Salon
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Do salonu można dostać się tuż po przekroczeniu drzwi wejściowych mieszkania. To tutaj Daniel przyjmuje gości, albo zwyczajnie odpoczywa, ucinając sobie na kanapie drzemkę lub czytając książkę. Wszystko jest tutaj poukładane; Krueger nie znosi braku porządku. Ani niespodziewanych wizyt, co również warto mieć na uwadze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Daniel Krueger dnia 11.01.16 8:47, w całości zmieniany 3 razy
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
czy to już +18?
Każde odwołanie do rozsądku, każda myśl spopielała się w gorących płomieniach pożądania, które lizały ich ciała. Drżące od naporu emocji, spragnione jeszcze większej bliskości, która wykluczała istnienie czegokolwiek poza dwójką opętanych jedną, nieprzyzwoitą myślą ludzi. Nieprzyzwoitą? Poddawali się przecież odwiecznym prawom natury, wracali do początków, do atawistycznego instynktu, do niemal zwierzęcego pragnienia, które jasno i wyraźnie wytykało błędy w rozumowaniu tych, którzy głosili piękne hasła o możliwości panowania nad popędami. Umysł władzą absolutną, tak? Więc czemu poddawała się tak łatwo, tak
c h ę t n i e, choć według wszelkich praw - boskich i ludzkich - nie było ku temu żadnych podstaw? Czy dlatego, że ze względu na dekolt dobranej do przedstawienia sukienki zostawiła w mieszkaniu obrączkę? Nie czuła na szyi gorzkiego ciężaru, który miał przypominać o dawno złamanych obietnicach, skóra pomiędzy piersiami nie była naznaczona zieloną smugą marnej imitacji złota i małżeństwa. I mogłaby przedstawić mnóstwo argumentów na to, że była w o l n a. Wszystkie byłyby kłamstwem. Ale nikt o nie nie pytał. Był tylko ogień, żywioł najbardziej nieprzewidywalny ze wszystkich, niszczący wszystko, by umożliwić późniejsze odrodzenie.
I nic innego nie miało znaczenia, tylko płomień - jego usta, dłonie, tors, całe ciało. Zsunęła z niego niecierpliwie płaszcz, nie przejmując się, że opadł na podłogę i zabrała za rozpinanie guzików koszuli. Badała obnażoną skórę koniuszkami palców, błądziła po mięśniach, rozkoszując się nieregularną gładkością skóry. Była n i e n a s y c o n a, czując gdzieś w tyle głowy nawołujący do opamiętania głos, wiedząc, że ta jedna chwila może być ostatnią w której się zatracą. Każde zawahanie mogło spowodować lawinę niepożądanych zdarzeń, każda trzeźwa myśl była zagrożeniem dla ich szaleństwa. Więc odsuwała od siebie wszystko, byleby tylko móc łapczywie rozkoszować się jego ustami, zaborczo zaciskać palce na ramionach, gdy przycisnął ją do ściany we władczym - iście po męsku! - geście, błądzić dłońmi po muskularnych, nagich barkach, gdy koszula dołączyła już do leżącego na podłodze płaszcza. Upajający zapach męskich perfum z subtelną, lecz wyraźnie odznaczającą się nutą pożądania oszałamiał, odbierał kompletne resztki sponiewieranego rozsądku, prowokując do kolejnych działań, do wydzierających się niekontrolowanie westchnień, gdy czuła na szyi wyznaczany ustami rozkoszny szlak, schodzący coraz niżej i niżej. Jej dłonie zjeżdżały po umięśnionych plecach, chcąc przez biodra dotrzeć do zapięcia męskich spodni, ale to jeszcze nie był ten moment. Nie to miejsce. Czuła jak powoli uwalniał ją z uścisku pomiędzy męskim ciałem, a podniecająco chłodną ścianą, jak zdawał się kierować ją znów w n i e z n a n e, w mrok przetykany jedynie pełzającym po meblach światłem księżyca. I poddała się. Znów. Musnęła ustami silny bark, dając przyzwolenie, by pozwolił jej się zatracić bez reszty, bez opamiętania. Wymazał choć na moment z pamięci uczucia rozczarowania i zawodu - nie pamiętała w amoku już czego dotyczyły, wciąż jednak czuła ich gorzki smak na czubku języka - uwolnił od niedorzecznego oczekiwania i desperackiego poszukiwania, zaspakajając niezaspokojoną potrzebę bliskości.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Każde odwołanie do rozsądku, każda myśl spopielała się w gorących płomieniach pożądania, które lizały ich ciała. Drżące od naporu emocji, spragnione jeszcze większej bliskości, która wykluczała istnienie czegokolwiek poza dwójką opętanych jedną, nieprzyzwoitą myślą ludzi. Nieprzyzwoitą? Poddawali się przecież odwiecznym prawom natury, wracali do początków, do atawistycznego instynktu, do niemal zwierzęcego pragnienia, które jasno i wyraźnie wytykało błędy w rozumowaniu tych, którzy głosili piękne hasła o możliwości panowania nad popędami. Umysł władzą absolutną, tak? Więc czemu poddawała się tak łatwo, tak
c h ę t n i e, choć według wszelkich praw - boskich i ludzkich - nie było ku temu żadnych podstaw? Czy dlatego, że ze względu na dekolt dobranej do przedstawienia sukienki zostawiła w mieszkaniu obrączkę? Nie czuła na szyi gorzkiego ciężaru, który miał przypominać o dawno złamanych obietnicach, skóra pomiędzy piersiami nie była naznaczona zieloną smugą marnej imitacji złota i małżeństwa. I mogłaby przedstawić mnóstwo argumentów na to, że była w o l n a. Wszystkie byłyby kłamstwem. Ale nikt o nie nie pytał. Był tylko ogień, żywioł najbardziej nieprzewidywalny ze wszystkich, niszczący wszystko, by umożliwić późniejsze odrodzenie.
I nic innego nie miało znaczenia, tylko płomień - jego usta, dłonie, tors, całe ciało. Zsunęła z niego niecierpliwie płaszcz, nie przejmując się, że opadł na podłogę i zabrała za rozpinanie guzików koszuli. Badała obnażoną skórę koniuszkami palców, błądziła po mięśniach, rozkoszując się nieregularną gładkością skóry. Była n i e n a s y c o n a, czując gdzieś w tyle głowy nawołujący do opamiętania głos, wiedząc, że ta jedna chwila może być ostatnią w której się zatracą. Każde zawahanie mogło spowodować lawinę niepożądanych zdarzeń, każda trzeźwa myśl była zagrożeniem dla ich szaleństwa. Więc odsuwała od siebie wszystko, byleby tylko móc łapczywie rozkoszować się jego ustami, zaborczo zaciskać palce na ramionach, gdy przycisnął ją do ściany we władczym - iście po męsku! - geście, błądzić dłońmi po muskularnych, nagich barkach, gdy koszula dołączyła już do leżącego na podłodze płaszcza. Upajający zapach męskich perfum z subtelną, lecz wyraźnie odznaczającą się nutą pożądania oszałamiał, odbierał kompletne resztki sponiewieranego rozsądku, prowokując do kolejnych działań, do wydzierających się niekontrolowanie westchnień, gdy czuła na szyi wyznaczany ustami rozkoszny szlak, schodzący coraz niżej i niżej. Jej dłonie zjeżdżały po umięśnionych plecach, chcąc przez biodra dotrzeć do zapięcia męskich spodni, ale to jeszcze nie był ten moment. Nie to miejsce. Czuła jak powoli uwalniał ją z uścisku pomiędzy męskim ciałem, a podniecająco chłodną ścianą, jak zdawał się kierować ją znów w n i e z n a n e, w mrok przetykany jedynie pełzającym po meblach światłem księżyca. I poddała się. Znów. Musnęła ustami silny bark, dając przyzwolenie, by pozwolił jej się zatracić bez reszty, bez opamiętania. Wymazał choć na moment z pamięci uczucia rozczarowania i zawodu - nie pamiętała w amoku już czego dotyczyły, wciąż jednak czuła ich gorzki smak na czubku języka - uwolnił od niedorzecznego oczekiwania i desperackiego poszukiwania, zaspakajając niezaspokojoną potrzebę bliskości.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| nie dla dzieci hehe
Powietrze było przesycone mieszaniną zapachów, nabrzmiałe od nich i pęczniejące; wchodziło przez nozdrza gęstymi strumieniami, u p a j a ł o każdym łapczywym zaczerpnięciem, skwitowanym przez echa przyspieszonych, całkowicie nieregularnych oddechów. Było niczym alkohol, jaki wsiąkał głęboko w płuca, przenikał do krwi, powodując niemal całkowite zaćmienie umysłu. Spowijał go mgłą, sprowadzał wszystko do najbardziej pierwotnej chęci spełnienia, jakże r o z k o s z n e g o poczucia władzy, które promieniało wokół zaciskających się mięśni, poddających stłamszone naciskiem ciało pożądliwej eksploracji. Darząc zupełnie bezwstydnym dotykiem z wbijającym się spojrzeniem chłodnych, szukających reakcji oczu - które usiłowały rozproszyć choć odrobinę mroczne połacie, ciesząc się każdym wygięciem sylwetki, pożerając dostrzeżenie pojedynczego drżenia, wygięcia ust i pełnej niezaspokojonej błogości mimiki. Rozszerzone do granic możliwości źrenice, były jedną wielką, czarną otchłanią, ciemnymi punktami pośród oceanu wymytego z kolorów otoczenia, dwoma niekończącymi się tunelami, które zacierały swoją pustką zatoczony w okręgach tęczówek błękit. Sycił się pobrzmieniem krótkich, docierających do jego uszu westchnień; s y g n a ł ó w, będących potwierdzeniem dla jego własnych działań, których wydawał się wręcz domagać, które zachęcały go wyłącznie do dalszego osiadania wargami, poruszając nimi lekko lecz zdecydowanie, by kolejny bodziec dotarł znacznie silniej, kiedy poprzednie nie zdołały spełnić rosnących w miarę czasu oczekiwań.
Składał się z ciągłych zaprzeczeń.
Wirowały one tuż obok jak opadłe z gałęzi drzewa, różnokolorowe liście - ich blaszki pokrywały się w misternym tańcu, którego układ był wyznaczany przez wzajemne ruchy, początek i reakcję, wzmagających się w kontraście zakleszczenia przy zimnej, szorstkiej powierzchni ściany i miękkości rozgrzanego ciała. Zdawał się płonąć wśród skapujących na niego kropel pożądania, jednocześnie zanurzany w językach ognia doznawanych przyjemności; uwolniony z materiału koszuli tors, nie zwracał uwagi na delikatne smaganie skóry chłodem, wyłącznie czując ogarniający go lekki dotyk, jaki przechodził na wzór kroczących po powierzchni, odnóży drobnego owada. Nie zauważał leżących obok jego stóp ubrań, na które normalnie jego uporządkowana natura wyraziłaby głęboką dezaprobatę, teraz jednak chciał się ich pozbyć, chciał, aby d a l e j kontynuowała szlak zniecierpliwionych palców, które miały niedługo potem zaczepić o sprzączkę pasa, by uwolnić go z ostatniego ograniczenia.
Nie teraz.
Zbyt szybko, by rozpocząć ostatnią wędrówkę; chciał analizować dokładnie każdy moment, rozdzielać go na części pierwsze, wyciągać możliwie najwięcej, by dać upust palącej go od środka żądzy. Nie miał większych problemów przy wykonywaniu jakże
p o m o c n e g o gestu, gdy podniósł ją i szedł wzdłuż pomieszczenia, rozpoznając zamazane kształty, których znaki jedynie upewniały go, że porusza się we właściwym kierunku. Proste skrawki pojawiały się wewnątrz umysłu, jak krótkie momenty olśnienia, które nadawały działaniom odrobinę premedytacji. Nie. Kanapa nie była dobra. Zbyt wąska, znacznie umniejszająca mu pole działań. Chwila ta była wyryta w jego pamięci jak odciśnięte rozżarzonym żelazem piętno; namacalna, wyuczona, jednak za każdym razem całkowicie inna. Zmuszenie teraz do zagłębienia jej pleców w materacu łóżka, samemu wznosząc się nad nią jak zarysowana w odcieniach szarości, spleciona z mroków figura, której działania wydawały się niemal n i e u c h r o n n e, kiedy wargi wpijały się w jej usta, racząc kolejnym, namiętnym pocałunkiem. Kilka pewnych ruchów spowodowało szarpnięcie, zrzucając na dół noszącą na sobie ślady wspomnień po ostatnim spektaklu kreacji. Spragniony wzrok pochłaniał łagodne, malujące się subtelnie zarysowania; spojrzenie zdawało się k o n t e m p l o w a ć dostrzegane piękno. Za mało. Coraz śmielsze dłonie pozbawiły nieznajomej górnej części najbardziej intymnej garderoby, z początku muskając delikatnie, jakby zataczały po powierzchni rzędy okręgów. Wciąż za mało. Oderwał się nagle od niej, na chwilę powracając do poprzedniego ułożenia, by potem wzmóc dalszą próbę zaspokojenia głodu, który nękał go, trawił, przepalał resztki zdrowego rozsądku.
Wszystkiego było z a m a ł o.
