Prywatny pokój
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój Miu
Za ostatnimi drzwiami korytarza, za dębowymi drzwiami, za magicznie unoszącą się kotarą z białych perełek mieszkała księżniczka. Księżniczka Miu, której królestwo stanowi dość przestronny pokój, utrzymany w stonowanej kolorystyce, pasującej do pozostałych wnętrz Wenus. Pod jedną ze ścian stoi bardzo szerokie łóżko z mocną, dębową ramą i baldachimem, a po przeciwnej stronie pomieszczenia znajduje się miejsce dla bogato zdobionego parawanu, wydzielającego część prywatną: toaletkę oraz wannę. Wyłożone ozdobną, beżową tapetą ściany nie są ozdobione żadnymi obrazami a jedyne oświetlenie stanowią poustawiane na komodach i stoliczkach świece o lekkim zapachu jaśminu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:50, w całości zmieniany 1 raz
Pokorny szacunek, jakim obdarzała klientów, na początku świetlanej kariery przychodził jej z wielkim trudem. Czuła się lepsza od tej zgrai mężczyzn, skupionych tylko na zaspokajaniu najbardziej prymitywnej potrzeby; od tych wszystkich niewiernych mężów, narcystycznych arystokratów i próbujących podreperować swoje ego marzycieli, płacących za spędzenie upojnej nocy w ramionach japońskiej kurtyzany. Egzotyka kusiła, gwarantując niezapomniane wrażenia, odciągające natrętne myśli jeszcze dalej od deszczowej Anglii i dusznych okowów przyzwoitości, narzucanych bezsensownie męskim przedstawicielom wyższych sfer. Chronili się przecież wzajemnie, ponad głowami kobiet zawiązując sojusze, prowadząc interesy i decydując o życiu swoich rodów. Część z tych zakulisowych rozgrywek miała miejsce w zaciszu Wenus: przebywająca tutaj elita nie płaciłaby przecież Lestrange'owi tylko za smukłe ciała wyrafinowanych kochanek. Liczyło się coś więcej, atmosfera, dyskrecja, bezpieczeństwo a wysoki poziom usług był tylko perłą w koronie męskiej wolności, jakiej zaznawali tutaj bez najmniejszego skrępowania.
Asellus nie wyróżniał się z tego tłumu możnych, przystojnych, posiadających władzę, chociaż dla Dei stanowił zadziwiający wyjątek potwierdzający pewną regułę. Znała go przecież ze szkolnych murów i chociaż nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa, Black ciągle przypominał jej tamten czas, gdy była pełną ambicji uczennicą, przekonaną o niesamowitym zawodowym sukcesie, czekającym na nią zaraz po opuszczeniu Hogwartu. Wiązał się także bezpośrednio z Castorem, noszącym to samo nazwisko, choć było one jedyną płaszczyzną podobieństwa, rysującego się w głowie Dei dość nieracjonalnie. Przy Asellusie traciła zdrowy rozsądek - oczywiście wyłącznie wewnętrznie mocując się z jakimś frustrującym niepokojem. Nigdy nie poruszała wrażliwej struny, będąc tak spokojną i pokorną, jak tylko mogła być wspaniała księżniczka prosto z Japonii, stworzona po to, by umilać czas bogatemu szlachcicowi.
- Oboje wiemy, że mogłabym. Ciągle posiadam własne zdanie - sprostowała miękko, niemalże nieśmiało, chcąc go...rozbawić? Nieco podnieść swoją wartość? Nie potrafiła przewidzieć, jak zareaguje na te słowa, dlatego zaciągnęła się ponownie papierosem, powolnym gestem poprawiając gęste, czarne włosy opadające jej na twarz. - Rozumiem, że ty wychowasz swoją żonę idealnie, sir? I będziesz łączył przyjemne z pożytecznym wyłącznie w małżeńskim łożu? - spytała z odrobiną kpiny, zamaskowaną jednak ciekawością. Śmiech Blacka - choć ciepły, dźwięczny i w pewien sposób zachwycający - miał w sobie jakąś dziwną zapowiedź czegoś mrocznego, co jednak przestało już ją przerażać. Spokojnie mogłaby wyobrazić sobie mężczyznę, śmiejącego się w ten sam niefrasobliwy sposób nad wilkołaczym truchłem lub ciałem swojego wroga.
zt
Asellus nie wyróżniał się z tego tłumu możnych, przystojnych, posiadających władzę, chociaż dla Dei stanowił zadziwiający wyjątek potwierdzający pewną regułę. Znała go przecież ze szkolnych murów i chociaż nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa, Black ciągle przypominał jej tamten czas, gdy była pełną ambicji uczennicą, przekonaną o niesamowitym zawodowym sukcesie, czekającym na nią zaraz po opuszczeniu Hogwartu. Wiązał się także bezpośrednio z Castorem, noszącym to samo nazwisko, choć było one jedyną płaszczyzną podobieństwa, rysującego się w głowie Dei dość nieracjonalnie. Przy Asellusie traciła zdrowy rozsądek - oczywiście wyłącznie wewnętrznie mocując się z jakimś frustrującym niepokojem. Nigdy nie poruszała wrażliwej struny, będąc tak spokojną i pokorną, jak tylko mogła być wspaniała księżniczka prosto z Japonii, stworzona po to, by umilać czas bogatemu szlachcicowi.
- Oboje wiemy, że mogłabym. Ciągle posiadam własne zdanie - sprostowała miękko, niemalże nieśmiało, chcąc go...rozbawić? Nieco podnieść swoją wartość? Nie potrafiła przewidzieć, jak zareaguje na te słowa, dlatego zaciągnęła się ponownie papierosem, powolnym gestem poprawiając gęste, czarne włosy opadające jej na twarz. - Rozumiem, że ty wychowasz swoją żonę idealnie, sir? I będziesz łączył przyjemne z pożytecznym wyłącznie w małżeńskim łożu? - spytała z odrobiną kpiny, zamaskowaną jednak ciekawością. Śmiech Blacka - choć ciepły, dźwięczny i w pewien sposób zachwycający - miał w sobie jakąś dziwną zapowiedź czegoś mrocznego, co jednak przestało już ją przerażać. Spokojnie mogłaby wyobrazić sobie mężczyznę, śmiejącego się w ten sam niefrasobliwy sposób nad wilkołaczym truchłem lub ciałem swojego wroga.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 04.12.16 16:04, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Moja współpraca z Cezarem trwa nieprzerwanie od kilku lat. W tym czasie wiele rzeczy zdążyło ulec zmianie, jednak nie nasze podejście do interesów. Wciąż udaje nam się bezproblemowo dojść do porozumienia w sprawie wszystkich transakcji i nawet mnie to zadziwia. Nasze rody łączy oziębła relacja. Może osobom postronnym wydaje się, że taką niechęć łatwo można przezwyciężyć, ale nic bardziej mylnego. Nie, kiedy od dziecka słyszy się określone słowa o określonych osobach, kiedy dorasta się z określoną wizją świata. Naprawdę trudno jest ją potem skonfrontować ze światem rzeczywistym. A jednak mnie i Cezarowi udało się dogadać chociażby na stopie interesów i tym sposobem regularnie dostarczam mu znaczne ilości najlepszego opium. Nie ukrywam, że to on jest moim najważniejszym klientem - Wenus pochłania naprawdę mnóstwo narkotyków, co jest mi jak najbardziej na rękę. Rzadko kiedy pojawiam się tutaj osobiście. Po takim okresie współpracy nie musimy się ze sobą spotykać przed dokonaniem każdej transakcji, a rozprowadzaniem towaru po prostu się nie zajmuję. Jednakże dzisiaj miałem do załatwienia inne sprawy i wiedziałem, że w Wenus będę miał największą szansę na powodzenie. Nie oszukujmy się, w środku niełatwo jest się skupić na pracy. Piękne kobiety, dobry alkohol i najlepsze narkotyki skutecznie poprawiały nastrój, co z kolei znacznie ułatwiało negocjacje. Miałem w planach poszerzenie swojej oferty narkotyków o coś więcej niż tylko opium, choć oczywiście opium wciąż miało pozostać na piedestale. W końcu nie należy rezygnować z tradycji, a moja rodzina zajmuje się sprowadzaniem tego narkotyku od dziesięcioleci. Poza tym przyszedłem do Wenus całkowicie otwarty na nowe znajomości, więc jeżeli zoczyłbym interesującego klienta, nie przepuściłbym okazji do przeprowadzenia krótkiej rozmowy. I... Cóż, interesy poszły gładko. Interesy zawsze idą gładko przy takiej ilości Toujours Pur. Dopiąłem wszystkie rozmowy na ostatni guzik, ale nie miałem jeszcze zamiaru stąd wychodzić. Nie dzisiaj. Chciałem chociażby na moment zapomnieć o wszystkich problemach, które wciąż nie dawały mi spokoju. Chciałem jak typowy arystokrata dać się ponieść temu, co to miejsce ma do zaoferowania. Chwyciłem więc niedokończoną butelkę Toujours Pur i zażyczyłem sobie najlepszej kurtyzany na wyłączność. Półnaga piękność wyprowadziła mnie z bawialni i zaprowadziła do oddzielnej komnaty. Wszedłem do środka i postawiłem butelkę na szafce nocnej, uprzednio wypiwszy z niej jeszcze jeden łyk. Alkohol coraz mocniej szumiał mi w głowie, ale właśnie o to mi chodziło. Powoli poluzowałem krawat i rozpiąłem dwa pierwsze guziki koszuli, dziwiąc się, że nie zrobiłem tego wcześniej. Miałem nadzieję, że Cezar mnie nie oszukał, i rzekoma Orchidea faktycznie okaże się warta swojej renomy.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stęsknione objęcia Wenus objęły Deirdre mocno, ściśle, na kilka godzin odbierając jej dech. Po ostatnich wydarzeniach, ścielących się krwawym żniwem bólu, nic już nie było takie samo, i jeśli kiedyś naiwnie sądziła, że zdoła zachować swój obojętny profesjonalizm w godzinach pracy bez żadnego wysiłku, to srodze się pomyliła. Myślami była bowiem gdzieś daleko, dużo dalej, nie mogąc skupić się na otaczającej ją rzeczywistości. Mężczyźni pojawiali się u progu jej komnaty z rzadka - wyjątkowo poprosiła Giovannę o wyrozumiałość - ale nawet ci najbardziej zdesperowani wyczuwali jej odległość, wyrażając swoje niezadowolenie bardziej lub mniej subtelnie. Powinno to uderzyć w jej etos, raniąc ambicję pracoholizmu, lecz nie była w stanie przejąć się takimi drobiazgami. Uśmiechała się więc pokornie, starając się wynagrodzić moralne straty jak najlepiej tylko potrafiła, w myślach torturując każde męskie ciało, które dotykała. Połamane kości, wyrwane tkanki, odsłonięte mięśnie, krew zalewająca jedwabne prześcieradła: widziała to wszystko dokładnie, ze szczegółami, gdy wpatrywała się roziskrzonym spojrzeniem w twarze kochanków, łudząc ich swym zaangażowaniem.
Była już zmęczona, ale oczekiwał ją jeszcze jeden klient, klient wyjątkowy, jak szepnęła jej przechodząca Ginny, zakrywając teatralnie usta - zawodowy slang, gest, oznaczający wyjątkowo atrakcyjnego gościa. Cóż, przynajmniej nie zakończy dzisiejszego dnia w ramionach kogoś odstręczającego, próbującego sfetyszyzować swoją brzydotę nadmiarem perwersji. Stała więc u progu swego pokoju wręcz zrelaksowana, czując już niemalże wieczorną, odprężającą kąpiel, jaka oczekiwała ją w domu. Kontrolnie poprawiła pas przytrzymujący pończochy i nieco rozluźniła pasek koronkowego szlafroka z długimi rękawami, sięgającego jednak zaledwie połowy ud. Szybkie zerknięcie w lustro, wiszące na ścianie - perfekcyjnie upięte włosy, mocny makijaż, spojrzenie równie rozmarzone co pełne niezaspokojenia - i już mogła otwierać drzwi do swojego pokoju, stawiając ostrożne kroki na miękkim dywanie. Widziała już swojego gościa; siedział wygodnie rozpostarty w fotelu, odwróconym tyłem do drzwi. Nauczyła się ekstremalnie szybko kategoryzować klientów: ten był wysoki, barczysty - widziała szerokie plecy, wystające znad oparcia fotela - i doskonale pachniał, co poczuła, gdy przystanęła tuż za nim, przesuwając chłodną dłonią po odsłoniętym karku. Paznokcie zadrapały wrażliwą skórę, a Deirdre - a raczej słodka Miu, najwspanialszy kwiat, chowany pod kloszem Wenus - pochyliła się nad nim, drugą dłonią przesuwając od szyi w dół, przez klatkę piersiową odzianą materiałem szorstkiej koszuli.
- Czego pragniesz, mój drogi? - wyszeptała mu prosto do ucha a zwinne palce powoli rozpinały kolejne guziki koszuli; czuła pod opuszkami gorąc jego skóry i linię mięśni; przesuwała dłoń powoli, niżej, jednocześnie muskając ustami kark i zagłębienie szyi; skądś znała ten zapach, tę ostrą linię głowy, te perfumy, ale...wyrzuciła to z pamięci, skupiając się na pracy. Palce zatrzymały się w połowie torsu a sama Miu westchnęła głęboko, owiewając gorącym oddechem ucho mężczyzny. - Zrobię, co tylko zechcesz - szeptała dalej, uśmiechając się lekko, pokornie i...nagle oderwała się od jego ciała. Na kilkanaście sekund, by wzmóc pragnienie, po czym ominęła tył fotela i niezwykle zgrabnie usiadła na kolanach mężczyzny, przekładając długie, smukłe, odziane w delikatne pończochy nogi przez jego uda, jedną dłonią zajmując się rozpięciem paska spodni, drugą zaś gładząc jego tors, szyję, policzek. Dopiero wtedy podniosła wzrok i kokieteryjny uśmiech zamarł na jej twarzy. Usta dalej wyginały się w spragnionym uśmiechu, ale oczy wyrażały jedynie skrajny szok.
Siedziała na kolanach Edgara Burke'a.
Nawet nie drgnęła; dłoń rozpinająca szlufkę uległa zamrożeniu, tak samo palce muskające jego policzek i cała Dei, niezdolna do żadnego ruchu i do żadnej akcji, pewna, że ją rozpoznał. I że widzi w jej absolutnie czarnych oczach skrajny szok; ten z rodzaju niemiłych, nieprzyjemnych i szorstkich.
Była już zmęczona, ale oczekiwał ją jeszcze jeden klient, klient wyjątkowy, jak szepnęła jej przechodząca Ginny, zakrywając teatralnie usta - zawodowy slang, gest, oznaczający wyjątkowo atrakcyjnego gościa. Cóż, przynajmniej nie zakończy dzisiejszego dnia w ramionach kogoś odstręczającego, próbującego sfetyszyzować swoją brzydotę nadmiarem perwersji. Stała więc u progu swego pokoju wręcz zrelaksowana, czując już niemalże wieczorną, odprężającą kąpiel, jaka oczekiwała ją w domu. Kontrolnie poprawiła pas przytrzymujący pończochy i nieco rozluźniła pasek koronkowego szlafroka z długimi rękawami, sięgającego jednak zaledwie połowy ud. Szybkie zerknięcie w lustro, wiszące na ścianie - perfekcyjnie upięte włosy, mocny makijaż, spojrzenie równie rozmarzone co pełne niezaspokojenia - i już mogła otwierać drzwi do swojego pokoju, stawiając ostrożne kroki na miękkim dywanie. Widziała już swojego gościa; siedział wygodnie rozpostarty w fotelu, odwróconym tyłem do drzwi. Nauczyła się ekstremalnie szybko kategoryzować klientów: ten był wysoki, barczysty - widziała szerokie plecy, wystające znad oparcia fotela - i doskonale pachniał, co poczuła, gdy przystanęła tuż za nim, przesuwając chłodną dłonią po odsłoniętym karku. Paznokcie zadrapały wrażliwą skórę, a Deirdre - a raczej słodka Miu, najwspanialszy kwiat, chowany pod kloszem Wenus - pochyliła się nad nim, drugą dłonią przesuwając od szyi w dół, przez klatkę piersiową odzianą materiałem szorstkiej koszuli.
