskazitelne ciało Evandry sukni, do ucha szepcząc jej tylko jedno, na wpół urwane, ochrypłe zdanie. Nie bój się. Ostrzegała ją czule i ostrzegała ją kłamliwie; nie wiedziała, do czego będzie zdolna posunąć się tej nocy ani czego zapragnie Tristan, pojawiający się nagle w tym skomplikowanym równaniu. Spoglądała na niego tylko przez ułamki sekund - kompletnie czarne, roziskrzone tęczówki napotykające te nieco jaśniejsze, choć równie mocno ukołysane głodem. Wiedziała, że podoba mu się to, co widzi, że nie może w to uwierzyć, lecz było już za późno na wątpliwości. Niecierpliwe i zaskakujące szarpnięcie Evandry przyzwało ją ponownie do pocałunku. Odwzajemniła go jeszcze ostrzej, z ostrzegawczym warkotem, smakując słodyczy i rdzawej esencji krwi, mieszającej się w ich pieszczotach, rozmazującej się po policzkach na równi z drogimi pomadkami. W tle słyszała trzask drzwi, brzęk butelki, szelest rzucanego płaszcza, ale nie odwracała się, cały czas palce jednej dłoni, niczym szpony, wbijając w lewy bark półwili, nie dając się jej ruszyć, drugą zaś kontrując ewentualne zakusy drugiej ręki szlachcianki, w międzyczasie rozszarpując elegancki kostium, jaki miała na sobie, do końca. Chciała mieć ją pod swoja kontrolą, odsunęła się na sekundę, lecz wtedy jej twarz pochwyciła męska dłoń. Szorstka, pachnąca alkoholem, egzotycznymi owocami i tytoniem; nie szarpnęła się, spojrzała ku niemu, oddana, wdzięczna, jak zwierzę przynoszące swemu panu wyjątkowy przysmak. Wilgotne oczy zalśniły prawie rozczuloną, uwłaczającą wręcz lojalnością, lecz policzek, jaki otrzymała sekundę później wyprał spojrzenie z tej pełnej wstydliwej, wręcz psiej wierności. Głowa odskoczyła nieco w bok, czarne włosy, uwolnione przed momentem przez zakusy Evandry z ścisłego koka, rozsypały się zupełnie, na moment otulając półwilę czarnym kokonem. Mogła dostrzec jednak ich pocałunek - niespodziewany, gwałtowny, zaskakujący nawet samą Deirdre. Tristan najpierw skosztował jej ust, ust naznaczonych słodyczą lady doyenne, ust spowitych mgłą opium, jaśminu i różanego czaru. Nie spodziewała się, że to ku niej sięgnie najpierw, prawie jęknęła, z wdzięczności i niecierpliwości, oddając pieszczotę jeszcze intensywniej, prawie wulgarnie, wiedząc, że nawet teraz będzie szukał na jej wargach smaku Evandry. Dzieliła się nim hojnie, ignorując palący ból policzka i myśli krążące wokół reakcji arystokratki. Czy mąż kiedykolwiek ją uderzył, spoliczkował, poniżył? Dziś i tak potraktował ją łagodnie; te myśli nie zagościły jednak u Mericourt na długo, chciała sycić się dzisiejszym triumfem, chciała ofiarować cesarzowi, co mu należne w dniu zwycięstwa - i chciała dzielić się tą słodyczą, spełniając najskrytsze, najbrudniejsze marzenia. Czyż nie tym zajmowała się Miu? Miu, którą nie była, Miu, którą pogrzebała, Miu, która potrafiła doskonale odegrać saficzny spektakl. Dla gości Wenus była w stanie zrobić wiele, dla lorda Rosiera - wszystko. Spoglądała jednak na wyszarpnięte spod niej ręce Evandry z własną przyjemnością, z satysfakcją śledząc wypukłości piersi, półcienie rzucane przez obojczyki, kruchość szyi, wąską talię. Uniosła się znad niej na chwilę, ignorując własną suknię powoli zsuwającą się z ramion. Nie chciała się jej pozbywać, nie chciała być naga, jak wtedy, gdy tu służyła; brzęk orderów na piersi koił wątpliwości, pozwalał poczuć się pewnie pomimo zaczerwienionego policzka i świadomości, że pozostaje na jego rozkazy. Zbieżne z tym, czego sama pragnęła. Uśmiechnęła się do Evandry szeroko, złowieszczo, jednocześnie skrajnie czule i drapieżnie - kochała patrzeć w te błękitne oczy, w rozszerzone pożądaniem źrenice, w pragnienia i wyobraźnię tej, którą Tristan wybrał na swą żonę i powierniczkę duszy. Masochistyczne pożądanie pchało ją dalej, kąciki ust zadrżały, ni to w zapowiedzi niezadowolonego, zazdrosnego warkotu, ni zachwyconego, perlistego śmiechu, gdy ponownie napotkała roziskrzone spojrzenie Rosiera. Czy robiła to dla niego? Dla leżącej, rozciągniętej w zmysłowej pozycji czarownicy? Dla nich? A może dla siebie, dla własnej satysfakcji, dla nienormalnego zaspokojenia potrzeby bliskości, realizowanego w ten niemoralny sposób.
Sekundę później już zsuwała się wzdłuż ciała Evandry, znacząc skórę raczej kąśnięciami niż pocałunkami, a jej długie, czarne włosy spadały falami z krągłości piersi półwili, skrywały alabastrowy brzuch, oplatały jej ciało; koiły i przeszkadzały; z cichym pomrukiem Deirdre przerzuciła kilka splątanych już kosmyków przez ramię, gryząc szlachciankę w miękką skórę uda, tuż nad jedną z pończoch. Sprawnymi dłońmi szybko pozbyła się zbędnego, drogiego jedwabiu, z ciała półwili, wierząc, że działania Tristana skutecznie uniemożliwią ewentualny sprzeciw. Czy czyniła źle? Czy przekraczała granicę? Czy w ogóle rozumiała jeszcze, czym jest zło czy moralne ramy? Wszystkie głębsze rozważania zniknęły, teraz była tylko pragnieniem; pragnieniem bliskości, namiętności, dominacji, rozumianej w wynaturzony sposób. Ostrzegawczo wbiła paznokcie w biodra Evy, przytrzymując ją, by móc w spokoju nasycić się nią w pełni, zachłysnąć się tym, co należało tylko do jej męża, zasmakować zakazanego owocu i pokazać szlachciance, co znaczyła prawdziwa, wyrafinowana namiętność, odległa od szybkiego, pełnego złości spełnienia, jakie zapewniła jej w oranżerii. Rozpięta na plecach suknia Deirdre ograniczała ruchy, obnażała odziane w wyzywającą bieliznę ciało, a krawędzie orderów musiały nieprzyjemnie drażnić uda i kolana Evy; spodziewała się celebracji tego wieczoru, lecz nie w taki sposób. Noc pełna niespodzianek, noc pełna zachwytu; ofiarowywała półwili przyjemność, jakiej dotąd nie mogła zaznać; obdarowywała ją umiejętnie dawkowaną rozkoszą, zarazem słodko i drapieżnie, nie pozwalając się jej odsunąć, reagując na potrzeby jej ciała - i mętnym, głodnym, prowokującym spojrzeniem szukając akceptacji, nie Evandry, lecz Tristana, pragnąc przejrzeć się w jego oczach, w jego twarzy, przebić się za zahipnotyzowaną, upojoną widokiem twarz; oddałaby całe galeony świata, by móc poznać jego myśli.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W pozycji ciasno przyszpilonej do dna łoża nie miała chwili, by zastanowić się czy zaistniała sytuacja, a przede wszystkim ograniczona pozycja, ją satysfakcjonuje. Nie było okazji, by przemyśleć, czy powinna czuć się upokorzona bezwzględnością ruchów Deirdre. Dźwięk rozsypujących się po podłodze koralików ozdób mógł wzbudzić niepokój. Rozdarty materiał szytej na zamówienie przez znamienitego krawca sukni odbijał się w uszach chrzęstem - w tej sytuacji zadziwiająco przyjemnym. Osadzony na sobie ciężar wywoływał ekscytację, wyłącznie potęgując namiętność pożądania, o jakie również nie mogła się nigdy osądzić. W tej krótkiej chwili poddańczość przestała wiązać się z obrazą czy słabością, a dyskomfort nie plamił wypinanej mocno dumy. Zamiast tego każdy kolejny oddech i lekko, wciąż nieśmiało przygryzana warga wołać miały zaczepnie o więcej - o dotyk, o następny pocałunek, byle zaborczy i mało delikatny.
Poruszyła się niespokojnie na pukanie do drzwi, lecz złowieszczy, pełen niezadowolenia warkot Mericourt ukrócił dalsze potencjalne rozmyślanie o wątpliwościach. To jej gesty przywołały ją do porządku; poddała się im bezwiednie, od razu z ufnością podchodząc do zdecydowanych ruchów. Pewność siebie Deirdre w niejednym mogłaby wzbudzić niepokój, lecz w napędzanej ciężarem wina Evandrze wywoływała bezgraniczną łatwowierność.
Wzdrygnęła się na dźwięk wymierzonego ponad jej głową policzka. Rozwarła szeroko powieki, obserwując jak Tristan przyciąga do siebie kochankę i zwieńcza się z nią w pocałunku. Przez półwile ciało przebiegła fala gorąca - ściskająca brzuch i mieszająca w głowie. Przez ostatnie lata tego widoku obawiała się najbardziej. Na samą myśl wywoływał w niej niechęć i gwałtowny sprzeciw; jasna brew sama się ściągała, zaciskały szczęki, w dłoniach tańczyły płomienie. O tym, że lord Rosier ma pewien problem ze swoja słabością wobec kobiecych wdzięków wiedziała od dawna, wszak ten argument stale powstrzymywał ją przed obdarowaniem Tristana prawdziwym uczuciem. Nie chciała być zdradzana, nie chciała być jedną z wielu, które zbierał w swej jakże pokaźnej kolekcji. Na myśl o możliwości życia w związku z niewiernym mężem ogarniały ją smutek i żal - czy każda zdrada nie była świadectwem braku uczucia, kłamstwa wkradającego się w słodkie, szeptane na ślubnym kobiercu deklaracje? Czy nie świadczyła o jej własnej słabości i ułomności, o wstydliwych brakach w kobiecości, czy nie malowała Evandry jako złą żonę? Bała się tej myśli, nie chciała się do niej przyznawać - ani do własnych wad, ani tym do głupiego uczucia, jakim była miłość. To przed nią stale przestrzegała ją lady Nott, ulubiona mentorka, za którą podążała w krok od dnia ukończenia szkoły, a z którą nie chciała się zgadzać w tej jednej kwestii. Wylewająca się z czarownicy gorycz była postrzegana przez pannę Lestrange jako starcze zgorzknienie i zazdrość. Czy ją, przepiękną i olśniewającą półwilę mógłby ktokolwiek chcieć zranić? Omamić, owinąć wokół palca, zwieść fałszywymi obietnicami, byleby tylko dodać ją do stosu trofeów? Nie chciała jej wierzyć, nie godziła się na taką kolej losu i dlatego też tym gwałtowniej burzyła się w niej krew na wieść o zaręczynach. Obiecała sobie wtedy, że odegra wyznaczoną rolę, stanie na wysokości zadania, ale i nigdy nie pozwoli sobie stać się tą drugą. Bzdurne obietnice młodego, niedoświadczonego dziewczęcia prędko zostały zrewidowane.
Na sięgającą twarzy dłoń nabrała znów więcej powietrza. Nakreślona na policzku smuga znaczyła się wilgotnym ciepłem, a krótka pieszczota postawiła twardy, domagający się dalszej uwagi sutek. Syknęła przy gwałtownym ruchu, w pierwszym odruchu reagując sprzeciwem. Stawiany opór był jednak niewystarczający, by mierzyć się ze stalowym uściskiem Tristana. Nagie ciało wygięło się w łuk, a kolejne mało delikatne pocałunki zostawiane na bieli skóry zeszły nagle na dalszy plan. Nie mogła się na nich skupić, bo błękit spojrzenia osadziła na zawieszoną ponad sobą twarzy męża. Czy taką kochasz mnie bardziej?, chciała spytać, by dostać od niego wypowiadane na głos potwierdzenie, ale nie potrzebowała już żadnej aprobaty, dodatkowych dowodów, ani nawet przyzwolenia. O bliskość Deirdre zabiegałaby nadal, z obecnym Tristanem lub bez niego. Chciała własnej przyjemności, własnego zapomnienia, lecz musiała przyznać, że sylwetka męża nadawała wyjątkowo nieodpartej pikanterii. Przemknęło jej nawet przez myśl, że podobne spotkania mogłyby znaleźć się wśród urozmaiceń codziennej rozrywki, tylko czy na dłuższą metę lord nestor zgodziłby się dzielić zarówno żoną, jak i kochanką?
