Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Gdy tylko lady Rosier usłyszała zapowiedź otrzymania pakunku, wyprostowała się, z zaciekawieniem spoglądając na uśmiechniętą przyjaciółkę. - Naprawdę? - spytała przejęta. Dłonie Inary potrafiły czynić alchemiczne cudeńka, a uzdrowicielskie oko jej ojca, lorda Carrowa, mogło wzmocnić wywary, dodając im leczniczej mocy. - Jesteś wspaniała, dziękuję ci - I nie mogąc się powstrzymać, pogłaskała troskliwie brunetkę po policzku, nieco krąglejszym niż zwykle. Ciąża służyła każdej kobiecie. Radosny uśmiech, wywołany niespodzianką, zamienił się w bardziej melancholijny, kiedy lady Nott wspomniała o ranach Percivala.
- Mówił ci o tym coś więcej? - spytała szeptem, nie chcąc, by ktokolwiek podsłyszał szczegóły z ich poufnej konwersacji. Dzieliła strach Inary, ale na razie nie zdradzała się z tym, że także i jej mąż powraca późnymi nocami, zmęczony i często poznaczony dziwnymi ranami. Pamiętała o obrzydliwym, czarnym symbolu, wyrytym na przedramieniu Tristana i coraz częściej podejrzewała, że to wszystko - przedłużające się nieobecności, nagłe zniknięcia, dziwny zapach krwi, szybka dojrzałość - ma z nim związek. Czuła wielką potrzebę podzielenia się swymi podejrzeniami z drogą przyjaciółką, ale dobro rodziny oraz sekrety ukochanego były ważniejsze od niesionego samotnie ciężaru strachu. - Są odważni i potężni, na pewno nic złego się im nie stanie - pocieszyła zarówno lady Nott jak i samą siebie, nadając swym słowom powagi i siły. Ich mężowie stawiali czoła mrocznym siłom, bronili je przed zalewem mugolskiego szlamu. Nic poważnego nie mogło im zagrozić, przyjęły małżeńską przysięgę od najzdolniejszych czarodziejów: i nie powinny martwić się podobnymi kwestiami życia i śmierci, nie na Festiwalu Lata.
Evandra przywołała na twarzy lekki uśmiech, znów uspokojona spostrzeżeniem brunetki. Zdecydowanie na tafli widniał skarabeusz o lśniącym pancerzyku. - Och, tak, udajmy się w stronę straganów! Nowej biżuterii nigdy nie za wiele, zwłaszcza, gdy wybór poszerza się o niecodzienne cudeńka jubilerskie - prawie zaklasnęła w dłonie. Opuszczenie ponurej polany wydawało się świetnym pomysłem. Odsapną od nieprzyjemnych wspomnień i oddalą się od tego dziwnego wosku, który ułożył się w kształt świnki. Lady Rosier poprawiła suknię i zachęcająco spojrzała na Inarę, mając nadzieję, że nie proponowała spaceru w kierunku jarmarku z czystej grzeczności.
Pokiwał wolno głową na jej słowa rozglądając się przy tym nieznacznie na boki. Sam nigdy nie zastanawiał się nad alkoholową przypadłością traktując ją bardziej jako miły element dnia, jak przykry nałóg. Zapewne z boku wszyscy osądziliby go z góry – może i słusznie? – ale on podchodził do ów kwestii zupełnie inaczej i z pewnością nie zrezygnowałby z ognistej na rzecz lepszej opinii. Niejednokrotnie przyłapał się na lepszej koncentracji, równowadze i otwartości umysłu niżeli przed spożyciem konkretnej dawki magicznego trunku.
-Ciekawy rytuał. Znasz z autopsji?- uniósł brwi spoglądając na nią z wyraźną kpiną bijącą z oczu. -Dziewice można wykorzystać w zdecydowanie lepszy sposób, jak w dennych mrzonkach.- rzucił beztrosko wiedząc, że Sig nie ubierze go w ramy typowego mężczyzny traktującego kobiety jak przedmiot. Drew zdecydowanie odbiegał od podobnych głównie przez lata spędzone na wschodzie, gdzie wiele aspektów znacznie różniło się od tych panujących w Londynie.
Bycie choć przez chwilę rudym nie wywołało w nim nader wielkiej euforii, choć plan zepsucia dnia osobom trzecim nagradzał poświęcenie. Obserwując uważnie poczynania Rookwood zachowywał poważny wyraz twarzy, choć w środku paliło go ze śmiechu na widok przerażonej dziewczyny, która z pewnością nie puści wianka w obawie przed potwornym, krwiożerczym sztyletem. Wzrok towarzyszki sugerował jedno – show time.
Nawet nie mógł wiedzieć, czy mężczyzna użyczający mu ciała znał wróżbiarstwo, jednak wykorzystując okazję zainteresowania obu kobiet westchnął głęboko zerkając na ukształtowany wosk drugiej z ofiar. Chwilę nie mówił nic, jakoby gdzieś głęboko w nim toczyła się walka czy powiedzieć prawdę, a następnie uniósł dłoń zaciskając ją na ramieniu młodej dziewczyny. Przymknął na moment oczy by po chwili powrócić spojrzeniem do feralnego źródła wróżby. -Uważaj na tych, których masz najbliżej. Czeka Cię zdrada, rozpacz spowodowana przez osobę bliską twemu sercu. Może to być wybranek, rodzina. Same czarne barwy.- powiedział spokojnym głosem, był niezłym kłamcą. -Tutaj widzę linię, oznacza ona czas.- wskazał podłużny kształt podobny zupełnie do niczego. -Jest bardzo krótka, pozostało go niewiele. Musisz czym prędzej odpędzić złe demony, potrzebujesz samotności.- mruknął odsuwając dłoń i powracając wzrokiem do Sig. Miała coś do dodania?
- Skromny jak zawsze - odparła panna Pomfrey z lekkim uśmiechem; w jej głosie nie było jednak słychać przygany, nie śmiałaby go teraz karcić, gdy wabił ją z tak niezręcznej opresji i tak się starał, aby poprawić jej humor! Zresztą - dotychczas czas spędzany w jego towarzystwie był nader miły.
Poza najbardziej szalonymi podróżami autobusem, kiedy to lądowała z policzkiem na szybie.