- Czego pragniesz, mój drogi? - wyszeptała mu prosto do ucha a zwinne palce powoli rozpinały kolejne guziki koszuli; czuła pod opuszkami gorąc jego skóry i linię mięśni; przesuwała dłoń powoli, niżej, jednocześnie muskając ustami kark i zagłębienie szyi; skądś znała ten zapach, tę ostrą linię głowy, te perfumy, ale...wyrzuciła to z pamięci, skupiając się na pracy. Palce zatrzymały się w połowie torsu a sama Miu westchnęła głęboko, owiewając gorącym oddechem ucho mężczyzny. - Zrobię, co tylko zechcesz - szeptała dalej, uśmiechając się lekko, pokornie i...nagle oderwała się od jego ciała. Na kilkanaście sekund, by wzmóc pragnienie, po czym ominęła tył fotela i niezwykle zgrabnie usiadła na kolanach mężczyzny, przekładając długie, smukłe, odziane w delikatne pończochy nogi przez jego uda, jedną dłonią zajmując się rozpięciem paska spodni, drugą zaś gładząc jego tors, szyję, policzek. Dopiero wtedy podniosła wzrok i kokieteryjny uśmiech zamarł na jej twarzy. Usta dalej wyginały się w spragnionym uśmiechu, ale oczy wyrażały jedynie skrajny szok.
Siedziała na kolanach Edgara Burke'a.
Nawet nie drgnęła; dłoń rozpinająca szlufkę uległa zamrożeniu, tak samo palce muskające jego policzek i cała Dei, niezdolna do żadnego ruchu i do żadnej akcji, pewna, że ją rozpoznał. I że widzi w jej absolutnie czarnych oczach skrajny szok; ten z rodzaju niemiłych, nieprzyjemnych i szorstkich.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Usiadłem na fotelu z ciężkim westchnięciem, wciąż trzymając w dłoni butelkę Toujours Pur. Uśmiechnąłem się kątem ust sam do siebie, myśląc, jaki jest ze mnie w tym momencie wzorowy szlachcic. Nie żebym się tym przejmował - każdy z nas prędzej czy później, częściej lub rzadziej ląduje w tym miejscu. Nie uważałem tego za coś złego. Każdy z nas miał na głowie mnóstwo problemów i obowiązków. Na każdym z nas ciążyła duża presja reszty rodziny i musieliśmy czasami to odreagować. Zastanawiałem się jak dużo wie ta Orchidea. Ilu upitych szlachciców obsługiwała i ilu z nich zdradzało jej swoje największe sekrety. Ilu z nich spokojnie mogłaby zacząć szantażować. Wypiłem spory łyk trzymanego alkoholu, dobrze wiedząc, że zaraz sam dołączę do tej zgrai podchmielonych arystokratów. Nie usłyszałem jej kroków. Dopiero zimny dotyk dłoni zdradził jej obecność. Poczułem jak pod wpływem chłodu mrowieje mi skóra na szyi. Przez ostatni brak wypraw zaczynałem powracać do typowej dla Burków bladości. Każdego dnia odczuwałem coraz bardziej palącą potrzebę zostawienia wszystkiego w Wielkiej Brytanii i wyjazdu gdzieś daleko. Wiedziałem jednak, że teraz tym bardziej nie będę w stanie tego dokonać. Utknąłem.
Opuściłem ramię przez oparcie fotela, odstawiając z cichym brzęknięciem butelkę na podłogę. Nawet nie zwracałem uwagi na jej słowa, właściwie nie myśląc o niczym konkretnym. Nie potrzebowałem rozmowy. Objąłem ją w pasie, kiedy tylko usiadła na moich kolanach. Opuściłem dłonie w dół na jej pośladki i zgrabne uda, przysuwając ją trochę bliżej siebie. Chciałem już się pozbyć tego szlafrokasięgającego ust, stanowczo za wysoko i przejść do sedna. Procenty buzujące w mojej krwi zdecydowanie pozbawiały mnie cierpliwości, ale czy ktokolwiek by się temu zdziwił? Mając tak piękną kobietę na kolanach i dobry alkohol na wyciągnięcie ręki? Wsunąłem dłonie pod szlafrok, chcąc rozpiąć jej biustonosz, jednak w tym momencie uniosła wzrok i po raz pierwszy mogłem zobaczyć jej twarz. Skończyłem odpinać zapięcie, ale nie zrobiłem nic więcej. Na chwilę zamarłem, zupełnie tak jak ona. Orchidea okazała się być Deirdre Tsagairt. Jedną z ostatnich osób jakich spodziewałbym się w tym miejscu. Spojrzałem z niedowierzaniem w jej ciemne oczy, zauważając w nich szok jeszcze większy od mojego. - Deirdre? - Zapytałem cicho, jakbym jeszcze dopuszczał do siebie myśl, że z kimś ją pomyliłem. Minęło naprawdę dużo czasu od naszego ostatniego spotkania, poza tym... Nie widziałem jej nigdy w takiej roli. Zsunąłem jej dłoń ze swojego policzka. - Dlaczego tutaj jesteś? - Deirdre tutaj nie pasowała. To była pierwsza myśl jaka przeszła mi przez głowę. Nigdy nie darzyłem prostytutek szacunkiem, bo i żadna z nich sobie na niego nie zapracowała. Powiedzmy, że ich zadanie było proste. A Dei... Cóż, nigdy nie pomyślałbym, że wylądujemy w podobnej sytuacji. Czy Wynonna wie? Czy tylko ja byłem tak niedoinformowany? - Zejdź ze mnie - Nie chcemy tego pomyślałem i wstałem z fotela, delikatnie odsunąwszy ją od siebie. Zawiesiłem na niej swój wzrok, oczekując wyjaśnień. I tyle z mojego relaksu.
Opuściłem ramię przez oparcie fotela, odstawiając z cichym brzęknięciem butelkę na podłogę. Nawet nie zwracałem uwagi na jej słowa, właściwie nie myśląc o niczym konkretnym. Nie potrzebowałem rozmowy. Objąłem ją w pasie, kiedy tylko usiadła na moich kolanach. Opuściłem dłonie w dół na jej pośladki i zgrabne uda, przysuwając ją trochę bliżej siebie. Chciałem już się pozbyć tego szlafroka
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że kiedyś nadejdzie ten dzień, że kiedyś się to stanie, że kiedyś wszelkie złośliwe prawa, obejmujące bezwzględną sprawiedliwością magiczny świat, zadziałają, zsyłając do Wenus kogoś, kogo znała, i z kim spotkanie wytrąci ją z doskonale wyćwiczonej równowagi. Niczym doświadczona akrobatka balansowała na cienkiej linii zawieszonej nad głęboką przepaścią, z początku stawiając kroki ostrożnie, nieśmiało - ukrywała się za woalkami, przesadnym makijażem, orientalnymi zdobieniami twarzy a nawet zaklęciami kamuflującymi niektóre szczegóły nieskazitelnej skóry - by z każdą kolejną stopą kroczyć przed siebie odważniej, nonszalancko, odrzucając tamten dziewiczy strach gdzieś w mrok kłębiących się niżej chmur. Ignorowała złośliwe, nieopisane zasady, wierząc, że skoro przez prawie rok pozostała bezpieczna, to nie grozi jej już utrata egzotycznej anonimowości. Wystarczyło skupić się na rysującym się coraz wyraźniej planie - pierścionek zaręczynowy, błyszczący bogatym okiem łgarstw - by przejść na drugą stronę. Bez patrzenia w dół, w chłodną, nieprzyjemną pustkę, stanowiącą kiedyś chlubną codzienność. Wiedziała, że kiedyś ktoś chwyci ją za kark i każe spojrzeć pod smukłe nogi, lecz jakiś odłamek dziewczęcej naiwności liczył na łut szczęścia. Kończącego się tego pochmurnego, marcowego wieczora, gdy ciepłe dłonie Edgara przesuwały się zachłannie po jej ciele.
Powinna rozpoznać go już dawno. Zarys mocnej szczęki, barczysta sylwetka, spracowane dłonie, zapach słodkiej stęchlizny, kojarzący się mimo wszystko przyjemnie - bo z nobliwą starością nokturnowych bogactw, ukrytych za zaszronioną szybą sklepu. Była jednak zbyt rozkojarzona - a może jej myśli zajęte były kimś innym, innym zapachem drażniącym zmysły? - i zbyt łatwo oddała się okrutnej rutynie, by w porę zauważyć zagrożenie. W końcu musiała jednak stanąć z nim twarzą w twarz. Także dosłownie; gdy uniosła nieco głowę, by wychrypieć zmysłowe słowa niezaspokojonego błagania - czyż istniał mężczyzna odporny na poddańcze, erotyczne prośby? - ich usta dzieliły zaledwie milimetry. Elektryzującego napięcia, nie mającego jednak nagle nic wspólnego z zapowiedzią hojnie opłaconych rozkoszy. Niebieskie oczy spotkały te czarne i Deirdre zesztywniała, właściwie przestając czuć mocny nacisk dłoni na udach, pośladkach i plecach. Koronkowy materiał bogato zdobionego biustonosza zsunął się z jej ciała, lądując gdzieś pod drewnianymi nogami fotela, ale skrajny szok wyciszył niewinne odruchy, nakazujące dramatyczne zasłanianie swych cnotliwych wdzięków. Wpatrywała się w niego szeroko otworzonymi oczami, właściwie nie oddychając, a imię, wypowiedziane przez te wąskie usta, które niegdyś, jako małoletnia panienka, chciała niewinnie całować, zabrzmiało dziwnie obco. Deirdre? Miu? Orchidea? Na nieskazitelnym, lustrzanym podziale życia na dwie części, pojawiła się niebezpieczna rysa, wydłużająca się z złowieszczym, lodowym trzaskiem.
Żałowała, że nie znała wystarczająco mocnych, nokturnowych przekleństw, by zmiąć je w ustach i tym samym pozbyć się chociaż odrobiny nieznośnego napięcia. Zsunęła się z kolan Edgara bez słowa, stając na środku pokoju niczym przyłapana na ściąganiu uczennica. Dopiero po chwili, czując na sobie jego wzrok, otuliła się szczelniej szlafrokiem, jednocześnie krótkim, wulgarnym i jednocześnie buntowniczym ruchem stopy posyłając koronkowy biustonosz głębiej pod fotel. Myśli powoli wracały na zwykłą, utartą, bystrą ścieżkę. Czy zdążyłaby zniknąć za drzwiami prowadzącymi do garderoby, wyciągnąć z szuflady komody różdżkę, wrócić tutaj i rzucić udane Obliviate? Czy dałaby radę rozpłakać się i sprzedać Edgarowi słodką bajeczkę o uprowadzonej i znieważonej księżniczce? Czy mogłaby przekroczyć wybudowany szokiem mur i pocałować go tak, by zapomniał o wszystkim? Mimowolnie zagryzła usta, na chłodno oceniając jednak swe szanse jako dość...niskie.
- Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu, Edgarze - powiedziała tylko uprzejmie, naturalnie, tak, jak zawsze go witała, gdy mijali się w Ministerstwie przed laty. Potrzebowała jeszcze chwili, by dojść do siebie całkowicie i otrząsnąć się z szoku; dziwna mieszanka wstydu, gniewu i nastroju dziwnie wyzywającego paliła ją w gardło, uniemożliwiając wykrztuszenie następnego zdania. Zdawała sobie sprawę, jak słabo to wypada, jak wiele pytań musiało się pojawić w głowie Burke'a i jak wiele mogła stracić na wykonaniu fałszywego kroku, potrzebowała więc choć krótkiego namysłu przed kolejną manipulacyjną akrobacją. Trudniejszą do wykonania przez rozkojarzające widmo dłoni Edgara, które złudnie ciągle czuła sunące po swoich udach i brzuchu.
Powinna rozpoznać go już dawno. Zarys mocnej szczęki, barczysta sylwetka, spracowane dłonie, zapach słodkiej stęchlizny, kojarzący się mimo wszystko przyjemnie - bo z nobliwą starością nokturnowych bogactw, ukrytych za zaszronioną szybą sklepu. Była jednak zbyt rozkojarzona - a może jej myśli zajęte były kimś innym, innym zapachem drażniącym zmysły? - i zbyt łatwo oddała się okrutnej rutynie, by w porę zauważyć zagrożenie. W końcu musiała jednak stanąć z nim twarzą w twarz. Także dosłownie; gdy uniosła nieco głowę, by wychrypieć zmysłowe słowa niezaspokojonego błagania - czyż istniał mężczyzna odporny na poddańcze, erotyczne prośby? - ich usta dzieliły zaledwie milimetry. Elektryzującego napięcia, nie mającego jednak nagle nic wspólnego z zapowiedzią hojnie opłaconych rozkoszy. Niebieskie oczy spotkały te czarne i Deirdre zesztywniała, właściwie przestając czuć mocny nacisk dłoni na udach, pośladkach i plecach. Koronkowy materiał bogato zdobionego biustonosza zsunął się z jej ciała, lądując gdzieś pod drewnianymi nogami fotela, ale skrajny szok wyciszył niewinne odruchy, nakazujące dramatyczne zasłanianie swych cnotliwych wdzięków. Wpatrywała się w niego szeroko otworzonymi oczami, właściwie nie oddychając, a imię, wypowiedziane przez te wąskie usta, które niegdyś, jako małoletnia panienka, chciała niewinnie całować, zabrzmiało dziwnie obco. Deirdre? Miu? Orchidea? Na nieskazitelnym, lustrzanym podziale życia na dwie części, pojawiła się niebezpieczna rysa, wydłużająca się z złowieszczym, lodowym trzaskiem.
Żałowała, że nie znała wystarczająco mocnych, nokturnowych przekleństw, by zmiąć je w ustach i tym samym pozbyć się chociaż odrobiny nieznośnego napięcia. Zsunęła się z kolan Edgara bez słowa, stając na środku pokoju niczym przyłapana na ściąganiu uczennica. Dopiero po chwili, czując na sobie jego wzrok, otuliła się szczelniej szlafrokiem, jednocześnie krótkim, wulgarnym i jednocześnie buntowniczym ruchem stopy posyłając koronkowy biustonosz głębiej pod fotel. Myśli powoli wracały na zwykłą, utartą, bystrą ścieżkę. Czy zdążyłaby zniknąć za drzwiami prowadzącymi do garderoby, wyciągnąć z szuflady komody różdżkę, wrócić tutaj i rzucić udane Obliviate? Czy dałaby radę rozpłakać się i sprzedać Edgarowi słodką bajeczkę o uprowadzonej i znieważonej księżniczce? Czy mogłaby przekroczyć wybudowany szokiem mur i pocałować go tak, by zapomniał o wszystkim? Mimowolnie zagryzła usta, na chłodno oceniając jednak swe szanse jako dość...niskie.