Z zawieszonego na nim spojrzenia biły figlarna ciekawość i zadowolenie. Evandra była szczerze z siebie dumna, z jakże umiejętnie poprowadzonej konwersacji, wymknięcia się niezauważenie z przyjęcia, które trwać pewnie będzie niedługo, nim uraczone degustowanym winem towarzystwo rozejdzie się do swych domostw, lub by kontynuować świętowanie w mniejszym gronie. Przymilne uśmiechy na świeczniku szlachetnej śmietanki z wolna kuły w twarz, sprawiając dyskomfort, więc ucieczka do rzadziej uczęszczanych kuluarów w mniemaniu lady Rosier zdecydowanie wyszła im na dobre.
Spomiędzy poranionych warg nie wydobył się żaden dźwięk, poza świstem gwałtownie wstrzymywanego powietrza. Wbijane w skórę ud paznokcie zmusiły do zaciśnięcia szczęk, lecz grymas bólu niemal natychmiast przerodził się w zaskoczone westchnie. Szczupłe palce rozpierzchły się jakby w poszukiwaniu rzeźbionej ramy łoża, na której mogłyby się zacisnąć i oprzeć, lecz unieruchomione w Tristanowym uścisku ręce pozbawione były możliwości ruchu. Zamiast tego ugięła nogi w kolanach, a palce stóp chwyciły materiał pościeli, ściągając go i mącąc. Powstrzymywanie się przed zdradzeniem swojej przyjemności nie należało do mocnych stron Evandry. Rozmyła się w tej rozkoszy, a delikatnie kobiecy jęk przecinał ciszę, mieszając się z nierównomiernym oddechem. Przymykane odruchowo powieki co rusz rozchylały się znów, by spojrzeć na twarz nestora, by upewnić się, że na nie patrzy i podziwia, a w jego oczach płonie już nieposkromiony, czekający spełnienia głód.
- Chcę was zobaczyć - wpół świadomie zwróciła się do niego po francusku. Musiała przyznać, że widok ich pocałunku był intrygujący. W gnającej dalej wyobraźni widziała już jak jego silna dłoń zaciska się na jej czarnych włosach i jak przyciąga ją do siebie, by ją posiąść. Tylko dlaczego ograniczać się do wyobraźni, gdy łaskawy los obdarowuje dziś spełnianiem zachcianek?
Poruszyła się niespokojnie na pukanie do drzwi, lecz złowieszczy, pełen niezadowolenia warkot Mericourt ukrócił dalsze potencjalne rozmyślanie o wątpliwościach. To jej gesty przywołały ją do porządku; poddała się im bezwiednie, od razu z ufnością podchodząc do zdecydowanych ruchów. Pewność siebie Deirdre w niejednym mogłaby wzbudzić niepokój, lecz w napędzanej ciężarem wina Evandrze wywoływała bezgraniczną łatwowierność.
Wzdrygnęła się na dźwięk wymierzonego ponad jej głową policzka. Rozwarła szeroko powieki, obserwując jak Tristan przyciąga do siebie kochankę i zwieńcza się z nią w pocałunku. Przez półwile ciało przebiegła fala gorąca - ściskająca brzuch i mieszająca w głowie. Przez ostatnie lata tego widoku obawiała się najbardziej. Na samą myśl wywoływał w niej niechęć i gwałtowny sprzeciw; jasna brew sama się ściągała, zaciskały szczęki, w dłoniach tańczyły płomienie. O tym, że lord Rosier ma pewien problem ze swoja słabością wobec kobiecych wdzięków wiedziała od dawna, wszak ten argument stale powstrzymywał ją przed obdarowaniem Tristana prawdziwym uczuciem. Nie chciała być zdradzana, nie chciała być jedną z wielu, które zbierał w swej jakże pokaźnej kolekcji. Na myśl o możliwości życia w związku z niewiernym mężem ogarniały ją smutek i żal - czy każda zdrada nie była świadectwem braku uczucia, kłamstwa wkradającego się w słodkie, szeptane na ślubnym kobiercu deklaracje? Czy nie świadczyła o jej własnej słabości i ułomności, o wstydliwych brakach w kobiecości, czy nie malowała Evandry jako złą żonę? Bała się tej myśli, nie chciała się do niej przyznawać - ani do własnych wad, ani tym do głupiego uczucia, jakim była miłość. To przed nią stale przestrzegała ją lady Nott, ulubiona mentorka, za którą podążała w krok od dnia ukończenia szkoły, a z którą nie chciała się zgadzać w tej jednej kwestii. Wylewająca się z czarownicy gorycz była postrzegana przez pannę Lestrange jako starcze zgorzknienie i zazdrość. Czy ją, przepiękną i olśniewającą półwilę mógłby ktokolwiek chcieć zranić? Omamić, owinąć wokół palca, zwieść fałszywymi obietnicami, byleby tylko dodać ją do stosu trofeów? Nie chciała jej wierzyć, nie godziła się na taką kolej losu i dlatego też tym gwałtowniej burzyła się w niej krew na wieść o zaręczynach. Obiecała sobie wtedy, że odegra wyznaczoną rolę, stanie na wysokości zadania, ale i nigdy nie pozwoli sobie stać się tą drugą. Bzdurne obietnice młodego, niedoświadczonego dziewczęcia prędko zostały zrewidowane.
Na sięgającą twarzy dłoń nabrała znów więcej powietrza. Nakreślona na policzku smuga znaczyła się wilgotnym ciepłem, a krótka pieszczota postawiła twardy, domagający się dalszej uwagi sutek. Syknęła przy gwałtownym ruchu, w pierwszym odruchu reagując sprzeciwem. Stawiany opór był jednak niewystarczający, by mierzyć się ze stalowym uściskiem Tristana. Nagie ciało wygięło się w łuk, a kolejne mało delikatne pocałunki zostawiane na bieli skóry zeszły nagle na dalszy plan. Nie mogła się na nich skupić, bo błękit spojrzenia osadziła na zawieszoną ponad sobą twarzy męża. Czy taką kochasz mnie bardziej?, chciała spytać, by dostać od niego wypowiadane na głos potwierdzenie, ale nie potrzebowała już żadnej aprobaty, dodatkowych dowodów, ani nawet przyzwolenia. O bliskość Deirdre zabiegałaby nadal, z obecnym Tristanem lub bez niego. Chciała własnej przyjemności, własnego zapomnienia, lecz musiała przyznać, że sylwetka męża nadawała wyjątkowo nieodpartej pikanterii. Przemknęło jej nawet przez myśl, że podobne spotkania mogłyby znaleźć się wśród urozmaiceń codziennej rozrywki, tylko czy na dłuższą metę lord nestor zgodziłby się dzielić zarówno żoną, jak i kochanką?
Z zawieszonego na nim spojrzenia biły figlarna ciekawość i zadowolenie. Evandra była szczerze z siebie dumna, z jakże umiejętnie poprowadzonej konwersacji, wymknięcia się niezauważenie z przyjęcia, które trwać pewnie będzie niedługo, nim uraczone degustowanym winem towarzystwo rozejdzie się do swych domostw, lub by kontynuować świętowanie w mniejszym gronie. Przymilne uśmiechy na świeczniku szlachetnej śmietanki z wolna kuły w twarz, sprawiając dyskomfort, więc ucieczka do rzadziej uczęszczanych kuluarów w mniemaniu lady Rosier zdecydowanie wyszła im na dobre.
Spomiędzy poranionych warg nie wydobył się żaden dźwięk, poza świstem gwałtownie wstrzymywanego powietrza. Wbijane w skórę ud paznokcie zmusiły do zaciśnięcia szczęk, lecz grymas bólu niemal natychmiast przerodził się w zaskoczone westchnie. Szczupłe palce rozpierzchły się jakby w poszukiwaniu rzeźbionej ramy łoża, na której mogłyby się zacisnąć i oprzeć, lecz unieruchomione w Tristanowym uścisku ręce pozbawione były możliwości ruchu. Zamiast tego ugięła nogi w kolanach, a palce stóp chwyciły materiał pościeli, ściągając go i mącąc. Powstrzymywanie się przed zdradzeniem swojej przyjemności nie należało do mocnych stron Evandry. Rozmyła się w tej rozkoszy, a delikatnie kobiecy jęk przecinał ciszę, mieszając się z nierównomiernym oddechem. Przymykane odruchowo powieki co rusz rozchylały się znów, by spojrzeć na twarz nestora, by upewnić się, że na nie patrzy i podziwia, a w jego oczach płonie już nieposkromiony, czekający spełnienia głód.
- Chcę was zobaczyć - wpół świadomie zwróciła się do niego po francusku. Musiała przyznać, że widok ich pocałunku był intrygujący. W gnającej dalej wyobraźni widziała już jak jego silna dłoń zaciska się na jej czarnych włosach i jak przyciąga ją do siebie, by ją posiąść. Tylko dlaczego ograniczać się do wyobraźni, gdy łaskawy los obdarowuje dziś spełnianiem zachcianek?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Usłużne, przepełnione lojalnością spojrzenie Deirdre, oddane, skrzące miłością źrenice Evandry, obie kuszące, bezlitośnie i pysznie prowokujące, słodkie nimfy, okrutne erynie. Te spojrzenia, otwarte na noc nowych doznań i złaknione pieszczot same w sobie były jak dotkliwie parzący dotyk pożądania; gdyby to mogło być istotą, z ciała i kości, pożądanie byłoby nimi, splecionymi w namiętnych objęciach tak obłędnie pięknymi, jak okrutnie kuszącymi. Zaznał rozkoszy z ust i ciał wielu kobiet, słyszał jęki wielu, lecz uczuciem obdarzył niewiele. Śmiałym życzeniem byłoby chcieć ujrzeć je razem, lecz tego dnia nigdy niewypowiedziane marzenia mieszały rzeczywistość ze słodkim snem, odurzając dusznym zapachem zmysłowości. Palce dłoni bezwiednie coraz mocniej zaciskały się na przegubach wygiętych ramion Evandry, gdy wzrok chłonął jej wygięte jak struna ciało, wyciągniętą szyję, falującą pierś, wreszcie pokurczone nogi, gdy poczuł napięcie w jej ramionach, szarpnięcie, któremu nie uległ, nie wypuszczając ich z uścisku, dostrzegając w tym niemożliwym do zaspokojenia pragnieniu własną przyjemność. Patrzyła na niego, łapczywie sięgnął ustami jej ust, wnet zsuwając się niżej, składając pocałunki tam, gdzie sięgał, wzdłuż alabastrowej szyi Evandry; zęby przygryzały jej skórę bez opamiętania, tym mocniej, im silniej mierzwiła pościel stopami; jakże uwielbiał tę niepohamowaną upojną ekspresję, nieposkromiony żywioł pożądania, nieokiełznanego ognia, gdy tańczyła w euforii, za nic mając klasyczną harmonię i wstydliwą skromność - jakże uwielbiał w zachwycie patrzeć na kobiecą rozkosz, do złudzenia podobną do wyrazów bólu. Wijące się w euforycznej konwulsji nagie ciało półwili pod wpływem napastliwych pieszczot Deirdre doprowadzało go do obłędu, jak nigdy bezwzględnie rozbudzając głód.
Krew płynęła w nim zbyt wartko, by ponad pragnienia wynurzyła się w nim choć jedna jasna myśl, był tu tylko z nimi, w pełni im oddany i nierozproszony niczym. Zniknął gwar sąsiedniej sali, ceremonia odznaczeń straciła na znaczeniu - żadne odznaczenie nie mogło dać mu tyle satysfakcji, ile dać mogła mu ta noc - zapomniał całkiem, że miał zaraz wrócić do czarodziejów nad basenem, wiedząc też, że żadne zioła ani grzyby nie mogły przynieść tyle ukojenia ni tyle słodyczy, co one dwie. Drapieżne pieszczoty Deirdre rozbudzały wyobraźnię, znał je, ciało doskonale je pamiętało, a sam widok wystarczał, żeby mógł je poczuć. Okryte materiałem sukni ciało nie sprawiało wcale, by w pierzynach Wenus wyglądała mniej kurwio, niż zwykle. Nie mógł ich pożądać już bardziej, niż pożądał teraz, bo gdy zdało mu się, że poznał już wszystkie przyjemności świata, poprowadziły go dziś ku zupełnie innym, nowym doznaniom. Nie były przecież tylko dwiema splecionymi w uścisku kobietami, dla niego były czymś znacznie więcej. Pobudzały w nim krew i życie, intensyfikowały upragnione czucie, razem z nim chłonąc słodycz dzisiejszych doznań. Szaleńczo podążał za światem niezapomnianych doznań, lecz jego objęcia nigdy jeszcze nie otuliły go tak intensywnie, jak teraz. Jęk Evandry wybrzmiał jak słodka melodia, słyszał jej w półprzytomne żądanie. - Je t'aime - szepnął nieśpiesznie, gdy usta prześlizgnęły się przez jej ucho, szeptem, ledwie przebijającym się przez szum wzburzonej krwi, równie bezwiednie i nieświadom tego, jak rzadko od dnia ślubu składał jej wyrazy swoich chwiejnych uczuć.