Powietrze było przesycone mieszaniną zapachów, nabrzmiałe od nich i pęczniejące; wchodziło przez nozdrza gęstymi strumieniami, u p a j a ł o każdym łapczywym zaczerpnięciem, skwitowanym przez echa przyspieszonych, całkowicie nieregularnych oddechów. Było niczym alkohol, jaki wsiąkał głęboko w płuca, przenikał do krwi, powodując niemal całkowite zaćmienie umysłu. Spowijał go mgłą, sprowadzał wszystko do najbardziej pierwotnej chęci spełnienia, jakże r o z k o s z n e g o poczucia władzy, które promieniało wokół zaciskających się mięśni, poddających stłamszone naciskiem ciało pożądliwej eksploracji. Darząc zupełnie bezwstydnym dotykiem z wbijającym się spojrzeniem chłodnych, szukających reakcji oczu - które usiłowały rozproszyć choć odrobinę mroczne połacie, ciesząc się każdym wygięciem sylwetki, pożerając dostrzeżenie pojedynczego drżenia, wygięcia ust i pełnej niezaspokojonej błogości mimiki. Rozszerzone do granic możliwości źrenice, były jedną wielką, czarną otchłanią, ciemnymi punktami pośród oceanu wymytego z kolorów otoczenia, dwoma niekończącymi się tunelami, które zacierały swoją pustką zatoczony w okręgach tęczówek błękit. Sycił się pobrzmieniem krótkich, docierających do jego uszu westchnień; s y g n a ł ó w, będących potwierdzeniem dla jego własnych działań, których wydawał się wręcz domagać, które zachęcały go wyłącznie do dalszego osiadania wargami, poruszając nimi lekko lecz zdecydowanie, by kolejny bodziec dotarł znacznie silniej, kiedy poprzednie nie zdołały spełnić rosnących w miarę czasu oczekiwań.
Składał się z ciągłych zaprzeczeń.
Wirowały one tuż obok jak opadłe z gałęzi drzewa, różnokolorowe liście - ich blaszki pokrywały się w misternym tańcu, którego układ był wyznaczany przez wzajemne ruchy, początek i reakcję, wzmagających się w kontraście zakleszczenia przy zimnej, szorstkiej powierzchni ściany i miękkości rozgrzanego ciała. Zdawał się płonąć wśród skapujących na niego kropel pożądania, jednocześnie zanurzany w językach ognia doznawanych przyjemności; uwolniony z materiału koszuli tors, nie zwracał uwagi na delikatne smaganie skóry chłodem, wyłącznie czując ogarniający go lekki dotyk, jaki przechodził na wzór kroczących po powierzchni, odnóży drobnego owada. Nie zauważał leżących obok jego stóp ubrań, na które normalnie jego uporządkowana natura wyraziłaby głęboką dezaprobatę, teraz jednak chciał się ich pozbyć, chciał, aby d a l e j kontynuowała szlak zniecierpliwionych palców, które miały niedługo potem zaczepić o sprzączkę pasa, by uwolnić go z ostatniego ograniczenia.
Nie teraz.
Zbyt szybko, by rozpocząć ostatnią wędrówkę; chciał analizować dokładnie każdy moment, rozdzielać go na części pierwsze, wyciągać możliwie najwięcej, by dać upust palącej go od środka żądzy. Nie miał większych problemów przy wykonywaniu jakże
p o m o c n e g o gestu, gdy podniósł ją i szedł wzdłuż pomieszczenia, rozpoznając zamazane kształty, których znaki jedynie upewniały go, że porusza się we właściwym kierunku. Proste skrawki pojawiały się wewnątrz umysłu, jak krótkie momenty olśnienia, które nadawały działaniom odrobinę premedytacji. Nie. Kanapa nie była dobra. Zbyt wąska, znacznie umniejszająca mu pole działań. Chwila ta była wyryta w jego pamięci jak odciśnięte rozżarzonym żelazem piętno; namacalna, wyuczona, jednak za każdym razem całkowicie inna. Zmuszenie teraz do zagłębienia jej pleców w materacu łóżka, samemu wznosząc się nad nią jak zarysowana w odcieniach szarości, spleciona z mroków figura, której działania wydawały się niemal n i e u c h r o n n e, kiedy wargi wpijały się w jej usta, racząc kolejnym, namiętnym pocałunkiem. Kilka pewnych ruchów spowodowało szarpnięcie, zrzucając na dół noszącą na sobie ślady wspomnień po ostatnim spektaklu kreacji. Spragniony wzrok pochłaniał łagodne, malujące się subtelnie zarysowania; spojrzenie zdawało się k o n t e m p l o w a ć dostrzegane piękno. Za mało. Coraz śmielsze dłonie pozbawiły nieznajomej górnej części najbardziej intymnej garderoby, z początku muskając delikatnie, jakby zataczały po powierzchni rzędy okręgów. Wciąż za mało. Oderwał się nagle od niej, na chwilę powracając do poprzedniego ułożenia, by potem wzmóc dalszą próbę zaspokojenia głodu, który nękał go, trawił, przepalał resztki zdrowego rozsądku.
Wszystkiego było z a m a ł o.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z a p o m n i e ć.
Uwolnić się od gorzkiego ciężaru trzeźwych myśli, rozsądnych działań, wyznaczonych poczuciem odpowiedzialności ograniczeń. Stłamsić naiwną nadzieję, bezsensowną wiarę, szarpiącą najdelikatniejsze struny duszy bolesną ufność. Zagłuszyć sumienie i jego wyrzuty, rozsądek, wszystko poza najdzikszym instynktem, sprowadzającym osobę do podstawowych popędów. Właśnie tego chciała - z a t r a c i ć s i ę całkowicie, poddać targającymi ciałem uczuciom (a może bardziej żądzom?), rozpłynąć w bezkresnym morzu przyjemności. Na moment stać się jedynie małą cząstką - czującą, nie myślącą - zupełnie bezwolną, pozbawioną problemów i trosk. Bez skomplikowanych myślowych procesów, bez odpowiedzialności za własne działania. Poddaną jedynie reakcji: pozwalającą się ponieść i zatopić w miękkości materaca, sięgającą do paska spodni w naturalnej odpowiedzi na pozbawienie sukienki, całującą gwałtownie, wpatrującą się z intensywnością w szerokie źrenice otoczone cienką jasnoniebieską tęczówką. Spowity mrokiem, głaskany subtelnym światłem błędnego księżyca wyglądał jak nieziemska zjawa, jak zarysowane w marmurze odbicie greckiego bóstwa, jak demon, jak...
Leżała wreszcie obok niego, uspokajając oddech obijający się szaleńczo o wnętrze klatki piersiowej, wsłuchując, jak rytm serca spowalnia poco a poco ritardando. Wpatrywała się w skłębiony pod sufitem mrok, potem przyglądała bladym promieniom na meblach, nadającym pomieszczeniu dziwnie magicznej, mrocznej aury. W jej epicentrum łóżko, na nim oni. Zupełnie sobie nieznajomi - czyż to nie pewna perwersja? I gdy sięgała palcami do męskiego policzka, ciesząc się ostatnią chwilą wolności, o b ł ę d wyparował. Zniknął gwałtownie, pozostawiając ją samotną, zdruzgotaną nagłą jasnością spanikowanego umysłu. Przypływem oskarżeń i wyrzutów, napierających brutalnie na obudzone poczucie przyzwoitości. Czuła supeł zamiast żołądka i ucisk pod mostkiem.
Cofnęła dłoń. Najgorsze było to, że mogłaby zostać w tym łóżku, chciała w nim zostać - i właśnie to najbardziej ją raniło, świadcząc jasno i wyraźnie o upadku na samo dno. Z n ó w. Znów uśpiła umysł stekiem kłamstw, by ocknąć się z moralnym kacem, z beznadziejnym poczuciem odarcia z godności. Brzydziła się. Czuła do siebie niewypowiedzianą o d r a z ę, za to, że się w tym łóżku znalazła, za to, że musiała je opuścić, za to, że opuścić go nie chciała. Każda komórka ciała płonęła ze wstydu, że do niej należy, krzyczała, że to hańba, że lepsza byłaby najbardziej sponiewierana panienka z Wenus. Obróciła się na bok, uniosła na łokciu, usiadła, szukając obojętnym z rozpaczy wzrokiem części swojej garderoby skrytych w gęstej ciemności. Nie wstydziła się swojej nagości ani turpistycznej blizny na ramieniu, która paliła, przypominając o swoim pochodzeniu, w tym momencie pełnym wyrzutu. Wstydziła się siebie jako osoby - wstrętnego, podłego robaka, który łamał wszelkie prawa. Dlaczego?, pytała sama siebie i wciąż nie wiedziała, czy chodzi jej o przyczyny swoich działań czy bunt przeciwko nierealnym żądaniom stawianym jej przez surowy świat.
Świat, naprawdę? Kiedy wreszcie zrozumiesz, Cornelio, że to t y nie pozwalasz sobie na to, by o d p u ś c i ć? Czepiasz się przeszłości jak pękniętego koła ratunkowego, ale jesteś, do cholery, na środku oceanu. Oszukujesz samą siebie, bo choć od pięciu lat dryfujesz, wciąż wierzysz, że kiedyś na horyzoncie zobaczysz ziemię. I nawet kiedy statek płynie ci przed nosem, chcą zabrać na pokład, t y, jak jakaś durna idiotka, mówisz: nie, dziękuję, ja w drugą stronę. I wzdrygasz się na wspomnienie przeżywanej chwilę wcześniej rozkoszy w imię... no właśnie, czego?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uwolnić się od gorzkiego ciężaru trzeźwych myśli, rozsądnych działań, wyznaczonych poczuciem odpowiedzialności ograniczeń. Stłamsić naiwną nadzieję, bezsensowną wiarę, szarpiącą najdelikatniejsze struny duszy bolesną ufność. Zagłuszyć sumienie i jego wyrzuty, rozsądek, wszystko poza najdzikszym instynktem, sprowadzającym osobę do podstawowych popędów. Właśnie tego chciała - z a t r a c i ć s i ę całkowicie, poddać targającymi ciałem uczuciom (a może bardziej żądzom?), rozpłynąć w bezkresnym morzu przyjemności. Na moment stać się jedynie małą cząstką - czującą, nie myślącą - zupełnie bezwolną, pozbawioną problemów i trosk. Bez skomplikowanych myślowych procesów, bez odpowiedzialności za własne działania. Poddaną jedynie reakcji: pozwalającą się ponieść i zatopić w miękkości materaca, sięgającą do paska spodni w naturalnej odpowiedzi na pozbawienie sukienki, całującą gwałtownie, wpatrującą się z intensywnością w szerokie źrenice otoczone cienką jasnoniebieską tęczówką. Spowity mrokiem, głaskany subtelnym światłem błędnego księżyca wyglądał jak nieziemska zjawa, jak zarysowane w marmurze odbicie greckiego bóstwa, jak demon, jak...
Leżała wreszcie obok niego, uspokajając oddech obijający się szaleńczo o wnętrze klatki piersiowej, wsłuchując, jak rytm serca spowalnia poco a poco ritardando. Wpatrywała się w skłębiony pod sufitem mrok, potem przyglądała bladym promieniom na meblach, nadającym pomieszczeniu dziwnie magicznej, mrocznej aury. W jej epicentrum łóżko, na nim oni. Zupełnie sobie nieznajomi - czyż to nie pewna perwersja? I gdy sięgała palcami do męskiego policzka, ciesząc się ostatnią chwilą wolności, o b ł ę d wyparował. Zniknął gwałtownie, pozostawiając ją samotną, zdruzgotaną nagłą jasnością spanikowanego umysłu. Przypływem oskarżeń i wyrzutów, napierających brutalnie na obudzone poczucie przyzwoitości. Czuła supeł zamiast żołądka i ucisk pod mostkiem.
Cofnęła dłoń. Najgorsze było to, że mogłaby zostać w tym łóżku, chciała w nim zostać - i właśnie to najbardziej ją raniło, świadcząc jasno i wyraźnie o upadku na samo dno. Z n ó w. Znów uśpiła umysł stekiem kłamstw, by ocknąć się z moralnym kacem, z beznadziejnym poczuciem odarcia z godności. Brzydziła się. Czuła do siebie niewypowiedzianą o d r a z ę, za to, że się w tym łóżku znalazła, za to, że musiała je opuścić, za to, że opuścić go nie chciała. Każda komórka ciała płonęła ze wstydu, że do niej należy, krzyczała, że to hańba, że lepsza byłaby najbardziej sponiewierana panienka z Wenus. Obróciła się na bok, uniosła na łokciu, usiadła, szukając obojętnym z rozpaczy wzrokiem części swojej garderoby skrytych w gęstej ciemności. Nie wstydziła się swojej nagości ani turpistycznej blizny na ramieniu, która paliła, przypominając o swoim pochodzeniu, w tym momencie pełnym wyrzutu. Wstydziła się siebie jako osoby - wstrętnego, podłego robaka, który łamał wszelkie prawa. Dlaczego?, pytała sama siebie i wciąż nie wiedziała, czy chodzi jej o przyczyny swoich działań czy bunt przeciwko nierealnym żądaniom stawianym jej przez surowy świat.
Świat, naprawdę? Kiedy wreszcie zrozumiesz, Cornelio, że to t y nie pozwalasz sobie na to, by o d p u ś c i ć? Czepiasz się przeszłości jak pękniętego koła ratunkowego, ale jesteś, do cholery, na środku oceanu. Oszukujesz samą siebie, bo choć od pięciu lat dryfujesz, wciąż wierzysz, że kiedyś na horyzoncie zobaczysz ziemię. I nawet kiedy statek płynie ci przed nosem, chcą zabrać na pokład, t y, jak jakaś durna idiotka, mówisz: nie, dziękuję, ja w drugą stronę. I wzdrygasz się na wspomnienie przeżywanej chwilę wcześniej rozkoszy w imię... no właśnie, czego?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zegar zwolnił - obecne gdzieś z tyłu głowy tykanie niknęło agonicznie na tle ciszy, która całkowicie ogarnęła jeszcze niedawną przeszłość; sprowadziła na dno, osiadając na wzór warstwy kurzu, by przysłonić delikatnym puchem widmo gasnących, tlących się jedynie słabym zaakcentowaniem emocji. Biel pościeli przebijała się przez półmroki bladym krzykiem, przywoływała na myśl jasne, mgliste opary, które owijały się gęstymi szlakami wokół leżących, nagich ciał, zaznaczając w wygięciach wspomnienie wcześniejszej dynamiki - teraz, tylko pogrążając w statyczności, jakby stały się zaklętym układem, mającym tkwić w tym miejscu przez błogą wieczność. Materiał stykał się delikatnie ze skórą, racząc ją ze wszelkich stron dotykiem; jasny, bijący w oczy,
n i e s p l a m i o n y z zewnątrz, choć od wewnątrz zdający się być zabrudzonym dowodem wyrządzonej moralności zbrodni. Wypisaniem prawdy, deskami bezwstydnego teatru wystawiającego ostateczny spektakl miłosnej sztuki - miłości cielesnej, przyziemnej, ograniczającej się wyłącznie do zaspokojenia podstawowych pragnień. Bez wypowiadania imion, bez przysiąg, by wyłącznie zaistnieć podczas jednej nocy, spróbować rozświetlić jeszcze bardziej srebrzyste światło księżyca, nasycić nienasycenie, po raz kolejny zatracić się w bezdennej studni pożądania. A teraz, kiedy emocje opadły - a wraz z nimi oni, uderzając o twardą powłokę materaca rzeczywistości, wszystko znów zdawało toczyć się podobnym, ociężałym rytmem, odlatywać gdzieś daleko, odchodząc poza linię horyzontu.