- Miło cię widzieć w dobrym zdrowiu, Edgarze - powiedziała tylko uprzejmie, naturalnie, tak, jak zawsze go witała, gdy mijali się w Ministerstwie przed laty. Potrzebowała jeszcze chwili, by dojść do siebie całkowicie i otrząsnąć się z szoku; dziwna mieszanka wstydu, gniewu i nastroju dziwnie wyzywającego paliła ją w gardło, uniemożliwiając wykrztuszenie następnego zdania. Zdawała sobie sprawę, jak słabo to wypada, jak wiele pytań musiało się pojawić w głowie Burke'a i jak wiele mogła stracić na wykonaniu fałszywego kroku, potrzebowała więc choć krótkiego namysłu przed kolejną manipulacyjną akrobacją. Trudniejszą do wykonania przez rozkojarzające widmo dłoni Edgara, które złudnie ciągle czuła sunące po swoich udach i brzuchu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Co nas łączyło? Kilka wspólnych transakcji i parę rozmów w towarzystwie mojej siostry. Tak naprawdę powinienem był o Deirdre dawno zapomnieć, bo też nie spełniała w moim życiu żadnej istotnej roli. A jednak rozpoznając jej oblicze w sławetnej Orchidei, nie potrafiłem dalej kontynuować naszych zabaw. To tak jakbym zgodził się na nie niemalże dziesięć lat temu, a wtedy byłem dość daleki od podjęcia takiej decyzji. Jej nastoletnie wzdychanie do mojej osoby, które dobrze pamiętałem, wzbudzało we mnie jedynie rozbawienie. Nie potrafiłem traktować tego poważnie, co chyba nie było niczym dziwnym. Ona ledwo skończyła szkołę, ja już prowadziłem całkiem dorosłe życie. A przynajmniej starałem się takowe prowadzić. - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - powiedziałem, spuszczając wzrok na jej zgrabne nogi, szybko chowające biustonosz pod fotelem. Po co? Nie miała na sobie praktycznie żadnych ubrań, ja również zacząłem być ich pozbawiany, znajdowaliśmy się w Wenus i przed momentem mieliśmy uprawiać ze sobą seks. To chyba wystarczyło, by przestać się przejmować jakimikolwiek konwenansami. Przecież żadne z nas nie powinno tutaj być. Postanowiłem jednak tego nie komentować, unosząc na nią swój wzrok. - Co tutaj robisz? - Zapytałem ponownie, czując, jak bardzo potrzebuję odpowiedzi na to pytanie. Nawet nie zastanawiam się dlaczego tak to mnie nurtuje. Po prostu postanawiłem nie wyjść z tej komnaty dopóki Deirdre wszystkiego mi nie wyjaśni. - Jak długo? - Pytam jeszcze, a na moje usta ciśnie się mnóstwo kolejnych pytań. Nie zadaję ich, wierząc, że zaraz i tak wszystkiego się dowiem. W międzyczasie zapiąłem skórzany pasek, bo przecież do niczego dzisiejszego wieczoru nie dojdzie. Trochę tego żałowałem, ale zrzuciłem to na kark wypitej ilości Toujours Pur, którego na wpół pełna butelka wciąż stała obok fotela.
Wybacz, to to świąteczne zamieszanie, ale coś jest!
Wybacz, to to świąteczne zamieszanie, ale coś jest!
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nagle zrobiło się jej chłodniej a odkryte nogi pokryły się gęsią skórką, lecz gwałtowna różnica temperatur była jedynie iluzją. Wenus zawsze wypełniało wręcz tropikalne powietrze, jeszcze bardziej wzmacniające różnicę pomiędzy zachwycającym wnętrzem domu rozkoszy a okrucieństwem londyńskiej aury. Pokoje, bawialnia i korytarze, ukryte za filuternym portretem bogini miłości, przesycone rozgrzanym piżmem, wciągały gości na długie godziny i nawet najbrzydsze przedwiośnie, pachnące zgnilizną, smutkiem i beznadzieją, stawało się tutaj jedynie wyblakłym wspomnieniem, rozpływającym się bezpowrotnie w natłoku przyjemnych bodźców. Mężczyźni szukali przecież tutaj głównie leczącej psychikę rozkoszy, przyjemności tak mocnej, by wyczyściła niepokoje, zdjęła z barków ciężar odpowiedzialności za ród i pozwoliła im zaspokoić trzymane na krótkiej smyczy pragnienia, niemożliwe do sprowadzenia do realnego świata w zaciszu małżeńskich sypialni. Szlachetne żony służyły przecież jedynie do płodzenia potomków i doznań estetycznych; brylowały na salonach, świadczyły o statusie swych mężów, zachwycały eterycznym pięknem.
Czy i Edgar szukał w Wenus właśnie tego? Kobiety odmiennej od lady Burke, która całkiem niedawno powiła syna i w spokoju przeżywała wątpliwe uroki połogu? Odpoczynku od ciężkiej pracy i wojen handlowych? Nowych doznań, wywołujących buzowanie zastygłej krwi w żyłach? A może po prostu szorstkiej, mocnej rozkoszy, chwilowego zaćmienia rozluźniającego ciało i leczącego umysł? Deirdre wolała zastanawiać się nad jego pobudkami niż zagłębiać się dalej w odstręczający labirynt własnej nerwowości. Odpuściła już brukowanie naiwnych ścieżek ku różdżce i zapomnieniu, zesłanym na Edgara; wyprostowane jak struna ciało wyraźnie się rozluźniło i nawet spokojny oddech opuścił równo umalowane wargi. Zaplecione na piersi - obronnie? - opadły, lewa dłoń powędrowała na kark w krótkiej pieszczocie automasażu i Dei leniwie pokręciła głową, by zupełnie zrelaksować boleśnie napiętą szyję.
- Zapomniałam już jak drobiazgowy jesteś, sir- skomentowała jedynie, miękko, z cichym westchnieniem. Przymknęła oczy - kilka sekund, upewnienie się, że nie utknęła w nastoletnim, rozczulającym śnie, w którym główną rolę grał (cóż za banał) starszy brat przyjaciółki - i powoli je otworzyła, jeszcze przez chwilę milcząc. - Co tutaj robię? - powtórzyła niepewnie, teatralnie marszcząc brwi; dłoń, jeszcze przed sekundą spoczywająca na karku, przesunęła się płynnie na usta, obrysowując ich kształt w perfekcyjnie odegranym kokieteryjnym zastanowieniu. - Spełniam wasze męskie marzenia, Edgarze - zadeklamowała wyuczoną kwestię i przez jej podkreśloną różem twarz w końcu ponownie przemknęło coś prawdziwego: wyraźne rozbawienie. Mógł śledzić je jednak wyłącznie przez ułamek sekundy, bowiem Dei schyliła się nagle, podnosząc z ziemi butelkę Toujours Pur. Wyminęła stojącego mężczyznę - nie umknął jej dźwięk zatrzaskiwanej sprzączki paska - i sięgnęła na jedną z półek, ściągając z niej wysoką szklankę z prawdziwego kryształu. Odkręciła butelkę i hojnie przelała do niej trunek aż ciemnozielony płyn roziskrzył naczynie ostrymi błyskami, wzmocnionymi tylko przez odbijane światło porozstawianych w pokoju świec. Dokonawszy rytuału, wzbogaconego o odruchowy, firmowy gest zlizywania z palców przypadkiem rozlanego alkoholu, powróciła z napojem do Edgara. Przystanęła tuż przed nim, wyciągając przed siebie szklankę Toujours, czarny szlafrok ponownie się rozchylił, ale już nie zakrywała się kurczowo. Ukrywanie swoich prawdziwych emocji za maską Orchidei stanowiło bezpieczne, naturalne, zawsze działające wyjście z kryzysowej sytuacji.
- Naprawdę cię to interesuje? - spytała cicho, ponownie swoim tonem, chłodnym, spokojnym, bez kokieteryjnych naleciałości. - Po prostu zapomnijmy o tym spotkaniu, dobrze? - zmrużyła oczy, starając się, by jej ton oscylował dokładnie pomiędzy lodowatym rozkazem a błagalną prośbą. Wynonna nie mogła się dowiedzieć. Quentin nie mógł się dowiedzieć. Cała reszta bliskich jej przyjaciół nie mogła się dowiedzieć, nie teraz, gdy jej dni w Wenus nie rozpływały się w mrokach przyszłości niemożliwą do ogarnięcia liczbą a należały do tych bardzo policzalnych. Oferowała mu nie tylko napój; druga dłoń, spoczęła na jego klatce piersiowej. W geście ostrzeżenia albo zmysłowej prowokacji; prawidłowe odczytanie intencji pozostawiała Edgarowi.
Czy i Edgar szukał w Wenus właśnie tego? Kobiety odmiennej od lady Burke, która całkiem niedawno powiła syna i w spokoju przeżywała wątpliwe uroki połogu? Odpoczynku od ciężkiej pracy i wojen handlowych? Nowych doznań, wywołujących buzowanie zastygłej krwi w żyłach? A może po prostu szorstkiej, mocnej rozkoszy, chwilowego zaćmienia rozluźniającego ciało i leczącego umysł? Deirdre wolała zastanawiać się nad jego pobudkami niż zagłębiać się dalej w odstręczający labirynt własnej nerwowości. Odpuściła już brukowanie naiwnych ścieżek ku różdżce i zapomnieniu, zesłanym na Edgara; wyprostowane jak struna ciało wyraźnie się rozluźniło i nawet spokojny oddech opuścił równo umalowane wargi. Zaplecione na piersi - obronnie? - opadły, lewa dłoń powędrowała na kark w krótkiej pieszczocie automasażu i Dei leniwie pokręciła głową, by zupełnie zrelaksować boleśnie napiętą szyję.
- Zapomniałam już jak drobiazgowy jesteś, sir- skomentowała jedynie, miękko, z cichym westchnieniem. Przymknęła oczy - kilka sekund, upewnienie się, że nie utknęła w nastoletnim, rozczulającym śnie, w którym główną rolę grał (cóż za banał) starszy brat przyjaciółki - i powoli je otworzyła, jeszcze przez chwilę milcząc. - Co tutaj robię? - powtórzyła niepewnie, teatralnie marszcząc brwi; dłoń, jeszcze przed sekundą spoczywająca na karku, przesunęła się płynnie na usta, obrysowując ich kształt w perfekcyjnie odegranym kokieteryjnym zastanowieniu. - Spełniam wasze męskie marzenia, Edgarze - zadeklamowała wyuczoną kwestię i przez jej podkreśloną różem twarz w końcu ponownie przemknęło coś prawdziwego: wyraźne rozbawienie. Mógł śledzić je jednak wyłącznie przez ułamek sekundy, bowiem Dei schyliła się nagle, podnosząc z ziemi butelkę Toujours Pur. Wyminęła stojącego mężczyznę - nie umknął jej dźwięk zatrzaskiwanej sprzączki paska - i sięgnęła na jedną z półek, ściągając z niej wysoką szklankę z prawdziwego kryształu. Odkręciła butelkę i hojnie przelała do niej trunek aż ciemnozielony płyn roziskrzył naczynie ostrymi błyskami, wzmocnionymi tylko przez odbijane światło porozstawianych w pokoju świec. Dokonawszy rytuału, wzbogaconego o odruchowy, firmowy gest zlizywania z palców przypadkiem rozlanego alkoholu, powróciła z napojem do Edgara. Przystanęła tuż przed nim, wyciągając przed siebie szklankę Toujours, czarny szlafrok ponownie się rozchylił, ale już nie zakrywała się kurczowo. Ukrywanie swoich prawdziwych emocji za maską Orchidei stanowiło bezpieczne, naturalne, zawsze działające wyjście z kryzysowej sytuacji.
- Naprawdę cię to interesuje? - spytała cicho, ponownie swoim tonem, chłodnym, spokojnym, bez kokieteryjnych naleciałości. - Po prostu zapomnijmy o tym spotkaniu, dobrze? - zmrużyła oczy, starając się, by jej ton oscylował dokładnie pomiędzy lodowatym rozkazem a błagalną prośbą. Wynonna nie mogła się dowiedzieć. Quentin nie mógł się dowiedzieć. Cała reszta bliskich jej przyjaciół nie mogła się dowiedzieć, nie teraz, gdy jej dni w Wenus nie rozpływały się w mrokach przyszłości niemożliwą do ogarnięcia liczbą a należały do tych bardzo policzalnych. Oferowała mu nie tylko napój; druga dłoń, spoczęła na jego klatce piersiowej. W geście ostrzeżenia albo zmysłowej prowokacji; prawidłowe odczytanie intencji pozostawiała Edgarowi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- To widzę - odpowiedziałem chłodno, nie chcąc słuchać jej wymijających odpowiedzi. Nie spodziewałem się spotkać tutaj kogoś znanego. Miałem odpocząć dosłownie od wszystkiego i zapomnieć się w ramionach nieznajomej kobiety. Nie wiem czy potrafiłem i czy miałem ochotę na to samo z Deirdre, która w moich oczach wciąż jawiła się jako przyjaciółka młodszej siostry. Było to błędne wyobrażenie, ale cały czas nie mogłem się go pozbyć. Nawet jeżeli Dei stała przede mną w wyzywającym ubraniu i nie przypominała tamtej nawet w najprostszych ruchach. - Tylko dlaczego? - Zapytałem ponownie, łudząc się, że mi odpowie. Gdybyśmy chociaż kiedykolwiek wcześniej byli sobie bliscy, ale tak naprawdę zawsze łączyły nas suche relacje. Parę rozmów w towarzystwie Wynonny i parę bez niej na korytarzach ministerstwa. Kilkukrotnie pomogła mi przepchnąć coś przez granicę. Dlaczego więc miałaby mi się zwierzać? Bo ją o to zapytałem?
Odebrałem od niej kieliszek z hojnie nalanym alkoholem i od razu wypiłem niewielki łyk. Potrzebowałem tego dzisiaj, a nie problemów z prostytutką. Dlatego nie byłem taki pewny, gdy mnie zapytała, czy mnie to interesuje. Poniekąd tak, tylko nie teraz, kiedy w mojej głowie buzowały wypite ilości Toujours Pur, skutecznie uprzykrzając bardziej skomplikowane myślenie. Zerknąłem na jej zgrabną dłoń, spoczywającą na mojej klatce piersiowej. - Mam zapomnieć? Czyli nikt nie wie - stwierdziłem, wolną dłonią rozpuszczając jej włosy. - Wynnona też nie? - Pytam, choć domyślam się odpowiedzi. Przesuwam ciepłą dłonią po jej szyi i ramieniu, zsuwając z niego koronkowy szlafrok. - Skoro nie chcesz, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział... - mówię, zdejmując jej rękę ze swojej klatki piersiowej i zsuwając szlafrok z drugiego ramienia. - ...to dlaczego wciąż to ciągniesz? - Omiatam pomieszczenie spojrzeniem, podkreślając tym samym, co mam na myśli. - Co cię tu trzyma? Czy może kto? - Pytam, ale wątpię, by był to Cezar. Raczej nie miał w sobie tyle siły, która mogłaby zapanować nad Deirdre. A może ją przeceniałem? Uśmiechnąłem się kątem ust, co nie zdarzało mi się nazbyt często. - Masz kogoś? On też nie wie? - Dopytuję, po czym wypijam resztę zawartości swojego kieliszka i bezceremonialnie przysuwam ją bliżej siebie, by móc ją pocałować. Gdybym tylko wiedział, kto jest jej partnerem, czerpałbym z tego sto razy więcej przyjemności.