- Staram się dostrzegać to co dobre - odrzekła Poppy, wciąż uśmiechając się blado, lecz ton głosu podszyty był smutkiem - ale to coraz trudniejsze - westchnęła ciężko. Gdy miało się świadomość wszystkich tych okropności, kiedy patrzyło się na heroiczną walkę innych i ich ogromne cierpienie z nią związaną... Naprawdę trudno było spoglądać przed siebie z optymizmem, nawet, gdy miało się w sobie tyle naiwności co młoda uzdrowicielka. Wesołość w głosie Erniego przegnała jednak na kilka chwil ponure myśli o ciemnych chmurach nad ich światem. - Pozostaje się więc cieszyć, że akurat wówczas coś panu wpadło do wewnętrznego, trzeciego oka i jednak pan żyje - wyrzekła ściszonym tonem, nie chcąc przeszkadzać innym. - Zdradzę panu w sekrecie, że zrezygnowałam z tego przedmiotu na rzecz numerologii. Jest naprawdę dużo bardziej fascynująca - dodała niemal konspiracyjnym szeptem, choć wcale nie była to wielka tajemnica.
- Pan ponurakiem? Niech pan nie żartuje - powiedziała Popp, kręcąc z niedowierzaniem głową; Ernie Prang zdawał się chodzić (i jeździć) z głową chmurach, wiecznie zadowolony z życia, lecz wiedziała, że nie powinna oceniać książki po okłądce - i czasami najszersze uśmiechy maskują największe smutki serca.
Chwyciła za klucz i świecę; wosk przelał się przez dziurkę, a gdy znalazł się na wodzie, ją twardnieć pod wpływem zimnej temperatury i z wolna formować się w konkretny kształt. Upierała się, że nie wierzy we wróżby, była przecież człowiekiem nauki, wierzącym w zdrowy rozsądek i racjonalność, a nie gusły. Ujrzawszy jednak... węża niebieskie oczy zaszły łzami.
Wąż.
To musiał być wąż! Wyciągał nawet język, bo syczał. Wąż, który pojawiał się na niebie w miejscach, gdzie dokonywano okrutnych morderstw. Wąż, symbol zła i nieszczęścia. Wąż z herbu Slytherinu. Broda Poppy zadrżała, lecz powstrzymała cisnące się do oczu łzy. Oczywiście, mogła się tego spodziewać; los nigdy nie był dla niej łaskawy.
- Nie... Nie planuję nic takiego... - potrząsnęła głową ze smutkiem, przelotnie bawiąc się fioletowym kryształem na srebrnym łańcuszku, który zakupiła dwa dni wcześniej na jarmarku; Ernie nieświadomie wyciągnął z odmętów pamięci postać Charlesa. To z nim planowała się związać, już na zawsze, pragnęła obrączki, którą wsunąłby na jej palec i węzła małżeńskiego. Powinien był nazajutrz chwycić jej wianek i nadal darzyć przyjaźnią i uczuciem, lecz to nie było możliwe. Charlie odszedł. Poppy zawiesiła ze smutkiem głowę. - Nikomu nigdy nie życzę pecha - odparła cicho, wciąż zasmucona.
Jej własne nieszcęście, które sobie wywróżyła (po co w ogóle tu przychodzila...) było jednak niczym w porównaniu z tym, co poczuła, gdy ujrzała jaki kształt przybrał wosk przelany przez pana Pranga.
Poppy wydała z siebie zduszony okrzyk i zasłoniła usta dłońmi. Oczy rozwarły się szeroko w wyrazie przerażenia.
- Wykrakałam - wydusiła z siebie przerażona, wciąż zasłaniając usta dłonią. Wątłe ramiona zaczęły drżeć, a potem... Zaczęła głośno szlochać. Z oczu gęsto popłynęły łzy, plamiąc piegowate policzki, głośno pociągnęła nosem i kręciła głową z niedowierzaniem. - To wszystko moja wina - zaszlochała Poppy, - Wszystkim przynoszę nieszczęście - ciągnęła dalej pod wpływem emocji, ścierając łzy wierzchem dłoni. - Teraz będzie pana pech prześladował z mojej przyczyny - dodała rozpaczliwie, rozpłakując się jeszcze bardziej.
Naprawdę nie chciała, aby ich przygoda z wróżbami miała taki przykry finał.
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
Fantine Rosier nie odczuwała zazdrości.
Bo i o co miałaby być zazdrosna?
Urodziła się w szlachetnej rodzinie czarodziejów potężnych i utalentowanych, w rodzie wywodzącej się od francuskich królów, starej i szanowanej. Nosiła tytuł lady, była córką i siostrą potężnych czarodziejów, których należało się lękać, najpiękniejszych i najbardziej uzdolnionych kobiet jakie stąpały po tej ziemi. Lady Cedrina miała słuch absolutny, Marianne słowiczy głos, Melisande tańczyła lekko jakby była westchnieniem wiatru, a do tego była piekielnie bystra. A i ona, Fantine, była nie mniej utalentowana - w wielu dziedzinach. Błyszczała na sabatach, niebo skrywało przed nią coraz mniej tajemnic, eliksiry w jej kociołku były coraz silniejsze, a obrazy wychodzące spod jej palców - poruszały i serce, i duszę. Całe życie wmawiano jej, że jest najpiękniejsza, najwspanialsza, po prostu doskonała - i słysząc to zaczęła święcie w to wierzyć. Nawet w półwilach nie dostrzegała konkurencji, przekonana o wyjątkowości własnej urody, o niezwykłości swego czaru.
- Doskonale - ucieszyła się Fantine, wyraźnie promieniejąc na wieść, że Flavien dobrze tańczy walca. Elise nie udało się wzbudzić zazdrości w Róży, która nie widziała ku temu powodów. - Kiedyś - zaznaczyła melodyjnym tonem Fanny z nieprzewrotnym uśmiechem, obdarzając towarzyszkę znaczącym spojrzeniem. Przeszłość nie ma znaczenia, Elise. Liczy się chwila obecna. Tu i teraz. Odbierała droczenie się z młodszą, wyraźnie zazdrosną dziewczyną jako niemal zabawne.
Wzruszyła lekko ramionami, jakby chciała powiedzieć: cóż mogę powiedzieć? Marzą, ot co. Była nieprzyzwoicie pewna siebie - od zawsze. Najmocniej miłowała samą siebie i własne odbicie, lecz cóż, pokazywała jednako innym jak należy ją kochać.
Otóż należało ją kochać do obłędu.
W głowie Fantine nie pojawiła się żadna smutna myśl, żadne zmartwienie; wizja samotności u wybrzeża Dorset była tak nieprawdopodobna jak Grindewald w stroju elfa, który stepowałby jodłując podczas sabatu lady Nott.