Myśli jego były odległe. Zupełnie gdzie indziej; odnalazł z a s p o k o j e n i e na tę noc, nie emanował już pożądaniem, nie garnął łapczywie do pochłaniania kobiecego piękna, wyłącznie spoglądając gdzieś w odległą przestrzeń. Był, ale jakby go nie było. Czuł, choć jednocześnie nie czuł niczego. Milczał. Zastanawiał się, z oczami utkwionymi w jednym punkcie, dopiero potem zwracając je powoli ku n i e j, błądząc po kształtach bez większego przejęcia, z obecną niemal obojętnością. Błogość zdawała się usypiać komórki i zmysły, zabierać wszystko, zostawiając po sobie jedynie mętną pustkę. Odwraca się. On nie czyni żadnego ruchu, wyłącznie obserwuje, choć wcale nie wydaje się, że na nią spogląda. Siada na łóżku, on nawet nie drgnie, nadal oddając się spokojem wypełniających klatkę piersiową oddechów. Mija chwila, na kilka uderzeń serca, jednak wydaje się wydłużać, przemieniać sekundy, by nadać im wartość wijących się boleśnie godzin. Westchnienie - czy to zwyczajne, całkowite opróżnienie płuc, zdaje się być preludium do jakiejś reakcji. Palce dłoni poruszają się, jakby chciały odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze nie zdołał zatracić w nich czucia. I wtedy, wtedy ostatecznie udało mu się podnieść; prosta czynność urosła do rangi wielkiej komplikacji, z trudem przymuszając domagające się odprężenia mięśnie. Znów mierzył jej sylwetkę, uwidocznioną w krajobrazie sypialni, nietypowo wręcz wyraźną - dostrzeganą przez oczy niezwykle ostrym nakreśleniem. Przybliżył się nieznacznie, niby chcąc ją objąć, lecz niedługo potem zaniechał tej czynności. Wydawał się wybudzać powoli z transu, upojony całą atmosferą, lecz jednocześnie przeczuwając lekki zgrzyt w mechanizmie rozgrywających się kolejno wydarzeń.
- To nie jest koniec. - Powiedział tylko. Jego głos uleciał w eter, do resztek przesiąknięty obojętnością. Nie było w nim nic, ani złości, żalu, ani dosłyszalnej radości czy ironii. Zwyczajne wypowiedzenie słów, które wychodząc na usta, choć słyszalne, zdawały się być trudne do zrozumienia.
n i e s p l a m i o n y z zewnątrz, choć od wewnątrz zdający się być zabrudzonym dowodem wyrządzonej moralności zbrodni. Wypisaniem prawdy, deskami bezwstydnego teatru wystawiającego ostateczny spektakl miłosnej sztuki - miłości cielesnej, przyziemnej, ograniczającej się wyłącznie do zaspokojenia podstawowych pragnień. Bez wypowiadania imion, bez przysiąg, by wyłącznie zaistnieć podczas jednej nocy, spróbować rozświetlić jeszcze bardziej srebrzyste światło księżyca, nasycić nienasycenie, po raz kolejny zatracić się w bezdennej studni pożądania. A teraz, kiedy emocje opadły - a wraz z nimi oni, uderzając o twardą powłokę materaca rzeczywistości, wszystko znów zdawało toczyć się podobnym, ociężałym rytmem, odlatywać gdzieś daleko, odchodząc poza linię horyzontu.
Myśli jego były odległe. Zupełnie gdzie indziej; odnalazł z a s p o k o j e n i e na tę noc, nie emanował już pożądaniem, nie garnął łapczywie do pochłaniania kobiecego piękna, wyłącznie spoglądając gdzieś w odległą przestrzeń. Był, ale jakby go nie było. Czuł, choć jednocześnie nie czuł niczego. Milczał. Zastanawiał się, z oczami utkwionymi w jednym punkcie, dopiero potem zwracając je powoli ku n i e j, błądząc po kształtach bez większego przejęcia, z obecną niemal obojętnością. Błogość zdawała się usypiać komórki i zmysły, zabierać wszystko, zostawiając po sobie jedynie mętną pustkę. Odwraca się. On nie czyni żadnego ruchu, wyłącznie obserwuje, choć wcale nie wydaje się, że na nią spogląda. Siada na łóżku, on nawet nie drgnie, nadal oddając się spokojem wypełniających klatkę piersiową oddechów. Mija chwila, na kilka uderzeń serca, jednak wydaje się wydłużać, przemieniać sekundy, by nadać im wartość wijących się boleśnie godzin. Westchnienie - czy to zwyczajne, całkowite opróżnienie płuc, zdaje się być preludium do jakiejś reakcji. Palce dłoni poruszają się, jakby chciały odpowiedzieć na pytanie, czy jeszcze nie zdołał zatracić w nich czucia. I wtedy, wtedy ostatecznie udało mu się podnieść; prosta czynność urosła do rangi wielkiej komplikacji, z trudem przymuszając domagające się odprężenia mięśnie. Znów mierzył jej sylwetkę, uwidocznioną w krajobrazie sypialni, nietypowo wręcz wyraźną - dostrzeganą przez oczy niezwykle ostrym nakreśleniem. Przybliżył się nieznacznie, niby chcąc ją objąć, lecz niedługo potem zaniechał tej czynności. Wydawał się wybudzać powoli z transu, upojony całą atmosferą, lecz jednocześnie przeczuwając lekki zgrzyt w mechanizmie rozgrywających się kolejno wydarzeń.
- To nie jest koniec. - Powiedział tylko. Jego głos uleciał w eter, do resztek przesiąknięty obojętnością. Nie było w nim nic, ani złości, żalu, ani dosłyszalnej radości czy ironii. Zwyczajne wypowiedzenie słów, które wychodząc na usta, choć słyszalne, zdawały się być trudne do zrozumienia.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmartwiała. Dlaczego mężczyźni wszystko robili na o p a k? Ze swojego jakże olbrzymiego doświadczenia wyniosła jedynie, że odwracają się plecami, gdy potrzeba rozmowy i nie śpią, gdy chce się uciec. Zawrotna liczba trzech obiektów naukowych i niewiele szersza baza informacji zaczerpnięta z mniej lub bardziej wiarygodnych przekazów nie czyniła z Cornelii specjalistki. Nie przeszkadzało jej to jednak w psioczeniu na cały męski ród, narzekaniu na ogół ze względu na jednostki. Jednostkę, Cornelio, jednostkę. Może to było najbardziej odrażające - że fascynująco-frustrujący nieznajomy stał się w pewnym sensie jedynie pionkiem w prowadzonej od wielu lat grze, sprzyjającym zjawiskiem możliwym do wykorzystania przeciwko wrogowi. Chciała wybiec na ulicę i wrzeszczeć ile sił w płucach, że doprawiła z n ó w rogi mężowi, teraz są już całkiem pokaźne i symetryczne, proszę bardzo, cóż za rogacz. Ale czy to by go obeszło? Czy przejąłby się cieniem przeszłości, nie dlatego, że burzyłby idealny wizerunek budowany rozdawanymi na prawo i lewo jajkami Faberge (nie musiała wielce się wysilić, by usłyszeć plotki), a dlatego, że ktoś wydziera mu jego należność? A może wcale by się nie przejął, wycelował tylko w nią tę swoją tarninową różdżkę (lub kogoś wynajął, bogacz cholerny), żeby nie robiła z siebie jeszcze większej idiotki. Chciała też potraktować nieznajomego słodkim zaklęciem Obliviate, a potem zniknąć w odmętach niepamięci. Pobiec do mieszkania i cały dzień leżeć w wypełnionej wodą i mydlaną pianą wannie, szorując moralny brud, który na niej osiadł. Więc przyznałaś, że była ci na rękę tamta amnezja, Cornelio. Niby cierpiałaś, niby przeżywałaś, że pierwszy mężczyzna z którym mogłabyś zacząć nowe życie nagle kompletnie zapomniał co was łączyło, a jednocześnie czułaś dziką ulgę, że nikt prócz ciebie nie będzie wiedział o zachwianiu twojej przyzwoitości, że nie będziesz musiała odpuścić tego, co się za tobą ciągnie. I teraz też zastanawiasz się, czy jeśli pójdziesz po płaszcz i wyciągniesz różdżkę, to czy szaleńcze wydarzenie sprzed czasu nie tak długiego popadnie w zapomnienie i tylko ty będziesz kolejny raz żyła z poczuciem wstydu. Można się przyzwyczaić, nieprawdaż?
Drgnęła, czując na karku ciepły oddech mężczyzny. Jeszcze niedawno rozpalający zmysły, teraz wywołujący kolejną falę mdłości, nieprzyjemny ucisk w brzuchu, gorycz w gardle. I ten głos, beznamiętny, boleśnie obojętny głos. Nagle dotarło do niej, że właściwie zawsze tak mówił - po prostu oznajmiał, pozwalając, by nadała znaczenia jego słowom wedle własnej woli, nasyciła je uczuciami kierując się subiektywnością, by słyszała to, co chciała usłyszeć. A teraz nie chciała niczego i dlatego w uszy kuła ją ta suchość, upiorność związana z brakiem ludzkich pierwiastków tej wypowiedzi. Nie miała nic prócz krtani i nośnika, jakim było powietrze, była tak p u s t a. Jak ona, wpatrująca się w leżącą nieopodal bieliznę, znów niezdecydowana.
- Może jednak jest. - Dziwiła się, że z ust nie wysypał się szorstki piasek. Czego więcej chciał? Kolejnej dawki ekstazy, zaspokojenia, czy - w dalszej perspektywie - przypominania jej wciąż i wciąż o poniesionej klęsce? Więź fascynacji została zerwana. Oboje stali się tylko instrumentami, ona w nigdy nie rozstrzygniętej walce o najdoskonalszą przyjemność, on w beznadziejnej próbie zapełnienia pustki. Jej myśli przesiąknięte były zniechęceniem i goryczą, bezlitośnie wiążącymi się z niedawno przeżywaną rozkoszą. Wreszcie wstała, sięgnęła po rozrzucone części garderoby i zaczęła ubierać, nie patrząc w jego stronę.
Przecież doskonale wiedziała, jak wyglądał. A jeszcze lepiej - jak n i e wyglądał.
Drgnęła, czując na karku ciepły oddech mężczyzny. Jeszcze niedawno rozpalający zmysły, teraz wywołujący kolejną falę mdłości, nieprzyjemny ucisk w brzuchu, gorycz w gardle. I ten głos, beznamiętny, boleśnie obojętny głos. Nagle dotarło do niej, że właściwie zawsze tak mówił - po prostu oznajmiał, pozwalając, by nadała znaczenia jego słowom wedle własnej woli, nasyciła je uczuciami kierując się subiektywnością, by słyszała to, co chciała usłyszeć. A teraz nie chciała niczego i dlatego w uszy kuła ją ta suchość, upiorność związana z brakiem ludzkich pierwiastków tej wypowiedzi. Nie miała nic prócz krtani i nośnika, jakim było powietrze, była tak p u s t a. Jak ona, wpatrująca się w leżącą nieopodal bieliznę, znów niezdecydowana.
- Może jednak jest. - Dziwiła się, że z ust nie wysypał się szorstki piasek. Czego więcej chciał? Kolejnej dawki ekstazy, zaspokojenia, czy - w dalszej perspektywie - przypominania jej wciąż i wciąż o poniesionej klęsce? Więź fascynacji została zerwana. Oboje stali się tylko instrumentami, ona w nigdy nie rozstrzygniętej walce o najdoskonalszą przyjemność, on w beznadziejnej próbie zapełnienia pustki. Jej myśli przesiąknięte były zniechęceniem i goryczą, bezlitośnie wiążącymi się z niedawno przeżywaną rozkoszą. Wreszcie wstała, sięgnęła po rozrzucone części garderoby i zaczęła ubierać, nie patrząc w jego stronę.
Przecież doskonale wiedziała, jak wyglądał. A jeszcze lepiej - jak n i e wyglądał.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wszystko było niewyraźne. Niejednoznaczne, majaczyło rzędem symboli w wielu obliczach swojego dualizmu, pozornego obrazu i równie pozornej interpretacji, próbującej być stworzoną przez zmęczone, zalane mętną warstwą komórki umysłu. Nie istniało, obecne gdzieś wyłącznie na wzór przeżywanego wspomnienia, chwil, do jakich nie dało się wrócić, choć można było je odtworzyć wręcz perfekcyjnie, sekunda po sekundzie, do resztek dopracowując każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Nic nie istniało, nic nie było; zdawał się kroczyć bezwiednie wśród gęstego, ciemnego dymu spowijającej pomieszczenie nocy. Światło było tylko złudnym ocaleniem, j e j widok - mirażem rozmazywanym przy każdym mrugnięciu, który zdawał się mamić oczy, na nowo kryjąc za grubą warstwą wytworzonej w jednej chwili fortecy. Odbudowując mur, którego cegły zdawały się już dawno wykruszyć, pozwalając ciałom na chwilowe współistnienie. Wszystko przepadło - odchodziło gdzieś, niknęło, rozpływało się pośród gry rzucanych niedbale, czarnych, smolistych cieni. A on nie uczynił absolutnie n i c, chłodny, obojętny, jakby był obecnie skuty kryształami lodu, wżynającymi się w skórę jak drobne, przypominające zwierciadła sztylety. Jakby stał się fragmentem jednego, wielkiego jęzora lodowca, sypialni ogarniętej przez mroźną zamieć, mimo ich obecności niepokojąco opustoszałej i wymarłej. Jakby zniknęła ta cząstka, która przedtem sterowała nimi, nawijając na zręczne palce ich własne nicie losu; teraz przerwała je, jednym ruchem, brutalnym, bezwzględnym jak działania kata podczas zarządzonej egzekucji. Morderstwa ich własnych jestestw, ubrudzonych niemoralnością, szukających się i tak samo pragnących uciekać.