Odebrałem od niej kieliszek z hojnie nalanym alkoholem i od razu wypiłem niewielki łyk. Potrzebowałem tego dzisiaj, a nie problemów z prostytutką. Dlatego nie byłem taki pewny, gdy mnie zapytała, czy mnie to interesuje. Poniekąd tak, tylko nie teraz, kiedy w mojej głowie buzowały wypite ilości Toujours Pur, skutecznie uprzykrzając bardziej skomplikowane myślenie. Zerknąłem na jej zgrabną dłoń, spoczywającą na mojej klatce piersiowej. - Mam zapomnieć? Czyli nikt nie wie - stwierdziłem, wolną dłonią rozpuszczając jej włosy. - Wynnona też nie? - Pytam, choć domyślam się odpowiedzi. Przesuwam ciepłą dłonią po jej szyi i ramieniu, zsuwając z niego koronkowy szlafrok. - Skoro nie chcesz, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział... - mówię, zdejmując jej rękę ze swojej klatki piersiowej i zsuwając szlafrok z drugiego ramienia. - ...to dlaczego wciąż to ciągniesz? - Omiatam pomieszczenie spojrzeniem, podkreślając tym samym, co mam na myśli. - Co cię tu trzyma? Czy może kto? - Pytam, ale wątpię, by był to Cezar. Raczej nie miał w sobie tyle siły, która mogłaby zapanować nad Deirdre. A może ją przeceniałem? Uśmiechnąłem się kątem ust, co nie zdarzało mi się nazbyt często. - Masz kogoś? On też nie wie? - Dopytuję, po czym wypijam resztę zawartości swojego kieliszka i bezceremonialnie przysuwam ją bliżej siebie, by móc ją pocałować. Gdybym tylko wiedział, kto jest jej partnerem, czerpałbym z tego sto razy więcej przyjemności.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmarszczone w zafrasowaniu lub zdumieniu brwi Edgara nadawały jego przystojnej twarzy ostrzejszego wyrazu a intensywnie błękitne oczy lśniły w półmroku poprzetykanym blaskiem świec niczym dwa topazy. Piękny obrazek, zwłaszcza biorąc pod uwagę giętką przeszłość Deirdre. Zdążyła zapomnieć o panieńskim zauroczeniu, nigdy nie wychodzącym poza żenujący schemat nieco rozkojarzonych spojrzeń, gdy odwiedzała Wynonnę, starając się sprawić wrażenie godnej przyjaciółki. Bez rodowodu, za to z doskonałymi manierami i pokorą. Dziś nic już nie zostało z tamtej panienki o równo obciętej grzywce i nieco zbyt krągłej buzi. Potrafiła ją jednak odnaleźć w spojrzeniu Burke'a, jakim przesuwał po jej twarzy i ciele, chcąc odnaleźć punkty styczne, łączące stojącą przed nim prostytutkę z dziwnie milczącą dziewczynką sprzed lat.
Podobieństwo z pewnością istniało w ciszy, z jaką wysłuchiwała pytań. Nie pamiętała, by kiedykolwiek Edgar zainteresował się nią aż tak, by wypowiedzieć aż tyle słów, ale złożyła to na karb wypitego alkoholu i niezobowiązującej atmosfery Wenus. W jej objęciach spadały wszelkie maski i ograniczenia, pozwalające szlachcicom na zaczerpnięcie swobodniejszego oddechu, prosto z pełnych ust bogini miłości.
Wargi Deirdre także ułożyły się w lekkim uśmiechu, nawet gdy Burke nieśpiesznie sięgnął do śpiesznych włosów. Opadające kosmyki załaskotały ją w kark, tak samo jak materiał szlafroka, spływający z jej ramion prosto na podłogę, gdzie przykrył czarną mgiełką bose stopy. Przywykła do takiego traktowania, ba, do dużo gorszego traktowania, ale ten brak jakiegokolwiek pytania o przyzwolenie w tym przypadku, kiedy to właśnie Edgar pozbawiał jej jednego okrycia praktycznie nagiego ciała, rozpalił w niej dziwny sprzeciw. - Mam swoje powody - odparła szczerze i uprzejmie, chociaż w jej nieprzeniknionych oczach zalśnił pewien niepokojący ognik. - Chcesz zadać jeszcze jakieś pytania, na które wiesz, że nie odpowiem? - spytała retorycznie, lekceważąc niedorzeczną, niezrozumiałą chęć osłonięcia się przed mężczyzną, który prześwietlał ją nieodgadnionym spojrzeniem. I...tak, uśmiechnął się, lord Edgar Burke, pierwszy posępny tego imienia, unosił kącik wilgotnych od alkoholu ust. Doprawdy, wieczór cudów. - Twoje zainteresowanie mi schlebia, sir - wyszeptała w odpowiedzi na ostatnie pytanie, trochę mniej logiczne. Wiedza oznaczała władzę; chyba obydwoje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Chciała ponownie powrócić do najważniejszej, palącej wręcz kwestii, skłonienia Burke'a do zgodnego z genetyką milczenia, ale nie zdążyła otworzyć ust. Przyciągnął ją do siebie mało delikatnie, wsunął dłoń w rozpuszczone uprzednio włosy, i pocałował. Czuła specyficzny, rozkoszny posmak Toujours Pur, ostre zęby przesuwające się po wargach i ciepły język. Nie spodziewała się tego, nie po pierwszym odruchu przyzwoitości, jakim powitał ją Edgar. Może za chwilę znów ją odepchnie? Miała w głowie wiele wątpliwości, które jednak wyciszał chłodny profesjonalizm, z jakim odwzajemniała pocałunek, nieśpiesznie, jakby się z nim drocząc. Albo próbując odnaleźć w niezbyt komfortowej sytuacji. Została strącona z piedestału wszechwiedzy i bardzo się jej to nie podobało.
Podobieństwo z pewnością istniało w ciszy, z jaką wysłuchiwała pytań. Nie pamiętała, by kiedykolwiek Edgar zainteresował się nią aż tak, by wypowiedzieć aż tyle słów, ale złożyła to na karb wypitego alkoholu i niezobowiązującej atmosfery Wenus. W jej objęciach spadały wszelkie maski i ograniczenia, pozwalające szlachcicom na zaczerpnięcie swobodniejszego oddechu, prosto z pełnych ust bogini miłości.
Wargi Deirdre także ułożyły się w lekkim uśmiechu, nawet gdy Burke nieśpiesznie sięgnął do śpiesznych włosów. Opadające kosmyki załaskotały ją w kark, tak samo jak materiał szlafroka, spływający z jej ramion prosto na podłogę, gdzie przykrył czarną mgiełką bose stopy. Przywykła do takiego traktowania, ba, do dużo gorszego traktowania, ale ten brak jakiegokolwiek pytania o przyzwolenie w tym przypadku, kiedy to właśnie Edgar pozbawiał jej jednego okrycia praktycznie nagiego ciała, rozpalił w niej dziwny sprzeciw. - Mam swoje powody - odparła szczerze i uprzejmie, chociaż w jej nieprzeniknionych oczach zalśnił pewien niepokojący ognik. - Chcesz zadać jeszcze jakieś pytania, na które wiesz, że nie odpowiem? - spytała retorycznie, lekceważąc niedorzeczną, niezrozumiałą chęć osłonięcia się przed mężczyzną, który prześwietlał ją nieodgadnionym spojrzeniem. I...tak, uśmiechnął się, lord Edgar Burke, pierwszy posępny tego imienia, unosił kącik wilgotnych od alkoholu ust. Doprawdy, wieczór cudów. - Twoje zainteresowanie mi schlebia, sir - wyszeptała w odpowiedzi na ostatnie pytanie, trochę mniej logiczne. Wiedza oznaczała władzę; chyba obydwoje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Chciała ponownie powrócić do najważniejszej, palącej wręcz kwestii, skłonienia Burke'a do zgodnego z genetyką milczenia, ale nie zdążyła otworzyć ust. Przyciągnął ją do siebie mało delikatnie, wsunął dłoń w rozpuszczone uprzednio włosy, i pocałował. Czuła specyficzny, rozkoszny posmak Toujours Pur, ostre zęby przesuwające się po wargach i ciepły język. Nie spodziewała się tego, nie po pierwszym odruchu przyzwoitości, jakim powitał ją Edgar. Może za chwilę znów ją odepchnie? Miała w głowie wiele wątpliwości, które jednak wyciszał chłodny profesjonalizm, z jakim odwzajemniała pocałunek, nieśpiesznie, jakby się z nim drocząc. Albo próbując odnaleźć w niezbyt komfortowej sytuacji. Została strącona z piedestału wszechwiedzy i bardzo się jej to nie podobało.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy to ten alkohol tak zadziałał czy niecodzienna sytuacja? Nie wiem, ale tak czy inaczej coś rozplątało mój język i wszystkie zasady, które mnie powściągały. Jak ręką odjął zniknęła ze mnie łatka związana z nazwiskiem i po prostu dałem się ponieść emocjom, które tylko rosły z każdą sekundą patrzenia na Dei. Chciałem dostać to, po co tutaj przyszedłem - nawet jeżeli z początku przeszkadzało mi spotkanie w tym miejscu kogoś znajomego. Wolałem całkiem się zapomnieć niż później odczuwać pewien dyskomfort podczas normalnych spotkań, ale... Czy często się z nią widziałem? Czy cokolwiek nas łączyło? Czy naprawdę bym się tym przejmował? Przecież dobrze wiedziałem, że nie. Dlatego przestałem się przejmować jej tożsamością, zachowując się tak, jakbym zachował się z pierwszą lepszą prostytutką spotkaną w tym pokoju. W końcu sama tego chciała, usilnie unikając odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Po wszystkim usiadłem na skraju łóżku wcale nie wiedząc czy jest mi lepiej. Ubrałem się i wyszedłem, nie mając zamiaru przedłużać spotkania o zbędne pogawędki. Teleportowałem się prosto do Durham, lecz od razu nie wszedłem do środka posiadłości. Chwilę błądziłem po zaśnieżonym ogrodzie bez żadnego celu, w końcu przechodząc przez próg.
|zt
|zt
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy gdyby wiedziała o niechęci i prywatnych niesnaskach, łączących Edgara ze swym przyszłym narzeczonym, zachowałaby się inaczej? Zapewne nie, nie myślała teraz o Asterionie, ba, nie myślała właściwie o niczym, poza namiętnym zapewnieniem sobie bezpieczeństwa. Granica moralności już dawno się zatarła, została bezpowrotnie zapomniana, i jeśli Deirdre mogła osiągnąć coś swoim ciałem, nie wahała się przed tym...upodleniem? Wykorzystaniem atutów? Poprowadzeniem sytuacji w taki sposób, by to ona, pomimo pozornej poddańczości, górowała i triumfowała? Zupełnie nie zgadzała się z szowinistycznymi poglądami: według własnej filozofii, stworzonej na potrzeby konkretnego upadku życiowego, to ona rządziła odwiedzającymi ją mężczyznami. Prawda mieszała się z fikcją, histeryczna próba ochronienia resztek godności z lodowatym obiektywizmem patriarchalnego postrzegania kobiet jej pokroju; nie zastanawiała się nad tym głębiej, pragnąc jedynie zapewnienia sobie spokoju.
I być może pragnąć również jego; zapalczywych dłoni, ostrych pocałunków, palców błądzących po jej ciele bez delikatności. Transakcja wiązana; chciała wierzyć, że także sprawiedliwa. Wyrzucenie go za drzwi nie wchodziło w grę, dłuższe zwodzenie: także. Był Burkiem, nie dla niego długie rozmowy i filozoficzne dywagacje, co nieco zamykało jej drogę ewentualnych negocjacji. Przegrała je już w momencie odwzajemnienia pocałunku, dokonania oferty...pokojowego załagodzenia konfliktów. Mogła dać mu tego, czego ukrycie pragnął, a on mógł zadbać o bezpieczeństwo jej sekretu. Wierzyła mu, pieczętując umowę intensywniejszym dotykiem, starając się rozegrać wszystko po partnersku. Miała przecież do czynienia z przedsiębiorcą. Pociągnęła go zdecydowanie w stronę łóżka, starając się myśleć jedynie o konsekwencjach i profesjonalizmie, nie o ckliwym spełnianiu dawno zapomnianego, dziewczęcego marzenia.
zt
I być może pragnąć również jego; zapalczywych dłoni, ostrych pocałunków, palców błądzących po jej ciele bez delikatności. Transakcja wiązana; chciała wierzyć, że także sprawiedliwa. Wyrzucenie go za drzwi nie wchodziło w grę, dłuższe zwodzenie: także. Był Burkiem, nie dla niego długie rozmowy i filozoficzne dywagacje, co nieco zamykało jej drogę ewentualnych negocjacji. Przegrała je już w momencie odwzajemnienia pocałunku, dokonania oferty...pokojowego załagodzenia konfliktów. Mogła dać mu tego, czego ukrycie pragnął, a on mógł zadbać o bezpieczeństwo jej sekretu. Wierzyła mu, pieczętując umowę intensywniejszym dotykiem, starając się rozegrać wszystko po partnersku. Miała przecież do czynienia z przedsiębiorcą. Pociągnęła go zdecydowanie w stronę łóżka, starając się myśleć jedynie o konsekwencjach i profesjonalizmie, nie o ckliwym spełnianiu dawno zapomnianego, dziewczęcego marzenia.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| kwiecień
Słońce zachodziło nad horyzontem ciężką, królewską purpurą, topiąc świat w soczystej krwi umierającego dnia. Ukochana część doby, cierpki zapach aksamitnego zmierzchu, mającego zaraz przykryć rozcięcie dojrzewającego w agonii nieba - nie istniała piękniejsza godzina, cudowniejsza nawet od złota leniwych popołudni, żywiołowego srebra poranka i miedzianej jaskrawości buszującej gdzieś pomiędzy narastającymi godzinami, by finalnie wybuchnąć rozjątrzoną czerwienią. Preludium głębokiej nocy cieszyło oczy, kładło się niskimi cieniami na rzeczywistości, rozbudzając zmysły. Kiedy inni szykowali się do snu, składając głowę na poduszkach w zasłużonym odpoczynku, Deirdre odżywała, a z każdym ginącym w szarości promieniem wstępowała w nią nowa energia.
Ze swojego niewielkiego pokoiku, obdarzonego równie mikroskopijnym oknem, nie mogła obserwować pożegnalnego exodusu słońca, tak samo pozbawione wykuszy pomieszczenia Wenus - należało uniemożliwić gościom odnalezienie się w czasoprzestrzeni; powinni porwać się namiętnościom, nie dbając o uciekające z każdą minutą galeony, stąd brak okien i zegarów; czyż szczęśliwi nie powinni kłopotać się liczeniem czasu? - pozbawiały ją tej przyjemności. Egzystowała gdzieś w przerwach pór dnia, w bezkresnej nocy albo bezlitosnych porankach, tęskniąc za nasyconymi barwami wieczoru. Barwami, którymi nasycała się tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Na przykład takich, które przywiodły ją tego dnia do Cheshire, do niewielkiej posiadłości na obrzeżach hrabstwa, należącej do lorda Gasparda. Okolicznościach najbardziej wymagających, ale i najprzyjemniejszych. Pojawiała się tutaj z konkretną regularnością, spędzając z Rowlem zawsze jeden z ostatnich weekendów miesiąca. Odwiedziny te stały się już spokojnym rytuałem, wyczekiwaną niespodzianką, niepokojącym wyzwaniem; czasem magicznym i pozwalającym Deirdre wypocząć, nabrać dystansu do tego, czym się zajmowała.
Nie była tu sobą. Była tu wyłącznie Miu a przestronna sypialnia na pierwszym piętrze niewielkiego pałacyku stanowiła jej jedyną teatralną przestrzeń. Nigdy nie ruszała się poza prywatne komnaty lorda i choć wyłącznie on zajmował tę samotnię - wdowiec, liczne dzieci rozproszone po całym hrabstwie, sędziwy wiek ograniczający towarzyskość - to nie miała okazji zapoznać się z resztą pokoi i - czego żałowała najmocniej - bibliotek. Hol, schody, kominek, ciężkie dębowe drzwi, piękie urządzona, zapierająca dech w piersiach alkowa, marmurowa posadzka balkonu. Do tego ograniczono cały jej świat na tych kilkadziesiąt godzin, gdy stawała się kimś innym.
Rzadko kiedy Lestrange, a obecnie Borgia, pozwalali swym pracownicom na opuszczanie murów Wenus. Podobno takowe usługi często kończyły się ekonomicznym fiaskiem, utraconymi galeonami, prezentami nietrafiającymi do sejfu albo wręcz stałą kradzieżą co piękniejszej dzierlatki, która znikała bez śladu. W szlacheckie progi zapraszano przecież te wyjątkowe, godne zatrzymania na dłużej, przemienienia w prywatne przyjaciółki. Część kurtyzan widziała w tym szansę na ucieczkę, część: przekleństwo, bowiem o ile w zaciszu Wenus były względnie bezpieczne i pracowały na swoich warunkach, tak w obcym miejscu mogło zdarzyć się wszystko. Zarówno to dobre wszystko, jak i to najgorsze, zbudowane na podłych fetyszach i pachnące śmiercią. Nie lubiano odwiedzać Averych, niegdyś Carrowów a także Rowle'ów, Miu podejmowała się tego ostatniego nie bez obaw, zwłaszcza mając do czynienia z prawie osiemdziesięcioletnim Gaspardem. Doskonale pamiętała swój niepokój, gdy po raz pierwszy przekraczała próg sypialni mężczyzny. Uprzednio pozbawiona różdżki i potraktowana niezmiernie oschle, spodziewała się najgorszego. Koszmaru, jakim straszyły ją - wtedy bardziej doświadczone - pracownice, snujące okrutne wizje tracącego rozum starca, targanego najpodlejszymi namiętnościami. Koszmaru, który okazał się jedną z najprzyjemniejszych odsłoń jej życia jako prostytutki.