Wypuścił jej ramiona z uścisku, po części tylko niechętnie, pragnął wszak tego, co miało zdarzyć się dalej. Dołączył do nich wreszcie na wygodnym miękkim łożu, zsunięty z nadgarstka pas, który przezornie owinął tam wcześniej, oplótł o jego sprzączkę i zarzucił na szyję Deirdre, zatrzaskując ją w duszącej pętli. Przyciągnął ją gwałtownie ku sobie, tym samym odciągając od Evandry; zmuszając ją, by przylgnęła tyłem do jego torsu, przygryzł skórę jej ramienia, jaśniejącą spod połów wpół rozpiętej sukni. Czy widział w jej spojrzeniu naiwną władczość, czy sądziła, że jej na nią pozwoli? Wolną dłonią pozbawił ją odzienia, niedbale odrzucając strój na bok, bez większego sentymentu okazanego przypiętym do niego wielkim i bezcennym orderom. Dłoń łapczywie wślizgnęła się pod górne części jej bielizny, na skórze mogła poczuć spłycony oddech, gdy zawiesił przez jej ramię brodę, łapczywie poszukując dotykiem nagiej skóry jej tkliwych piersi, ud i w końcu łona, darząc je krótką, lecz intensywną i porywistą pieszczotą; ciągnięty w tył pas nie pozwalał ani na sprzeciw ani na gwałtowniejszą reakcję, podduszając ją przy każdym mocniejszym ruchu. Wysunięta z niej dłonią przygładził pierw usta Evandry, później - wsunął ją między jej wargi, by i ona zakosztowała tej słodkiej rozkoszy, czy potrafiła się nią cieszyć? Czy potrafiła poznać się na tym smaku? Spełniały jego pragnienia, należały do niego, a dziś ich zapachy i smaki splatały się w wyjątkowy, niepowtarzalny bukiet. Był oszołomiony, w pół tylko przytomny, alkohol odurzył go już wcześniej, lecz to dopiero duszność tej chwili i czar najpiękniejszych wyrwały go z ciężkich okowów rzeczywistości i pchnęły umysł w świat sennych marzeń, zawieszając serce i umysł gdzieś poza czasem i przestrzenią, w lubieżnych złudzeniach.
Pazerny dotyk zsunął się po jej ciele, szukał piersi Evandry. Odnalazł je ustami, gdy dłoń zebrała wilgoć pozostałą po pieszczotach kochanki, zaraz wsunął palce z nią do ust Deirdre, chcąc widzieć, jak delektuje się jej smakiem. Wreszcie podniósł się, by niedelikatnie pchnąć Deirdre na Evandrę i to na niej wziąć kochankę od tyłu, gwałtownie, z obłąkaną żądzą, jakby nie miał kobiety od lat. Owinięty wokół jej szyi pas pozwalał mu zachować nad nią kontrolę, złożona na jej karku dłoń łapczywie wbijała w jej ciało palce, w pragnieniu przechwycenia jej tylko dla siebie, przez ramię Deirdre spojrzał na żonę - wzrokiem opętanym pożądaniem i nienasyconym pragnieniem, z chwili na chwile tracącym jednak na przytomności. Skrzącym zadowoleniem, niekryjącym wcale podziwu ni zachwytu wobec bezwstydu tej triumfalnej nocy, aż w końcu niepokojącym wilczym uśmiechem, bo oto spełniał jej życzenie. Czy tego chciałaś, mon ciel etoile? Palce wbiły się w kark Deirdre mocniej, wzrok przemknął po jej wysmukłym ciele, wzdłuż linii nagiego kręgosłupa, palce boleśniej wbiły się w jej kark, pragnął jej, zawsze potrafiła go rozbudzić, lecz do takiego szaleństwa doprowadziła go po raz pierwszy. Pokaż mi swoją namiętność, moja słodka Orchideo, wiesz że lubię, kiedy krzyczysz. Pokaż mi swój bezwstyd, bo ta noc i tak obnażyć ma nas już ze wszystkiego.
Krew płynęła w nim zbyt wartko, by ponad pragnienia wynurzyła się w nim choć jedna jasna myśl, był tu tylko z nimi, w pełni im oddany i nierozproszony niczym. Zniknął gwar sąsiedniej sali, ceremonia odznaczeń straciła na znaczeniu - żadne odznaczenie nie mogło dać mu tyle satysfakcji, ile dać mogła mu ta noc - zapomniał całkiem, że miał zaraz wrócić do czarodziejów nad basenem, wiedząc też, że żadne zioła ani grzyby nie mogły przynieść tyle ukojenia ni tyle słodyczy, co one dwie. Drapieżne pieszczoty Deirdre rozbudzały wyobraźnię, znał je, ciało doskonale je pamiętało, a sam widok wystarczał, żeby mógł je poczuć. Okryte materiałem sukni ciało nie sprawiało wcale, by w pierzynach Wenus wyglądała mniej kurwio, niż zwykle. Nie mógł ich pożądać już bardziej, niż pożądał teraz, bo gdy zdało mu się, że poznał już wszystkie przyjemności świata, poprowadziły go dziś ku zupełnie innym, nowym doznaniom. Nie były przecież tylko dwiema splecionymi w uścisku kobietami, dla niego były czymś znacznie więcej. Pobudzały w nim krew i życie, intensyfikowały upragnione czucie, razem z nim chłonąc słodycz dzisiejszych doznań. Szaleńczo podążał za światem niezapomnianych doznań, lecz jego objęcia nigdy jeszcze nie otuliły go tak intensywnie, jak teraz. Jęk Evandry wybrzmiał jak słodka melodia, słyszał jej w półprzytomne żądanie. - Je t'aime - szepnął nieśpiesznie, gdy usta prześlizgnęły się przez jej ucho, szeptem, ledwie przebijającym się przez szum wzburzonej krwi, równie bezwiednie i nieświadom tego, jak rzadko od dnia ślubu składał jej wyrazy swoich chwiejnych uczuć.
Wypuścił jej ramiona z uścisku, po części tylko niechętnie, pragnął wszak tego, co miało zdarzyć się dalej. Dołączył do nich wreszcie na wygodnym miękkim łożu, zsunięty z nadgarstka pas, który przezornie owinął tam wcześniej, oplótł o jego sprzączkę i zarzucił na szyję Deirdre, zatrzaskując ją w duszącej pętli. Przyciągnął ją gwałtownie ku sobie, tym samym odciągając od Evandry; zmuszając ją, by przylgnęła tyłem do jego torsu, przygryzł skórę jej ramienia, jaśniejącą spod połów wpół rozpiętej sukni. Czy widział w jej spojrzeniu naiwną władczość, czy sądziła, że jej na nią pozwoli? Wolną dłonią pozbawił ją odzienia, niedbale odrzucając strój na bok, bez większego sentymentu okazanego przypiętym do niego wielkim i bezcennym orderom. Dłoń łapczywie wślizgnęła się pod górne części jej bielizny, na skórze mogła poczuć spłycony oddech, gdy zawiesił przez jej ramię brodę, łapczywie poszukując dotykiem nagiej skóry jej tkliwych piersi, ud i w końcu łona, darząc je krótką, lecz intensywną i porywistą pieszczotą; ciągnięty w tył pas nie pozwalał ani na sprzeciw ani na gwałtowniejszą reakcję, podduszając ją przy każdym mocniejszym ruchu. Wysunięta z niej dłonią przygładził pierw usta Evandry, później - wsunął ją między jej wargi, by i ona zakosztowała tej słodkiej rozkoszy, czy potrafiła się nią cieszyć? Czy potrafiła poznać się na tym smaku? Spełniały jego pragnienia, należały do niego, a dziś ich zapachy i smaki splatały się w wyjątkowy, niepowtarzalny bukiet. Był oszołomiony, w pół tylko przytomny, alkohol odurzył go już wcześniej, lecz to dopiero duszność tej chwili i czar najpiękniejszych wyrwały go z ciężkich okowów rzeczywistości i pchnęły umysł w świat sennych marzeń, zawieszając serce i umysł gdzieś poza czasem i przestrzenią, w lubieżnych złudzeniach.
Pazerny dotyk zsunął się po jej ciele, szukał piersi Evandry. Odnalazł je ustami, gdy dłoń zebrała wilgoć pozostałą po pieszczotach kochanki, zaraz wsunął palce z nią do ust Deirdre, chcąc widzieć, jak delektuje się jej smakiem. Wreszcie podniósł się, by niedelikatnie pchnąć Deirdre na Evandrę i to na niej wziąć kochankę od tyłu, gwałtownie, z obłąkaną żądzą, jakby nie miał kobiety od lat. Owinięty wokół jej szyi pas pozwalał mu zachować nad nią kontrolę, złożona na jej karku dłoń łapczywie wbijała w jej ciało palce, w pragnieniu przechwycenia jej tylko dla siebie, przez ramię Deirdre spojrzał na żonę - wzrokiem opętanym pożądaniem i nienasyconym pragnieniem, z chwili na chwile tracącym jednak na przytomności. Skrzącym zadowoleniem, niekryjącym wcale podziwu ni zachwytu wobec bezwstydu tej triumfalnej nocy, aż w końcu niepokojącym wilczym uśmiechem, bo oto spełniał jej życzenie. Czy tego chciałaś, mon ciel etoile? Palce wbiły się w kark Deirdre mocniej, wzrok przemknął po jej wysmukłym ciele, wzdłuż linii nagiego kręgosłupa, palce boleśniej wbiły się w jej kark, pragnął jej, zawsze potrafiła go rozbudzić, lecz do takiego szaleństwa doprowadziła go po raz pierwszy. Pokaż mi swoją namiętność, moja słodka Orchideo, wiesz że lubię, kiedy krzyczysz. Pokaż mi swój bezwstyd, bo ta noc i tak obnażyć ma nas już ze wszystkiego.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nigdy nie sądziła, że to polubi; że gorąc bijący z kobiecego ciała i jego słodko-kwaśny posmak zdołają omamić ją na tyle, by zapomniała o upokorzeniach. Do tej pory lepkie pocałunki z innymi kapłankami miłości tak naprawdę podszyte były chłodem, wykalkulowanym pięknem; ot, zaplanowany w każdym szczególe pokaz, skoncentrowany na zadowoleniu widza, nie aktorek. Często zdarzało się, że nie czuła nic, że pieszczoty w jedwabnej pościeli ku uciesze gości Wenus bliskie był cyrkowemu występowi, wymagającemu niemal akrobatycznej zwinności, nie mając w sobie nic z żaru pożądania. Tak to zapamiętała, lecz bliskość Evandry niosła ze sobą prawdę. Najwyższą i najrzadszą cnotę, egzotyczną wręcz dla kogoś, kto zbudował swoją siłę, potęgę i historię na kłamstwach. Być może dlatego Deirdre rozsmakowywała się w niej z taką pasją, porzucając wyuczone gesty. Pieściła ją mocniej i szybciej niż zazwyczaj, głodna jej reakcji - każde westchnienie, jęk i spazm zaciśniętych nerwowo mięśni przynosił jej zaskakującą satysfakcję; mącił w głowie, kusił, wzniecał rosnący żar, zbliżający się wręcz do granicy dyskomfortu. Gdy Evandra drgnęła mocniej, instynktownie szukając oparcia, a do uszu Mericourt dotarł urywany jęk, wyrywający się z ust półwili, tylko wzmocniła ruchy języka, rytmiczne, wprawne - wiedziała, że nikt nie jest w stanie zaspokoić palącego głodu tak jak druga kobieta. Finezyjnie, delikatnie i namiętnie zarazem, w sposób umiejętnie balasujący na granicy nienasycenia i spełnienia. Nie chciała przecież obdarzać jej rozkoszą już teraz, miały - mieli? - przed sobą całą noc.
Noc sygnowaną zwycięstwem. Celebracją skąpaną w szampanie i skropioną złotem, pachnącą różami i jaśminem. Chłodne ordery na piersi Deirdre musiały sporadycznie drażnić rozgrzane ciało półwili, lecz nie przejmowała się tym, skupiona na jej przyjemności, na zgraniu się we wspólnej melodii, pieszczącej zmysły całej trójki.