- Nie chciałabyś, aby to lord Flavien złapał twój wianek i znów poprosił cię do walca? - spytała lekko, spoglądając znów w czterolistną kończynę. Wosk stwardniał już całkowicie, ujęła go więc w dwa paluszki, zamierzała zabrać go ze sobą. -
- Nie wszystkim pisane jest szczęście - odparła z udawanym smutkiem na słowa Elise. - Mnie jednak jest ono wyraźnie przeznaczone - dodała prędko, unosząc zastygłą kończynę, wymachując nią lekko. Mnie pisane jest wszystko, co najlepsze, Elise. Nie martwię się ani o swą przyszłość, ani o swe małżeństwo.
Oczywiście nie była naiwna, aby myśleć, że poślubi mężczyznę, którego pokocha. Nie wątpiła jednak w to, że prawdziwe uczucie rozpali jej serce - mniej istotne, czy jego obiektem będzie małżonek, czy też nie.
- Tak ci prędko do powicia dzieci, Elise? - zapytała rozbawiona Fanny; nie chodziło wcale o to, że sama chciałaby czekać do późnego wieku, ależ skąd. Staropanieństwo z pewnością byłoby koszmarem - ale jej nie groziło - jednakże nie chciałaby wychodzić za mąż od razu po ukończeniu szkoły. Fantine była zadowolona z czasu, który spędziła na salonach jako panna - cudownie się bawiła. W istocie jednak dobiegał już końca i była przekonana, że jutro zawędruje na plażę bez pierścionka, czy obrączki - już po raz ostatni.
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
- Na pewno nie pierwszy i nie ostatni raz, jestem stałym gościem na wyspie Wight i na wydarzeniach towarzyskich Lestrange’ów – dodała. Z Flavienem łączyła ją wspólna krew, więź która nie zniknie, nawet gdy poślubi on inną. Zawsze pozostaną rodziną, a ona zawsze będzie mogła się nim zachwycać jedynie w ten czysto platoniczny i w gruncie rzeczy niewinny sposób. Ich pokrewieństwo było zbyt bliskie, by to ją brano pod uwagę jako materiał na jego narzeczoną, ale nie ulegało wątpliwości, że jej narzeczony będzie często i gęsto porównywany z ideałem. I miał małe szanse, by zadowolić wybredne gusta Elise. W każdym z kawalerów, z którymi tańczyła na sabacie dopatrywała się wad. W żadnym nie chciałaby ujrzeć swojego narzeczonego. Żaden nie był zbyt podobny do jej ukochanego kuzyna. I nieszczególnie podobała jej się myśl, że to Fantine miałaby go dostać, że miałaby już zawsze się szarogęsić i wywyższać. Elise chciałaby kiedyś zobaczyć utarcie jej nosa i zachwianie jej pewności siebie. Patrzyłaby na to z satysfakcją, bo w osobie Rosierówny właśnie odkrywała potencjalną rywalkę, gotową zagarnąć zbyt wiele uwagi Flaviena tylko dla siebie.
- Och, która panna by tego nie chciała? – zapytała wymijająco, od niechcenia obracając w palcach woskową chmurę, badając opuszkami fakturę nierówności. Oczywiście, że w głębi duszy tego pragnęła, że wyłowienie jej wianka przez Flaviena ucieszyłoby ją bardziej, niż gdyby zrobił to ktokolwiek inny, ale podejrzewała, że Flavien nie pójdzie po wianek żadnej z kuzynek, że złowi wianek Fantine lub Elodie. Chyba, że jednak je obie zaskoczy i wybierze jeszcze inną pannę? Tak też mogło być. – Nie ty jedna interesujesz się Flavienem. I skąd wiesz, czy tylko tobą jedną się on interesuje? – zastanowiła się. – Mojego szczęścia nie definiuje jedynie symbol odlany z wosku – dodała, unosząc nieznacznie podbródek. – Nieszczęście natomiast jest pisane biedakom i nieudacznikom, którzy nie urodzili się tak doskonale jak my. – Tak musiało być. Może jej wróżba nie była tak piękna i jednoznacznie pomyślna, ale to nadal był tylko kawałek wosku. Nie od niego zależało, czy będzie szczęśliwa czy nie. Musiała być, dla lady z rodu Nottów nie mogło być innego scenariusza niż pomyślne i dostatnie życie. Ojciec na pewno nie odda jej byle komu – nawet jeśli ten ktoś nie będzie dorastał do pięt Flavienowi.
Do powicia dzieci nie było jej spieszno, trochę przerażała ją wizja wielkiego brzucha naciągającego delikatną skórę jej ciała i pozostawiającego po sobie brzydkie rozstępy, a potem bolesnego porodu. Zdecydowanie nie czuła się psychicznie gotowa na dzieci. Chciała jedynie móc dumnie obnosić się z pierścionkiem zaręczynowym i wywyższać się nad pannami, które pozostawały samotne. Była jeszcze młoda, dobrze było pocieszyć się panieństwem rok czy dwa zanim wejdzie się w rolę narzeczonej, a potem żony, ale samotność w wieku dwudziestu czterech, dwudziestu pięciu i więcej lat wydawała jej się czymś skandalicznym. Wciąż się zastanawiała, dlaczego jej wuj tyle czasu tolerował panieństwo Ulli, którą niewiele dzieliło od miana starej panny i wkrótce miała zostać wstydem dla całej rodziny. Elise z pewnością musiała być lepsza od niej.
- Właściwie to jeszcze nie, ale obowiązek spełnię najlepiej jak potrafię, kiedy tylko zostanę już żoną – rzekła. – Na ten moment o wiele bardziej ekscytuje mnie perspektywa samych zaręczyn i bycia narzeczoną. Czy to nie jest piękne – nosić na palcu pierścionek i być zasypywaną podarkami od narzeczonego? – Kobiety zaręczone i mężatki traktowano poważniej niż nieopierzone młódki. Jednocześnie były adorowane przez narzeczonego, przynajmniej w idealnym wyobrażeniu Elise.