Wspominała teraz ten prolog do trwalszej relacji wręcz z rozrzewnieniem. Słońce znikało za horyzontem, ciemność wyszarpywała zmysłowi wzroku coraz to większe połacie detali; Deirdre odetchnęła głębiej, opierając dłonie na kamiennej balustradzie balkonu, po czym, rzucając ostatnie spojrzenie na krwistą wstęgę połyskującą tuż nad koronami drzew, powróciła do środka.
Wąskie nagajuban krępowało ruchy a ciężar kimona oraz zawiązanego misternie obi utrudniał utrudniał poruszanie się, lecz mimo to Deirdre przeszła do sypialni z gracją. Drobne kroki, wyprostowana sylwetka, lekki uśmiech. Dumne osunięcie się na kolana tuż przy niskim stoliku do gry w go. Czarne kamienie zalśniły w jej bladej dłoni, gdy rozkładała je na planszy, spokojnie, bez pośpiechu, czując na sobie uważny wzrok Gasparda.
Wiedziała, że jej nie skarci, już nie. Znali się zbyt długo a Miu nigdy nie popełniała dwukrotnie tych samych błędów, szybko wyciągając wnioski. Rowle, zmęczony ambasador, pragnął egzotyki, powiewu młodości, wspomnień z dni, gdy wdychał powietrze przesycone zapachem wiśni i dymu z spopielonych domów. Wiedziony trudną do zaspokojenia nostalgią nie był jednak pobłażliwy, o nie; nie zadowalał się bylejakością, wymagając absolutnej perfekcji. Z niezadowoleniem przyjął chińskie pochodzenie Miu, które odczytał z rysów i sylwetki; gardził niejapońskim akcentem i nie wahał się jej uderzyć, gdy zapominała o odpowiedniej kolejności ukłonów, ale z czasem - dość szybkim - wypracowali układ idealny, zadowalający obie strony. Tsagairt miała wrażenie, że naprawdę ją szanował, co zdarzało się niezmiernie rzadko, praktycznie nigdy. Gdy pieczołowicie trzymała się schematu, pozwalała sobie (on pozwalał jej?) na wiele. Na dyplomatyczne rozmowy, dyskusje o arystokracji, polityce, koneksjach, handlu i galeonach. O pięknie, sztuce, kłamstwie i estetycznej uzurpacji. Na spory, zawsze wyważone, ale jednak niekiedy burzliwe. I, co najważniejsze, na nietykalność. Po mizuage - dopilnował, by odbyło się równie boleśnie jak prawdziwe, choć bez wielodniowego preludium - nie dotknął jej już ponownie, nie widział jej nago, nie wymagał żadnej bliskości. Przepowiednie o odrzucających fetyszach staruszka okazały się nieprawdziwe, i choć Gaspard roztaczał wokół siebie aurę grozy i wywołującego dreszcze respektu, to Deirdre się go nie obawiała. Nigdy nie pozwalała na powrót klientów, którzy kiedykolwiek podnieśli na nią rękę, ale Rowle stanowił (nie?) chlubny wyjątek. Rozumiała, że początkowa nauka wymagała ostrej dyscypliny, poniekąd sądziła, że zasługiwała na uderzenia, że pozwoliły jej one na dokładniejsze pojęcie nauk i wskazówek, mające uczynić ją gejszą idealną. Idealną jak na swoje warunki, jak na dostarczane drogie materiały letnich i zimowych kimon, jak na całą anglosaską aurę. Znajdowali się przecież w chłodnych murach szlacheckiej posiadłości a nie w orientalnym klimacie, ale czyż nie przywykła do sprzedawania złudzeń i baśni? Tym razem opowiadała tą najpiękniejszą, opartą na historycznych faktach i doświadczeniach, wymagającą pieczołowitego przygotowania, niedopuszczającą błędów i technicznych potknięć. Śpiewała, tańczyła, nalewała herbatę ze sprowadzanego prosto z zagranicy serwisu, kosztującego pewnie więcej niż nawet tydzień spędzony z nią, z najdroższą Orchideą, w końcu odnajdującą swoją kłamliwą ojczyznę w mrokach wilgotnego od kwietniowego deszczu Chesire. Zrzucała na brutalną przeszłość zasłonę spokoju; nie musiała wracać do początkowych nieprzyjemności: teraz było przecież tak pięknie. Naprawdę odpoczywała. Nawet z kilkunastokilogramowym ciężarem materiału na sobie, nawet po godzinach melodyjnych deklamacji i długich spacerach. Ciągle stymulowany mózg regenerował się, nasycany opowieściami i wiadomościami, jakie mogła pozyskać jedynie od wiekowego arystokraty. Ona stała się dla niego ucieczką w przeszłość, on dla niej: w przyszłość. Uczyła się więcej, niż od niej wymagał, nie tylko spełniając konkretne zachcianki, mające odzwierciedlić ulotność wspaniałych wspomnień z hanamiachi, pomagających odzyskać Gaspardowi młodość, ale także poszerzając sieć niezbędnych informacji. A także...nasycając się oferowaną ułudą. Momentami ona także przenosiła się w tamten świat, daleki od lodowatej Anglii, w którym jej zawód związany był z renomą a nie upodleniem. Doskonale odnajdywała się w roli gejszy, nie musząc właściwie udawać; odznaczała się przecież wymaganymi cechami charakteru. Nieustępliwością, dumą, inteligencją a przy tym subtelną pokorą, potrafiącą w odpowiednim momencie rzucić rozmówcy prawdziwe wyzwanie. Znała już Gasparda, wiedziała, gdzie przebiega linia pomiędzy impertynencją a okazaniem swej retorycznej siły i od kilku miesięcy nie zdarzyła się jej żadna druzgocząca w skutkach pomyłka. Cieszyła się więc na nadchodzące ulotne dni, oznaczające zawsze pewien czas relaksu, dystansu, odcięcia od tego, co zaprzątało głowę i obciążało barki niepokojem. Uciekała nie tylko od Deirdre, zostawiając za sobą także Miu, a przyjmując nowe imię choć na chwilę wyślizgiwała się z coraz ciaśniejszych objęć Wenus, mających już niedługo przytrzymywać ją w miłosnych uścisku siłą.
zt
Słońce zachodziło nad horyzontem ciężką, królewską purpurą, topiąc świat w soczystej krwi umierającego dnia. Ukochana część doby, cierpki zapach aksamitnego zmierzchu, mającego zaraz przykryć rozcięcie dojrzewającego w agonii nieba - nie istniała piękniejsza godzina, cudowniejsza nawet od złota leniwych popołudni, żywiołowego srebra poranka i miedzianej jaskrawości buszującej gdzieś pomiędzy narastającymi godzinami, by finalnie wybuchnąć rozjątrzoną czerwienią. Preludium głębokiej nocy cieszyło oczy, kładło się niskimi cieniami na rzeczywistości, rozbudzając zmysły. Kiedy inni szykowali się do snu, składając głowę na poduszkach w zasłużonym odpoczynku, Deirdre odżywała, a z każdym ginącym w szarości promieniem wstępowała w nią nowa energia.
Ze swojego niewielkiego pokoiku, obdarzonego równie mikroskopijnym oknem, nie mogła obserwować pożegnalnego exodusu słońca, tak samo pozbawione wykuszy pomieszczenia Wenus - należało uniemożliwić gościom odnalezienie się w czasoprzestrzeni; powinni porwać się namiętnościom, nie dbając o uciekające z każdą minutą galeony, stąd brak okien i zegarów; czyż szczęśliwi nie powinni kłopotać się liczeniem czasu? - pozbawiały ją tej przyjemności. Egzystowała gdzieś w przerwach pór dnia, w bezkresnej nocy albo bezlitosnych porankach, tęskniąc za nasyconymi barwami wieczoru. Barwami, którymi nasycała się tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Na przykład takich, które przywiodły ją tego dnia do Cheshire, do niewielkiej posiadłości na obrzeżach hrabstwa, należącej do lorda Gasparda. Okolicznościach najbardziej wymagających, ale i najprzyjemniejszych. Pojawiała się tutaj z konkretną regularnością, spędzając z Rowlem zawsze jeden z ostatnich weekendów miesiąca. Odwiedziny te stały się już spokojnym rytuałem, wyczekiwaną niespodzianką, niepokojącym wyzwaniem; czasem magicznym i pozwalającym Deirdre wypocząć, nabrać dystansu do tego, czym się zajmowała.
Nie była tu sobą. Była tu wyłącznie Miu a przestronna sypialnia na pierwszym piętrze niewielkiego pałacyku stanowiła jej jedyną teatralną przestrzeń. Nigdy nie ruszała się poza prywatne komnaty lorda i choć wyłącznie on zajmował tę samotnię - wdowiec, liczne dzieci rozproszone po całym hrabstwie, sędziwy wiek ograniczający towarzyskość - to nie miała okazji zapoznać się z resztą pokoi i - czego żałowała najmocniej - bibliotek. Hol, schody, kominek, ciężkie dębowe drzwi, piękie urządzona, zapierająca dech w piersiach alkowa, marmurowa posadzka balkonu. Do tego ograniczono cały jej świat na tych kilkadziesiąt godzin, gdy stawała się kimś innym.
Rzadko kiedy Lestrange, a obecnie Borgia, pozwalali swym pracownicom na opuszczanie murów Wenus. Podobno takowe usługi często kończyły się ekonomicznym fiaskiem, utraconymi galeonami, prezentami nietrafiającymi do sejfu albo wręcz stałą kradzieżą co piękniejszej dzierlatki, która znikała bez śladu. W szlacheckie progi zapraszano przecież te wyjątkowe, godne zatrzymania na dłużej, przemienienia w prywatne przyjaciółki. Część kurtyzan widziała w tym szansę na ucieczkę, część: przekleństwo, bowiem o ile w zaciszu Wenus były względnie bezpieczne i pracowały na swoich warunkach, tak w obcym miejscu mogło zdarzyć się wszystko. Zarówno to dobre wszystko, jak i to najgorsze, zbudowane na podłych fetyszach i pachnące śmiercią. Nie lubiano odwiedzać Averych, niegdyś Carrowów a także Rowle'ów, Miu podejmowała się tego ostatniego nie bez obaw, zwłaszcza mając do czynienia z prawie osiemdziesięcioletnim Gaspardem. Doskonale pamiętała swój niepokój, gdy po raz pierwszy przekraczała próg sypialni mężczyzny. Uprzednio pozbawiona różdżki i potraktowana niezmiernie oschle, spodziewała się najgorszego. Koszmaru, jakim straszyły ją - wtedy bardziej doświadczone - pracownice, snujące okrutne wizje tracącego rozum starca, targanego najpodlejszymi namiętnościami. Koszmaru, który okazał się jedną z najprzyjemniejszych odsłoń jej życia jako prostytutki.
Wspominała teraz ten prolog do trwalszej relacji wręcz z rozrzewnieniem. Słońce znikało za horyzontem, ciemność wyszarpywała zmysłowi wzroku coraz to większe połacie detali; Deirdre odetchnęła głębiej, opierając dłonie na kamiennej balustradzie balkonu, po czym, rzucając ostatnie spojrzenie na krwistą wstęgę połyskującą tuż nad koronami drzew, powróciła do środka.
Wąskie nagajuban krępowało ruchy a ciężar kimona oraz zawiązanego misternie obi utrudniał utrudniał poruszanie się, lecz mimo to Deirdre przeszła do sypialni z gracją. Drobne kroki, wyprostowana sylwetka, lekki uśmiech. Dumne osunięcie się na kolana tuż przy niskim stoliku do gry w go. Czarne kamienie zalśniły w jej bladej dłoni, gdy rozkładała je na planszy, spokojnie, bez pośpiechu, czując na sobie uważny wzrok Gasparda.
Wiedziała, że jej nie skarci, już nie. Znali się zbyt długo a Miu nigdy nie popełniała dwukrotnie tych samych błędów, szybko wyciągając wnioski. Rowle, zmęczony ambasador, pragnął egzotyki, powiewu młodości, wspomnień z dni, gdy wdychał powietrze przesycone zapachem wiśni i dymu z spopielonych domów. Wiedziony trudną do zaspokojenia nostalgią nie był jednak pobłażliwy, o nie; nie zadowalał się bylejakością, wymagając absolutnej perfekcji. Z niezadowoleniem przyjął chińskie pochodzenie Miu, które odczytał z rysów i sylwetki; gardził niejapońskim akcentem i nie wahał się jej uderzyć, gdy zapominała o odpowiedniej kolejności ukłonów, ale z czasem - dość szybkim - wypracowali układ idealny, zadowalający obie strony. Tsagairt miała wrażenie, że naprawdę ją szanował, co zdarzało się niezmiernie rzadko, praktycznie nigdy. Gdy pieczołowicie trzymała się schematu, pozwalała sobie (on pozwalał jej?) na wiele. Na dyplomatyczne rozmowy, dyskusje o arystokracji, polityce, koneksjach, handlu i galeonach. O pięknie, sztuce, kłamstwie i estetycznej uzurpacji. Na spory, zawsze wyważone, ale jednak niekiedy burzliwe. I, co najważniejsze, na nietykalność. Po mizuage - dopilnował, by odbyło się równie boleśnie jak prawdziwe, choć bez wielodniowego preludium - nie dotknął jej już ponownie, nie widział jej nago, nie wymagał żadnej bliskości. Przepowiednie o odrzucających fetyszach staruszka okazały się nieprawdziwe, i choć Gaspard roztaczał wokół siebie aurę grozy i wywołującego dreszcze respektu, to Deirdre się go nie obawiała. Nigdy nie pozwalała na powrót klientów, którzy kiedykolwiek podnieśli na nią rękę, ale Rowle stanowił (nie?) chlubny wyjątek. Rozumiała, że początkowa nauka wymagała ostrej dyscypliny, poniekąd sądziła, że zasługiwała na uderzenia, że pozwoliły jej one na dokładniejsze pojęcie nauk i wskazówek, mające uczynić ją gejszą idealną. Idealną jak na swoje warunki, jak na dostarczane drogie materiały letnich i zimowych kimon, jak na całą anglosaską aurę. Znajdowali się przecież w chłodnych murach szlacheckiej posiadłości a nie w orientalnym klimacie, ale czyż nie przywykła do sprzedawania złudzeń i baśni? Tym razem opowiadała tą najpiękniejszą, opartą na historycznych faktach i doświadczeniach, wymagającą pieczołowitego przygotowania, niedopuszczającą błędów i technicznych potknięć. Śpiewała, tańczyła, nalewała herbatę ze sprowadzanego prosto z zagranicy serwisu, kosztującego pewnie więcej niż nawet tydzień spędzony z nią, z najdroższą Orchideą, w końcu odnajdującą swoją kłamliwą ojczyznę w mrokach wilgotnego od kwietniowego deszczu Chesire. Zrzucała na brutalną przeszłość zasłonę spokoju; nie musiała wracać do początkowych nieprzyjemności: teraz było przecież tak pięknie. Naprawdę odpoczywała. Nawet z kilkunastokilogramowym ciężarem materiału na sobie, nawet po godzinach melodyjnych deklamacji i długich spacerach. Ciągle stymulowany mózg regenerował się, nasycany opowieściami i wiadomościami, jakie mogła pozyskać jedynie od wiekowego arystokraty. Ona stała się dla niego ucieczką w przeszłość, on dla niej: w przyszłość. Uczyła się więcej, niż od niej wymagał, nie tylko spełniając konkretne zachcianki, mające odzwierciedlić ulotność wspaniałych wspomnień z hanamiachi, pomagających odzyskać Gaspardowi młodość, ale także poszerzając sieć niezbędnych informacji. A także...nasycając się oferowaną ułudą. Momentami ona także przenosiła się w tamten świat, daleki od lodowatej Anglii, w którym jej zawód związany był z renomą a nie upodleniem. Doskonale odnajdywała się w roli gejszy, nie musząc właściwie udawać; odznaczała się przecież wymaganymi cechami charakteru. Nieustępliwością, dumą, inteligencją a przy tym subtelną pokorą, potrafiącą w odpowiednim momencie rzucić rozmówcy prawdziwe wyzwanie. Znała już Gasparda, wiedziała, gdzie przebiega linia pomiędzy impertynencją a okazaniem swej retorycznej siły i od kilku miesięcy nie zdarzyła się jej żadna druzgocząca w skutkach pomyłka. Cieszyła się więc na nadchodzące ulotne dni, oznaczające zawsze pewien czas relaksu, dystansu, odcięcia od tego, co zaprzątało głowę i obciążało barki niepokojem. Uciekała nie tylko od Deirdre, zostawiając za sobą także Miu, a przyjmując nowe imię choć na chwilę wyślizgiwała się z coraz ciaśniejszych objęć Wenus, mających już niedługo przytrzymywać ją w miłosnych uścisku siłą.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
I tak po prostu, nagle i znikąd, nadszedł koniec świata.