Czuła na sobie wzrok Tristana, podnosiła na niego spojrzenie znad łona półwili, znad ciała jego żony; oszołomiona bodźcami płynącymi z tego niewyobrażalnego dotąd zderzenia światów. Granica między sacrum a profanum została zatarta, a w miejscu dawnego upokorzenia wykwitał laur zwycięstwa. Zatapiała dawne westchnienia, kierowane ku upragnionej Evandrze, w kakofonii zadowolenia półwili; zacierała ślady upokorzenia w dominacji nad lady doyenne, tak bezbronną, chłonącą całą sobą dawkowaną wprawnie rozkosz. Każdy jej paroksyzm był nagrodą samą w sobie, wygięte stopy, napięte mięśnie łydek, krew buzująca w żyłach, wilgoć oblepiająca słodyczą usta - Dei zapamiętywała każdą z tych chwil, lecz to w spojrzeniu ciemnych oczu górującego nad nimi mężczyzny widziała coś najcenniejszego. Zachwyt. Spełnienie i głód zarazem. A szczęście Tristana było jej szczęściem; nie słyszała więc miłosnego wyznania małżonków, nie zdołała też wyłapać prośby Evy wychrypianej w języku miłości; nie zastanawiała się nad tym, kto w tym układzie tak naprawdę zwycięża. W tej drżącej od bodźców chwili to ona czuła się triumfatorką. Mocniej wbiła paznokcie w lewe udo Evandry, chcąc utrzymać ją w miejscu; czuła, że delikatna skóra pęka, a szlachecka biel nogi zabarwiła się krwią - zlizała ją szybko, chcąc powrócić do pieszczot, wzbogaconych o ruchy zwinnych palców, wślizgujące się w rozkoszną wilgoć. Czuła, że ta zbliża się do finału - i do kresu swych sił? - chciała więc przeciągnąć strunę, lecz nie zdążyła tego zrobić. Bardziej poczuła niż zauważyła, że tuż obok niej znalazł się Rosier, materac ugiął się lekko pod jego ciężarem, a w nozdrza uderzył ją zapach smoczego popiołu i wody kolońskiej, innej niż przed laty, lecz podobnie szyprowej, mocnej, odurzającej. Na razie nie chciała obracać się w jego stronę, miała we władaniu Evandrę i ich przyjemność, mruknęła ostrzegawczo, czując mocną dłoń na swoim karku, poczekaj, zdawała się przekazywać bez słów, lecz jak zwykle jej sugestie zostały zignorowane. Tym razem jednak nie wyrywała się, przynajmniej nie od razu. Pociągnięta w górę, przylgnęła plecami do jego torsu, otumaniona oderwaniem od wrzącego ciała kobiety, przez moment zesztywniała pod gwałtownym dotykiem, którym ją obdarzał. Dziwnie było czuć na sobie jego niecierpliwe dłonie, gdy tuż przed nimi leżała jego żona; zakręciło się jej w głowie, wsparła potylicę o jego ramię, pozwalając Tristanowi na śmiałe pieszczoty. Smakujące jeszcze intensywniej, gdy spod półprzymkniętych powiek spoglądała na rozłożoną na jedwabnych pościelach Evandrę. Co czuła, widząc ich razem? Złota obrączka tkwiąca na palcu Rosiera błysnęła w półmroku komnaty, gdy jego dłoń przesunęła się niżej, po niemoralnie gładkim ciele Deirdre. Kocie oczy roziskrzyły się zachwytem, oblizała wilgotne wargi, po raz pierwszy od dawna czując się w pełni chciana, upragniona, doceniona, wywyższona nad tą, do której wzdychał przez długie miesiące i lata. Zadowolenie tylko nasilało się, gdy obserwowała pieszczoty, jakimi obdarzał Evandrę w drugiej kolejności - szybko jednak nastąpiło zderzenie z rzeczywistością, z jej faktyczną rolą w tym targowisku zdegenerowanej próżności. Suknia obciążona orderami zsunęła się z jej ciała, odznaczenia zastukały o podłogę, nie zdążyła jednak wyartykułować niezadowolenia czy choć spojrzeć na Order Merlina, pogardliwie rzucony teraz na podłogę burdelu. Pas zacisnął się na jej szyi mocniej, a Tristan pchnął ją w dół, na wrzące ciało półwili. Warknęła zaskoczona i zirytowana, głośno, nieprzyjemnie; Tristan znał już jej miłosny język, gniewny warkot poprzedzał krzyk rozkoszy, lecz dla Evandry melodia napięcia mogła brzmieć szczerze - okrutnie, z bólem, niezadowoleniem i z goryczą. Deirdre szarpnęła się na skórzanej uwięzi, klamra wbiła się w gardło, zamieniając odgłos sprzeciwu w urwany, wprost nieprzyjemny charkot. Zdawać się mogło, że Rosier sprowadza na nią prawdziwe cierpienie, cierpienie tłumione na wpół skutecznie w ustach Evandry. Kąsała je ponownie, w rytm ostrych pchnięć, które w namiętnej melodii oddawała, ponownie dzieląc się smakiem wcześniej dyrygowanym przez Tristana, oddając półwili również część swojego dyskomfortu, wyczuwalnego w drżeniu napiętych mięśni. Nie chciała dać Rosierowi tej satysfakcji, nagrody w postaci krzyku, lecz nie potrafiła się powstrzymać, nie teraz, nie tutaj, pomiędzy nimi, gdy płomień pożądania mieszał się w wybuchowym tańcu z ogniem gniewu i upokorzenia - urywany krzyk stłumiła znów poimędzy różanymi wargami szlachcianki. Znów traktowano ją jako zabawkę, znów trzymano ją na uwięzi; rozgryzła usta arystokratki do krwi, lecz było to tylko preludium. Miała przecież wolne ręce, przesunęła je z barków półwili na jej szyję, kruchą, wiotką, tak słodką; szyję, którą kochała całować równie mocno, co jej usta, pozostawione nagle bez rozkołysanej pieszczoty, naznaczone krwawą pieczęcią. Kurtyna czarnych włosów przysłaniała ich twarze, Dei uniosła się odrobinę, na tyle, na ile pozwalały paznokcie Tristana wbite w kark - i uśmiechnęła się do Evandry z krwawym triumfem, niemal słodko, szaleńczo, a jej lodowate ciągle palce zacisnęły się jeszcze mocniej na jej tchawicy. Czuła galopujący puls, swój, jej, jego, popychającego ją jeszcze brutalniej; znów, nieistotne, byli w tym razem, miłość i śmierć, gniew i wdzięczność, rozkosz i ból. A tym ostatnim dzieliła się z arystokratką hojnie, gwałtowne ruchy bioder tylko nadawały rytm kurczowo zaciskającym się na tchawicy Evy dłoniom Deirdre - obserwowała rozszerzające się źrenice, połykające błękitną tęczówkę, jak urzeczona, oszalała, wydając z siebie kolejny głośny jęk, nieprzyjemnego, prymitywnego ostatecznego triumfu. Mogłaby ją dla własnej rozkoszy teraz zabić; nieświadomie podążała tokiem myślenia tego, który pozbawił ją moralności i serca, nie miała jednak hamulców, nie tej szalonej nocy, podczas której nie istniały żadne granice i żadne świętości.
Noc sygnowaną zwycięstwem. Celebracją skąpaną w szampanie i skropioną złotem, pachnącą różami i jaśminem. Chłodne ordery na piersi Deirdre musiały sporadycznie drażnić rozgrzane ciało półwili, lecz nie przejmowała się tym, skupiona na jej przyjemności, na zgraniu się we wspólnej melodii, pieszczącej zmysły całej trójki.
Czuła na sobie wzrok Tristana, podnosiła na niego spojrzenie znad łona półwili, znad ciała jego żony; oszołomiona bodźcami płynącymi z tego niewyobrażalnego dotąd zderzenia światów. Granica między sacrum a profanum została zatarta, a w miejscu dawnego upokorzenia wykwitał laur zwycięstwa. Zatapiała dawne westchnienia, kierowane ku upragnionej Evandrze, w kakofonii zadowolenia półwili; zacierała ślady upokorzenia w dominacji nad lady doyenne, tak bezbronną, chłonącą całą sobą dawkowaną wprawnie rozkosz. Każdy jej paroksyzm był nagrodą samą w sobie, wygięte stopy, napięte mięśnie łydek, krew buzująca w żyłach, wilgoć oblepiająca słodyczą usta - Dei zapamiętywała każdą z tych chwil, lecz to w spojrzeniu ciemnych oczu górującego nad nimi mężczyzny widziała coś najcenniejszego. Zachwyt. Spełnienie i głód zarazem. A szczęście Tristana było jej szczęściem; nie słyszała więc miłosnego wyznania małżonków, nie zdołała też wyłapać prośby Evy wychrypianej w języku miłości; nie zastanawiała się nad tym, kto w tym układzie tak naprawdę zwycięża. W tej drżącej od bodźców chwili to ona czuła się triumfatorką. Mocniej wbiła paznokcie w lewe udo Evandry, chcąc utrzymać ją w miejscu; czuła, że delikatna skóra pęka, a szlachecka biel nogi zabarwiła się krwią - zlizała ją szybko, chcąc powrócić do pieszczot, wzbogaconych o ruchy zwinnych palców, wślizgujące się w rozkoszną wilgoć. Czuła, że ta zbliża się do finału - i do kresu swych sił? - chciała więc przeciągnąć strunę, lecz nie zdążyła tego zrobić. Bardziej poczuła niż zauważyła, że tuż obok niej znalazł się Rosier, materac ugiął się lekko pod jego ciężarem, a w nozdrza uderzył ją zapach smoczego popiołu i wody kolońskiej, innej niż przed laty, lecz podobnie szyprowej, mocnej, odurzającej. Na razie nie chciała obracać się w jego stronę, miała we władaniu Evandrę i ich przyjemność, mruknęła ostrzegawczo, czując mocną dłoń na swoim karku, poczekaj, zdawała się przekazywać bez słów, lecz jak zwykle jej sugestie zostały zignorowane. Tym razem jednak nie wyrywała się, przynajmniej nie od razu. Pociągnięta w górę, przylgnęła plecami do jego torsu, otumaniona oderwaniem od wrzącego ciała kobiety, przez moment zesztywniała pod gwałtownym dotykiem, którym ją obdarzał. Dziwnie było czuć na sobie jego niecierpliwe dłonie, gdy tuż przed nimi leżała jego żona; zakręciło się jej w głowie, wsparła potylicę o jego ramię, pozwalając Tristanowi na śmiałe pieszczoty. Smakujące jeszcze intensywniej, gdy spod półprzymkniętych powiek spoglądała na rozłożoną na jedwabnych pościelach Evandrę. Co czuła, widząc ich razem? Złota obrączka tkwiąca na palcu Rosiera błysnęła w półmroku komnaty, gdy jego dłoń przesunęła się niżej, po niemoralnie gładkim ciele Deirdre. Kocie oczy roziskrzyły się zachwytem, oblizała wilgotne wargi, po raz pierwszy od dawna czując się w pełni chciana, upragniona, doceniona, wywyższona nad tą, do której wzdychał przez długie miesiące i lata. Zadowolenie tylko nasilało się, gdy obserwowała pieszczoty, jakimi obdarzał Evandrę w drugiej kolejności - szybko jednak nastąpiło zderzenie z rzeczywistością, z jej faktyczną rolą w tym targowisku zdegenerowanej próżności. Suknia obciążona orderami zsunęła się z jej ciała, odznaczenia zastukały o podłogę, nie zdążyła jednak wyartykułować niezadowolenia czy choć spojrzeć na Order Merlina, pogardliwie rzucony teraz na podłogę burdelu. Pas zacisnął się na jej szyi mocniej, a Tristan pchnął ją w dół, na wrzące ciało półwili. Warknęła zaskoczona i zirytowana, głośno, nieprzyjemnie; Tristan znał już jej miłosny język, gniewny warkot poprzedzał krzyk rozkoszy, lecz dla Evandry melodia napięcia mogła brzmieć szczerze - okrutnie, z bólem, niezadowoleniem i z goryczą. Deirdre szarpnęła się na skórzanej uwięzi, klamra wbiła się w gardło, zamieniając odgłos sprzeciwu w urwany, wprost nieprzyjemny charkot. Zdawać się mogło, że Rosier sprowadza na nią prawdziwe cierpienie, cierpienie tłumione na wpół skutecznie w ustach Evandry. Kąsała je ponownie, w rytm ostrych pchnięć, które w namiętnej melodii oddawała, ponownie dzieląc się smakiem wcześniej dyrygowanym przez Tristana, oddając półwili również część swojego dyskomfortu, wyczuwalnego w drżeniu napiętych mięśni. Nie chciała dać Rosierowi tej satysfakcji, nagrody w postaci krzyku, lecz nie potrafiła się powstrzymać, nie teraz, nie tutaj, pomiędzy nimi, gdy płomień pożądania mieszał się w wybuchowym tańcu z ogniem gniewu i upokorzenia - urywany krzyk stłumiła znów poimędzy różanymi wargami szlachcianki. Znów traktowano ją jako zabawkę, znów trzymano ją na uwięzi; rozgryzła usta arystokratki do krwi, lecz było to tylko preludium. Miała przecież wolne ręce, przesunęła je z barków półwili na jej szyję, kruchą, wiotką, tak słodką; szyję, którą kochała całować równie mocno, co jej usta, pozostawione nagle bez rozkołysanej pieszczoty, naznaczone krwawą pieczęcią. Kurtyna czarnych włosów przysłaniała ich twarze, Dei uniosła się odrobinę, na tyle, na ile pozwalały paznokcie Tristana wbite w kark - i uśmiechnęła się do Evandry z krwawym triumfem, niemal słodko, szaleńczo, a jej lodowate ciągle palce zacisnęły się jeszcze mocniej na jej tchawicy. Czuła galopujący puls, swój, jej, jego, popychającego ją jeszcze brutalniej; znów, nieistotne, byli w tym razem, miłość i śmierć, gniew i wdzięczność, rozkosz i ból. A tym ostatnim dzieliła się z arystokratką hojnie, gwałtowne ruchy bioder tylko nadawały rytm kurczowo zaciskającym się na tchawicy Evy dłoniom Deirdre - obserwowała rozszerzające się źrenice, połykające błękitną tęczówkę, jak urzeczona, oszalała, wydając z siebie kolejny głośny jęk, nieprzyjemnego, prymitywnego ostatecznego triumfu. Mogłaby ją dla własnej rozkoszy teraz zabić; nieświadomie podążała tokiem myślenia tego, który pozbawił ją moralności i serca, nie miała jednak hamulców, nie tej szalonej nocy, podczas której nie istniały żadne granice i żadne świętości.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Prowadziła ją na szczyt niemoralnie przyjemnych wrażeń, zachłanna pieszczota tym mocniej potęgowała doznania, kiedy krążąca gdzieś po pokoju świadomość obejmowała ich wszystkich skupionych wokół jednego celu. Wiła się pod naciskiem wprawnego języka, jednocześnie chcąc i nie chcąc otrzymać spełnienia w tak krótkim czasie. Chwila ta miała trwać wiecznie, nie zaledwie moment, a spełnienie nadchodziło wielkimi krokami, zwiastowane nieskrywanym jękiem gorącej pasji. Kiełkująca w głowie chciwa myśl podpowiadała, że byłby to idealny sposób na zwieńczenie każdego dnia. Przecież wiem, miało mówić jej spojrzenie na wyznanie męża, bo choć tymi słowami częstował ją rzadko, tak miała pewność, że uczucie, jakim ją darzył, było silne i niezachwiane. Dawał temu świadectwo każdego dnia w swych gestach i czynach, nigdy wprost - ale wiedziała.