— Oczywiście — zgadza się z Rią, jakoś tak zbyt ugodowo, wzrok przed siebie kierując. To nie tak, że nie wierzyła w zdolności dziewczyn, były ogromnie utalentowane oraz podziwiane i to niekoniecznie w profesjonalny sposób, jakby chciały, jednak przegrana dopaść mogła nawet Harpie. Nikt nie mógł wiecznie wygrywać i wystarczyło niespodziewane załamanie pogody, bądź gorsza kondycja zawodniczek, by ta zbytnia pewność siebie została niemal natychmiast zmiażdżona. Dlatego też Rowan nie chciałaby w takim przypadku widzieć łez blondynki, która już dawno wydawała się oblec swą duszę w stal, tym samym nie pozwalając, aby ktokolwiek dostrzegł rysy sugerujące kruchość panny Desmond. Ale niech będzie wyższej lisicy, niech sobie wygrywają zawsze — tego im życzyła z całego serca, bo wbrew pozorom nie była aż tak do końca zepsutą osóbką.
— Nie chcę szczudeł — odpowiada nadąsana uzdrowicielka, głos jej obiera niemalże dziecinne tony — Na co mi jakieś szczudła. Jak już macie we mnie inwestować, to zaopatrzcie mnie w szpilki. Do tego ładne, całkiem urocze szpilki — oświadczyła, zaplatając ramiona na piersi w wyrazie głębokiej urazy, której przeczył figlarne iskry tlące się w czerni spojrzenia. Nie dbała w zasadzie o to, kto cenił galeony bardziej, a kto mniej. Kto był w stanie oddać ostatnie skrawki ubrań, a kto zatrzymałby tylko dla siebie drogie futro — obie panienki były bliskie Sproutównie, a jako że były mimo wszystko różne, tak też zostały po prostu zaakceptowane przez jakże wybredny charakter Red, materialistki czy nie, były całkowicie skazane na Ro — Och, błagam Max — prycha głośno — Doskonale wiecie, że jeśli ktoś złowi mój wianek i będzie wystarczająco przystojny, to z zachwytu prawdopodobnie nawet o imię nie zapytam. Za to z pewnością będę podziwiać, jak mokra koszula przylega takiemu amantowi do piersi — oznajmia bez ani grama wstydu, poruszając przy tym porozumiewawczo brwiami. Śmieje się szczere, choć jakoś tak wewnętrznie kuli się, świadoma, że żaden godny pan się nie pojawi, a jeśli już, to ona wielce prawdopodobnie taka dla niego nie będzie. Wie o tym, bo ma w takich przypadkach okropną wprawę. Dlatego też nawet nie odpowiada na prowokację Weasleyówny, która jest gotowa wykopać je wprost przed ołtarz. Zresztą, różnica między rudzielcami wynosi niecały rok, więc to teoretycznie Maxine powinna czuć się zagrożona staropanieństwem, jednak pochodzenie młodszej Harpii mówiło o czymś zgoła innym. Rowan nie do końca była pewna, jak rzecz się ma ze szlachcicami nawet tak pogardzanymi, jak lisi — a przez to wspaniały! — ród Rii, ale przecież każda lady musiała wyjść za mąż i nie wiedziała, czy czasem taki los nie jest pisany roześmianej piegusce. Zaraz też wybucha śmiechem, kiedy Maxine jakże dramatycznie opowiada im o jakże cudownym życiu, jakie zgotuje jej wyjście za jakiegoś bogatego lorda.
— To nic złego nie widzieć duchów, ba! To nawet lepiej wiesz? Bo jak tak spotkasz takiego gadatliwego, to masz wrażenie, że sama niebawem do niego dołączysz — zauważa Red, która przecież nie miała tak przedziwnych rozterek podobnych blondynce, a mimo to próbowała jakoś spojrzeć na pewne sytuacje z jej strony. Co było dosyć ciężkie, biorąc pod uwagę, że ze światem mugoli miała styczność tylko na tym całym obozie, za który musi się jeszcze na Rii zemścić, bo te historie o potworach przez Matta opowiedziane, to jej się lubią przypominać, jak sama jest, a dookoła ciemność panuje — Plus, ja nie wiem, czy tak warto iść. Zabawa brzmi fajnie, ale ilość nagromadzonego, zgniłego jedzenia może nas same o mdłości przyprawić — dodaje, marszcząc przy tym nosek. Przeskakiwanie z tematu na temat początkowo wydaje się męczone, lecz w jakiś sposób potrafi oderwać myśli od cieni zalegającej w stanowczo zbyt rudej głowie. O kilku kwestiach zapomina tylko po to, by zaraz mogła dodać zupełnie nowe, równie światłe co poprzedniczki i podobnie wywołujące na ustach uśmiech.
— Trójka powiadasz? To całkiem ładny wynik, chociaż mam wrażenie, że nasza słodka Riri będzie w stanie wyrzucić z siebie całą siódemkę. Kto wie? Może nawet dorobi się swojej własnej dziecięcej drużyny quidditcha? — zastanawia się na głos młoda Sprout, kiedy pojawia się wzmianka o dzieciach — Ale ja będę mieć jedno. Córeczkę konkretnie, więc w razie czego będziecie musiały się bić o nią z moimi siostrami. Rada na przyszłość kochane, Honesty lubi gryźć — ostrzega je wesoło, już widząc oczami wyobraźni, jak siedzi popijając kieliszek wina, a kochane znajome walczą o możliwość opieki nad jej prześlicznym kwiatuszkiem. Jej dziecko zdecydowanie będzie piękne, a jeśli nie, to pewnie opchnie je Honi, albo Pomonie, które z niezrozumianą radością podejmą się próby wychowania małego potworka.
— No ba — śmieje się, bo przecież Ria Pogromca Weasley, brzmiało niczym cudowny przydomek na następny mecz. Jak bardzo będzie musiała przekupić, tudzież kopnąć w kostkę komentatora, by mógł użyć tego sformułowania? Zaraz to ostrożnie wyjmuje swoją wróżbę z wody, z widocznym niezadowoleniem obserwując rogi woskowej figurki, by z przeciągłym westchnieniem mogła ją ukryć w niewielkiej torebce.
— Przykro mi was rozczarować, ale ja nie zdradzam. Ani ludzi, ani tajemnic, ani własnych przekonań — pewność, jaka brzmiała w jej głosie, mogła zastanawiać, lecz taka była prawda. Upór i zawziętość kobiety był wprost legendarne i jeżeli coś postanowiła, to tak ma być i koniec. Żadna siła nie byłaby w stanie tego zmienić, tak też rogacza (rogaczki?) z siebie zrobić nie da, a potencjalnego amanta łamane na obiekt miłosny, prawdopodobnie pobije, jeśli on postanowi pobawić się w młodego jelenia.