Zaczęło się niewinnie - od pierwszej muzy, najczulszej, Harriett, która wiedziona nagłym wyrzutem sumienia - czyżby - zdecydowała się od niego odciąć, zakłamana, fałszywa wiedźma, przeklęta harpia, chrzaniona dwulicowa żmija. Krótko po niej przyszedł czas na drugą, najzdolniejszą, Deirdre, która rozpłynęła się w czarnej mgle jak zły sen, obmyta wszystkim tym, co miała wyłącznie dzięki niemu i wszystkim tym, czego bez jego pomocy nigdy by nie pojęła, znikając, bez słowa na swoje wytłumaczenie, pieprzona niewdzięcznica. Trzecia muza - najsłodsza, Isolde - znajdowała się wtedy pod ich nogami, jej lśniące świeżą juchą szczątki zostały rozwleczone wzdłuż dywanu, a potem - wraz ze szkłem - wyrzucone na środek zabłoconej ulicy. Ona nie była winna, płaciła za grzechy swojej rodziny, ale to nie miało znaczenia - zdradzili. Czwarta muza, najpiękniejsza, Evandra, zmiażdżona została brutalną falą eksplozji czarnej magii, kiedy serpentyna zaplotła się wokół jej półwilej szyi, zbyt drobnej, zbyt kruchej, by była w stanie to znieść. Stracił wszystkie cztery, jedną po drugiej, jak szklane figury miażdżone w wiedzionej gniewem dłoni, która, miażdżąc, przecinała własną skórę odłamkami, pozwalając, by sączyła się z niej gęsta struga zepsutej brunatnej krwi.
Przyszedł też czas na ojca, autorytet, tego, który zbudował swoje królestwo dobrobytu, szlacheckiego przepychu i kultu krwi błękitnej, tego, który walczył o dziedzictwo tylko po to, by po śmierci przekazać je jemu. Tego, którego obowiązki - jako najstarszy syn - będzie musiał przejąć i wreszcie tego, który trzymał jego samego za mordę niewidzialną delikatną dłonią surowości zawsze wtedy, kiedy sam stać prosto nie chciał lub potrafił. Minęło już dziesięć dni, pyszny pogrzeb odbył się przed tygodniem, a on wciąż nie dowierzał, wyparciem przeciągając chwilę druzgoczącego załamania. Nawet wtedy, kiedy jego matka, zakryta czarnym woalem, składała na drewnianej trumnie różany wieniec, nawet wtedy, kiedy Melisande i Fantine, obie w żałobnej czerni, postawiły przed grobowcem pierwsze świece i nawet wtedy, kiedy w górę w żałobnym geście wzniosły się różdżki zgromadzonych: wciąż nie wierzył, choć na jego śmierć winien gotów być od dawna. Był przecież bardzo chory.
Na samym końcu odeszło ich troje, Devaughn, o którego walczył już od połowy roku, Haglen, który przetrwał więcej, niż jakikolwiek żyjący dziś czarodziej - najstarszy smok w rezerwacie - żywy perfekcyjnie zachowany relikt prawdziwej smoczej potęgi dawnych lat. I jego mała słodka Myssleine. Trudno będzie ją zastąpić, miała zadatki na potężną smoczycę - ledwie roczna już podporządkowała sobie większość okazów. Wciąż miał przed oczyma ich zwłoki - rozwleczone wzdłuż klifów dokładnie tak, jak szczątki Isoldy w jej własnym mieszkaniu; zalane krwią, rozciągnięte, powyłamywane, pogniecione, porozbijane. Bez szacunku, bez ładu, bez składu. Marność nad marnościami i wszystko marność: umrzeć musiał każdy. To była gałka oczna Myssleine, poznał ją, zwisająca na grubym nerwie z gałęzi topoli rosnącej nad brzegiem. Dopiero kiedy oni wszyscy odeszli - rozpętało się piekło, najstraszliwsze ze wszystkich piekieł i najgorętsze z całego ognia, najbardziej szalone spośród wszystkich płomieni i najbardziej nieokiełznane od każdej roziskrzonej dotąd szatańskiej pożogi. Anomalie, dziwne zdarzenia, niekontrolowane moce, gromy; czy ktokolwiek potrafił okiełznać ten przerażający chaos? Życie nie potrafiło odnaleźć dawnego toru, wszystkie ścieżki wydawały się kręte i prowadzące donikąd; jego życie rozsypywało się jak rząd lodowych rzeźb na dziedzińcu Beuxbatons, gdy po raz pierwszy znad krużganków zaświeciło ciepłe słońce. Sentymentalnie brednie, nie powinien wracać do przeszłości: był Tristanem Rosierem, lordem Kent, najstarszym synem zmarłego Corentina. Śmierciożercą, na wieki - na śmierć - zaprzysiężonym najpotężniejszemu z wszechpotężnych, Czarnemu Panu, ostatniemu z rodu Gauntów. Miał w sobie siłę - nie pozwoli sobie na to. Nie da się zniszczyć razem z tym wszystkim, a jeśli tak miało się stać: zabierze ze sobą tyle trupów, ile tylko był w stanie, ostatnimi kompulsywnymi ruchami czerpiąc życie zachłannymi garściami tak mocno, jak mocno się dało. Był Tristanem Rosierem, więc mu się to należało. Więc potrafił - to sobie wziąć.
Zapłacił za to spotkanie krocie i właściwie byłby gotów zapłacić znacznie więcej; zdawał sobie sprawę z tego, że Miu nie była w Wenus byle kim, a prawdziwą perłą w koronie tutejszej burdelmamy Giovanny, królową męskich serc, tym najcenniejszym towarem, tym z najwyższej półki - tym, po którego nie sięgnie każdy. Tym, którego czas kosztował najwięcej, choć paradoksalnie wciąż pozostawał bezcenny. I tym, którego dostępność wydawała się najbardziej utrudniona. Jednocześnie, tutejsza obsługa musiała zdawać sobie sprawę z tego, że on sam był jednym z najcenniejszych, bo najwierniejszych i najbogatszych klientów. Zostawił już w Wenus sporą część tak własnego, jak i rodowego majątku pomimo oczywistych animozji odczuwanych względem właściciela owego przybytku wątpliwej reputacji.
Ich ostatnie spotkanie, nad stygnącym ciałem Isoldy, zakończyło się w sposób, który go bynajmniej nie satysfakcjonował. Odwróciła się od niego - zamiast ulec, jak zawsze, zniknęła mu z oczu - czy naprawdę sądziła, że miała do tego prawo? Zniknęła - tak po prostu - by wrócić do burdelu. Trudno - widocznie tutaj jej było lepiej. Widocznie tego właśnie chciała - żeby jej za to zapłacił. Ona: Czarna Orchidea, cesarzowa pośród dziwek; już nie, dziś czarny łabędź – jego czarny łabędź? Śmierciożerczyni, ta, która znalazła się w Jego łaskach i zasłużyła na mroczny znak na przedramieniu? Mógł, oczywiście, że mógł jej za to po prostu zapłacić. Nie wysłał jej listu, nie próbował odnaleźć drogi do jej mieszkania, nie poprosił jej nawet o spotkanie; po cóż miał to robić, kiedy inni nie musieli? Wystarczył przecież brzdęk złotych monet, odpowiednio pękaty worek wręczony Giovannie, która kosztownościami nie gardziła nigdy, zwłaszcza tak wyrafinowanymi. Od niego, od innych, od każdego sukinsyna, którego nagle dopadłaby podobna fantazja, bo Deirdre była piękna i uzdolniona - i każdy młokos o tym wiedział. Każdy młody rycerz służący Jemu, nie wierzył, żeby jej tajemnica utrzymała się w sekrecie zbyt długo, zamiast widzieć w niej śmierciożerczynię: ujrzeć mógł dziwkę. Za którą - w odpowiednim miejscu mógł zapłacić. Gdyby miał dwa skarbce złota mniej i żył o dekadę krócej, zapewne gotów byłby przepracować długie lata tylko po to, żeby tego doświadczyć, ba, myślał o tym nawet: żeby dać trochę złota młodym chłopcom wpełzającym dopiero na stromą hierarchię rycerskiej roszady i skierować do słodkiej Miu w nieziemskim Wenus - ale nie potrafił tego zrobić.
Rozwścieczyła go już wtedy, a teraz, im głębiej wchodził w korytarze Wenus, im więcej mijał przejrzystych muślinów i wabiących wdzięków wyuzdanych i nieoczywiście uwodzicielskich kobiet, tym mocniej powracała do niego wszystko to, co czuł, kiedy jego dłoń - zamiast natrafić na jej rozgrzane twarde ciało - skryła się w gęstych obłokach miękkiego smolistego dymu. Jego poczuł zimno pokoju i metaliczny posmak rozwleczonej przez nich krwi zamiast słodyczy pocałunku i słonego potu.
Do prywatnych komnat odprowadziła go jedna z dziewcząt, którą odprawił już od progu krótkim skinięciem głową i warkliwym idź, nie odwróciwszy się nawet, by spojrzeć na jej twarz; obiecano mu, że Deirdre zostanie tutaj przyprowadzona – i że nie będzie musiał czekać na nią długo. Znał go całkiem dobrze, ten pokój. Prywatne królestwo jego quasi-chińskiej księżniczki. Odcień każdej z czterech ścian, fakturę eleganckiego parawanu, blask kryształowych fiolek ustawionych równo na kobiecej toaletce, miękkość poduszek ułożonych na mocnym, dębowym łóżku pod budującym atmosferę zdobionym baldachem; niemal słyszał brzmienie jej głosu - czytającego mu wiersze poetycką francuszczyzną. Znał zapach każdej z lirycznie tlących się świec, wwiercających się w jego nozdrza uwodzicielskim jaśminem, który od zawsze przyprawiał go o szybsze bicie serca. Długo go tutaj nie było, być może popełnił błąd, zaprzestając tych wizyt. Być może gdyby nie to - wciąż byłaby jego. Naprawdę sądzisz, że nie jesteś mi nic winna, Deirdre?
Minął łóżko, niedbale zrzucając z ramion czarny płaszcz, który rzucił na jego kraniec, uprzednio wyjąwszy zeń srebrną papierośnicę, na której rysował się kształt ozdobionej kolcami róży. Separując się od zbyt głośnych emocji wziął jednego z nich między palce i podpalił go od jednej z jaśminowych świec, rzucając kasetkę na poły własnego płaszcza, nie ściągając z dłoni czarnych skórzanych rękawic. Pod szyją nieprzerwanie skrzyła się brosza róży, ubrany był – jak zwykle – zgodnie ze swoim statusem, w elegancką czarodziejską szatę przeszytą srebrnym haftem. Zaciągając się nikotyną, dystansował się od własnych myśli i przystanął przy łóżku, opierając się niedbale, nonszalancko, o nogę baldachimu. Oczekując natrętnie i oczekując bez cierpliwości. Jeszcze chwila i oddasz mi wszystko co do knuta, Borgia. Oczekując, ze wzrokiem utkwionym w perełkową kotarę, wzrokiem ponurym, z brwią ostro ściągniętą w dół.
I mógł tak stać w nieskończoność, strzepnął popioły na szykowną posadzkę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 09.08.17 13:37, w całości zmieniany 2 razy
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Londyn spływał krwią przypadkowych ofiar a dachy kamienic otulał dym, unoszący się jeszcze znad rumowisk, lecz tu, w wdzięcznych objęciach Wenus, panował niczym niezakłócany spokój. Wskazówki zegarów milczały, za zaczarowanymi oknami snuła się wieczna, parna noc a stosy gazet i periodyków zniknęły, jakby zewnętrzny świat naprawdę przestał istnieć. Spłonął doszczętnie, rozsypał się w proch, zginał w chaosie, wznieconym nagle przez nieznanych szaleńców, przez nieważne kogo - dopóki za aksamitnymi kurtynami, w gorących ciałach, biły dziesiątki serc, przybytek rozkoszy tętnił życiem. Pasożytniczym, odbierającym gościom setki galeonów a kapłankom - coś znacznie więcej, coś napędzającego miłosną magię miejsca, nietkniętego żadnymi anomaliami.
Prawie żadnymi, lecz nawet najbardziej wprawne oko nie dostrzegłoby w zachowaniu królowej tych włości zmiany, wibrującej mocno pod gładką skórą. Deirdre, Miu, chwiała się na krawędzi własnej wytrzymałości, z trudem znosząc kolejne dni. Nie tu miała być. Nic nie układało się tak, jak powinno a plan, który z pedantyczną precyzją tkała w swojej głowie od dłuższego czasu, rozmywał się w coraz silniejszych falach sprzeciwu losu, widocznie niezbyt przejmującego się tak drobiazgowym przygotowaniem. Czarodziejski świat rozsypywał się w proch, lecz to problemy niższego rzędu najmocniej wpływały na złudną wizję szczęśliwej przyszłości. Giovanna z radością coraz ściślej zaciskała finansową pętle na jej szyi, zaoszczędzone galeony znikały w zastraszającym tempie a jej gwarant bezpieczeństwa, zamiast wić się u stóp narzeczonej, obsypując ją prezentami, tkwił w zatęchłej celi w Tower. Bez dostępu do asterionowej skrytki (za to z rozpaczliwymi oskarżeniami greckich córek), bez spokojnego kąta – musiała zniknąć z mieszkania Mii jak najszybciej - bez chwili odpoczynku, znajdowała się w potrzasku. Nienawidziła paraliżującego uczucia osaczenia, lecz nawet przez sekundę nie myślała o zwróceniu się o pomoc do Yvette bądź Cassandry. Była na to zbyt dumna, zbyt pewna siebie; osiągnęła już tak wiele, nie mogła w ostatniej chwili wykonać żałosnych kroków w tył, by skryć się w chwiejnym, tymczasowym azylu. Brnęła więc przed siebie, ślepa na postępujące zmęczenie, rosnące wątpliwości i przytłaczające obowiązki. Powinny należeć już do historii, lecz dalej tkwiła w niemoralnym kalejdoskopie, lśniąc najbardziej kuszącą, egzotyczną barwą. Czuła się coraz gorzej i chociaż dalej prezentowała gościom kokieteryjny uśmiech i chętne, gibkie ciało, myśli zabierały ją gdzieś dalej. Perfekcjonizm zdawał się zdzierać, rdzewieć, zdradzać pierwsze oznaki zużycia; Miu działała raczej mechanicznie, bez zwyczajowej fantazji – udawała jednak zbyt doskonale, by ktokolwiek zobaczył w lśniących oczach odrazę, pustkę i wycieńczenie, a jeśli już, mógł wytłumaczyć to przerażeniem ostatnimi wydarzeniami, odciskającymi piętno nawet na prostych dziwkach.