Uniosła się nieznacznie, by tym wyraźniej chłonąć trwający przed nią obsceniczny spektakl, jaki dotąd trwał wyłącznie w jej wyobraźni w zdecydowanie mniej szczegółowej i zajmującej wersji. Wsunięte między wargi palce smakowały intrygująco, uświadamiając półwili, że nie tylko ona czerpie z tej chwili rozkosz. To pierwszy raz, kiedy miała możliwość zakosztowania innej, co traktowała dotąd za pociągająco rozpustne i jednocześnie niemożliwe do osiągnięcia. Wieczór ten na każdym już kroku uświadamiał lady doyenne, że przy odrobinie wysiłku każde marzenie może się ziścić.
Wydobywający się spomiędzy warg Deirdre warkot brzmiał niepokojąco. Nienawykła do podobnych pieszczot zawahała się, czy aby na pewno miłosny uścisk jest dla nich wszystkich równie ekscytujący, co przyjemny. Czy gdyby miała coś przeciwko, nie wyraziłaby tego jasno? Jawiła się dotąd w oczach Evandry jako czarownica potrafiąca stanąć w walce o swoje zamiary i pragnienia, więc wątpliwość prędko odeszła w zapomnienie i odnalazła jej pierś w mało subtelnej pieszczocie. Palce półwili zacisnęły się zaraz na dłoni Deridre, tej która zatrzymała się na tchawicy, blokując dostęp do powietrza. Nie szarpała się z nią, próbując odsunąć i zaczerpnąć oddechu. Dotyk czarownicy sprawiał ból, do jakiego ciężko się było przyzwyczaić, drażnił instynkty gubiące się w interpretacji. Euforia mieszała się z dyskomfortem, balansując na, jak się okazuje, dość szerokiej granicy. Przestała odpowiadać na łapczywie lepkie pocałunki, splamione znów krwią usta wciąż pulsowały uporczywie. Znów te zawroty głowy, burzące obraz i przesłaniające jasność spojrzenia, jakie trzymać chciała zawieszone na czerni jej tęczówek. To tylko chwilowe, mówiła do siebie, gdy pozbawiona oddechu gubiła gdzieś nadawany przez tych dwoje rytm namiętności. Gwałtownie bijące serce z trudem radziło sobie z nowymi doznaniami, żądając oddechu, wytchnienia, choć chwilowej przerwy od gromadzącej się weń magii, jaka poszukiwała ujścia. Z półwilich nozdrzy sączyła się krew, łącząc z plamami na pogryzionych wargach. Czy tak oto miał wyglądać kres jej dni? Przygnieciona ciałem kochanki męża, zasłuchana w jego rozpływający się w bezgranicznej rozkoszy warkocie i sama pozostając wpół zaspokojona?
Z ratunkiem przyszedł jej Tristan, całkowicie nieświadomie, gdy szarpnąwszy mocniej Deirdre zmusił ją do nieznacznego zwolnienia uścisku. Korzystając z okazji wymknęła się pozostawiającym na szyi ślad objęciom i gwałtownie, ze świstem wprowadziła do płuc powietrze. Wierzchem dłoni wytarła cieknącą z nosa krew, mętne spojrzenie oparło się na twarzy Deirdre, podobnie jak ręka, której brudne palce zostawiły ślad na kobiecym policzku. Znów do niej niej przylgnęła, wpół przytomnie pogłębiając pocałunek, sama nadając rytm, w którym mogła znaleźć miejsce na urywany oddech. Językiem wyznaczyła ślad wzdłuż linii szczęki, przycisnęła do siebie ich policzki i sponad ramienia czarownicy spojrzała na górującymi nad nimi Tristana.
- Chyba cię taką polubię - stwierdziła kierując słowa do uszu madame Mericourt, nie precyzując co ma na myśli. Zniewoloną, zdaną na łaskę lorda Rosiera? Pozbawioną moralnych granic, pozwalającą ciału otwarcie mówić o swoich pragnieniach? Wplątana między kruczoczarne włosy dłoń nieco mocniej niż dotychczas szarpnęła ją ku sobie, a wzrok zawisł na sylwetce męża. Czy kiedykolwiek dotąd go takim widziała? Porażał władczością pozbawioną zawahania czy skrupułów, lecz miast budzić w niej lęk, zwątpienie czy niechęć, przyciągał ku sobie, pozwalał odrzucić resztki powstrzymujących ją woalów przyzwoitości. Odsłonił się przed nimi i ukazał prawdziwe oblicze - tak szczerego pragnęła go zawsze widzieć.
Wysunęła się spod Deirdre i miękko na kolanach przeszła obok, gdzie zaznaczyła paznokciami ciało czarownicy, ściskając pierw drobną pierś i twardy sutek, a następnie napięte na biodrze mięśnie. Chwyciła brodę męża, kierując ją w swoją stronę, wygłodniałym spojrzeniem lustrując jego skupione lico.
- Je n'entends pas son cri. Plus dur, mon amour - rzuciła ostrzejszym tonem, jakie w jej ustach brzmiał wciąż miękko i odgarnęła z twarzy wzburzone złote włosy. Złapała też za rękę, którą silnie trzymał owinięty wokół szyi Deirdre pas, by nieco zwolnił chwyt - bez tchu nie mogła przecież dać jej tego, czego chciała. Zadziwiające jak bardzo pragnęła ich dziś oboje, nie tyle skupionych na niej, a sobie nawzajem.
Uniosła się nieznacznie, by tym wyraźniej chłonąć trwający przed nią obsceniczny spektakl, jaki dotąd trwał wyłącznie w jej wyobraźni w zdecydowanie mniej szczegółowej i zajmującej wersji. Wsunięte między wargi palce smakowały intrygująco, uświadamiając półwili, że nie tylko ona czerpie z tej chwili rozkosz. To pierwszy raz, kiedy miała możliwość zakosztowania innej, co traktowała dotąd za pociągająco rozpustne i jednocześnie niemożliwe do osiągnięcia. Wieczór ten na każdym już kroku uświadamiał lady doyenne, że przy odrobinie wysiłku każde marzenie może się ziścić.
Wydobywający się spomiędzy warg Deirdre warkot brzmiał niepokojąco. Nienawykła do podobnych pieszczot zawahała się, czy aby na pewno miłosny uścisk jest dla nich wszystkich równie ekscytujący, co przyjemny. Czy gdyby miała coś przeciwko, nie wyraziłaby tego jasno? Jawiła się dotąd w oczach Evandry jako czarownica potrafiąca stanąć w walce o swoje zamiary i pragnienia, więc wątpliwość prędko odeszła w zapomnienie i odnalazła jej pierś w mało subtelnej pieszczocie. Palce półwili zacisnęły się zaraz na dłoni Deridre, tej która zatrzymała się na tchawicy, blokując dostęp do powietrza. Nie szarpała się z nią, próbując odsunąć i zaczerpnąć oddechu. Dotyk czarownicy sprawiał ból, do jakiego ciężko się było przyzwyczaić, drażnił instynkty gubiące się w interpretacji. Euforia mieszała się z dyskomfortem, balansując na, jak się okazuje, dość szerokiej granicy. Przestała odpowiadać na łapczywie lepkie pocałunki, splamione znów krwią usta wciąż pulsowały uporczywie. Znów te zawroty głowy, burzące obraz i przesłaniające jasność spojrzenia, jakie trzymać chciała zawieszone na czerni jej tęczówek. To tylko chwilowe, mówiła do siebie, gdy pozbawiona oddechu gubiła gdzieś nadawany przez tych dwoje rytm namiętności. Gwałtownie bijące serce z trudem radziło sobie z nowymi doznaniami, żądając oddechu, wytchnienia, choć chwilowej przerwy od gromadzącej się weń magii, jaka poszukiwała ujścia. Z półwilich nozdrzy sączyła się krew, łącząc z plamami na pogryzionych wargach. Czy tak oto miał wyglądać kres jej dni? Przygnieciona ciałem kochanki męża, zasłuchana w jego rozpływający się w bezgranicznej rozkoszy warkocie i sama pozostając wpół zaspokojona?
Z ratunkiem przyszedł jej Tristan, całkowicie nieświadomie, gdy szarpnąwszy mocniej Deirdre zmusił ją do nieznacznego zwolnienia uścisku. Korzystając z okazji wymknęła się pozostawiającym na szyi ślad objęciom i gwałtownie, ze świstem wprowadziła do płuc powietrze. Wierzchem dłoni wytarła cieknącą z nosa krew, mętne spojrzenie oparło się na twarzy Deirdre, podobnie jak ręka, której brudne palce zostawiły ślad na kobiecym policzku. Znów do niej niej przylgnęła, wpół przytomnie pogłębiając pocałunek, sama nadając rytm, w którym mogła znaleźć miejsce na urywany oddech. Językiem wyznaczyła ślad wzdłuż linii szczęki, przycisnęła do siebie ich policzki i sponad ramienia czarownicy spojrzała na górującymi nad nimi Tristana.
- Chyba cię taką polubię - stwierdziła kierując słowa do uszu madame Mericourt, nie precyzując co ma na myśli. Zniewoloną, zdaną na łaskę lorda Rosiera? Pozbawioną moralnych granic, pozwalającą ciału otwarcie mówić o swoich pragnieniach? Wplątana między kruczoczarne włosy dłoń nieco mocniej niż dotychczas szarpnęła ją ku sobie, a wzrok zawisł na sylwetce męża. Czy kiedykolwiek dotąd go takim widziała? Porażał władczością pozbawioną zawahania czy skrupułów, lecz miast budzić w niej lęk, zwątpienie czy niechęć, przyciągał ku sobie, pozwalał odrzucić resztki powstrzymujących ją woalów przyzwoitości. Odsłonił się przed nimi i ukazał prawdziwe oblicze - tak szczerego pragnęła go zawsze widzieć.
Wysunęła się spod Deirdre i miękko na kolanach przeszła obok, gdzie zaznaczyła paznokciami ciało czarownicy, ściskając pierw drobną pierś i twardy sutek, a następnie napięte na biodrze mięśnie. Chwyciła brodę męża, kierując ją w swoją stronę, wygłodniałym spojrzeniem lustrując jego skupione lico.