Znowu odchodziła.
Twarz wydawała się pusta, kiedy spojrzenie spoglądało beznamiętnie za oddalającą się powoli, kobiecą sylwetką. Pusta, wyprana z emocji, której nawet mrugnięcia wydawały się iście przymuszone i nienaturalne. Wzrok nie był z niej spuszczany, nie przyzwalał, choć przy tym również nie zatrzymywał. Po prostu spoglądał, bez większej uwagi, bez rozczarowania, mętny, wyłącznie dla samego faktu. Z ust chciało wydostać się kolejne westchnienie, lecz zamiast tego mężczyzna chwycił leżącą na podłodze bieliznę i wstał, podążając powoli śladami nieznajomej towarzyszki. Przyczajony, skryty tuż za nią, nadal nie przekraczając granic. Oderwane od miękkiej pościeli, rozgrzane ciało, zostało wystawione na lodowatość powietrza. Albo jemu zdawało się ono lodowate - zimne, gęste, jak ogarniająca ich teraz atmosfera. Nie, nie pojmował jej r o z c z a r o w a n i a. Paradoksalnie czuł to samo, instynktownie wyczuwając towarzyszący za każdym posunięciem niesmak. Widział jej ugięcie, słyszał ją, mógł dotknąć - był p e w n y, że wszystko poszło dobrze, zgodnie z zamierzeniem, że zwieńczyli ostatecznie wydarzenia tej niezapomnianej, pełnej niepokoju i szaleństwa nocy. Jej nastrój musiał być spowodowany czymś znacznie innym, a może, może on już kompletnie nic nie rozumiał, gubił się, zupełnie tracąc zdolność do racjonalnego odbioru docierających do niego bodźców? Lekki impuls złości przeszedł nagle przez niego, tłamsząc wszystkie narządy, paraliżując je w swoim zakleszczającym uścisku.
Znowu miała odejść.
- Kogo próbujesz oszukać - zaczął, z lekkim poirytowaniem, choć niemal w jego tonie niewyczuwalnym; tworzącym swoistą mieszankę - (żalu? Niezadowolenia?), która ostatecznie przybierała nową, niemal całkowicie bezbarwną formę - mnie czy siebie? - Uczynił jeden krok do przodu. Zmarszczył nieznacznie brwi, choć nie wiedział już, czy rzeczywiście oczekuje od niej jakiejkolwiek reakcji.
Znowu odchodziła.
Twarz wydawała się pusta, kiedy spojrzenie spoglądało beznamiętnie za oddalającą się powoli, kobiecą sylwetką. Pusta, wyprana z emocji, której nawet mrugnięcia wydawały się iście przymuszone i nienaturalne. Wzrok nie był z niej spuszczany, nie przyzwalał, choć przy tym również nie zatrzymywał. Po prostu spoglądał, bez większej uwagi, bez rozczarowania, mętny, wyłącznie dla samego faktu. Z ust chciało wydostać się kolejne westchnienie, lecz zamiast tego mężczyzna chwycił leżącą na podłodze bieliznę i wstał, podążając powoli śladami nieznajomej towarzyszki. Przyczajony, skryty tuż za nią, nadal nie przekraczając granic. Oderwane od miękkiej pościeli, rozgrzane ciało, zostało wystawione na lodowatość powietrza. Albo jemu zdawało się ono lodowate - zimne, gęste, jak ogarniająca ich teraz atmosfera. Nie, nie pojmował jej r o z c z a r o w a n i a. Paradoksalnie czuł to samo, instynktownie wyczuwając towarzyszący za każdym posunięciem niesmak. Widział jej ugięcie, słyszał ją, mógł dotknąć - był p e w n y, że wszystko poszło dobrze, zgodnie z zamierzeniem, że zwieńczyli ostatecznie wydarzenia tej niezapomnianej, pełnej niepokoju i szaleństwa nocy. Jej nastrój musiał być spowodowany czymś znacznie innym, a może, może on już kompletnie nic nie rozumiał, gubił się, zupełnie tracąc zdolność do racjonalnego odbioru docierających do niego bodźców? Lekki impuls złości przeszedł nagle przez niego, tłamsząc wszystkie narządy, paraliżując je w swoim zakleszczającym uścisku.
Znowu miała odejść.
- Kogo próbujesz oszukać - zaczął, z lekkim poirytowaniem, choć niemal w jego tonie niewyczuwalnym; tworzącym swoistą mieszankę - (żalu? Niezadowolenia?), która ostatecznie przybierała nową, niemal całkowicie bezbarwną formę - mnie czy siebie? - Uczynił jeden krok do przodu. Zmarszczył nieznacznie brwi, choć nie wiedział już, czy rzeczywiście oczekuje od niej jakiejkolwiek reakcji.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wpatrywała się gdzieś w okno, nieuważna, roztargniona. Przez szybę wlewało się miękkie, jasne światło księżyca, tańczyło po meblach i wygładzało krawędzie, ale ona szukała źródła. Chciała spojrzeć w upstrzoną ciemnymi plamkami tarczę, a potem wyrzucić z siebie wszystkie żale i skargi. Ale zamiast podejść bliżej, skonfrontować się z ciemnym niebem i fasadami budynków stała, czując pod stopami drażniący chłód nienagrzanego drewna. Nie wyglądała już jak pewna siebie, niezależna kobieta, jak nieuchwytna kochanka greckiego bóstwa, jak zdolna aktorka. Wyglądała po prostu ż a ł o ś n i e, zadziwiająco szczupła, nieco przygarbiona, z podkreślającymi ostrość rysów cieniami mętnej mieszaniny żalu i złości. Zatrzymana w czasie, porażająco samotna. Palce zaciskały się rozpaczliwie na materiale, jakby to była jedyna rzecz, która jej pozostała. Odartej z godności, roztapiającej się w żrącym kwasie wyrzutów sumienia, bombardujących z siłą większą niż cokolwiek innego. Mogłaby rozsypać się jak usypany z piasku kopiec, pęknąć na miliony kawałków jak filiżanka z delikatnej porcelany... ale przez gęstość mroku i zwiewność księżycowego blasku przebijał się mozolnie męski głos, już nie całkiem obojętny, lecz z drobną nutą irytacji. Jak dodany znienacka dźwięk obcy do prostego harmonicznie przebiegu kadencji, wprowadzający coś nowego, niepokojącego.
Milczała i powoli ogarniało ją przerażenie. Obezwładniało kończyny, odbierało oddechowi spokój, napinało mięśnie, ściskało zwinięty w kłębek żołądek jeszcze bardziej, boleśnie wywracało wnętrzności na drugą stronę. Więc naprawdę zabrnęła zbyt daleko. Zbyt
i n t e n s y w n i e - nie był mężczyzną, z którego łóżka można było po prostu uciec i uznać to za skończony rozdział. Zresztą, gdyby tak było, czy kiedykolwiek by się tutaj znalazła? Znów dostrzegała w nim subtelnego, nie, wyrafinowanego drapieżnika. Nęcił, kusił, fascynował, napinał cienką nić wzajemnego zainteresowania tak, by powoli skracać dystans, ale nie przerwać jej zbyt gwałtownym ruchem. Kto więc był ofiarą?
Odwróciła w końcu głowę, powoli, z namysłem, przyzwyczajając wzrok do przeskoku z księżycowego blasku na jasnoniebieskie tęczówki. Wciąż nie odpowiadała - czy to nie było pytanie retoryczne? Doskonale wiedział przecież, że usiłowała uciec, wmawiając sobie, jemu, każdemu, kto by się nawinął, że to nic takiego, że to kolejne potknięcie w długiej drodze z kołyski na cmentarz. Że zaraz wróci na wyznaczoną ścieżkę wkurzonej cierpiętnicy, że z patetycznym dramatyzmem wzdychać będzie dalej nad spapraną przeszłością. Przecież umiała tak doskonale uciekać, znikać, odchodzić, obwiniając innych o własne błędy. Dlaczego, dlaczego, zatrzymywali ją zawsze, mniej lub bardziej skutecznie, wyrażali ciche pragnienie, by pozostała, a d l a c z e g o on tego nie potrafił? Przecież wystarczyło słowo, gest, choćby jeden ton w głosie. I teraz nie stałaby w obcym mieszkaniu, z nieznajomym mężczyzną, naga, mizerna, rozdarta. W teorii - czyż nie wiedziała, nie wiedzieli oboje, że to dopiero początek? Że spowita w całun obojętności fascynacja zmieni się w obsesję, w niemoralny, niecny występek, zakazany owoc od którego nie można oderwać ust? Mogła odejść lub zostać, postawiona przed wyborem tragicznym, raniącym boleśnie bez względu na podjętą decyzję - ale wiedziała przecież, że i tak zdecyduje się na najgorszą opcję, czyli tchórzliwy kompromis. Wbijający w serce zatrute ostrze, zalewający je zaraz znieczulającą, lodowatą wodą. I tak wciąż i wciąż, nieustannie, boleśnie.
Wbiła zrezygnowane spojrzenie w podłogę. Mogła tak stać, mogli tak stać oboje, bez słowa, bez ruchu, mogli też wrócić do łóżka. Myśl jednak o kolejnej fali rozkosznych drgań obejmujących ciało wywoływała odrazę, przypominała o wszechogarniającej pogardzie.
- Nie wiem. - szepnęła w końcu tonem niejednoznacznym, mieszającym w sobie brzmienie wyrzutu, oskarżenia, smutku, gniewu. To nie była odpowiedź na jego pytanie - to było wyrażenie jej emocji spłyconych w możliwe do werbalnego przedstawienia słowa, zachwiania pomiędzy dwoma niemożliwymi do pogodzenia wartościami. - Muszę się ubrać. - To było stwierdzenie, a jednak szukała przyzwolenia. Zgody na to, by postawić przecinek, bo na kropkę było o wiele za wcześnie.
To nie był koniec. P o c z ą t e k.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milczała i powoli ogarniało ją przerażenie. Obezwładniało kończyny, odbierało oddechowi spokój, napinało mięśnie, ściskało zwinięty w kłębek żołądek jeszcze bardziej, boleśnie wywracało wnętrzności na drugą stronę. Więc naprawdę zabrnęła zbyt daleko. Zbyt
i n t e n s y w n i e - nie był mężczyzną, z którego łóżka można było po prostu uciec i uznać to za skończony rozdział. Zresztą, gdyby tak było, czy kiedykolwiek by się tutaj znalazła? Znów dostrzegała w nim subtelnego, nie, wyrafinowanego drapieżnika. Nęcił, kusił, fascynował, napinał cienką nić wzajemnego zainteresowania tak, by powoli skracać dystans, ale nie przerwać jej zbyt gwałtownym ruchem. Kto więc był ofiarą?
Odwróciła w końcu głowę, powoli, z namysłem, przyzwyczajając wzrok do przeskoku z księżycowego blasku na jasnoniebieskie tęczówki. Wciąż nie odpowiadała - czy to nie było pytanie retoryczne? Doskonale wiedział przecież, że usiłowała uciec, wmawiając sobie, jemu, każdemu, kto by się nawinął, że to nic takiego, że to kolejne potknięcie w długiej drodze z kołyski na cmentarz. Że zaraz wróci na wyznaczoną ścieżkę wkurzonej cierpiętnicy, że z patetycznym dramatyzmem wzdychać będzie dalej nad spapraną przeszłością. Przecież umiała tak doskonale uciekać, znikać, odchodzić, obwiniając innych o własne błędy. Dlaczego, dlaczego, zatrzymywali ją zawsze, mniej lub bardziej skutecznie, wyrażali ciche pragnienie, by pozostała, a d l a c z e g o on tego nie potrafił? Przecież wystarczyło słowo, gest, choćby jeden ton w głosie. I teraz nie stałaby w obcym mieszkaniu, z nieznajomym mężczyzną, naga, mizerna, rozdarta. W teorii - czyż nie wiedziała, nie wiedzieli oboje, że to dopiero początek? Że spowita w całun obojętności fascynacja zmieni się w obsesję, w niemoralny, niecny występek, zakazany owoc od którego nie można oderwać ust? Mogła odejść lub zostać, postawiona przed wyborem tragicznym, raniącym boleśnie bez względu na podjętą decyzję - ale wiedziała przecież, że i tak zdecyduje się na najgorszą opcję, czyli tchórzliwy kompromis. Wbijający w serce zatrute ostrze, zalewający je zaraz znieczulającą, lodowatą wodą. I tak wciąż i wciąż, nieustannie, boleśnie.
Wbiła zrezygnowane spojrzenie w podłogę. Mogła tak stać, mogli tak stać oboje, bez słowa, bez ruchu, mogli też wrócić do łóżka. Myśl jednak o kolejnej fali rozkosznych drgań obejmujących ciało wywoływała odrazę, przypominała o wszechogarniającej pogardzie.
- Nie wiem. - szepnęła w końcu tonem niejednoznacznym, mieszającym w sobie brzmienie wyrzutu, oskarżenia, smutku, gniewu. To nie była odpowiedź na jego pytanie - to było wyrażenie jej emocji spłyconych w możliwe do werbalnego przedstawienia słowa, zachwiania pomiędzy dwoma niemożliwymi do pogodzenia wartościami. - Muszę się ubrać. - To było stwierdzenie, a jednak szukała przyzwolenia. Zgody na to, by postawić przecinek, bo na kropkę było o wiele za wcześnie.