Ktoś znów wzywał ją do siebie, ktoś zapłacił za jej czas – nie dopytywała kto, zbyt zmęczona, by zaprzątać sobie głowę układaniem baśni dla kolejnego spragnionego jej towarzystwa mężczyzny. Wierzyła, że otuli go powtarzalnym refrenem pożądania i mocnym dotykiem, zwiedzie tęsknym błaganiem, gwarantującym jej znienawidzoną – i zarazem wyczekiwaną; ileż dałaby za chwilę ciszy i ułożenia ciała na miękkich poduszkach – bierność. W ostatnim, kontrolnym odruchu zerknęła w wiszące na korytarzu lustro, z którego uśmiechała się do niej nienaganna, idealna marionetka, po czym gwałtownie przekroczyła iskrzącą się kurtynę, od razu robiąc kilka pewnych, gładkich kroków w głąb pomieszczenia. Szła zgrabnie, pomimo wysokich obcasów, lecz jeden z nich skrzywił się niebezpiecznie, gdy zatrzymała się nagle na środku pomieszczenia, wpatrując się w niemym zdziwieniu w stojącego obok łóżka mężczyznę.
Nie spodziewała się go tutaj ujrzeć. Skłamałaby, mówiąc, że przez ten cały czas nie znajdował się w jej myślach, że nie przenikał każdej wątpliwości, niepokoju i frustracji, lecz umiejętnie ignorowała stałą, fantomową obecność Tristana, w pewien sposób przywykając do dławiącego ją nieznośnie głodu. Czym innym były jednak wewnętrzne batalie a czym innym bezpośrednia konfrontacja, burzliwie wybijająca ją z ustalanych ram, gwałtownie i brutalnie zdzierająca z jej twarzy maskę. W tej nagłej metamorfozie było coś wulgarnego, skrajnie niemoralnego, bardziej poruszającego nawet od chwili, w której pozbywała się misternie utkanych koronek, stając przed mężczyzną zupełnie naga i odsłonięta. Dziwkarskie, upadlające obnażenie zdawało się bowiem niewinną igraszką, płytką rysą, nieistotną w porównaniu do tej głębokiej wyrwy w wystudiowanym wizerunku Miu. Wygładzone kuszącym uśmiechem rysy wyostrzały się, uniesione kąciki wilgotnych ust opadały a krwista czerwień szminki podkreślała tylko grymas zaskoczenia. Odbijającego się w całej jej pozie, w ciele, miękkim plastycznym, wręcz drżącym z namiętnego oczekiwania: nagle zaklętym w połowie ruchu petryfikującą klątwą, spinającą ramiona, prostującą plecy. Koronkowy, półprzeźroczysty peniuar podsunął się jeszcze wyżej, odsłaniając zwieńczenie pończoch, a aksamitne rękawy podwinęły się nieco, gdy Deirdre zaplatała ręce na piersi. Nie buntowniczo a obronnie, odruchowo zakrywając rozsupłujący się materiał.
Kiedy ostatni raz widział ją taką? Kiedy ostatni raz stała przed nim Miu a nie Deirdre, rozdarta i zatrzymana w obrazoburczym pomiędzy? Fizis dziwki skontrastowane z uważnym, ostrym, przenikliwym spojrzeniem niepokojąco czarnych oczu; wspomnienie zgrzebnych, ciężkich, szorstkich szat, skrywających niewinną bieliznę i lodowate ciało, należące do niego w bezosobowych pokojach skąpanych we krwi. Nawet jej zapach zdawał się odmienny; już nie krwista rdza i jaśmin, a mieszanka nowych, słodszych perfum, bliskich aromatowi opium, mających podwoić narkotyczną przyjemność. Nieprzeznaczoną już dla niego; obecność Tristana ugodziła ją z zaskoczenia; potrzebowała chwili, by zorientować się w zmieniającej się gwałtownie atmosferze i własnych reakcjach.
- Coś się stało? – To pierwsze, co przyszło jej do głowy. Szczera, odruchowa troska - czy ucierpiał w czasie nieokiełznanych wybuchów? zamknięta w klatce obowiązków, chaosu i wściekłości nie nadążała za przekazywanymi w gazetach informacjami - kryła się pod wyraźniejszą warstwą oddania idei. To o nią przecież się martwiła, to ona musiała przygnać tutaj kogoś, kto nawiedzał ją wyłącznie w straceńczych snach. Niecierpiąca zwłoki misja, ważna, dramatyczna informacja, wiadomość, którą musiała usłyszeć już i natychmiast, by wypełnić jego wolę. Czy miało to związek z czarną magią, wibrującą w powietrzu silniej, niż zwykle? Czy to on przywoływał ich do siebie? Chmurna twarz Tristana emanowała niezadowoleniem, wręcz groźbą. Czyżby zrobiła coś źle? Mimowolnie, gwałtownie wertowała szuflady umysłu, doszukując się jakichkolwiek przewinień; wypełniała jednak wolę Czarnego Pana dokładnie; nie miał powodu, by wysłać po nią Rosiera wymierzającego karę swej podopiecznej. Strach – to instynktownie poczuła na samym początku, gdy napotkała spojrzenie ciemnych, lśniących oczu Tristana, i to dławiło ją także kilka oddechów później, gdy ponownie rozchylała pełne, krwistoczerwone wargi, nieco odzyskując panowanie nad swoją wystudiowaną obojętnością.
- Sądziłam, że nie będziemy się już tutaj widywać – powiedziała – przypomniała głupiutkie zasady? - matowym głosem, dzielnie wytrzymując jego przeszywający wzrok, jakby chcąc odczytać z niego powód niezapowiedzianej wizyty. Jasny, banalnie prosty, lecz na razie ukryty przed nią za grubą kurtyną naiwnego zaprzeczenia. Dlaczego tu jesteś, Tristanie? I dlaczego napełnia mnie to tak bolesnym drżeniem, pełnym niepokoju i frustracji?
Prawie żadnymi, lecz nawet najbardziej wprawne oko nie dostrzegłoby w zachowaniu królowej tych włości zmiany, wibrującej mocno pod gładką skórą. Deirdre, Miu, chwiała się na krawędzi własnej wytrzymałości, z trudem znosząc kolejne dni. Nie tu miała być. Nic nie układało się tak, jak powinno a plan, który z pedantyczną precyzją tkała w swojej głowie od dłuższego czasu, rozmywał się w coraz silniejszych falach sprzeciwu losu, widocznie niezbyt przejmującego się tak drobiazgowym przygotowaniem. Czarodziejski świat rozsypywał się w proch, lecz to problemy niższego rzędu najmocniej wpływały na złudną wizję szczęśliwej przyszłości. Giovanna z radością coraz ściślej zaciskała finansową pętle na jej szyi, zaoszczędzone galeony znikały w zastraszającym tempie a jej gwarant bezpieczeństwa, zamiast wić się u stóp narzeczonej, obsypując ją prezentami, tkwił w zatęchłej celi w Tower. Bez dostępu do asterionowej skrytki (za to z rozpaczliwymi oskarżeniami greckich córek), bez spokojnego kąta – musiała zniknąć z mieszkania Mii jak najszybciej - bez chwili odpoczynku, znajdowała się w potrzasku. Nienawidziła paraliżującego uczucia osaczenia, lecz nawet przez sekundę nie myślała o zwróceniu się o pomoc do Yvette bądź Cassandry. Była na to zbyt dumna, zbyt pewna siebie; osiągnęła już tak wiele, nie mogła w ostatniej chwili wykonać żałosnych kroków w tył, by skryć się w chwiejnym, tymczasowym azylu. Brnęła więc przed siebie, ślepa na postępujące zmęczenie, rosnące wątpliwości i przytłaczające obowiązki. Powinny należeć już do historii, lecz dalej tkwiła w niemoralnym kalejdoskopie, lśniąc najbardziej kuszącą, egzotyczną barwą. Czuła się coraz gorzej i chociaż dalej prezentowała gościom kokieteryjny uśmiech i chętne, gibkie ciało, myśli zabierały ją gdzieś dalej. Perfekcjonizm zdawał się zdzierać, rdzewieć, zdradzać pierwsze oznaki zużycia; Miu działała raczej mechanicznie, bez zwyczajowej fantazji – udawała jednak zbyt doskonale, by ktokolwiek zobaczył w lśniących oczach odrazę, pustkę i wycieńczenie, a jeśli już, mógł wytłumaczyć to przerażeniem ostatnimi wydarzeniami, odciskającymi piętno nawet na prostych dziwkach.
Ktoś znów wzywał ją do siebie, ktoś zapłacił za jej czas – nie dopytywała kto, zbyt zmęczona, by zaprzątać sobie głowę układaniem baśni dla kolejnego spragnionego jej towarzystwa mężczyzny. Wierzyła, że otuli go powtarzalnym refrenem pożądania i mocnym dotykiem, zwiedzie tęsknym błaganiem, gwarantującym jej znienawidzoną – i zarazem wyczekiwaną; ileż dałaby za chwilę ciszy i ułożenia ciała na miękkich poduszkach – bierność. W ostatnim, kontrolnym odruchu zerknęła w wiszące na korytarzu lustro, z którego uśmiechała się do niej nienaganna, idealna marionetka, po czym gwałtownie przekroczyła iskrzącą się kurtynę, od razu robiąc kilka pewnych, gładkich kroków w głąb pomieszczenia. Szła zgrabnie, pomimo wysokich obcasów, lecz jeden z nich skrzywił się niebezpiecznie, gdy zatrzymała się nagle na środku pomieszczenia, wpatrując się w niemym zdziwieniu w stojącego obok łóżka mężczyznę.
Nie spodziewała się go tutaj ujrzeć. Skłamałaby, mówiąc, że przez ten cały czas nie znajdował się w jej myślach, że nie przenikał każdej wątpliwości, niepokoju i frustracji, lecz umiejętnie ignorowała stałą, fantomową obecność Tristana, w pewien sposób przywykając do dławiącego ją nieznośnie głodu. Czym innym były jednak wewnętrzne batalie a czym innym bezpośrednia konfrontacja, burzliwie wybijająca ją z ustalanych ram, gwałtownie i brutalnie zdzierająca z jej twarzy maskę. W tej nagłej metamorfozie było coś wulgarnego, skrajnie niemoralnego, bardziej poruszającego nawet od chwili, w której pozbywała się misternie utkanych koronek, stając przed mężczyzną zupełnie naga i odsłonięta. Dziwkarskie, upadlające obnażenie zdawało się bowiem niewinną igraszką, płytką rysą, nieistotną w porównaniu do tej głębokiej wyrwy w wystudiowanym wizerunku Miu. Wygładzone kuszącym uśmiechem rysy wyostrzały się, uniesione kąciki wilgotnych ust opadały a krwista czerwień szminki podkreślała tylko grymas zaskoczenia. Odbijającego się w całej jej pozie, w ciele, miękkim plastycznym, wręcz drżącym z namiętnego oczekiwania: nagle zaklętym w połowie ruchu petryfikującą klątwą, spinającą ramiona, prostującą plecy. Koronkowy, półprzeźroczysty peniuar podsunął się jeszcze wyżej, odsłaniając zwieńczenie pończoch, a aksamitne rękawy podwinęły się nieco, gdy Deirdre zaplatała ręce na piersi. Nie buntowniczo a obronnie, odruchowo zakrywając rozsupłujący się materiał.
Kiedy ostatni raz widział ją taką? Kiedy ostatni raz stała przed nim Miu a nie Deirdre, rozdarta i zatrzymana w obrazoburczym pomiędzy? Fizis dziwki skontrastowane z uważnym, ostrym, przenikliwym spojrzeniem niepokojąco czarnych oczu; wspomnienie zgrzebnych, ciężkich, szorstkich szat, skrywających niewinną bieliznę i lodowate ciało, należące do niego w bezosobowych pokojach skąpanych we krwi. Nawet jej zapach zdawał się odmienny; już nie krwista rdza i jaśmin, a mieszanka nowych, słodszych perfum, bliskich aromatowi opium, mających podwoić narkotyczną przyjemność. Nieprzeznaczoną już dla niego; obecność Tristana ugodziła ją z zaskoczenia; potrzebowała chwili, by zorientować się w zmieniającej się gwałtownie atmosferze i własnych reakcjach.
- Coś się stało? – To pierwsze, co przyszło jej do głowy. Szczera, odruchowa troska - czy ucierpiał w czasie nieokiełznanych wybuchów? zamknięta w klatce obowiązków, chaosu i wściekłości nie nadążała za przekazywanymi w gazetach informacjami - kryła się pod wyraźniejszą warstwą oddania idei. To o nią przecież się martwiła, to ona musiała przygnać tutaj kogoś, kto nawiedzał ją wyłącznie w straceńczych snach. Niecierpiąca zwłoki misja, ważna, dramatyczna informacja, wiadomość, którą musiała usłyszeć już i natychmiast, by wypełnić jego wolę. Czy miało to związek z czarną magią, wibrującą w powietrzu silniej, niż zwykle? Czy to on przywoływał ich do siebie? Chmurna twarz Tristana emanowała niezadowoleniem, wręcz groźbą. Czyżby zrobiła coś źle? Mimowolnie, gwałtownie wertowała szuflady umysłu, doszukując się jakichkolwiek przewinień; wypełniała jednak wolę Czarnego Pana dokładnie; nie miał powodu, by wysłać po nią Rosiera wymierzającego karę swej podopiecznej. Strach – to instynktownie poczuła na samym początku, gdy napotkała spojrzenie ciemnych, lśniących oczu Tristana, i to dławiło ją także kilka oddechów później, gdy ponownie rozchylała pełne, krwistoczerwone wargi, nieco odzyskując panowanie nad swoją wystudiowaną obojętnością.
- Sądziłam, że nie będziemy się już tutaj widywać – powiedziała – przypomniała głupiutkie zasady? - matowym głosem, dzielnie wytrzymując jego przeszywający wzrok, jakby chcąc odczytać z niego powód niezapowiedzianej wizyty. Jasny, banalnie prosty, lecz na razie ukryty przed nią za grubą kurtyną naiwnego zaprzeczenia. Dlaczego tu jesteś, Tristanie? I dlaczego napełnia mnie to tak bolesnym drżeniem, pełnym niepokoju i frustracji?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wyglądała tak ordynarnie - brzydko, wstrętnie.
Nie mógłby udać przed samym sobą, że nie zmienił się sposób, w jaki na nią patrzył - Tristan uwielbiał czar doskonale przygotowanych do pełnienia swojej posłusznej roli kurtyzan spełniających najskrytsze męskie fantazje; taką ją przecież poznał - i taka go uwiodła - a odkąd przez półprzejrzystą kurtynę muślinów, przez kuszące zapachy egzotycznych afrodyzjaków, ich wygłodniałe spojrzenia zetknęły się w tym miejscu po raz pierwszy, minęło już naprawdę dużo czasu. Zaufał jej na tyle, by zgodzić się pomóc rozwinąć jej czarne skrzydła - stał za nią, z wolna unosząc jej ramiona, otulając jej sylwetkę własnym bezpiecznym cieniem, z rosnącym zafascynowaniem przyglądając się kiełkującemu ziarnu grozy, jakie prawdopodobnie zasiał w niej ktoś długo przed nim. Tak samo jak ona przed nim tutaj, odkrywał przed nią nowy świat, ofiarując jej do degustacji nowe zapachy: ich spotkania pachniały żywą śmiercią. W końcu stanęła - dzięki niemu - naprzeciw Czarnego Pana, otrzymawszy od niego niezwykły dar: Mroczny Znak na przedramieniu, Mroczny Znak jasno wskazujący na jej miejsce w hierarchii u Jego boku. Ponad tchórzy, niezdolnych do walki, ponad słabych i mniej godnych. Wziął ją ku sobie: najbliżej, ufając jej sile oraz przebiegłości. Uznał ją za zasłużoną. Uznał ją za ważną.