- Je n'entends pas son cri. Plus dur, mon amour - rzuciła ostrzejszym tonem, jakie w jej ustach brzmiał wciąż miękko i odgarnęła z twarzy wzburzone złote włosy. Złapała też za rękę, którą silnie trzymał owinięty wokół szyi Deirdre pas, by nieco zwolnił chwyt - bez tchu nie mogła przecież dać jej tego, czego chciała. Zadziwiające jak bardzo pragnęła ich dziś oboje, nie tyle skupionych na niej, a sobie nawzajem.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jego spojrzenie prześlizgiwało się ze smukłych pleców kochanki na rozkołysaną pierś żony, sycąc się widokiem, który dotąd mógł tylko nawiedzać jego sny; dopiero, gdy czarna kurtyna gęstych włosów Deirdre przysłoniła mu widok na nie obie, szarpnął ją mocno w tył, całkowicie nieświadomie pozwalając tym samym Evandrze wymknąć się ze zdradzieckiego zatrzasku, którego padła ofiarą. Nie dostrzegał niepokojącego zgrzytu między czarownicami, w pół przytomny i całkowicie otumaniony bliskością dwóch kobiet oddawał się rosnącej euforii całym sobą, chłonąc tę rozkosz tak, jakby miała być ostatnim, czego w życiu zazna. Sycąc się ich widokiem chciał mieć go dla siebie, z każdego urwanego oddechu, własnego, ich, czerpiąc rosnącą satysfakcję i wszechogarniającą rozkosz. W każdy ich pocałunek wpatrzony był jak w odważnie lubieżne i zaiste zachwycające dzieło sztuki, takie, które hipnotyzuje, nie pozwala pójść dalej i bezlitośnie wykrada chwilę długą jak sen tylko dla siebie. I sycił się tą chwilą, wyrwaną z czasu i przestrzeni, nierealną i senną, prowokującą, dając się unieść tylko pożądaniu, podsyconym tylko skierowanym ku niemu błękitnym spojrzeniem.
Nie zgubił rytmu, gdy drobna dłoń jego żony znalazła się przy napiętych biodrach jego kochanki, ciężka broda z łatwością dała sobą pokierować uchwytowi jej smukłych palców. Głodne spojrzenie błądziło po jej twarzy, sięgało opuchniętych ust, przetartych po skórze śladów krwi, w nieładzie wzburzonych włosów. Wyglądała inaczej, a wciąż tak pięknie, czy miał przy sobie dwa duchy żądz puszczone wolno z najdalszych otchłani? Czy mogły być tylko ludźmi, budząc w nim ten barwny bukiet uczuć i emocji, bezwstydną i jakże rzadką w swojej okazałości kolekcję czystego pożądania, namiętności i pasji? Głos Evandry, wyzbyty był z niepewności, świadomy tego, gdzie była i co robiła. Czy i ona tego pragnęła, usłyszeć krzyk rozkoszy? Uścisk na napiętym pasie zelżał, gdy pochwyciła jego rękę, pozwalając Deirdre zaczerpnąć powietrza, wzrok prześlizgnął się wpierw po kusząco nagiej piersi Evandry, później wzdłuż wygiętego łuku pleców jego kochanki, słowa Evandry wybrzmiały wyzwaniem - a rzuconą w takiej chwili rękawicę podjąć musiał. Będziesz krzyczeć, Deirdre.
Wolna dłoń stalowym chwytem zacisnęła się na biodrze kochanki, druga, nieprzerwanie czując na sobie półwili dotyk, przechwyciła jej dłoń, zaciskając ją na pasie pętającym Deirdre, nie wypuszczając jej jednak z własnego uścisku, oddając półwili tylko prowizoryczną kontrolę. Nachylił się nad plecami kochanki mocniej, przybierając na gwałtowności, w uniesieniu nie mającym w sobie ni krztyny subtelnej delikatności ani czułości, wziął ją, zwierzęco, obcesowo. Mokre od potu kosmyki włosów lepiły się do czoła, krew w żyłach wrzała; coraz bardziej mgliste spojrzenie przemknęło z napiętych mięśni kochanki na ciało i głód skrzący w jasnych tęczówkach Evandry, na nią patrzył, gdy w myślach kolejny raz wzywał Deirdre do krzyku. Krzycz, znał przecież to piękne brzmienie tak dobrze, pieściło jego uszy tym rozkoszniej, im więcej słyszał w tym bólu. Krzycz, moja słodka Czarna Orchideo, krzycz tak, by mogli cię usłyszeć nad nami, w spowitej oparami tytoniu i zapachu alkoholu sali restauracyjnej, gdzie dumnie wciąż świętowano rozdanie najwyższych państwowych odznaczeń wojennym bohaterom. Jemu, im. Szorstki materiał niezdjętego ubrania ocierał się o jej nagie ciało, szaleńczo gnał w poszukiwaniu spełnienia; dzielili ten taniec zbyt wiele razy, by nie znać jego rytmu i taktu, a dziś - dziś mogli podzielić się tą rozkoszą, nie tylko ze sobą, ale i z Evandrą. Dłoń wypuściła biodro kochanki, zamiast tego gwałtownie i niedbale zebrała jej włosy, wyginając głowę w tył, ku sobie, siłą, i tym gestom nie szczędząc brutalności, miała krzyczeć i będzie krzyczeć. Krzycz, Deirdre. Krzycz.
Gdy po czasie zwolnił jego dłoń łapczywie przesunęła się po jej ciele, które przygładził, niczem klacz po posłusznej jeździe. Druga, z przegubu dłoni Evandry, przesunęła się na jej szyje, ściskając ją bolesnym chwytem, gdy sięgnął jej opuchniętych warg w lubieżnym, bezwstydnym pocałunku wiedzionym namiętnością, która pragnęła przecież więcej. Dotąd wierzył, że noc taka jak ta zdarzyć się może tylko w snach, tymczasem działa się tu i teraz, realna, rzeczywista, prawdziwa i rozkoszniejsza jeszcze niż w najbardziej obrazoburczych fantazjach. Potrzebował chwili, by uspokoić oddech, odnaleźć równowagę ciała, dłoń łapczywie prześlizgnęła się ku piersi, przemknęła po wewnętrznej stronie ud w zdecydowanej, choć krótkiej pieszczocie łona, ostatecznie owijając się ciasno wokół bliższego mu ugiętego kolana, gdy jak w narkotycznym odurzeniu opadł na plecy, zbierając siły. Wzrok szukał ciała Deirdre, jej twarzy, wiedząc, że wychwyci jego spojrzenie, lecz nie wypuścił Evandry. Chciał mieć je blisko, bliżej.
Nie zgubił rytmu, gdy drobna dłoń jego żony znalazła się przy napiętych biodrach jego kochanki, ciężka broda z łatwością dała sobą pokierować uchwytowi jej smukłych palców. Głodne spojrzenie błądziło po jej twarzy, sięgało opuchniętych ust, przetartych po skórze śladów krwi, w nieładzie wzburzonych włosów. Wyglądała inaczej, a wciąż tak pięknie, czy miał przy sobie dwa duchy żądz puszczone wolno z najdalszych otchłani? Czy mogły być tylko ludźmi, budząc w nim ten barwny bukiet uczuć i emocji, bezwstydną i jakże rzadką w swojej okazałości kolekcję czystego pożądania, namiętności i pasji? Głos Evandry, wyzbyty był z niepewności, świadomy tego, gdzie była i co robiła. Czy i ona tego pragnęła, usłyszeć krzyk rozkoszy? Uścisk na napiętym pasie zelżał, gdy pochwyciła jego rękę, pozwalając Deirdre zaczerpnąć powietrza, wzrok prześlizgnął się wpierw po kusząco nagiej piersi Evandry, później wzdłuż wygiętego łuku pleców jego kochanki, słowa Evandry wybrzmiały wyzwaniem - a rzuconą w takiej chwili rękawicę podjąć musiał. Będziesz krzyczeć, Deirdre.
Wolna dłoń stalowym chwytem zacisnęła się na biodrze kochanki, druga, nieprzerwanie czując na sobie półwili dotyk, przechwyciła jej dłoń, zaciskając ją na pasie pętającym Deirdre, nie wypuszczając jej jednak z własnego uścisku, oddając półwili tylko prowizoryczną kontrolę. Nachylił się nad plecami kochanki mocniej, przybierając na gwałtowności, w uniesieniu nie mającym w sobie ni krztyny subtelnej delikatności ani czułości, wziął ją, zwierzęco, obcesowo. Mokre od potu kosmyki włosów lepiły się do czoła, krew w żyłach wrzała; coraz bardziej mgliste spojrzenie przemknęło z napiętych mięśni kochanki na ciało i głód skrzący w jasnych tęczówkach Evandry, na nią patrzył, gdy w myślach kolejny raz wzywał Deirdre do krzyku. Krzycz, znał przecież to piękne brzmienie tak dobrze, pieściło jego uszy tym rozkoszniej, im więcej słyszał w tym bólu. Krzycz, moja słodka Czarna Orchideo, krzycz tak, by mogli cię usłyszeć nad nami, w spowitej oparami tytoniu i zapachu alkoholu sali restauracyjnej, gdzie dumnie wciąż świętowano rozdanie najwyższych państwowych odznaczeń wojennym bohaterom. Jemu, im. Szorstki materiał niezdjętego ubrania ocierał się o jej nagie ciało, szaleńczo gnał w poszukiwaniu spełnienia; dzielili ten taniec zbyt wiele razy, by nie znać jego rytmu i taktu, a dziś - dziś mogli podzielić się tą rozkoszą, nie tylko ze sobą, ale i z Evandrą. Dłoń wypuściła biodro kochanki, zamiast tego gwałtownie i niedbale zebrała jej włosy, wyginając głowę w tył, ku sobie, siłą, i tym gestom nie szczędząc brutalności, miała krzyczeć i będzie krzyczeć. Krzycz, Deirdre. Krzycz.
Gdy po czasie zwolnił jego dłoń łapczywie przesunęła się po jej ciele, które przygładził, niczem klacz po posłusznej jeździe. Druga, z przegubu dłoni Evandry, przesunęła się na jej szyje, ściskając ją bolesnym chwytem, gdy sięgnął jej opuchniętych warg w lubieżnym, bezwstydnym pocałunku wiedzionym namiętnością, która pragnęła przecież więcej. Dotąd wierzył, że noc taka jak ta zdarzyć się może tylko w snach, tymczasem działa się tu i teraz, realna, rzeczywista, prawdziwa i rozkoszniejsza jeszcze niż w najbardziej obrazoburczych fantazjach. Potrzebował chwili, by uspokoić oddech, odnaleźć równowagę ciała, dłoń łapczywie prześlizgnęła się ku piersi, przemknęła po wewnętrznej stronie ud w zdecydowanej, choć krótkiej pieszczocie łona, ostatecznie owijając się ciasno wokół bliższego mu ugiętego kolana, gdy jak w narkotycznym odurzeniu opadł na plecy, zbierając siły. Wzrok szukał ciała Deirdre, jej twarzy, wiedząc, że wychwyci jego spojrzenie, lecz nie wypuścił Evandry. Chciał mieć je blisko, bliżej.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Życie pulsowało w tętnicy Evandry głośno, dobitnie; wibrowało pieszczotliwie pod niecierpliwymi palcami Deirdre, sięgającej znów po więcej. Dostała ciało Evandry, piękne, pełne, gładkie, wilgotne, wciąż było jej jednak mało, chciała więcej, chciała jej oddechu, rytmu serca, jej esencji, błyszczącej w błękitnych oczach o rozszerzonych źrenicach. Wiedziała, że igra z ogniem, dosłownie, że za sobą - w sobie - ma Rosiera, że nie zdoła wbić paznokci w łabędzią szyję półwili na tyle mocno, by na dobre odebrać to, co chciała posiąść, próbowała jednak, a każda sekunda spektaklu czyniła ją coraz szczęśliwszą. Z równą radością wsłuchiwała się w jęki przyjemności, wymykające się z ust półwili, co w bezgłośne próby pochwycenia powietrza, w drżenie kącików pełnych warg, w rozpaczliwie rozszerzające się źrenice, podkreślające tylko błękit tęczówek. Upajała się tym widokiem, tymczasową, kradzioną władzą nad tą, której...nienawidziła? Pożądała? Prawda znajdowała się gdzieś pośrodku, rozmyta i rozpostarta, napięta pomiędzy tym, co czuć powinna, a co tak naprawdę roiło się, niczym plugawe choć lśniące robactwo, w każdej spędzonej wspólnie z Evandrą sekundzie.