To nie był koniec. P o c z ą t e k.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dlaczego.
D l a c z e g o.
Jeden, na pozór prosty zlepek liter, który formuje nieme pytanie. Pytanie nie pada, usta wciąż są złączone w wąską linię, a ciało dryfuje w skąpanych w ciemności, nienaruszonych cząsteczkach powietrza. Wszystko wydaje się być takie lekkie, pozbawione wagi, jakby mogło unosić się wraz z każdym najdrobniejszym powiewem wiatru. Nieznacznym, lekkim dotykiem eterycznej siły, która mogła chłodno pieścić odsłoniętą skórę, ogarniając zimnym, niewidzialnym strumieniem, przywianym tutaj przez niedomknięte szpary okien. Dlaczego. Rozdarta przez poczucie hipokryzji dusza mięła się w jednej chwili jak kartka papieru, zniekształcona wąwozami wygięć, nie biała - lecz szara, brudna od osiadłego na niej z czasem kurzu. Wiedział, że powinna odejść. Że nie może dłużej zostać; lecz jednocześnie naginał strunę czasu, odkładał wszystko, chcąc nadal cieszyć się i kroić wspólną chwilę na coraz mniejsze części, szczegóły, chcąc choć na moment nadać im formę przypominającą wieczność. Dostał, co chciał. Otrzymał, czego pragnął. Nasycony w nienasyceniu, tym razem niedyktowanym wyłącznie przez cielesność, lecz przez coś znacznie większego, co zarysowywało się wewnątrz niego rysą. Przebiegającym wzdłuż szeregiem pęknięć, które miały za niedługo rozerwać szklaną strukturę, pozwalając drobnym kawałkom na taniec odbić od powierzchni podłogi, migocząc po raz ostatni jak niewielkie fragmenty gwiazdy. Czy powinien sobą gardzić? Czy był w ogóle z d o l n y? Co właściwie kryło się na dnie duszy, pod tą czarną smołą zlanych w jedno cieni, która przesączała się przez puste źrenice, napełniając czaszkę jeszcze większą pustką? Niczym, zwyczajnym niczym, brakiem jakiejkolwiek materii, która czyniła z ciała wyłącznie zeschniętą skorupę napiętych i scalonych tkanek. Żołądek kurczył się boleśnie, podchodził wraz z sercem do gardła; wyczuwał napiętą atmosferę, tak gęstą, że niemal zestaloną, ciążącą na ich sylwetkach i opadającą ciągle na jego barki. I choć starał się, czuł się bezsilny.
N i e m o c, jaka go ogarniała, wydawała się niemal obrzydliwa i lepka, brukała go niezauważalnym dla oczu błotem. Nie umiał tego określić. Nie wiedział, skąd wzięła się i z jakiego powodu zamierzała pozostać. Jeden głębszy wydech wyprał z płuc resztki życiodajnej mieszanki - jeden wydech, jak etap, jak pogranicze, jak źródło motywacji do skruszenia w końcu oków wiążącej go bierności. Zbliżył się, naprawdę, prawdziwie i odczuwalnie, bez eksponowania żądzy; tylko dla samego faktu, aby uznać, że znajduje się n i e d a l e k o. Niknęły dzielące ich centymetry, aż w końcu niemal przywarł torsem do jej pleców, ze spojrzeniem utkwionym ku dołowi i niewyraźnym, z niepewnością błąkającą się po łuskach pierścieni tęczówek. Poczuł w gardle przeraźliwą suchość, jakby jego mięśnie zmieniły się w wielką pustynię, przelewając na rozpiętych fałdach krtani szorstkie ziarenka piasku. Drapiąc za każdym razem, unieruchamiając obolałą szyję, która zdawała się coraz bardziej puchnąć. Jego dłonie spoczęły na dłoniach kobiety; palce wodziły delikatnie, niby powoli, by nacieszyć się miękką, gładką fakturą - lecz przy tym bez wyraźnego powodu, bez żadnej przyjemności, postępując jedynie machinalnym gestem.
- Chcesz. - Padło wreszcie oświadczenie, ciśnięte w formie ulatującego do ucha szeptu. Ledwie słyszalnego, choć przy tym niezwykle ostrego, jak drobna, wbijająca się przez kanał słuchowy drzazga. Słowo zupełnie nieokreślone, zdające się być wymówieniem ogólnie wiadomego faktu. Nic nie musi. On jej do niczego nie
z m u s z a ł. Ale czy ona zmuszała jego?
- W takim razie idź - dodał po chwili miękko. Puścił powoli jej dłonie, lecz nie uczynił przy tym kroku do tyłu. Zostawiał ją, choć nie odchodził, kazał iść... Ubierać się? Zniknąć z jego mieszkania?
Odejść z myśli?
Wszystko wydawało się tak przesądzone i oczywiste, że niemal nie parsknął na całe gardło śmiechem. Wiedział, że nie może tutaj zostać. Doskonale wiedział. Prędzej czy później zawita tutaj drugi współlokator, a on będzie udawać, że absolutnie nic nie miało miejsca.
Pomiędzy nic a wszystkim zdawała się istnieć niezwykle cienka granica.
D l a c z e g o.
Jeden, na pozór prosty zlepek liter, który formuje nieme pytanie. Pytanie nie pada, usta wciąż są złączone w wąską linię, a ciało dryfuje w skąpanych w ciemności, nienaruszonych cząsteczkach powietrza. Wszystko wydaje się być takie lekkie, pozbawione wagi, jakby mogło unosić się wraz z każdym najdrobniejszym powiewem wiatru. Nieznacznym, lekkim dotykiem eterycznej siły, która mogła chłodno pieścić odsłoniętą skórę, ogarniając zimnym, niewidzialnym strumieniem, przywianym tutaj przez niedomknięte szpary okien. Dlaczego. Rozdarta przez poczucie hipokryzji dusza mięła się w jednej chwili jak kartka papieru, zniekształcona wąwozami wygięć, nie biała - lecz szara, brudna od osiadłego na niej z czasem kurzu. Wiedział, że powinna odejść. Że nie może dłużej zostać; lecz jednocześnie naginał strunę czasu, odkładał wszystko, chcąc nadal cieszyć się i kroić wspólną chwilę na coraz mniejsze części, szczegóły, chcąc choć na moment nadać im formę przypominającą wieczność. Dostał, co chciał. Otrzymał, czego pragnął. Nasycony w nienasyceniu, tym razem niedyktowanym wyłącznie przez cielesność, lecz przez coś znacznie większego, co zarysowywało się wewnątrz niego rysą. Przebiegającym wzdłuż szeregiem pęknięć, które miały za niedługo rozerwać szklaną strukturę, pozwalając drobnym kawałkom na taniec odbić od powierzchni podłogi, migocząc po raz ostatni jak niewielkie fragmenty gwiazdy. Czy powinien sobą gardzić? Czy był w ogóle z d o l n y? Co właściwie kryło się na dnie duszy, pod tą czarną smołą zlanych w jedno cieni, która przesączała się przez puste źrenice, napełniając czaszkę jeszcze większą pustką? Niczym, zwyczajnym niczym, brakiem jakiejkolwiek materii, która czyniła z ciała wyłącznie zeschniętą skorupę napiętych i scalonych tkanek. Żołądek kurczył się boleśnie, podchodził wraz z sercem do gardła; wyczuwał napiętą atmosferę, tak gęstą, że niemal zestaloną, ciążącą na ich sylwetkach i opadającą ciągle na jego barki. I choć starał się, czuł się bezsilny.
N i e m o c, jaka go ogarniała, wydawała się niemal obrzydliwa i lepka, brukała go niezauważalnym dla oczu błotem. Nie umiał tego określić. Nie wiedział, skąd wzięła się i z jakiego powodu zamierzała pozostać. Jeden głębszy wydech wyprał z płuc resztki życiodajnej mieszanki - jeden wydech, jak etap, jak pogranicze, jak źródło motywacji do skruszenia w końcu oków wiążącej go bierności. Zbliżył się, naprawdę, prawdziwie i odczuwalnie, bez eksponowania żądzy; tylko dla samego faktu, aby uznać, że znajduje się n i e d a l e k o. Niknęły dzielące ich centymetry, aż w końcu niemal przywarł torsem do jej pleców, ze spojrzeniem utkwionym ku dołowi i niewyraźnym, z niepewnością błąkającą się po łuskach pierścieni tęczówek. Poczuł w gardle przeraźliwą suchość, jakby jego mięśnie zmieniły się w wielką pustynię, przelewając na rozpiętych fałdach krtani szorstkie ziarenka piasku. Drapiąc za każdym razem, unieruchamiając obolałą szyję, która zdawała się coraz bardziej puchnąć. Jego dłonie spoczęły na dłoniach kobiety; palce wodziły delikatnie, niby powoli, by nacieszyć się miękką, gładką fakturą - lecz przy tym bez wyraźnego powodu, bez żadnej przyjemności, postępując jedynie machinalnym gestem.
- Chcesz. - Padło wreszcie oświadczenie, ciśnięte w formie ulatującego do ucha szeptu. Ledwie słyszalnego, choć przy tym niezwykle ostrego, jak drobna, wbijająca się przez kanał słuchowy drzazga. Słowo zupełnie nieokreślone, zdające się być wymówieniem ogólnie wiadomego faktu. Nic nie musi. On jej do niczego nie
z m u s z a ł. Ale czy ona zmuszała jego?
- W takim razie idź - dodał po chwili miękko. Puścił powoli jej dłonie, lecz nie uczynił przy tym kroku do tyłu. Zostawiał ją, choć nie odchodził, kazał iść... Ubierać się? Zniknąć z jego mieszkania?
Odejść z myśli?
Wszystko wydawało się tak przesądzone i oczywiste, że niemal nie parsknął na całe gardło śmiechem. Wiedział, że nie może tutaj zostać. Doskonale wiedział. Prędzej czy później zawita tutaj drugi współlokator, a on będzie udawać, że absolutnie nic nie miało miejsca.
Pomiędzy nic a wszystkim zdawała się istnieć niezwykle cienka granica.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Księżyc zdawał się roztapiać, rozmywać niczym pustynna fatamorgana, rozpadać na miliony drobnych, półpłynnych okruchów, które wpadały przez okno i rozsypywały po drewnianej podłodze. Perliste drobiny rozbiegały się na wszystkie strony, obijały się o bose stopy. Nagle poczuła zmęczenie. Całym dniem pełnym napięcia przed występem, emocjonalnym oddaniem na scenie, nerwowym poszukiwaniem ze zgniecioną boleśnie między palcami naiwną nadzieją, dłużącą się, niebezpieczną drogą do jego mieszkania i wreszcie wyczerpującym zderzeniem dwojga osobowości w najbardziej intymnej konfrontacji. Przygniatającymi wyrzutami sumienia i niemożliwymi do zrealizowania pragnieniami, ściśniętym żołądkiem, wysuszonym językiem. Zaciskaniem kurczowo palców na materiale bielizny. Tak bardzo była zmęczona tym wszystkim, przytłoczona zasypującymi ją lawiną wydarzeniami, które zdawały się nie mieć końca, nie dawać perspektywy wypoczynku, lecz ciągłe, nieustające wahanie, zawieszenie.
C z e k a ł a.
Na jakikolwiek gest lub znak, który podpowiedziałby, co do cholery ma robić - jak poradzić sobie z tym, że wszystko było nie tak, że nagle zaczynała gubić się w splątanych wątkach, we własnych emocjach. Nic już nie było jasne i oczywiste. Czuła wstyd, że nie potrafi wykazać się asertywnością, uznać swojego błędu i wrócić na ścieżkę prawości, ale podejrzane moralnie wybory towarzyszyły jej przecież od zawsze. Była oszustką, nikim więcej, marnym cieniem usilnie wmawiającym sobie, że posiada kręgosłup moralny, przecież wierzyła w swoje niezachwiane nigdy wartości. Problem był w tym, że nie chodziło już o wartości, o wycenę zdarzeń pod kątem obranych dawno temu reguł. Chodziło o uczucia niemożliwe do zdefiniowania - zresztą nigdy nie chciała tego robić - które nie podlegały jednoznacznej ocenie. Każda z decyzji była wątpliwa moralnie, a może bardziej wątpliwa życiowo, mogąca pchnąć ją na samo dno. Przecież nie chciała skończyć jak duch z Opustoszałego Teatru. Zgorzkniała, nieutulona w żalu, m a r t w a. Pragnęła żyć dalej, skoro nikt nie upominał się o jej przeszłość. I z tego samego powodu cierpiała.
Księżyc uspokajał. Nie odpowiedziała odrazą na bliskość, choć chwilę wcześniej wiązała się ona nieodłącznie z mdłościami. Nie odepchnęła męskiej dłoni, która musnęła jej palce. Nie zadrżała, kiedy poczuła jego oddech na uchu. Poddawała się - pozwalała? - na to wszystko, wciąż c z e k a j ą c. Na to jedno słowo? Wbijało się w umysł, przewiercało przez kanał słuchowy, pomimo swojej cichości intensywne niczym pianissimo possibile zagrane na fortepianie w ogromnej sali koncertowej. Przyjęła je ze spokojem jako własne, zgadzając się na to, by nie komplikować. A jednak nie było do końca właściwe, odpowiednie, nie wyrażało tego, co wyrażać powinno. Musiała jednak przymknąć oko na tak brutalne uproszczenie, lekko poruszając palcami skrytymi pod jego dłonią w geście cichej zgody.
Miała odejść - on również - a jednak stali wciąż, niczym dwa posągi skąpane w nikłym świetle księżyca. W zawieszeniu, w ciszy, w bolesnej statyczności, którą należało wreszcie przerwać. Czuła przez skórę pleców jego bijące serce. I faktycznie c h c i a ł a. Trwać tak jeszcze moment, jeszcze chwilę, jeszcze tylko małą wieczność, w tej zupełnie pozbawionej pożądania scenie odradzania się z popiołów porozumienia. Tylko tyle i aż tyle. Wieczne rzeczy mają jednak to do siebie, że szybko mijają.