— Fantastycznie! Na co więc czekamy? — zachwyca się, niemalże podskakując. Przykre wróżby z pewnością odejdą w zapomnienie, kiedy to będą tak drżeć mimowolnie na widok dzielnych mężczyzn, uciekających przed kulami ognia niczym jakieś rącze łanie. To będzie ciekawe!
| zt dla Ro
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
– Skąd bierzesz te pomysły? – Spytałam. Naprawdę chciałam wiedzieć skąd niektórym przychodziły do głowy takie myśli. – Powinieneś jeszcze snuć opowieści z mchu i paproci na środku Pokątnej – skwitowałam, przewracając oczami. Wybitnie nie miałam dzisiaj nastroju do rozmów, szczególnie, że źle czułam się w podobnych miejscach – nie myślałeś o czymś praktycznym? Z naszą krwią zostanie aktorem będzie trudne, w naszym świecie rządzi szlacheckie pochodzenie. Chyba o tym nie zapomniałeś? – No, o ile nie mówimy o grze w podrzędnych miejscach, produkcjach, bez wielkiej renomy, gdzie nikogo nie interesowało pochodzenie i doświadczenie, a domyślałam się, że mój przyjaciel kierował się górnolotnymi marzeniami, niestety nie do spełnienia. – Zostań malarzem, kartografem, no nie wiem... w malarstwie zawsze byłeś dobry, jako żeglarz pewnie też poznałeś trochę świata... – Mówię, bo chociaż chciałabym wesprzeć swojego przyjaciela w tym pomyśle, tak jego absurdalność mi na to nie pozwala; nie mówię tego jednak wprost. Nie chcę go urazić a mam wrażenie, że i tak stąpam po bardzo cienkiej granicy.
Na wymijające pytanie odparła wzruszeniem ramionami. Przyglądała się uważnie Elise, badając spojrzeniem jej reakcje i mimikę Dalsze słowa Nottówny sprawiły, że wybuchnęła perlistym śmiechem. - Moja słodka dziecinko... - odezwała się protekcjonalnym, pełnym pobłażania tonem, obdarzając towarzyszkę pełnym politowania spojrzeniem. - Zazdrość szkodzi urodzie, wiedziałaś o tym? - zaśmiała się, unosząc lewą dłoń i kładąc ją na bladym policzku Elise. Czułym gestem pogładziła go, musnęła opuszkami palców, po czym uszczypnęła lekko - pouczająco. - Nie martw się, Tobą także kiedyś ktoś się zainteresuje - pewnego dnia, pocieszyła ją teatralnie, cofając dłoń i chowając kończynę. Fantine nie widziała w Elise rywalki. Nottówna była piękna, oczywiście; miała uroczo zadarty nosek, bladą skórę i łagodne rysy twarzy, wszechstronne artystyczne talenta i miły dla ucha głos - lecz w mniemaniu Róży żadna inna kobieta nie mogła równać się z nią samą. Żyła w swoim świecie i była jego królową. Jej ego ignorowało istienie wilego uroku; potrafiła uwarzyć odpowiedni eliksir, który pozwalał jej na osiągnięcie podobnego efektu. Fanny była święcie przekonana, że jest bezkonkurencyjna - dlatego ani nie martwiła się o swój wianek, ani o to, czy Flavien jej pragnął. Bo to było przecież oczywiste.
Ona także spodziewała się, że niebawem wyjdzie za mąż. Przed dwoma laty ukończyła Beauxbatons i zadebiutowała na salonach. Cieszyła się z czasu, który spędziła jako panna, cudownie się bawiła, nadchodził jednak moment na kolejny etap - opóźniony przez żałobę. Była przekonana, że na jej palcu niebawem zalśni pierścionek zaręczynowy - i kto wie, czy podczas następnego Festiwalu Lata nie będzie już żoną i przyszłą matką.
- To na pewno będzie ekscytujący czas - zgodziła się z Elise, splatając przed sobą dłonie. Już czuła podniecenie na samą myśl planowania tej niezwykłej uroczystości i przygotowaniach do niej. - Czy wiesz już w jakiej sukni chciałabyś zaprezentować się w ten niezwykły dzień? - spytała uprzejmie i spojrzała stronę ścieżki. W zagajniku nie miały już czego szukać. - Chodźmy, Elise, jestem spragniona - zaproponowała; miała ochotę na skrzacie wino.
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
Czy widziała swoje przyszłe miejsce właśnie na wyspie? Zamieszkanie tam z pewnością usatysfakcjonowałoby ją najbardziej, kiedy będzie musiała opuścić rodzinny dom, bo nadal miałaby obok rodzinę i nie musiała odnajdywać się wśród samych obcych sobie ludzi. Szanse na poślubienie Flaviena były bliskie zeru, ale pozostawali dalsi kuzynowie Lestrange – choć nie tak doskonali jak ten najbliższy, bo Flavien był jedyny w swoim rodzaju. Z pewnością zmarniałaby i uschła, gdyby miała zamieszkać w którymś z zimnych zamczysk należących do ponurych rodów rzadko zapuszczających się na salony. Czym byłby Nott bez możliwości częstego pokazywania się w towarzystwie, zamknięty w jakiejś mrocznej, brzydkiej przestrzeni? Skrytym marzeniem było więc oddanie w ręce rodu o odpowiednio dworskich obyczajach, bliskich tym które wyniosła z domu. Byłoby cudownie, gdyby jej małżeństwo miało umocnić któryś z sojuszy Nottów. Elise byłaby niezwykle dumna, mogąc przysłużyć się swojemu rodowi w ten sposób, czułaby się wtedy ważna – a uwielbiała czuć się ważna i wyjątkowa.
- Wyspa jest bliska memu sercu, bo pochodzi z niej moja matka i mam tam rodzinę, podobnie jak mój rodzinny dom, ale wiem, że mój czas tam niestety jest policzony i wkrótce będę tam już wyłącznie gościem. – Jeszcze nie była zaręczona, ale to była kwestia roku, może dwóch. Nie zostanie starą panną, wkrótce wyfrunie z gniazda i z całą pewnością zatęskni za murami Ashfield Manor oraz nieprzebytymi lasami Sherwood, które sprowadzały obcych na manowce, chroniąc sekrety Nottów. Jej matka nawet po wielu latach czuła ogromną więź ze swoim rodzinnym domem, i zabierała tam najmłodszą córkę gdy tylko mogła, a morski klimat wyjątkowo Elise służył i był pewną odmianą od leśnych woni otaczających Ashfield. Elise nudziłaby się, gdyby miała miesiącami tkwić tylko w jednym miejscu, nawet jeśli to był rodzinny dom, i czasem potrzebowała odmiany.