Słodycz zwycięstwa trwała krótko, ułamki sekund później padała ofiarą własnej broni, stosowanej jednak z większą wprawą; zdołała wydać ochrypły półjęk, gdy pas zacisnął się na jej własnej szyi z nieprzyjemnym trzaskiem trącej o ciało wyprawionej skóry. Nie zdążyła zareagować inaczej, ostatni oddech dzieląc z całującą ją półwilą. Nie spodziewała się takiej reakcji na próbę morderstwa, lecz nie zajmowała sobie tym myśli, skupiona tylko na czuciu. Na słodyczy jej pieszczoty, oddawanej tak hojnie pomimo poprzedzającego pocałunek ataku. Na skrzących się w dusznym półmroku złotych włosach, rozsypanych na jedwabnych pościelach. Na mocnych pchnięciach Tristana, przeszywających ją dreszczem bólu i przyjemności. Na zapachu krwi, rozsmarowanej wyraźniej od szminki, na porcelanowej twarzy przyciskającej się do niej kobiety. Wyślizgnęła się spod niej, wymknęła drapieżnym szponom, pozostawiając po sobie pustkę i ból; ból autorstwa Tristana. Tym mocniejszy, im chłodniej odczuwała brak gorącego ciała pólwili pod sobą, jakby jej magiczny czar łagodził dyskomfort namiętności zbyt gwałtownej - i zbyt głośniej, w natłoku wrażeń i paniki wywołanej brakiem tchu nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że krzyczy, ochryple, z prawdziwą skargą i złością. Poluzowany uścisk pasa pozwolił wybrzmieć mu w pełni, zagryzła usta do krwi, usta ciągle smakujące Evandrą, lecz nawet zmysłowy powidok dzielonej przyjemności nie zdołał stłumić kolejnego krzyku. Ostrego, napiętego niczym postronki czarnych włosów, ściśniętych w garści Rosiera. Znała ten głód, szaleńcze, obłąkane wręcz nienasycenie, z jakim potrafił ją pieprzyć, lecz dziś wydawało się, że sięgnął głębiej w piekielne odmęty pożądania, czerpiąc z ognia tyleż diabelskiego, co półwilego. To Evandra była katalizatorem, motywacją, celem, lecz w tej gonitwie Deirdre nie odczuwała zazdrości, wszystko zmiotły ból i krwawa rozkosz, jaką wkrótce dzielili. We dwoje, we troje, nieważne, byli w tym razem, niedorzecznie, niemożliwie wręcz: lecz w ostatnich sekundach, gdy zalewała ją fala gorąca, a szorstkie ubranie Rosiera drażniło odkryte, poznaczone srebrzystymi bliznami plecy - zadziwiająco wyraźny bodziec w euforycznej kakofonii zmysłów - skupiała się tylko na sobie. Dopiero z czasem, z kilkoma urywanymi oddechami, z drżeniem mięśni, z cichym trzeszczeniem obciążanego inaczej łoża, orientowała się w przestrzeni i w czasie, jak przez mgłę pamiętając dotyk Evandry, towarzyszący w ostatnich chwilach prenetycznego tańca ciał.
Splecionych w jedno, bliskich i dalekich, w nierównej układance, złożonej w skołtunionej pościeli. To ją poczuła jako pierwszą, gdy w miarę odzyskała przytomność. Spierzchnięte od krzyku wargi musnęły jedwabny materiał, gdy prostowała się na łóżku, wdychajac głęboko woń piżma, potu, seksu i drogich perfum. Zakręciło się jej w głowie, wsparła się drżącą jeszcze dłonią na ślepo, w tył, natrafiając na miękkie ciało; udo Evandry. Pogłaskała je machinalnie, prawie czule, jeszcze otumaniona bólem i przyjemnością. Czuła na plecach jego - ich? - spojrzenie, przebijające się przez skórę o odmiennym kolorze i równie dziką taflę czarnych włosów, spływających przez łopatki. Nie obracała się, przynajmniej nie na razie, wstała tylko, ignorując ściekającą po wewnętrznej stronie ud krew zmieszaną z nasieniem. Traktowała je niczym dowód zwycięstwa, była jednak zbyt rozchwiana, by w pełni pojąć, co właśnie się stało i jak wiele cała ta sytuacja mogła zmienić w jej życiu. W ich życiach. Zerknęła przez ramię na leżącą na łożu parę, zazdrość przebiła się przez mgłę otumanienia, nieco ją otrzeźwiając. Wyglądali pięknie, nie w tym banalnym rozumieniu jednak, opartym na czysto wizualnej przyjemności obserwowania skąpanych w przyjemności ciał, a w tym złym, pokręconym, niemoralnym; w perspektywie, jaką uważała za wyjątkową dla nich dwojga, dla niej i Tristana. Niepostrzeżenie w niegodnym duecie pojawiła się wyrwa, jasna, oślepiająca, a razem z nią postać Evandry. Wodzącej na pokuszenie, niszczącej granice między sacrum i profanum, tak miękko odnajdującej się w niszy pomiędzy. Tym co przystające arystokratce, żonie i nestorowej, a tym, co skusiło Rosiera w postaci Miu. Czy przez to, co wydarzyło się przed momentem, stała się zbędna?
Zdusiła tą myśl w zarodku, pochylając się nad rozrzuconymi wokół łoża ubraniami. Sięgnęła po wyróżniającą się jasną bieliznę, delikatną, koronkową, niedorzecznie drogą - tą, należącą do Evandry - i zaczęłą ją na siebie powoli nakładać. wsuwając pończochy, zapinając klamerki i pasy, jednocześnie sięgając w bok, na bogato zdobioną komódkę, gdzie spoczywała nabita już drogim tytoniem lufka. Zapaliła ją od jednej ze świec, przerzucając czarne, skołtunione już zupełnie włosy przez ramię, by nie zajęły się ogniem, po czym, ciągle naga od pasa w górę, powróciła w stronę łoża, podając cygaretkę półwili. Przyglądała się jej, jemu, im spod półprzymkniętych powiek, wyraźnie zmęczona i obolała, z coraz wyraźniejszym sinym zarysem odciśniętego na szyi pasa, lecz spojrzenie jej czarnych oczu wydawało się spokojne, ciche, pozbawione poprzedniej dzikości. Poskromione. Tak zawsze czuła się z Tristanem, gdy opadały kajdany erotycznego oszołomienia. - Możecie zostać tu, ile chcecie. Barek jest pełny. To, co lubisz, jest w wazie z chińskiej porcelany - wychrypiała, przysiadając jeszcze na moment na łóżku, pomiędzy nimi, przenosząc spojrzenie na Rosiera. Smoczy pazur, raczył się nim często, lecz czy po rozsmakowaniu się w półwili, dosłownie i w przenośni, zdoła ucieszyć zmysły tylko takim narkotykiem? - Nie będę wam już przeszkadzać - dodała dalej ochryple, gardło pulsowało bólem, tak jak łono, ale boleśniejsze wydawało się obserwowanie ich razem, tutaj. Niosło to jednak ze sobą masochistyczną przyjemność, jaką zaczynała akceptować. Tak jak istnienie półwili w roli sojuszniczki, nie rywalki. Pochyliła się nad nią przelotnie i przesunęła ustami po jej brzuchu i piersi, kąsając sutek, krótko i mocno. - Bądź grzeczna - podniosła się wyżej, szepcząc jej do ucha, które też przygryzła. Pogłaskała bok jej twarzy, uderzyła ją lekko, szybko, niespodziewanie - zanim ktokolwiek zdołałby zareagować - i wprawnie odpięła jeden z złotych kolczyków, chowając go w dłoni. Ściskała je niczym trofeum, przesuwając się pomiędzy rozgrzanymi ciałami ku Rosierowi, całując go po raz ostatni, mocno, tak, jakby chciała mu oddać choć odrobinę cierpienia, którym ją tak hojnie obdarzył. Nie musiała nic mówić, znał ją zbyt dobrze; jej gniew i jej nieme pytanie, skryte w pocałunku. Czy był zadowolony? Czy spełniła jego marzenie? Czy powinna teraz odejść? Wiedziała, że tak; upokorzenie podszeptywało zgubne wersy o zabawce, o przedmiocie, wykorzystanym przez wpływową parę do własnej rozrywki. Nie była nim przecież; przerwała pocałunek, chcąc wstać z łoża i sięgnąć po własną szatę: tą ciężką od orderów. Uziemiających ją i urzeczywistniających szokująca prawdę o tym, jak wiele zmieniło się tej nocy. Pod każdym, nawet tym najbardziej szokującym, kątem.
Słodycz zwycięstwa trwała krótko, ułamki sekund później padała ofiarą własnej broni, stosowanej jednak z większą wprawą; zdołała wydać ochrypły półjęk, gdy pas zacisnął się na jej własnej szyi z nieprzyjemnym trzaskiem trącej o ciało wyprawionej skóry. Nie zdążyła zareagować inaczej, ostatni oddech dzieląc z całującą ją półwilą. Nie spodziewała się takiej reakcji na próbę morderstwa, lecz nie zajmowała sobie tym myśli, skupiona tylko na czuciu. Na słodyczy jej pieszczoty, oddawanej tak hojnie pomimo poprzedzającego pocałunek ataku. Na skrzących się w dusznym półmroku złotych włosach, rozsypanych na jedwabnych pościelach. Na mocnych pchnięciach Tristana, przeszywających ją dreszczem bólu i przyjemności. Na zapachu krwi, rozsmarowanej wyraźniej od szminki, na porcelanowej twarzy przyciskającej się do niej kobiety. Wyślizgnęła się spod niej, wymknęła drapieżnym szponom, pozostawiając po sobie pustkę i ból; ból autorstwa Tristana. Tym mocniejszy, im chłodniej odczuwała brak gorącego ciała pólwili pod sobą, jakby jej magiczny czar łagodził dyskomfort namiętności zbyt gwałtownej - i zbyt głośniej, w natłoku wrażeń i paniki wywołanej brakiem tchu nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że krzyczy, ochryple, z prawdziwą skargą i złością. Poluzowany uścisk pasa pozwolił wybrzmieć mu w pełni, zagryzła usta do krwi, usta ciągle smakujące Evandrą, lecz nawet zmysłowy powidok dzielonej przyjemności nie zdołał stłumić kolejnego krzyku. Ostrego, napiętego niczym postronki czarnych włosów, ściśniętych w garści Rosiera. Znała ten głód, szaleńcze, obłąkane wręcz nienasycenie, z jakim potrafił ją pieprzyć, lecz dziś wydawało się, że sięgnął głębiej w piekielne odmęty pożądania, czerpiąc z ognia tyleż diabelskiego, co półwilego. To Evandra była katalizatorem, motywacją, celem, lecz w tej gonitwie Deirdre nie odczuwała zazdrości, wszystko zmiotły ból i krwawa rozkosz, jaką wkrótce dzielili. We dwoje, we troje, nieważne, byli w tym razem, niedorzecznie, niemożliwie wręcz: lecz w ostatnich sekundach, gdy zalewała ją fala gorąca, a szorstkie ubranie Rosiera drażniło odkryte, poznaczone srebrzystymi bliznami plecy - zadziwiająco wyraźny bodziec w euforycznej kakofonii zmysłów - skupiała się tylko na sobie. Dopiero z czasem, z kilkoma urywanymi oddechami, z drżeniem mięśni, z cichym trzeszczeniem obciążanego inaczej łoża, orientowała się w przestrzeni i w czasie, jak przez mgłę pamiętając dotyk Evandry, towarzyszący w ostatnich chwilach prenetycznego tańca ciał.
Splecionych w jedno, bliskich i dalekich, w nierównej układance, złożonej w skołtunionej pościeli. To ją poczuła jako pierwszą, gdy w miarę odzyskała przytomność. Spierzchnięte od krzyku wargi musnęły jedwabny materiał, gdy prostowała się na łóżku, wdychajac głęboko woń piżma, potu, seksu i drogich perfum. Zakręciło się jej w głowie, wsparła się drżącą jeszcze dłonią na ślepo, w tył, natrafiając na miękkie ciało; udo Evandry. Pogłaskała je machinalnie, prawie czule, jeszcze otumaniona bólem i przyjemnością. Czuła na plecach jego - ich? - spojrzenie, przebijające się przez skórę o odmiennym kolorze i równie dziką taflę czarnych włosów, spływających przez łopatki. Nie obracała się, przynajmniej nie na razie, wstała tylko, ignorując ściekającą po wewnętrznej stronie ud krew zmieszaną z nasieniem. Traktowała je niczym dowód zwycięstwa, była jednak zbyt rozchwiana, by w pełni pojąć, co właśnie się stało i jak wiele cała ta sytuacja mogła zmienić w jej życiu. W ich życiach. Zerknęła przez ramię na leżącą na łożu parę, zazdrość przebiła się przez mgłę otumanienia, nieco ją otrzeźwiając. Wyglądali pięknie, nie w tym banalnym rozumieniu jednak, opartym na czysto wizualnej przyjemności obserwowania skąpanych w przyjemności ciał, a w tym złym, pokręconym, niemoralnym; w perspektywie, jaką uważała za wyjątkową dla nich dwojga, dla niej i Tristana. Niepostrzeżenie w niegodnym duecie pojawiła się wyrwa, jasna, oślepiająca, a razem z nią postać Evandry. Wodzącej na pokuszenie, niszczącej granice między sacrum i profanum, tak miękko odnajdującej się w niszy pomiędzy. Tym co przystające arystokratce, żonie i nestorowej, a tym, co skusiło Rosiera w postaci Miu. Czy przez to, co wydarzyło się przed momentem, stała się zbędna?