Odsunęła się wreszcie, krok, dwa, trzy naprzód. Ubierała się po prostu, zwyczajnie, bez próby prowokowania czy wstydliwego skrycia. Bielizna, później poszła po sukienkę. Nie zatrzymywał jej. Może po prostu wiedzieli, że jej nie można zatrzymywać? Może po prostu takie było jej żałosne przeznaczenie? I wreszcie stała, nienaturalnie obca w okryciu, i nic więcej nie było potrzeba. Żegnaj? Do widzenia? Wyuczone formułki nie miały racji bytu, kiedy na wargach tańczył zupełnie inny wyraz. Nie mogła go wypowiedź, przypieczętowałaby bowiem tym samym swój upadek. Nie musiała go wypowiedzieć, bo przecież doskonale wiedział. Może nie było tego widać w zamykających się drzwiach ani słychać w cichym, rytmicznym brzmieniu kroków na schodach, ale to była ta niewielka cząstka, która pozostała gdzieś pomiędzy bladymi promieniami tańczącymi na jego skórze.
W r ó c ę. Przecież wiesz.
[zt]
[bylobrzydkobedzieladnie]
C z e k a ł a.
Na jakikolwiek gest lub znak, który podpowiedziałby, co do cholery ma robić - jak poradzić sobie z tym, że wszystko było nie tak, że nagle zaczynała gubić się w splątanych wątkach, we własnych emocjach. Nic już nie było jasne i oczywiste. Czuła wstyd, że nie potrafi wykazać się asertywnością, uznać swojego błędu i wrócić na ścieżkę prawości, ale podejrzane moralnie wybory towarzyszyły jej przecież od zawsze. Była oszustką, nikim więcej, marnym cieniem usilnie wmawiającym sobie, że posiada kręgosłup moralny, przecież wierzyła w swoje niezachwiane nigdy wartości. Problem był w tym, że nie chodziło już o wartości, o wycenę zdarzeń pod kątem obranych dawno temu reguł. Chodziło o uczucia niemożliwe do zdefiniowania - zresztą nigdy nie chciała tego robić - które nie podlegały jednoznacznej ocenie. Każda z decyzji była wątpliwa moralnie, a może bardziej wątpliwa życiowo, mogąca pchnąć ją na samo dno. Przecież nie chciała skończyć jak duch z Opustoszałego Teatru. Zgorzkniała, nieutulona w żalu, m a r t w a. Pragnęła żyć dalej, skoro nikt nie upominał się o jej przeszłość. I z tego samego powodu cierpiała.
Księżyc uspokajał. Nie odpowiedziała odrazą na bliskość, choć chwilę wcześniej wiązała się ona nieodłącznie z mdłościami. Nie odepchnęła męskiej dłoni, która musnęła jej palce. Nie zadrżała, kiedy poczuła jego oddech na uchu. Poddawała się - pozwalała? - na to wszystko, wciąż c z e k a j ą c. Na to jedno słowo? Wbijało się w umysł, przewiercało przez kanał słuchowy, pomimo swojej cichości intensywne niczym pianissimo possibile zagrane na fortepianie w ogromnej sali koncertowej. Przyjęła je ze spokojem jako własne, zgadzając się na to, by nie komplikować. A jednak nie było do końca właściwe, odpowiednie, nie wyrażało tego, co wyrażać powinno. Musiała jednak przymknąć oko na tak brutalne uproszczenie, lekko poruszając palcami skrytymi pod jego dłonią w geście cichej zgody.
Miała odejść - on również - a jednak stali wciąż, niczym dwa posągi skąpane w nikłym świetle księżyca. W zawieszeniu, w ciszy, w bolesnej statyczności, którą należało wreszcie przerwać. Czuła przez skórę pleców jego bijące serce. I faktycznie c h c i a ł a. Trwać tak jeszcze moment, jeszcze chwilę, jeszcze tylko małą wieczność, w tej zupełnie pozbawionej pożądania scenie odradzania się z popiołów porozumienia. Tylko tyle i aż tyle. Wieczne rzeczy mają jednak to do siebie, że szybko mijają.
Odsunęła się wreszcie, krok, dwa, trzy naprzód. Ubierała się po prostu, zwyczajnie, bez próby prowokowania czy wstydliwego skrycia. Bielizna, później poszła po sukienkę. Nie zatrzymywał jej. Może po prostu wiedzieli, że jej nie można zatrzymywać? Może po prostu takie było jej żałosne przeznaczenie? I wreszcie stała, nienaturalnie obca w okryciu, i nic więcej nie było potrzeba. Żegnaj? Do widzenia? Wyuczone formułki nie miały racji bytu, kiedy na wargach tańczył zupełnie inny wyraz. Nie mogła go wypowiedź, przypieczętowałaby bowiem tym samym swój upadek. Nie musiała go wypowiedzieć, bo przecież doskonale wiedział. Może nie było tego widać w zamykających się drzwiach ani słychać w cichym, rytmicznym brzmieniu kroków na schodach, ale to była ta niewielka cząstka, która pozostała gdzieś pomiędzy bladymi promieniami tańczącymi na jego skórze.
W r ó c ę. Przecież wiesz.
[zt]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Koniec.
Finał przedstawienia; skrzypienie drzwi zdające się zapuszczać na scenę mieszkania karmazynową kurtynę, tkaninę opadającą gęstymi falami jak chyboczący strumień. Zetknięcie z podłożem zasłony nieprzepuszczalnej dla wciąż wygłodniałego wzroku, który spotyka opór krwistej czerwieni - miękkiej, lecz a b s o l u t n i e ostatecznej, zapadłej pośród desek jak niewysłowiony wyrok. Koniec. Aktorzy - cienie igrające pośród morza szarości, grzeszne ciała obarczone pamięcią wspólnych zetknięć osiadającego na nich dotyku - zanurzyli po resztki w mroku swoje umęczone twarze. Pozwolili nanieść czerń na wysłużone maski, wlać przyjemne zmęczenie dla sylwetek pokrytych drobnymi kropelkami potu. Nie było ich. Rozpłynęli się niczym skłębienia dymu, ograniczeni odliczanym przez klepsydrę zakresem. Koniec. Ziarno po ziarnie przesypywało się w zamknięciu zmysłowych zaokrągleń, szklanym bóstwie przypominającym kształtem idealną, kobiecą sylwetkę. Klepsydra wrzeszczała ciszą nieprzerywaną już lekkim szelestem ulatującego wcześniej z każdą chwilą piasku. Złoty kopiec, mogiła statyczności, zamknięto w niej symbolicznie kolejny okres czasu. Tak prymitywnie przewidywalnie. Tak ż a ł o ś n i e przewidywalnie. Ich moment minął. Nie było już jej, nieznajomej, zniknęła, odprowadzona pozornie obojętnym widmem wzroku. Widział, jak warstwy ubrań zakrywają pieszczoną bladym światłem skórę, która emanowała blaskiem jego stłumionych refleksów. Widział, jak wszystko obraca się w historię, namalowane pod czaszką obrazy wspomnień, obecnych wciąż przed oczami, lecz niemożliwych do odtworzenia w rzeczywistości. Drzwi zamknęły się. Nie było więcej gry, nie było nikogo - pozostał tylko on, sam, w towarzystwie uporczywie sączącej się, odbijanej przez Księżyc jasności. W sercu kiełkowało jednak jedno uczucie, zdające się brać znikąd i zapuszczać korzenie w nieustannym tempie. Rozwijało się powoli, rozkwitało i rozchylało płatki; wznosiło się pośród zaległych chwastów jak życie pośród spękanej, pustynnej martwicy. Wiedział, że miał rację.
A koniec stawał się początkiem.
Obudziły go krzykliwe snopy światła, które przeszywały się przez fałdy przymkniętych powiek jak zgrupowane, jasnozłote iglice. Wpadały przez okno zdającej się niezwykle duszną sypialni, zatrzymując się na umieszczonym w jednej pozie ciele, przykrytym niedbale wymiętą pościelą. Otworzył oczy, czując w nich uporczywe pieczenie i zamrugał kilkakrotnie, by przegonić resztki ogarniającej go senności. W polu widzenia tańczyły mu ciemne plamki, pojawiały się namolnie, zakłócając bieg lustrowanej przestrzeni. Czuł sztywność i obolałość mięśni; podniósł się z wyraźnym trudem, a następnie postawił kilka drobnych kroków. Cholera. Co się właściwie wydarzyło? Co w ogóle miało miejsce? Czy... Wyszedł z pokoju, rozglądając się uważnie po wnętrzu mieszkania. Wuja jeszcze nie było - wszystko spowijała gęsta, pełna niedomówień cisza. Uprzątnął własne ubrania, porzucone od t a m t e j chwili w różnych miejscach i udał się odświeżyć. Dopiero, kiedy szedł do kuchni, usłyszał symboliczny zgrzyt klucza w zamku.
Nie wiedział, czy chce go słyszeć.
Finał przedstawienia; skrzypienie drzwi zdające się zapuszczać na scenę mieszkania karmazynową kurtynę, tkaninę opadającą gęstymi falami jak chyboczący strumień. Zetknięcie z podłożem zasłony nieprzepuszczalnej dla wciąż wygłodniałego wzroku, który spotyka opór krwistej czerwieni - miękkiej, lecz a b s o l u t n i e ostatecznej, zapadłej pośród desek jak niewysłowiony wyrok. Koniec. Aktorzy - cienie igrające pośród morza szarości, grzeszne ciała obarczone pamięcią wspólnych zetknięć osiadającego na nich dotyku - zanurzyli po resztki w mroku swoje umęczone twarze. Pozwolili nanieść czerń na wysłużone maski, wlać przyjemne zmęczenie dla sylwetek pokrytych drobnymi kropelkami potu. Nie było ich. Rozpłynęli się niczym skłębienia dymu, ograniczeni odliczanym przez klepsydrę zakresem. Koniec. Ziarno po ziarnie przesypywało się w zamknięciu zmysłowych zaokrągleń, szklanym bóstwie przypominającym kształtem idealną, kobiecą sylwetkę. Klepsydra wrzeszczała ciszą nieprzerywaną już lekkim szelestem ulatującego wcześniej z każdą chwilą piasku. Złoty kopiec, mogiła statyczności, zamknięto w niej symbolicznie kolejny okres czasu. Tak prymitywnie przewidywalnie. Tak ż a ł o ś n i e przewidywalnie. Ich moment minął. Nie było już jej, nieznajomej, zniknęła, odprowadzona pozornie obojętnym widmem wzroku. Widział, jak warstwy ubrań zakrywają pieszczoną bladym światłem skórę, która emanowała blaskiem jego stłumionych refleksów. Widział, jak wszystko obraca się w historię, namalowane pod czaszką obrazy wspomnień, obecnych wciąż przed oczami, lecz niemożliwych do odtworzenia w rzeczywistości. Drzwi zamknęły się. Nie było więcej gry, nie było nikogo - pozostał tylko on, sam, w towarzystwie uporczywie sączącej się, odbijanej przez Księżyc jasności. W sercu kiełkowało jednak jedno uczucie, zdające się brać znikąd i zapuszczać korzenie w nieustannym tempie. Rozwijało się powoli, rozkwitało i rozchylało płatki; wznosiło się pośród zaległych chwastów jak życie pośród spękanej, pustynnej martwicy. Wiedział, że miał rację.
A koniec stawał się początkiem.
Obudziły go krzykliwe snopy światła, które przeszywały się przez fałdy przymkniętych powiek jak zgrupowane, jasnozłote iglice. Wpadały przez okno zdającej się niezwykle duszną sypialni, zatrzymując się na umieszczonym w jednej pozie ciele, przykrytym niedbale wymiętą pościelą. Otworzył oczy, czując w nich uporczywe pieczenie i zamrugał kilkakrotnie, by przegonić resztki ogarniającej go senności. W polu widzenia tańczyły mu ciemne plamki, pojawiały się namolnie, zakłócając bieg lustrowanej przestrzeni. Czuł sztywność i obolałość mięśni; podniósł się z wyraźnym trudem, a następnie postawił kilka drobnych kroków. Cholera. Co się właściwie wydarzyło? Co w ogóle miało miejsce? Czy... Wyszedł z pokoju, rozglądając się uważnie po wnętrzu mieszkania. Wuja jeszcze nie było - wszystko spowijała gęsta, pełna niedomówień cisza. Uprzątnął własne ubrania, porzucone od t a m t e j chwili w różnych miejscach i udał się odświeżyć. Dopiero, kiedy szedł do kuchni, usłyszał symboliczny zgrzyt klucza w zamku.
Nie wiedział, czy chce go słyszeć.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było rano, ale rano tak wczesne, że można by je jeszcze nazwać nocą. Słońce dopiero wzeszło, na ulicach panowały pustki. Jedynie gdzieniegdzie można było spotkać jakiegoś zaspanego osobnika, który był zmuszony wstać o jakże nieludzkiej porze. Vincent nie był do niczego zmuszony, po prostu wolał wrócić już do domu. Prawie całą noc spędził na przyjęciu halloweenowym, a większość tego czasu przegadał z wybitnie natrętnym duchem. Łudził się, że Daniel zaraz wróci. W końcu tak powiedział. Jednak to Polly wróciła wcześniej. Zmęczona, ale pełna energii, zadowolona i wdzięczna, że Kruegerowie poszli z nią na Nokturn w tę straszną noc. Sęk w tym, że został tylko jeden. Czekali, potem szukali go po całym teatrze, ale Daniel jakby zupełnie się rozpłynął. Gdyby nie skuteczne argumenty, które Vincent wyczarowywał znikąd, Polly najpewniej wymyśliłaby sobie jakąś własną potworną teorię zniknięcia jednego z jej towarzyszy. W końcu Vincent odprowadził ją do jej mieszkania, oznajmiając stanowczym tonem, że Daniel NA PEWNO! jest już w swoim domu. Nie sposób było podważyć słowa mężczyzny. Posiedział z Polly jeszcze jakiś czas, poopowiadał bajki na dobranoc, a raczej na dzień dobry i umówił się na wielkie gotowanie zupy cebulowej.