Była zazdrosna o Flaviena, ale chodziło przede wszystkim o jego uwagę. Smuciła ją myśl, że kiedy się ożeni, będzie mieć dla kuzynek znacznie mniej czasu, bo skupi się na swojej małżonce. Na Elise skupi się jej mąż, przynajmniej teoretycznie, bo może być i tak, że będzie wolał poświęcać się pracy i interesom niż żonie, jak jej ojciec. Pytanie tylko, czy będzie on kimś, kto ją zadowoli i na czyje próby zaimponowania jej nie będzie wywracać oczami i kręcić kształtnym noskiem? W każdym mężczyźnie potrafiła dopatrzeć się mankamentów. Ten był brzydki, tamten miał krzywy nos, kolejny fatalnie tańczył, następny miał obciachowe zainteresowania... Tylko najlepsi zasługiwali na jej aprobatę, a na każdego kto odbiegał od ideału narzekała przy każdej sposobności, wyśmiewając się z kuzynkami i przyjaciółkami z przywar danego kawalera. Czułaby się nieszczęśliwa, gdyby miała być żoną kogoś brzydkiego lub nie umiejącego dobrze tańczyć, choć najważniejsze, żeby miał pełną skrytkę u Gringotta, kupował jej dużo prezentów i lubił bywać na salonach, a także nie zabraniał jej kontaktów z bliskimi. To mogłoby jej wynagrodzić ewentualne braki w wyglądzie.
Fantine najwyraźniej była bardzo pewna swego – choć wciąż istniała szansa, że Flavien poślubi inną, nie ją. Zaręczyny jeszcze nie zostały zawarte i wszystko mogło się zdarzyć. I Elise miała nadzieję, że tak właśnie będzie – choćby po to, by lady Rosier nie mogła dostać tego, czego pragnie i czuć się lepszą od niej. Jej porażka i rozczarowanie sprawiłyby Elise złośliwą satysfakcję, zwłaszcza po tym protekcjonalnym potraktowaniu, jakby była małą dziewczynką. Kiedy Fantine uszczypnęła ją w policzek Elise odsunęła się.
- Jeszcze się przekonamy – powiedziała, dumnie unosząc podbródek. Nic nie było przesądzone co do tego, która z nich będzie szczęśliwsza jako żona. – Moja zaręczynowa suknia z pewnością będzie najpiękniejsza. – Na ten dzień specjalnie zamówi nową kreację, koniecznie u Parkinsonów, bo żaden plebejski projektant nie będzie dość godny, by ubrać ją na uroczystość zaręczyn. Będzie musiała przyćmić Fantine i swoje kuzynki. Nawet jeśli w narzeczonym z pewnością dopatrzy się wad, tak jej wygląd musiał być ich pozbawiony. – Tak, chodźmy już stąd – zgodziła się. Powróżyły sobie i nie miały tu co szukać, zwłaszcza, kiedy wokół roiło się od ludzi wątpliwego pochodzenia.
| zt. x 2
- Jak bardzo praktycznym? - może miała jakieś pomysły, bo ja już sam nie wiedziałem do czego się mogę nadawać. Zostałem wybrany przez morze, tam, na głębokich wodach było moje miejsce, ale ta najcudowniejsza kochanka odwróciła się ode mnie póki co. Oby nie na zawsze - Oj tam, oj tam, nie od razu Rzym zbudowano. - mówię, mrugając do Leanne jednym okiem i wyciągając w górę palec wskazujący. Pływałem już pod banderą Traversów, chociaż wielu mogłoby zapytać jak mugolak się dostał na statek takiego szanowanego rodu? Może teraz pora oddać się pod opiekę innej szlachetnej rodziny, powiązanej z teatrem a nie podróżami? Kłamstwo zawsze miałem we krwi i naprawdę niewielu wiedziało cokolwiek o moim pochodzeniu.
- Kartografia widzi mi się tylko w połączeniu z żeglarstwem. - kiwam głową, po czym opieram się o tą misę z wodą, po której wciąż pływa mój jednorożec - A malarstwo to wiesz... ja bym nawet chciał, ale ile można ciągle malować portrety, sceny historyczne, rodzajowe i jakieś durne pejzaże? No przecież to takie nudne! Klasycyzm kłóci się z moimi przekonaniami, a niestety tylko na nim da się zarobić. - wzruszyłem ramionami, bo taka prawda niestety. Czarodzieje nie potrafili docenić zdobyczy współczesnych artystów, wciąż spoglądając gdzieś daleko za siebie. Doceniałem kunszt i warsztat niektórych artystów, ale, jak matkę kocham, to był już kompletny przeżytek, który powinien zawisnąć w muzeum, a nie w galeriach! Nie było na salonach miejsca na abstrakcyjne myślenie. Nigdzie nie było na nie miejsca, niestety i przekonałem się już o tym nie raz. Rzygać mi się chciało jak wieszali kolejny obraz podobny do miliona innych, a sztuka naszych czasów wciąż leżała gdzieś w pracowniach, kompletnie niedoceniona - Męczyłbym się malując w ten sposób... Nie to, żebym nie umiał, po prostu nie widzę w tym sensu. Przydałaby nam się jakaś reforma malarstwa, ale raczej nic z tego. - rozkładam ręce, bo to temat na wiele godzin, jak dla mnie!
Tylko raz zerknąłem na podążającą w oddali przyzwoitkę, później skupiając się całkowicie na osobie Elodie. Brak nagany za stój uznałem za dobrą monetę, pojawiającą się nieustannie. Chyba jeszcze nigdy nie udało mi się nie trafić z modowym zestawem wyjściowych ubrań i chwała Merlinowi za to. Wiedziałem, że w obronie najwyższych wartości jaką był wygląd, ma droga przyjaciółka rozszarpałaby mnie na strzępy nim zdołałbym pobiec do domu w poszukiwaniu innej kreacji. Dlatego zawsze dbałem o nienaganną aparycję, by lady Harcha nie musiała wstydzić się swojego Flatfusa.