Zdusiła tą myśl w zarodku, pochylając się nad rozrzuconymi wokół łoża ubraniami. Sięgnęła po wyróżniającą się jasną bieliznę, delikatną, koronkową, niedorzecznie drogą - tą, należącą do Evandry - i zaczęłą ją na siebie powoli nakładać. wsuwając pończochy, zapinając klamerki i pasy, jednocześnie sięgając w bok, na bogato zdobioną komódkę, gdzie spoczywała nabita już drogim tytoniem lufka. Zapaliła ją od jednej ze świec, przerzucając czarne, skołtunione już zupełnie włosy przez ramię, by nie zajęły się ogniem, po czym, ciągle naga od pasa w górę, powróciła w stronę łoża, podając cygaretkę półwili. Przyglądała się jej, jemu, im spod półprzymkniętych powiek, wyraźnie zmęczona i obolała, z coraz wyraźniejszym sinym zarysem odciśniętego na szyi pasa, lecz spojrzenie jej czarnych oczu wydawało się spokojne, ciche, pozbawione poprzedniej dzikości. Poskromione. Tak zawsze czuła się z Tristanem, gdy opadały kajdany erotycznego oszołomienia. - Możecie zostać tu, ile chcecie. Barek jest pełny. To, co lubisz, jest w wazie z chińskiej porcelany - wychrypiała, przysiadając jeszcze na moment na łóżku, pomiędzy nimi, przenosząc spojrzenie na Rosiera. Smoczy pazur, raczył się nim często, lecz czy po rozsmakowaniu się w półwili, dosłownie i w przenośni, zdoła ucieszyć zmysły tylko takim narkotykiem? - Nie będę wam już przeszkadzać - dodała dalej ochryple, gardło pulsowało bólem, tak jak łono, ale boleśniejsze wydawało się obserwowanie ich razem, tutaj. Niosło to jednak ze sobą masochistyczną przyjemność, jaką zaczynała akceptować. Tak jak istnienie półwili w roli sojuszniczki, nie rywalki. Pochyliła się nad nią przelotnie i przesunęła ustami po jej brzuchu i piersi, kąsając sutek, krótko i mocno. - Bądź grzeczna - podniosła się wyżej, szepcząc jej do ucha, które też przygryzła. Pogłaskała bok jej twarzy, uderzyła ją lekko, szybko, niespodziewanie - zanim ktokolwiek zdołałby zareagować - i wprawnie odpięła jeden z złotych kolczyków, chowając go w dłoni. Ściskała je niczym trofeum, przesuwając się pomiędzy rozgrzanymi ciałami ku Rosierowi, całując go po raz ostatni, mocno, tak, jakby chciała mu oddać choć odrobinę cierpienia, którym ją tak hojnie obdarzył. Nie musiała nic mówić, znał ją zbyt dobrze; jej gniew i jej nieme pytanie, skryte w pocałunku. Czy był zadowolony? Czy spełniła jego marzenie? Czy powinna teraz odejść? Wiedziała, że tak; upokorzenie podszeptywało zgubne wersy o zabawce, o przedmiocie, wykorzystanym przez wpływową parę do własnej rozrywki. Nie była nim przecież; przerwała pocałunek, chcąc wstać z łoża i sięgnąć po własną szatę: tą ciężką od orderów. Uziemiających ją i urzeczywistniających szokująca prawdę o tym, jak wiele zmieniło się tej nocy. Pod każdym, nawet tym najbardziej szokującym, kątem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamknięta między palcami Tristana dłoń trzymała się owiniętego wokół szyi Deirdre pasa. Posiadana kontrola, nawet jeśli wyłącznie prowizoryczna, wzmagała podniecenie Evandry, jakie towarzyszyło jej już od chwili raczenia się winem na sali bankietowej. Dwa odczucia nie mogły się ze sobą równać, zwłaszcza gdy palące napięcie między udami zdecydowała się roziskrzyć wolną dłonią. Z piersi Deirdre wydarł się śpiew przepełniony mieszaniną bólu i euforii, jakie działały na półwile zmysły w sposób, jakiego u siebie nigdy nie podejrzewała. Spod wpół przytomnie rozchylonych powiek patrzyła na to męża, to na jego kochankę, czerpiąc przyjemność z bycia tą drugą. Kreślący się na twarzy Tristana zapał budził w lady Rosier nieopisaną wręcz radość, a także dumę. Czy nie tego pragnęła, dzielić z nim ciekawe podróże, zdobywać nowe doświadczenia, otwierać się na świat, jakiego wrota stały dotąd zamknięte? Pragnęła go, ich, wspólnych uniesień, dla których dzisiejsze spotkanie miało być zaledwie początkiem.
Chrapliwa melodia zmusiła ją do zrównania z nią własnego oddechu. Ciepło emanujące od ciał tych dwojga, uderzający w nozdrza i mieszający w głowie poplątany zapach. Okrzyk rozkoszy i nagłe ustanie gwałtownych ruchów. Jasne włosy rozsypały się po pościeli, gdy opadłszy wraz z nimi utkwiła wzrok w zawieszonym pod sufitem baldachimie. Brak spełnienia nie był żadną stratą. Jedną dłonią sięgnęła do uda Tristana, drugą ułożyła na łonie Deirdre, gładząc oboje opuszkami palców. Uspokajała swój oddech z wymalowanym na twarzy rozmarzonym uśmiechem i poczuciem spełnienia. Podobne co u Mericourt myśli nie zaprzątały jej głowy. Nie patrzyła na ich trio jako akt niegodny, do jakiego nie powinno nigdy dojść. W oczach półwili był to piękny taniec, do jakiego porywają pierwotne pragnienia i instynkty, głęboko zagrzebane prośby. Wystarczył drobny impuls, by zebrać ich w dusznej komnacie i pozwolić na urealnienie marzeń. Jak odtąd ma wyglądać ich przyszłość? Czy mają zamiar wrócić do neutralnych relacji sprzed dzisiejszych wydarzeń? Czy ktokolwiek będzie o nich nazajutrz pamiętać, gdy alkoholowy nastrój odejdzie w niepamięć, pozostawiając po sobie wyłącznie uporczywy ból głowy? A może wszystko zmieni się diametralnie, układając w los dotąd przez żadne z nich nieplanowany?
Przeniosła wzrok na siadającą na skraju łoża Deirdre gdy tylko poczuła jak ucieka spod jej palców. Z zaciekawieniem przyglądała się jak naciąga delikatny jedwab nienależących do niej pończoch i wędruje do komódki po fajkę. W półmroku ciepłych świec prezentowała się zjawiskowo. Zasłonięta połowicznie czernią włosów, otulająca się tytoniowym dymem. Evandra aż wsparła się na łokciach, by w milczeniu móc nadal wodzić za nią wzrokiem, zafascynowana każdym ruchem, miękko stawianym krokiem, każdym tańczącym na jej nagiej sylwetce cieniem. Wręczoną sobie lufką zaciągnęła się tylko trochę, na tyle by wprowadzić tytoń do płuc, ale nie zakrztusić się i kaszleć. Kiedy podała fajkę Tristanowi chmura dymu rozpłynęła się ponad ich głowami.
Urywane pocałunki i głaszczący łagodnie płatek ucha szept nijak miały się do wymierzonego policzka i skradzionego kolczyka. Chaotyczność czarownicy nadal bezsprzecznie budziła jej ciekawość, jakiej wciąż nie potrafiła zaspokoić. Rzuciła przelotne spojrzenie Tristanowi, jakby pytając czy zamierza się godzić na takie zakończenie wieczoru. Podniosła się bardziej, widząc że Deirdre zamierza ich już opuścić. Wywołało to w Evandrze nagły sprzeciw, niechętny temu ścisk w dole brzucha, który popchnął ją, by chwycić jeszcze czarownicę za nadgarstek. Przysunęła się doń bliżej, nim ta zaczęła wkładać na siebie kolejne warstwy sukni. Przylgnęła do jej pleców rozpaloną nagością piersi i niespiesznie odgarnęła kurtynę czarnych włosów, przerzucając je na drugie ramię.
- Nie odchodź, proszę - mruknęła cicho, składając na kobiecym barku kilka pocałunków. Czy tak naprawdę potrzebowała jej obecności? Dostała przecież to, czego chciała - niepowtarzalne doświadczenie, jakie wspominać będzie długimi tygodniami, zwłaszcza podczas samotnych, bezsennych nocy. Dostała emocje, zadowolonego męża, spełnienie własnych pragnień. Tylko czy aby na pewno zamierzała zamknąć ten rozdział w taki oto sposób? Zadziałała pod wpływem chwili, nierozważnie i impulsywnie, bez baczenia na konsekwencje. Nie mogła pozwolić jej odejść, nie tak po prostu. - Nigdy nie pozwalasz się sobą w pełni nacieszyć, prawda?
Chrapliwa melodia zmusiła ją do zrównania z nią własnego oddechu. Ciepło emanujące od ciał tych dwojga, uderzający w nozdrza i mieszający w głowie poplątany zapach. Okrzyk rozkoszy i nagłe ustanie gwałtownych ruchów. Jasne włosy rozsypały się po pościeli, gdy opadłszy wraz z nimi utkwiła wzrok w zawieszonym pod sufitem baldachimie. Brak spełnienia nie był żadną stratą. Jedną dłonią sięgnęła do uda Tristana, drugą ułożyła na łonie Deirdre, gładząc oboje opuszkami palców. Uspokajała swój oddech z wymalowanym na twarzy rozmarzonym uśmiechem i poczuciem spełnienia. Podobne co u Mericourt myśli nie zaprzątały jej głowy. Nie patrzyła na ich trio jako akt niegodny, do jakiego nie powinno nigdy dojść. W oczach półwili był to piękny taniec, do jakiego porywają pierwotne pragnienia i instynkty, głęboko zagrzebane prośby. Wystarczył drobny impuls, by zebrać ich w dusznej komnacie i pozwolić na urealnienie marzeń. Jak odtąd ma wyglądać ich przyszłość? Czy mają zamiar wrócić do neutralnych relacji sprzed dzisiejszych wydarzeń? Czy ktokolwiek będzie o nich nazajutrz pamiętać, gdy alkoholowy nastrój odejdzie w niepamięć, pozostawiając po sobie wyłącznie uporczywy ból głowy? A może wszystko zmieni się diametralnie, układając w los dotąd przez żadne z nich nieplanowany?
Przeniosła wzrok na siadającą na skraju łoża Deirdre gdy tylko poczuła jak ucieka spod jej palców. Z zaciekawieniem przyglądała się jak naciąga delikatny jedwab nienależących do niej pończoch i wędruje do komódki po fajkę. W półmroku ciepłych świec prezentowała się zjawiskowo. Zasłonięta połowicznie czernią włosów, otulająca się tytoniowym dymem. Evandra aż wsparła się na łokciach, by w milczeniu móc nadal wodzić za nią wzrokiem, zafascynowana każdym ruchem, miękko stawianym krokiem, każdym tańczącym na jej nagiej sylwetce cieniem. Wręczoną sobie lufką zaciągnęła się tylko trochę, na tyle by wprowadzić tytoń do płuc, ale nie zakrztusić się i kaszleć. Kiedy podała fajkę Tristanowi chmura dymu rozpłynęła się ponad ich głowami.
Urywane pocałunki i głaszczący łagodnie płatek ucha szept nijak miały się do wymierzonego policzka i skradzionego kolczyka. Chaotyczność czarownicy nadal bezsprzecznie budziła jej ciekawość, jakiej wciąż nie potrafiła zaspokoić. Rzuciła przelotne spojrzenie Tristanowi, jakby pytając czy zamierza się godzić na takie zakończenie wieczoru. Podniosła się bardziej, widząc że Deirdre zamierza ich już opuścić. Wywołało to w Evandrze nagły sprzeciw, niechętny temu ścisk w dole brzucha, który popchnął ją, by chwycić jeszcze czarownicę za nadgarstek. Przysunęła się doń bliżej, nim ta zaczęła wkładać na siebie kolejne warstwy sukni. Przylgnęła do jej pleców rozpaloną nagością piersi i niespiesznie odgarnęła kurtynę czarnych włosów, przerzucając je na drugie ramię.
- Nie odchodź, proszę - mruknęła cicho, składając na kobiecym barku kilka pocałunków. Czy tak naprawdę potrzebowała jej obecności? Dostała przecież to, czego chciała - niepowtarzalne doświadczenie, jakie wspominać będzie długimi tygodniami, zwłaszcza podczas samotnych, bezsennych nocy. Dostała emocje, zadowolonego męża, spełnienie własnych pragnień. Tylko czy aby na pewno zamierzała zamknąć ten rozdział w taki oto sposób? Zadziałała pod wpływem chwili, nierozważnie i impulsywnie, bez baczenia na konsekwencje. Nie mogła pozwolić jej odejść, nie tak po prostu. - Nigdy nie pozwalasz się sobą w pełni nacieszyć, prawda?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Prywatny pokój
Szybka odpowiedź