A teraz wracał do domu, nie do końca pewien, co tam zastanie. Nikogo? Daniela? Daniela z kimś? Żadnej opcji się nie domyślał bardziej od pozostałych.
Wyszedł po schodach na właściwe piętro i chciał zapukać, ale w ostatniej chwili zdecydował otworzyć drzwi kluczem. Jeśli Daniel śpi, nie będzie go przecież budził. Nie narazi się na kolejną małą awanturę o byle co. Ile to razy Daniel wypominał mu takie drobiazgi jak zapominanie klucza? Nie po to dałem ci klucz do MOJEGO WŁASNEGO mieszkania, żebyś mnie denerwował swoim gapiostwem! - lub coś w tym stylu. Już to słyszał w głowie. Zawsze słyszał słowa Daniela, gdy robił coś nie tak. Podobnie jak kiedyś słyszał słowa ojca, a potem Alfreda. Jak długo jeszcze Vincent będzie czuł się jak dziecko?
Wszedł do środka i od razu jego oczom ukazała się postać bratanka. Minę miał nietęgą, ale to nie zniechęciło Vincenta, w końcu to takie typowe!
- O, jesteś! - zamiast przywitania, tak wyraził swoje zadowolenie na widok Daniela. - Szukaliśmy cię z Polly. Byłeś tu przez cały czas? Dlaczego nas zostawiłeś? - mówił nie do końca zastanawiając się nad tym, jak zareaguje bratanek. Najzwyczajniej w świecie ciekawiło go, co skłoniło Daniela do porzucenia towarzyszy na Nokturnie.
A teraz wracał do domu, nie do końca pewien, co tam zastanie. Nikogo? Daniela? Daniela z kimś? Żadnej opcji się nie domyślał bardziej od pozostałych.
Wyszedł po schodach na właściwe piętro i chciał zapukać, ale w ostatniej chwili zdecydował otworzyć drzwi kluczem. Jeśli Daniel śpi, nie będzie go przecież budził. Nie narazi się na kolejną małą awanturę o byle co. Ile to razy Daniel wypominał mu takie drobiazgi jak zapominanie klucza? Nie po to dałem ci klucz do MOJEGO WŁASNEGO mieszkania, żebyś mnie denerwował swoim gapiostwem! - lub coś w tym stylu. Już to słyszał w głowie. Zawsze słyszał słowa Daniela, gdy robił coś nie tak. Podobnie jak kiedyś słyszał słowa ojca, a potem Alfreda. Jak długo jeszcze Vincent będzie czuł się jak dziecko?
Wszedł do środka i od razu jego oczom ukazała się postać bratanka. Minę miał nietęgą, ale to nie zniechęciło Vincenta, w końcu to takie typowe!
- O, jesteś! - zamiast przywitania, tak wyraził swoje zadowolenie na widok Daniela. - Szukaliśmy cię z Polly. Byłeś tu przez cały czas? Dlaczego nas zostawiłeś? - mówił nie do końca zastanawiając się nad tym, jak zareaguje bratanek. Najzwyczajniej w świecie ciekawiło go, co skłoniło Daniela do porzucenia towarzyszy na Nokturnie.
Nie chciał go słyszeć.
Niech przestanie.
N a t y c h m i a s t.
Chciał być sam.
Nie pomogły błagalne sformułowania, w jakie składały się teraz myśli; nie pomógł utkwiony wzrok, nie pomogła próba odcięcia zmysłów od rejestrowania zachodzących zmian w wydarzeniu. Nic nie mogło pomóc, wyrok zapadł, zupełnie nieunikniony i niezależny. Chrzęst przekręcającego się mechanizmu rezonował wzdłuż kosteczek słuchowych, zdawał się przenikać wzdłuż kręgosłupa, napawając ciało nieprzyjemną falą dreszczu. Sam w sobie wydawał się niezwykle o h y d n y; obmierzły, jakby był mlaszczącym grzebaniem po metalowych narządach, przedzierającym się z każdym ułamkiem sekundy, coraz lepiej słyszalnym, by w końcu zostać skwitowanym przez natychmiastowe szarpnięcie za klamkę. Nie umiał się ruszyć - paraliż ogarnął jego wszystkie komórki, a wspomnienia przelatywały przez głowę w zastraszającym tempie, zmieniając się niczym kalejdoskopowe szkiełka: różne, rozmazane i niewyraźne. Czuł się, jakby został właśnie na czymś przyłapany, jakby zaraz miał być zmuszony do szczerego rachunku sumienia, przypominając sobie, że tak, przecież ich
z o s t a w i ł, a teraz przyszło mu się zmierzyć z groteskową wręcz konsekwencją. Nie, nie obawiał się Vincenta nawet w najmniejszym stopniu. Niemal nie wybuchnął z początku śmiechem, któremu jednak nie pozwolił opuścić napiętych mięśni gardła. Był taki... No właśnie. Nie mógł mu n i c zrobić, choć z drugiej strony wymagał od niego podania sensownego powodu. Daniel obdarzył wuja wzrokiem możliwie najbardziej neutralnym; próżno usiłując rozluźnić mięśnie twarzy, która mimo wszystko wyglądała na zmęczoną i wciąż nie w pełni otrząśniętą po wydarzeniach minionej nocy. Odczuwał wrażenie, że cały czas w powietrzu unosi się j e j zapach, jak nikła, ledwo wyczuwalna mgiełka, wciąż odciska swój ślad na obecnych wokoło przedmiotach.
Czy naprawdę zachował się niewłaściwie? Nie miał wyrzutów. Nie czuł nic, poza lekką, lecz możliwą do stłumienia irytacją.
- Z Polly wszystko w porządku? - Okazał nagłe zainteresowanie, na nowo wyostrzając swoje dotychczas stłumione spojrzenie. Miał nadzieję, że nic się nie wydarzyło. W tej kwestii akurat swojemu wujowi ufał, chociaż... Ostrożność nie opuszczała go nigdy. Zamyślił się na ułamek chwili, rozważając, że musi podać konkretny powód swojego zniknięcia. Vincent nie był na tyle głupi, by dało się go obejść bez podawania żadnej wymówki. Poza tym, nie mógł przekraczać granicy, którą i tak wielokrotnie naciągał, jakby ciągle testował jej wytrzymałość. - Spotkałem znajomego. Potem już nie mogłem was znaleźć - odpowiedział, lekko wzruszając przy tym ramionami. Koniec tematu. Niech wszyscy dadzą mu spokój.
Niech przestanie.
N a t y c h m i a s t.
Chciał być sam.
Nie pomogły błagalne sformułowania, w jakie składały się teraz myśli; nie pomógł utkwiony wzrok, nie pomogła próba odcięcia zmysłów od rejestrowania zachodzących zmian w wydarzeniu. Nic nie mogło pomóc, wyrok zapadł, zupełnie nieunikniony i niezależny. Chrzęst przekręcającego się mechanizmu rezonował wzdłuż kosteczek słuchowych, zdawał się przenikać wzdłuż kręgosłupa, napawając ciało nieprzyjemną falą dreszczu. Sam w sobie wydawał się niezwykle o h y d n y; obmierzły, jakby był mlaszczącym grzebaniem po metalowych narządach, przedzierającym się z każdym ułamkiem sekundy, coraz lepiej słyszalnym, by w końcu zostać skwitowanym przez natychmiastowe szarpnięcie za klamkę. Nie umiał się ruszyć - paraliż ogarnął jego wszystkie komórki, a wspomnienia przelatywały przez głowę w zastraszającym tempie, zmieniając się niczym kalejdoskopowe szkiełka: różne, rozmazane i niewyraźne. Czuł się, jakby został właśnie na czymś przyłapany, jakby zaraz miał być zmuszony do szczerego rachunku sumienia, przypominając sobie, że tak, przecież ich
z o s t a w i ł, a teraz przyszło mu się zmierzyć z groteskową wręcz konsekwencją. Nie, nie obawiał się Vincenta nawet w najmniejszym stopniu. Niemal nie wybuchnął z początku śmiechem, któremu jednak nie pozwolił opuścić napiętych mięśni gardła. Był taki... No właśnie. Nie mógł mu n i c zrobić, choć z drugiej strony wymagał od niego podania sensownego powodu. Daniel obdarzył wuja wzrokiem możliwie najbardziej neutralnym; próżno usiłując rozluźnić mięśnie twarzy, która mimo wszystko wyglądała na zmęczoną i wciąż nie w pełni otrząśniętą po wydarzeniach minionej nocy. Odczuwał wrażenie, że cały czas w powietrzu unosi się j e j zapach, jak nikła, ledwo wyczuwalna mgiełka, wciąż odciska swój ślad na obecnych wokoło przedmiotach.
Czy naprawdę zachował się niewłaściwie? Nie miał wyrzutów. Nie czuł nic, poza lekką, lecz możliwą do stłumienia irytacją.
- Z Polly wszystko w porządku? - Okazał nagłe zainteresowanie, na nowo wyostrzając swoje dotychczas stłumione spojrzenie. Miał nadzieję, że nic się nie wydarzyło. W tej kwestii akurat swojemu wujowi ufał, chociaż... Ostrożność nie opuszczała go nigdy. Zamyślił się na ułamek chwili, rozważając, że musi podać konkretny powód swojego zniknięcia. Vincent nie był na tyle głupi, by dało się go obejść bez podawania żadnej wymówki. Poza tym, nie mógł przekraczać granicy, którą i tak wielokrotnie naciągał, jakby ciągle testował jej wytrzymałość. - Spotkałem znajomego. Potem już nie mogłem was znaleźć - odpowiedział, lekko wzruszając przy tym ramionami. Koniec tematu. Niech wszyscy dadzą mu spokój.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po prostu otworzył drzwi kluczem. Najzwyczajniej w świecie. I po prostu zapytał. Chyba Daniela to nie dziwiło? W końcu mógł się tego spodziewać. Musiał się spodziewać.
- Tak, trochę się martwiła o ciebie, ale ją uspokoiłem. - Przynajmniej tyle, że się zainteresował.
Vincent zamknął drzwi, ale od nich nie odszedł. Czekał na odpowiedź na ostatnie pytanie. Patrzył na Daniela pytającym wzrokiem. Oczywiste było, że zasługuje na jakieś wytłumaczenie z jego strony. Nie musiał się usprawiedliwiać, jakby miał znowu pięć lat, ale chyba nie miał zamiaru nie uraczyć wuja choćby słowem wyjaśnienia? W końcu zwyczajnie ich PORZUCIŁ! Powiedział, że wróci, a nie wrócił. Jakby zapomniał z kim przyszedł i wyszedł z kimś innym, albo sam.
- Aha, rozumiem - odparł dość neutralnym, ale nieco zrezygnowanym tonem, bo nie do końca rozumiał. Przecież mógł wrócić do ich stolika, czekać przy wyjściu. Oni właśnie tak zrobili, zanim nie zaczęło się przerzedzać. Wtedy postanowili go poszukać. Może się mylił, ale Vincent tak średnio wierzył w to, że Daniel nie mógł ich znaleźć. Bardziej skłaniał się ku opcji, że w ogóle ich nie szukał. Co miał jednak zrobić? Wyrazić swoje zwątpienie i drążyć temat jak policjant, którym bynajmniej nie był już od prawie trzydziestu lat? Widocznie Daniel nie miał ochoty dzielić się ze współlokatorem opowieścią o przygodach minionej nocy. Może Polly zdoła się czegoś dowiedzieć? Ale szczerze mówiąc po co Vincowi takie informacje? Po nic. No właśnie. Jedynie ciekawość mogła być tutaj przyczyną wnikania w sprawę, a taki powód to żaden powód. Dlatego właśnie odpuścił dalsze pytania. - Powiem Polly, gdy u niej dzisiaj będę, że się znalazłeś. - Na pewno się ucieszy...
Entuzjazm jakoś tak zupełnie mu opadł. Nie chciał nawet gadać z Polly na temat zaginionego Kruegera. Z początku przez chwilę zamierzał wpaść do niej wczesnym popołudniem z sensacją, a teraz zupełnie odeszła mu ochota. Udzieliła mu się atmosfera jaką determinował Daniel. Można powiedzieć, że Vincentowi odechciało się nagle wszystkiego. Jego bratanek miał wielki talent do dołowania ludzi. Przynajmniej on odnosił takie wrażenie.
- Idę się wykąpać - poinformował na wszelki wypadek, jeśli właściciel mieszkania miałby coś przeciwko, i ruszył w stronę... kuchni - ale najpierw coś zjem.
Spróbował nie czuć na plecach wzroku Daniela, który pewnie przeszywał go właśnie spojrzeniem na wylot. To przestało robić na nim wrażenie jakiś miesiąc temu, choć uczucie przygnębienia pozostało.
- Tak, trochę się martwiła o ciebie, ale ją uspokoiłem. - Przynajmniej tyle, że się zainteresował.
Vincent zamknął drzwi, ale od nich nie odszedł. Czekał na odpowiedź na ostatnie pytanie. Patrzył na Daniela pytającym wzrokiem. Oczywiste było, że zasługuje na jakieś wytłumaczenie z jego strony. Nie musiał się usprawiedliwiać, jakby miał znowu pięć lat, ale chyba nie miał zamiaru nie uraczyć wuja choćby słowem wyjaśnienia? W końcu zwyczajnie ich PORZUCIŁ! Powiedział, że wróci, a nie wrócił. Jakby zapomniał z kim przyszedł i wyszedł z kimś innym, albo sam.