Migoczące lampiony do spółki z delikatnym półmrokiem może zachwyciłyby jakiegoś niedoświadczonego młokosa lub romantyka za dychę, ale ja czułem się tutaj naprawdę nieswojo. Jakby jakiś złowieszczy duch naprawdę miałby wyskoczyć zza krzaków i straszyć nas nad miskami. Coś okropnego. W ogóle miejsce było mało wykwintne, ale nie chciałem tak jawnie narzekać na gospodarzy. Zwłaszcza, że podobno pieczę nad zagajnikiem trzymała lady Prewett, pewnie wyczulona na wszelkie pokłady niezadowolenia wśród uczestników zabawy.
- No tak, wykształcenie się woskowego ponuraka to podobno śmierć na miejscu – odparłem, kpiąc nieco. Tak naprawdę nie wierzyłem w te całe przesądy, ale wierzyłem, że towarzystwo przyjaciółki będzie na tyle miłe, że odeprze każdy niesmak pozostawiony przez rudowłosych szlamolubów. Obserwując zresztą stoliki nieopodal przekonałem się, że nie było tu zbyt wielu arystokratów, gorszące. – Tobie sprzyja nie tylko niebo, ale całe galaktyki – stwierdziłem miękko, kwitując odpowiedź szczerym uśmiechem. W końcu została narzeczoną i choć zjadała mnie ciekawość odnośnie poznawania tej dwójki, to nie ciągnąłem Parkinsonówny za język. Nie tylko nie wypadało, a jednak wszystkie pary uszu siedzące nad miskami mogło okazać się zbyt wścibskie.
- Oczywiście – przytaknąłem tonem, który wyrażał naszą wyższość względem całej reszty, która dała się nabrać na podobne, zabobonne sztuczki. Kiwnąłem też głową, będąc ciekaw co też takiego ten wosk pokaże na tafli wody. Kilkanaście długich sekund wyczekiwania, by na mojej twarzy uśmiech poszerzył się dużo, dużo bardziej. – No proszę, moja droga, nie kłamałem z tymi galaktykami. Miłość jak nic – uznałem spoglądając intensywnie na kształt. Tak, nie mogłem się pomylić, to było serce. – Na pewno chodzi o miłość do mnie, oczywiście – dodałem nieco żartobliwie, po czym zabrałem się za swoją dolę. Klucz, wosk, przelewanie. Powinna mi wyjść strzała, wtedy bylibyśmy swym idealnym dopełnieniem. Albo nie, lepiej jednorożec. Ale pewnie wyjdzie jakiś duch, gotowy postraszyć nasze zlęknione sumienia.
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Te pour cela préfère l’Impair.
'Wróżby' :
Delikatna bliskość przyjaciółki działała kojąco, rozpraszając chmurną wizję, która plotła się w myślach. Obecność zawsze wybijała się wśród cieni, prawda? Na ciche słowa po prostu uśmiechnęła się odwracając się lekko w stronę pochylonej Evandry. Mimowolnie uniosła dłoń, by opuszkami palców musnąć złociste pasmo przy jasnym licu. Uśmiech pozostał na dłużej, wyginając pełne wargi, odbijające malowaną czerwień w tafli zwierciadła i misy, w której przyszło im szukać przyszłości zaklętej w wosku. Niejednoznacznej i rozmazanej, zapowiadającej coś, czego sama mogła sie spodziewać - Oczywiście - odpowiedziała poważnie, chociaż drgający na ustach jasny płomyk nadawaj jej wypowiedzi swoistej czułości - A ty mi zaśpiewasz - dodała jeszcze cicho. Evandra miała iście anielski głos i nikt kto usłyszał jej pieśń, nie mógł przejść obojętnie. Zupełnie, jakby głosem potrafiła namalować zupełnie nową rzeczywistość - Podobno... dzieci w łonie matki bardzo lubią słuchać pięknych melodii - nie pamiętała, gdzie słyszała podobne słowa, ale było w tym coś prawdziwego. Niby kojące lekarstwo, które ożywiało duszę.
Na uderzenie serca przymięła powieki, gdy słowa popłynęły ciemniejszą ścieżka. Kąciki ust opadły wraz z umykającym uśmiechem - Niezbyt wiele, ale... było to coś ważnego - szeptała, nachylając się do przyjaciółki, ograniczając do minimum możliwość, że ktokolwiek mógłby usłyszeć słowa przeznaczone wyłącznie dla Evandry - To prawda, są - promyk na moment zagościł na ustach i zgasł - ale chciałabym usłyszeć to od niego. Milczy. Wiem, że są rzeczy, które nie są przeznaczone dla naszych uszu, ale... to coś potężnego, strasznego, coś ich zmienia - nadal szeptała, pozwalając by nagromadzone bolesnością słowa w końcu wymknęły się na wolność - Przepraszam, nie powinnam cię tym męczyć - przygryzła wargę, odcinając powtórnie od dręczących ją myśli. Nie był to ani czas ani miejsce na walkę z tańczącymi w piersi cieniami. Był Festiwal. Czas, który mógł podarować im nieco światła w ciemnościach, które sunęły ze zbliżająca się wojną.