A teraz stała przed nim: na zbyt wysokich obcasach, półnaga i wulgarna, jak stanęłaby przed każdym, kto dysponował odpowiednią ilością złota. Taksował ją wzrokiem bezwstydnie i z gniewną iskrą błyszczącą przy czarnej jak noc źrenicy, wypuszczając z ust, na bok, kłąb szarego papierosowego dymu otulający go jak złowieszcza mgła. Półprzeźroczysty peniuar więcej podkreślał niż zasłaniał, a koronkowe zwieńczenie pończochy głośno krzyczało, by zatrzymać na nim spojrzenie na dłużej, szarpnąć je, brutalnie zerwać ze smukłej, długiej nogi najpiękniejszej i najdoskonalszej cesarzowej Wenus. Takie było zresztą jej zadanie, wzbudzać obsesję - szło jej to wyśmienicie - i być pożądaną. Przez każdego zaślinionego klienta odwiedzającego ten cholerny burdel, przez każdego błąkającego się w pobliżu psa nieradzącego sobie z własnym popędem, przez każdego mężczyznę szukającego słabowitej i uległej egzotycznej piękności. Uśmiechnął się, samym kącikiem ust, podle - nie dało się z tego uśmiechu rozczytać ani krzty wesołości, utkwiwszy wzrok na jej przysłoniętej ramionami piersi.
Dawno już nie widział jej ust tak czerwonych.
Gdzieś na dnie czarnego serca poczuł tchnienie ulgi - katastrofa, która przetoczyła się przez Londyn, zebrała ze sobą obfite żniwo. Skłamałby, gdyby stwierdził, że jego myśli ani razu nie powróciły do niej, gdyby stwierdził, że nie zastanawiał się, jak przez to wszystko przeszła ona - ale stała przed nim, tu i teraz, w jednym kawałku, dość naga, by mógł ocenić jej rany samemu. Dobrze - przecież i tak wiedział, że by sobie poradziła.
Zapach opium, który uderzył drapieżną falą jego nozdrza wraz z wejściem Czarnej Orchidei, też lubił. Był mniej dziewczęcy niż jaśmin, którym szyję kropiła również Evandra, silniejszy, może nawet bardziej pasujący do Deirdre, jaką poznał przez ostatnie miesiące, jednocześnie oddalając się od stojącej przed nim Miu - niepokojąco obcej i niepokojąco innej. Subtelna zmiana zapachu symbolicznie, acz znacząco, ugodziła go do cna, bo zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że go przechytrzyła. Wykorzystała do tego, czego potrzebowała - a teraz próbowała się go pozbyć, wyrzucić jak zużytą fiolkę po eliksirze. Wieść dalej dawne życie, udając, że nic nie zaszło; ciesząc się protekcją tego, którego imienia nie miał odwagi już wymówić, wolna od wpływów Tristana - swojego nauczyciela i twórcy. A przecież zawsze miał ją za mądrą. Nie trafiały do niego feministyczne mrzonki, a nawet gdyby je rozumiał: zapewne obśmiałby je bezlitośnie, gdy stała tak przed nim w zachęcającej szmatce - trudno nazwać to ubraniem - gotową spełniać każde męskie fantazje. Próbując robić dobrą minę do złej gry. Nawet nie wiesz jak bardzo złej, Deirdre.
- Nic - oświadczył krótko, choć słowa bezkrwawo cięły powietrze jak tępy topór. Zupełnie nic, Deirdre. Straciłem cztery muzy, trzy smoki i ojca, moja siostra była ranna, lód życia zaczął krucho pękać pod moimi stopami - tak po prostu. Zaraz się załamie, a ja nawet nie potrafię pływać. Porwie mnie lodowatą falą pod powierzchnię, przez którą nie przebiję się już nigdy. Patrzył na nią - prosto w jej oczy - wyzywająco i ostro, z linią ust bezlitośnie wygiętą w uśmiechu, gdy zaciągnął się papierosem. - Zapłaciłem. - Więc będziesz posłuszna. Jak każdemu innemu, bo jestem klientem Wenus. Ważnym klientem, który od dawna się nie pojawiał i nie robił tego przez ciebie. Twoi sutenerzy będą źli, jeśli coś pójdzie nie tak. Giovanna za nim nie przepadała, odkąd zdarzył się niefortunny przypadek z tamtą biedną dziewczyną, ale interesy pozostawały interesami, a nawet Borgia powinna pojąć istotne priorytety - krew tej małej okazała się w perspektywie znacznie przydatniejsza od niej samej żywej. I zapłacił za nią - zawsze płacił. W jego lakonicznym wyjaśnieniu mogło wybrzmieć upomnienie, ciche, jak lekko przesuwający się po skórze bat, nie powinna przecież zadawać takich pytań, nie tutaj, ani nie w tej roli - nie jako jego dziwka. Patrzył - chłonąc każdy odsłonięty kawałek jej ciała z wilczym głodem - w nieznośnym milczeniu, jej zaskoczenie, w tak oczywisty sposób wymalowany na orientalnej twarzy, rozdrażniło go tylko bardziej. Czego się spodziewała? Że da jej siebie opuścić - tak po prostu, że pozwoli się wodzić za nos, wykorzystać, porzucić?
W bezdźwięcznym śmiechu wypuścił z ust zaczernione tytoniem powietrze, gdy jego usta ułożyły się w coś pomiędzy drwiną a pogardą na jej naiwne słowa. Niepisane zasady były jasne, ale to przecież wcale nie on pierwszy je złamał. Oczekiwała od niego pewnych zachowań - w porządku, nawet je spełnił, choć w tym momencie sam nie rozumiał, dlaczego się na to zgodził - lecz ją samą też obowiązywał pewien niewypowiedziany reżim, z którego okowów zapragnęła się wydostać. Coś za coś. Chcesz wrócić do tego, co było, Deirdre. Odsunąć się ode mnie - swojego twórcy - w porządku. Wrócić do burdelu jak pospolita dziwka - w porządku. Jestem częścią tego miejsca, Miu, i byłem tu jeszcze długo przed tobą. Nie mam już ciebie, więc mam zamiar się tutaj zabawić jak każdy inny.
Przez myśl mu nie przeszło próbować się przed nią tłumaczyć, była tutaj tylko dziwką - to słowo natrętnie powracała do niego przy każdej powracającej myśli - a dziwka o nic pytać nie powinna.
- Rozbierz się. - Dzisiaj nie będziemy czytać wierszy. Chłodny rozkaz padł bez zawahania; z biegiem czasu, zamiast pokornieć, Tristan coraz mocniej przywykał do ich wydawania - bo tez miał ku temu coraz więcej sposobności, a błękitna krew wrzała w nim nieprzerwanie. Wydawanie ich jej, w podobnych okolicznościach, miało sprawić mu sadystyczną radość. Miało, ale wcale szczęścia nie czuł, nie czuł zresztą nic ponad nieustępliwie i złośliwie narastającą złość, ponad gniew, który kotłował się wraz z wrzącą krwią. Że sobie na to pozwala. Że tego chce. Zimna furia uwiązała serce w ciasnym uścisku, nie wypuszczając emocji na wierzch; nie poruszył się ani o krok. - I nalej mi wina. - Nie złagodniał. Rusz się, Deirdre, nie stój jak słup soli. Czekam.
Nie mógłby udać przed samym sobą, że nie zmienił się sposób, w jaki na nią patrzył - Tristan uwielbiał czar doskonale przygotowanych do pełnienia swojej posłusznej roli kurtyzan spełniających najskrytsze męskie fantazje; taką ją przecież poznał - i taka go uwiodła - a odkąd przez półprzejrzystą kurtynę muślinów, przez kuszące zapachy egzotycznych afrodyzjaków, ich wygłodniałe spojrzenia zetknęły się w tym miejscu po raz pierwszy, minęło już naprawdę dużo czasu. Zaufał jej na tyle, by zgodzić się pomóc rozwinąć jej czarne skrzydła - stał za nią, z wolna unosząc jej ramiona, otulając jej sylwetkę własnym bezpiecznym cieniem, z rosnącym zafascynowaniem przyglądając się kiełkującemu ziarnu grozy, jakie prawdopodobnie zasiał w niej ktoś długo przed nim. Tak samo jak ona przed nim tutaj, odkrywał przed nią nowy świat, ofiarując jej do degustacji nowe zapachy: ich spotkania pachniały żywą śmiercią. W końcu stanęła - dzięki niemu - naprzeciw Czarnego Pana, otrzymawszy od niego niezwykły dar: Mroczny Znak na przedramieniu, Mroczny Znak jasno wskazujący na jej miejsce w hierarchii u Jego boku. Ponad tchórzy, niezdolnych do walki, ponad słabych i mniej godnych. Wziął ją ku sobie: najbliżej, ufając jej sile oraz przebiegłości. Uznał ją za zasłużoną. Uznał ją za ważną.
A teraz stała przed nim: na zbyt wysokich obcasach, półnaga i wulgarna, jak stanęłaby przed każdym, kto dysponował odpowiednią ilością złota. Taksował ją wzrokiem bezwstydnie i z gniewną iskrą błyszczącą przy czarnej jak noc źrenicy, wypuszczając z ust, na bok, kłąb szarego papierosowego dymu otulający go jak złowieszcza mgła. Półprzeźroczysty peniuar więcej podkreślał niż zasłaniał, a koronkowe zwieńczenie pończochy głośno krzyczało, by zatrzymać na nim spojrzenie na dłużej, szarpnąć je, brutalnie zerwać ze smukłej, długiej nogi najpiękniejszej i najdoskonalszej cesarzowej Wenus. Takie było zresztą jej zadanie, wzbudzać obsesję - szło jej to wyśmienicie - i być pożądaną. Przez każdego zaślinionego klienta odwiedzającego ten cholerny burdel, przez każdego błąkającego się w pobliżu psa nieradzącego sobie z własnym popędem, przez każdego mężczyznę szukającego słabowitej i uległej egzotycznej piękności. Uśmiechnął się, samym kącikiem ust, podle - nie dało się z tego uśmiechu rozczytać ani krzty wesołości, utkwiwszy wzrok na jej przysłoniętej ramionami piersi.
Dawno już nie widział jej ust tak czerwonych.
Gdzieś na dnie czarnego serca poczuł tchnienie ulgi - katastrofa, która przetoczyła się przez Londyn, zebrała ze sobą obfite żniwo. Skłamałby, gdyby stwierdził, że jego myśli ani razu nie powróciły do niej, gdyby stwierdził, że nie zastanawiał się, jak przez to wszystko przeszła ona - ale stała przed nim, tu i teraz, w jednym kawałku, dość naga, by mógł ocenić jej rany samemu. Dobrze - przecież i tak wiedział, że by sobie poradziła.
Zapach opium, który uderzył drapieżną falą jego nozdrza wraz z wejściem Czarnej Orchidei, też lubił. Był mniej dziewczęcy niż jaśmin, którym szyję kropiła również Evandra, silniejszy, może nawet bardziej pasujący do Deirdre, jaką poznał przez ostatnie miesiące, jednocześnie oddalając się od stojącej przed nim Miu - niepokojąco obcej i niepokojąco innej. Subtelna zmiana zapachu symbolicznie, acz znacząco, ugodziła go do cna, bo zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że go przechytrzyła. Wykorzystała do tego, czego potrzebowała - a teraz próbowała się go pozbyć, wyrzucić jak zużytą fiolkę po eliksirze. Wieść dalej dawne życie, udając, że nic nie zaszło; ciesząc się protekcją tego, którego imienia nie miał odwagi już wymówić, wolna od wpływów Tristana - swojego nauczyciela i twórcy. A przecież zawsze miał ją za mądrą. Nie trafiały do niego feministyczne mrzonki, a nawet gdyby je rozumiał: zapewne obśmiałby je bezlitośnie, gdy stała tak przed nim w zachęcającej szmatce - trudno nazwać to ubraniem - gotową spełniać każde męskie fantazje. Próbując robić dobrą minę do złej gry. Nawet nie wiesz jak bardzo złej, Deirdre.
- Nic - oświadczył krótko, choć słowa bezkrwawo cięły powietrze jak tępy topór. Zupełnie nic, Deirdre. Straciłem cztery muzy, trzy smoki i ojca, moja siostra była ranna, lód życia zaczął krucho pękać pod moimi stopami - tak po prostu. Zaraz się załamie, a ja nawet nie potrafię pływać. Porwie mnie lodowatą falą pod powierzchnię, przez którą nie przebiję się już nigdy. Patrzył na nią - prosto w jej oczy - wyzywająco i ostro, z linią ust bezlitośnie wygiętą w uśmiechu, gdy zaciągnął się papierosem. - Zapłaciłem. - Więc będziesz posłuszna. Jak każdemu innemu, bo jestem klientem Wenus. Ważnym klientem, który od dawna się nie pojawiał i nie robił tego przez ciebie. Twoi sutenerzy będą źli, jeśli coś pójdzie nie tak. Giovanna za nim nie przepadała, odkąd zdarzył się niefortunny przypadek z tamtą biedną dziewczyną, ale interesy pozostawały interesami, a nawet Borgia powinna pojąć istotne priorytety - krew tej małej okazała się w perspektywie znacznie przydatniejsza od niej samej żywej. I zapłacił za nią - zawsze płacił. W jego lakonicznym wyjaśnieniu mogło wybrzmieć upomnienie, ciche, jak lekko przesuwający się po skórze bat, nie powinna przecież zadawać takich pytań, nie tutaj, ani nie w tej roli - nie jako jego dziwka. Patrzył - chłonąc każdy odsłonięty kawałek jej ciała z wilczym głodem - w nieznośnym milczeniu, jej zaskoczenie, w tak oczywisty sposób wymalowany na orientalnej twarzy, rozdrażniło go tylko bardziej. Czego się spodziewała? Że da jej siebie opuścić - tak po prostu, że pozwoli się wodzić za nos, wykorzystać, porzucić?
W bezdźwięcznym śmiechu wypuścił z ust zaczernione tytoniem powietrze, gdy jego usta ułożyły się w coś pomiędzy drwiną a pogardą na jej naiwne słowa. Niepisane zasady były jasne, ale to przecież wcale nie on pierwszy je złamał. Oczekiwała od niego pewnych zachowań - w porządku, nawet je spełnił, choć w tym momencie sam nie rozumiał, dlaczego się na to zgodził - lecz ją samą też obowiązywał pewien niewypowiedziany reżim, z którego okowów zapragnęła się wydostać. Coś za coś. Chcesz wrócić do tego, co było, Deirdre. Odsunąć się ode mnie - swojego twórcy - w porządku. Wrócić do burdelu jak pospolita dziwka - w porządku. Jestem częścią tego miejsca, Miu, i byłem tu jeszcze długo przed tobą. Nie mam już ciebie, więc mam zamiar się tutaj zabawić jak każdy inny.
Przez myśl mu nie przeszło próbować się przed nią tłumaczyć, była tutaj tylko dziwką - to słowo natrętnie powracała do niego przy każdej powracającej myśli - a dziwka o nic pytać nie powinna.
- Rozbierz się. - Dzisiaj nie będziemy czytać wierszy. Chłodny rozkaz padł bez zawahania; z biegiem czasu, zamiast pokornieć, Tristan coraz mocniej przywykał do ich wydawania - bo tez miał ku temu coraz więcej sposobności, a błękitna krew wrzała w nim nieprzerwanie. Wydawanie ich jej, w podobnych okolicznościach, miało sprawić mu sadystyczną radość. Miało, ale wcale szczęścia nie czuł, nie czuł zresztą nic ponad nieustępliwie i złośliwie narastającą złość, ponad gniew, który kotłował się wraz z wrzącą krwią. Że sobie na to pozwala. Że tego chce. Zimna furia uwiązała serce w ciasnym uścisku, nie wypuszczając emocji na wierzch; nie poruszył się ani o krok. - I nalej mi wina. - Nie złagodniał. Rusz się, Deirdre, nie stój jak słup soli. Czekam.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Prywatny pokój
Szybka odpowiedź