- Aha, rozumiem - odparł dość neutralnym, ale nieco zrezygnowanym tonem, bo nie do końca rozumiał. Przecież mógł wrócić do ich stolika, czekać przy wyjściu. Oni właśnie tak zrobili, zanim nie zaczęło się przerzedzać. Wtedy postanowili go poszukać. Może się mylił, ale Vincent tak średnio wierzył w to, że Daniel nie mógł ich znaleźć. Bardziej skłaniał się ku opcji, że w ogóle ich nie szukał. Co miał jednak zrobić? Wyrazić swoje zwątpienie i drążyć temat jak policjant, którym bynajmniej nie był już od prawie trzydziestu lat? Widocznie Daniel nie miał ochoty dzielić się ze współlokatorem opowieścią o przygodach minionej nocy. Może Polly zdoła się czegoś dowiedzieć? Ale szczerze mówiąc po co Vincowi takie informacje? Po nic. No właśnie. Jedynie ciekawość mogła być tutaj przyczyną wnikania w sprawę, a taki powód to żaden powód. Dlatego właśnie odpuścił dalsze pytania. - Powiem Polly, gdy u niej dzisiaj będę, że się znalazłeś. - Na pewno się ucieszy...
Entuzjazm jakoś tak zupełnie mu opadł. Nie chciał nawet gadać z Polly na temat zaginionego Kruegera. Z początku przez chwilę zamierzał wpaść do niej wczesnym popołudniem z sensacją, a teraz zupełnie odeszła mu ochota. Udzieliła mu się atmosfera jaką determinował Daniel. Można powiedzieć, że Vincentowi odechciało się nagle wszystkiego. Jego bratanek miał wielki talent do dołowania ludzi. Przynajmniej on odnosił takie wrażenie.
- Idę się wykąpać - poinformował na wszelki wypadek, jeśli właściciel mieszkania miałby coś przeciwko, i ruszył w stronę... kuchni - ale najpierw coś zjem.
Spróbował nie czuć na plecach wzroku Daniela, który pewnie przeszywał go właśnie spojrzeniem na wylot. To przestało robić na nim wrażenie jakiś miesiąc temu, choć uczucie przygnębienia pozostało.
Wszystko przebiegało łatwo. Zbyt łatwo, biorąc pod uwagę cała zaistniałą sytuację; rozważając ogrom towarzyszących przy niej obaw, które narastały wraz z akompaniamentem kołaczącego w jego wnętrzu serca. Cholera. Cholera. Każdy moment, każdy drobny ułamek sekundy zdawał się szargać jego nerwy, niszczyć po kolei pęczki zahamowań, napawając obrzydzeniem i pragnieniem jak najszybszego odejścia - jak najdalej, dla samego faktu, aby nagle zniknąć.
Dlaczego nie rozpłynął się? Dlaczego to w ogóle miało prawo się d z i a ć. Dlaczego on musiał tu mieszkać, przychodzić, zakłócać spokój nawet samą obecnością? Każda chwila spędzona samotnie wydawała się zbawiennym ratunkiem, momentem, podczas którego dopiero dało się swobodnie oddychać. Tłamsił go. Dusił, bełtał wcześniejszy spokój i całkowicie, bezprecedensowo niszczył ciszę. Słowami, które wbijały się w nią jak pięści, doszczętnie równając z ziemią każdym wychodzącym ciosem.
Nie, nie rozumiał.
Niczego, do cholery, nie rozumiał.
- Nie było się o co martwić - zapewnił, dokładając przy tym starań, by ton jego głosu stał się chociaż granicznie miły. Względnie, choć wcale nie miał ochoty do dalszego prowadzenia tej konwersacji. Wręcz przeciwnie, chciał ją jak najszybciej zakończyć.
Mógł być mu jedynie wdzięczy za niedrążenie tematu - przynajmniej w tym momencie, co przyznał sam przed sobą z wyraźną ulgą i odczuciem spadającego ciężaru, który zdawał się formować systematycznie na barkach wraz ze zmierzaniem ku punktowi kulminacji. Niech idzie do Polly. Niech idzie gdziekolwiek. Zmierzył go ponownie wzrokiem, słysząc padającą z ust uwagę. Już myślał, że pójdzie do łazienki, ale n i e, musiał również skierować swoje kroki do kuchni. Jeden głębszy wydech sprawił, że powietrze uszło niemal całkowicie z płuc mężczyzny. Spokojnie. Tylko spokojnie.
- Też idę jeść - oznajmił beznamiętnie, również kierując się do kuchni. Wydawało mu się, że jest głodny. Okropnie głodny - lecz gdy tylko spojrzał na przyrządzoną przez siebie kanapkę, od razu odechciało mu się jeść. Właściwie, odechciało mu się wszystkiego. Chleb wydawał się ciągnąć w ustach niczym kawałek jakiejś starej, pozbawionej smaku gumy, przeżuwany powoli z obojętnie lustrującym przestrzeń wzrokiem. Był o t ę p i a ł y. Jeszcze bardziej odsunięty od świata niż zazwyczaj, jakby wytwarzany przezeń mur rósł w siłę z każdą mijaną sekundą. By do resztek go przysłonić, całkowicie odebrać jakikolwiek kontakt.
Oddalić nić choć zdawkowego porozumienia.
Dlaczego nie rozpłynął się? Dlaczego to w ogóle miało prawo się d z i a ć. Dlaczego on musiał tu mieszkać, przychodzić, zakłócać spokój nawet samą obecnością? Każda chwila spędzona samotnie wydawała się zbawiennym ratunkiem, momentem, podczas którego dopiero dało się swobodnie oddychać. Tłamsił go. Dusił, bełtał wcześniejszy spokój i całkowicie, bezprecedensowo niszczył ciszę. Słowami, które wbijały się w nią jak pięści, doszczętnie równając z ziemią każdym wychodzącym ciosem.
Nie, nie rozumiał.
Niczego, do cholery, nie rozumiał.
- Nie było się o co martwić - zapewnił, dokładając przy tym starań, by ton jego głosu stał się chociaż granicznie miły. Względnie, choć wcale nie miał ochoty do dalszego prowadzenia tej konwersacji. Wręcz przeciwnie, chciał ją jak najszybciej zakończyć.
Mógł być mu jedynie wdzięczy za niedrążenie tematu - przynajmniej w tym momencie, co przyznał sam przed sobą z wyraźną ulgą i odczuciem spadającego ciężaru, który zdawał się formować systematycznie na barkach wraz ze zmierzaniem ku punktowi kulminacji. Niech idzie do Polly. Niech idzie gdziekolwiek. Zmierzył go ponownie wzrokiem, słysząc padającą z ust uwagę. Już myślał, że pójdzie do łazienki, ale n i e, musiał również skierować swoje kroki do kuchni. Jeden głębszy wydech sprawił, że powietrze uszło niemal całkowicie z płuc mężczyzny. Spokojnie. Tylko spokojnie.
- Też idę jeść - oznajmił beznamiętnie, również kierując się do kuchni. Wydawało mu się, że jest głodny. Okropnie głodny - lecz gdy tylko spojrzał na przyrządzoną przez siebie kanapkę, od razu odechciało mu się jeść. Właściwie, odechciało mu się wszystkiego. Chleb wydawał się ciągnąć w ustach niczym kawałek jakiejś starej, pozbawionej smaku gumy, przeżuwany powoli z obojętnie lustrującym przestrzeń wzrokiem. Był o t ę p i a ł y. Jeszcze bardziej odsunięty od świata niż zazwyczaj, jakby wytwarzany przezeń mur rósł w siłę z każdą mijaną sekundą. By do resztek go przysłonić, całkowicie odebrać jakikolwiek kontakt.
Oddalić nić choć zdawkowego porozumienia.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Vincent poczuł się jak intruz. Często tak się czuł w tym mieszkaniu, ale czasami bywało lepiej. Tym razem spojrzenie Daniela niemal nie wyrzuciło za drzwi świeżo przybyłego wujaszka, który starał się jednak zignorować ten przykry fakt. Przecież i tak bywał w domu możliwie najrzadziej, starał nie nie wchodzić bratankowi w drogę. Czasem jednak było to nieuniknione. Tak jak teraz. Przecież nie zamieszka u Polly, ani nigdzie innej. Mógł przesiadywać u różnych ludzi bardzo długo, ale ostatecznie zawsze wracał do domu. Z jednej strony był niezmiernie wdzięczny, że Daniel okazywał mu miłosierdzie, ale z drugiej, raniło go jego zachowanie, bo jeśli nie chciał mieć problemu w postaci wujka, to mógł go wyrzucić już pierwszego dnia, choćby w najbardziej miły sposób. W obecnej sytuacji Vincent miał silne wątpliwości co do myśli Daniela, a także trafności swoich odczuć. Może się mylił? Może znowu coś wyolbrzymiał, a bratanek wcale nie był na niego ciągle zły? Nie raz już spotkał się z opinią ludzi o tym specyficznym człowieku, którzy mieli podobne spostrzeżenia co Vinc. Jednak to uczucie było zbyt silne, żeby mógł sobie wmówić, że się myli. Rozumem tego nie przegoni. Trudno. Jedyne, co mu pozostało, to niezwracanie uwagi na spojrzenia i ton głosu bratanka, co się mogło udać.
Problem dotyczył także przekazywanej treści, ponieważ Daniel mówił bardzo mało, a jeśli już się odzywał, to nigdy nie wtajemniczał wujka w żadne szczegóły swojego życia. Jeśli miał w tym konkretny cel, to owszem, informował go co i jak. Jednak, żeby tak po prostu pogadać, opowiedzieć coś, wyrzucić z siebie, co mu leży na sercu... takie coś nie wchodziło w grę, przez co Vincentowi bywało czasem smutno. Sam próbował coś czasem mówić i potem tylko tego żałował, ponieważ bratanek szybko gasił jego zapał - czy to nieprzyjemnym słowem, czy to zwykłym mroźnym spojrzeniem mroźnych oczu, a Vinc i tak ciągle próbował i przeważnie wychodziło jeszcze gorzej. Niestety trzeba było jakoś do tego przywyknąć.
Tak samo było teraz: kolejna tajemnica, kolejne zatajone fakty. Czy on to robił dla sportu? Dla jakiejś swojej dziwnej zasady bo tak? Czasem Vincent odnosił takie wrażenie.
- To dobrze - odpowiedział krótko i neutralnie, nie chcąc dalej ciągnąć tej rozmowy. - Nie trzeba było zostawiać nas bez słowa, to by się nikt nie martwił - dodał w myślach.
Później Daniel usiadł w salonie ze swoim jedzeniem, a Vincent postanowił wykazać się dobrą wolą i w miarę możliwości przegonić ten niemal namacalny z uwagi na swą moc zły nastrój. Usiadł na osobnym siedzisku, żeby nie odbierać bratankowi resztek swobody i starał się zupełnie zignorować jego pusty wzrok. Trudno, odbiło mu, ale Vinc nie da się tak łatwo zniechęcić!
- Hm... - zaczął pół-chrząknięciem, które w całej tej ciszy zabrzmiało niemal jak okrzyk. - Przyznasz chyba, że słusznie poszliśmy wczoraj na to przyjęcie?
Starszy mężczyzna również rozejrzał się po pokoju jakby zachowanie bratanka skłoniło go do zbadania terenu. Jakże znany mu uporządkowany widok był niemal taki jak zawsze. Niemal, ponieważ jeden element tu nie pasował. Vincent skupił wzrok na jasnym przedmiocie leżącym na komodzie. Jako że nie był pewien, czym jest ów skrawek materiału, wstał i podszedł bliżej.
- A to co? Rękawiczka? - wziął ją do ręki i pokazał z daleka Danielowi, który spokojnie jadł kanapkę.
Problem dotyczył także przekazywanej treści, ponieważ Daniel mówił bardzo mało, a jeśli już się odzywał, to nigdy nie wtajemniczał wujka w żadne szczegóły swojego życia. Jeśli miał w tym konkretny cel, to owszem, informował go co i jak. Jednak, żeby tak po prostu pogadać, opowiedzieć coś, wyrzucić z siebie, co mu leży na sercu... takie coś nie wchodziło w grę, przez co Vincentowi bywało czasem smutno. Sam próbował coś czasem mówić i potem tylko tego żałował, ponieważ bratanek szybko gasił jego zapał - czy to nieprzyjemnym słowem, czy to zwykłym mroźnym spojrzeniem mroźnych oczu, a Vinc i tak ciągle próbował i przeważnie wychodziło jeszcze gorzej. Niestety trzeba było jakoś do tego przywyknąć.
Tak samo było teraz: kolejna tajemnica, kolejne zatajone fakty. Czy on to robił dla sportu? Dla jakiejś swojej dziwnej zasady bo tak? Czasem Vincent odnosił takie wrażenie.
- To dobrze - odpowiedział krótko i neutralnie, nie chcąc dalej ciągnąć tej rozmowy. - Nie trzeba było zostawiać nas bez słowa, to by się nikt nie martwił - dodał w myślach.
Później Daniel usiadł w salonie ze swoim jedzeniem, a Vincent postanowił wykazać się dobrą wolą i w miarę możliwości przegonić ten niemal namacalny z uwagi na swą moc zły nastrój. Usiadł na osobnym siedzisku, żeby nie odbierać bratankowi resztek swobody i starał się zupełnie zignorować jego pusty wzrok. Trudno, odbiło mu, ale Vinc nie da się tak łatwo zniechęcić!
- Hm... - zaczął pół-chrząknięciem, które w całej tej ciszy zabrzmiało niemal jak okrzyk. - Przyznasz chyba, że słusznie poszliśmy wczoraj na to przyjęcie?
Starszy mężczyzna również rozejrzał się po pokoju jakby zachowanie bratanka skłoniło go do zbadania terenu. Jakże znany mu uporządkowany widok był niemal taki jak zawsze. Niemal, ponieważ jeden element tu nie pasował. Vincent skupił wzrok na jasnym przedmiocie leżącym na komodzie. Jako że nie był pewien, czym jest ów skrawek materiału, wstał i podszedł bliżej.
- A to co? Rękawiczka? - wziął ją do ręki i pokazał z daleka Danielowi, który spokojnie jadł kanapkę.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Salon
Szybka odpowiedź