Z pen ulga odsunęła się od wróżebnych mis. Nigdy zbyt mocno nie interesowała się światem przewidywania przyszłości - zawsze przedstawianej niejasno, symbolicznie z interpretacją, pod którą można było podciągnąć zbyt wiele, by bawić się w jej odgadywanie - Chodźmy - potwierdziła już z wracającym na wargi uśmiechem - Na pewno znajdziemy tam coś pięknego - dodała i z lekkością pociągnęła przyjaciółkę, opuszczając dziwną polanę, której blade światło lampionów wcale nie rozwiewał przyszłości. Nie dawał odpowiedzi, a zadawał kolejne pytania.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Zamyśliła się nad losem ich dzieci, machinalnie pogłaskała się po przedzie sukni, zastanawiając się, czy młody Rosier i młody Nott zaprzyjaźnią się od razu. Już widziała te pyzate buźki i eleganckie ubranka oraz popołudnia spędzane na lekcji szermierki. Nie mogła doczekać się narodzin synka. I końca wojny, o której mimochodem wspominała Inara. Nawiązywała do sekretów łączących ich mężów. Evandra westchnęła cicho, mocniej przytulając się do ramienia przyjaciółki. To było zbyt wiele. I zbyt trudne. Damy nie powinny kłopotać się tego typu rzeczami, ale lady Rosier z wdzięcznością przyjmowała zaufanie, którym obdarzał ją ukochany mąż. - Tristan też się zmienia - wyszeptała, tak, by nie słyszał ich nikt inny. - Spoważniał. Dojrzał. Myślę, że to dzięki małżeństwu, ale...ma w sobie wiele mroku. Nosi wiele sekretów, które wydają mi się czymś niepokojącym - zwierzyła się poufale, z dumą i smutkiem zarazem. Wierzyła, że większość nieobecności Tristana jest spowodowana obowiązkami wynikającymi z pracy w rezerwacie, ale nie była naiwna. Wracał późno, zmęczony, poturbowany. Działo się coś złego, wokół nich wirowały ochłapy wojny. I nie miała wątpliwości, że obydwaj ich mężowie brali w niej udział. - Nie przepraszaj, musimy dzielić się spoczywającym na naszych wątłych barkach ciężarem - odpowiedziała miękko, poklepując dawną lady Carrow po wierzchu delikatnej dłoni alchemiczki. - Musimy im zaufać. I nie zastanawiać się nad tym zbyt głęboko. To męskie sprawy - poinformowała po prostu, dumnie unosząc podbródek. One były kobietami, nie powinny o tym myśleć ani dociekać czym też zajmowali się ich mężowie. - Kobiece to błyskotki, drogie materiały i beztroska. Chodźmy wybrać coś zachwycającego, co pasuje do twej wyjątkowej urody, przepiękna Inaro - A komplement dotyczący wyglądu, padający z ust półwili, znaczył naprawdę wiele. Ciemne włosy i jasna cera współgrały wręcz wspaniale, czyniąc z lady Nott prawdziwą piękność. A z jej męża wielkiego szczęściara. - Może kupimy coś dla naszych dzieci? Albo mężów? - zaproponowała, podekscytowaniem starając się zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, pozostające po rozmowie o zbyt poważnych jak na atmosferę Festiwalu Lata tematach. - Byle nie coś z motywem świnki - dodała żałośnie. Ciągle nie mogła przeżyć obrazka, który ukazał się jej oczom po wylaniu na zimną taflę gorącego wosku.
Teraz również się on tlił, lecz w zupełnie innej płaszczyźnie niźli gniew lub jakiekolwiek inne, negatywne uczucia. Arystokrata miał bardzo dobry nastrój, jeszcze więcej nadziei, chociaż tą odsuwał od siebie na wszelkie sposoby. Wciąż nie umiał wyrzucić z głowy głosu matki przepowiadającą mu spotkanie podczas wróżb przyszłej żony. Najbardziej prawdopodobnym był fortel przygotowany do spółki z przyjaciele niż faktyczne widzenie przyszłości swego młodszego syna w ramionach znamienitej szlachcianki - jednak umysł Rowle'a, z natury dociekliwy oraz otwarty na różne ewentualności doszukiwał się w tym drugiego dna, sławetnego mistycyzmu, o który ocierał się wraz ze swoją profesją. Wciąż stał po środku i badał oba światy, czerpiąc po trochu z każdego z nich. Dlatego to jemu było dużo łatwiej wtopić się w miękką ułudę iluzorycznej oprawy tejże zabawy niż kroczącej obok kobiecie. Nie zamknąwszy umysłu na żaden bodziec chłonął zastaną atmosferę wszystkimi zmysłami - głównie koncentrując się na towarzyszce.
Nie było w niej wiotkiej naiwności ani szczebiotu młodziutkich genów. Przypominała raczej dorodny, w pełni rozwinięty pąk róży, kuszący swym dostojeństwem. Była tak inna od ćwierkających o strojach młódek, więc Lou wreszcie od dłuższego czasu nie musiał udawać, że słucha - robił to naprawdę, z nieukrywaną przyjemnością. Pełen sprzeczności - lubując się jednocześnie w konserwatyzmie jak i mądrości dobrze urodzonych niewiast. Było ich tak mało!
- Tak myślisz, pani? - spytał w zastanowieniu nad nieistniejącym przyjacielem. Po udzieleniu pomocy z obraniem miejsca, Louvel również zasiadł, po przeciwnej stronie. - Zdaje się, że wszyscy są tym tematem żywiej zainteresowani niż ja - wyznał z cichym westchnięciem. - Tobie lady jest na pewno dużo ciężej. Ta mnogość adoratorów starających się o twą rękę może przytłaczać i męczyć. Mam nadzieję, że okażę się dla ciebie miłym wytchnieniem lady Rosier - powiedział, z błąkającym się na twarzy uśmiechem, nadal usiłując nadać swym ostrym rysom przyjemnego wyrazu. Naprawdę nie zamierzał się starać, traktując ich spotkanie jako luźną okazję do wymiany opinii oraz lepszego poznania się. Rowle miał już tyle lat na karku, że nie czuł potrzeby uganiania się za kobietami. Z chęcią je adorował oraz komplementował, lecz daleko mu było do śliniącego się za panną młodzika, który wie, że jeśli nie weźmie spraw w swoje ręce, to ubiegnie go nestor. Właściwie Lou był już gotowy na to, co przyniesie mu lord Salazar, prędzej czy później. Przeżył już swą miłość - spędził wiele szczęśliwych lat u boku idealnej damy, nie potrzebował już niczego więcej. Chociaż gdyby nadarzyła się sprzyjająca okazja, na pewno nie byłby rozczarowany. - Proszę wybaczyć mi śmiałość, lecz chyba nie uwierzyłbym w poskramianie smoków przez delikatną kobietę. Wiem, że rozmawiamy ledwie ulotną chwilę, lecz jeśli miałbym jakoś cię określić, pani, to od razu widzę, że twym atutem jest umysł. Zakładam zatem, że to on trzyma pieczę pracą w rodzinnym interesie. Obserwuje je lady z daleka? - wygłosił swoją opinię, przy tym drążąc temat. Lubił magiczne stworzenia, tak jak lubił ryzyko oraz pasję, która kryła się w innych. Sam oddawał się swojej, dlatego lepiej dogadywał się z ludźmi targanymi przez ten sam płomień. - Jabłko. Jest lady głodna? - spytał przewrotnie, spoglądając na formujący się na wodzie kształt. - Przypomina mi to legendę o Eimher Pięknowłosej. Czyżby jakiś lord Parkinson interesował się twą osobą? - rzucił tym razem już poważniej, chociaż z przymrużeniem oka. Wkrótce i Rowle zabrał się za ulanie wosku przez klucz, będąc ciekaw czy dostrzeże kształt wilka lub może kota. To byłoby banalne.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset