Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
- Zgadzam się z panem - przytaknęła z uśmiechem. Nie drążyła tego tematu, jednakże prawdą było, że bez heroicznych czynów w tych trudnych czasach - na drobne uczynki nie będzie miejsca, bo ciemność wszystko pochłonie. - Zgłodniał pan? Możemy później przejść się na jarmark, widziałam tam sporo straganów z lokalnymi pysznościami... - odparła Poppy, przyglądając się mu uważnie; Błędny Rycerz był dostępny całymi dniami i nocami. Pewnie i zmiany Erniego były długie i wyczerpujące. Zmartwiła się nagle, czy aby na pewno je regularne i pełnowartościowe posiłki. - To wcale nie jest aż tak trudne, jeśli człowiek do tego przysiądzie, naprawdę! Po kilku lekcjach zaczyna się rozumieć, że jedno wynika z drugiego, to naprawdę fascynujące - zapewniła Erniego z przejętym uśmiechem. W przeciwieństwie do niego panna Pomfrey uwielbiała się uczyć i zawsze ciężko pracowała nad tym, aby mieć dobre oceny; nie robiła jednak tego tylko dla wyników, lecz także dlatego, by zaspokoić swą własną ciekawość - i potrzebę bycia społeczeństwu przydatną.
Tak bardzo pragnęła wszystkim naokoło pomóc, miała w sobie tak wiele altruizmu i dobroci, a los mimo wszystko nie odpłacał się jej tym samym.
- Niesamowite? - pisnęła przerażona, gdy Ernie wlepiał zafascynowane spojrzenie w ponuraka z wosku. Nie dało się tego poddać w wątpliwość. Ewidentny ponurak. Symbol nieszczęścia i śmierci. Dlaczego więc tak się uśmiechał? Z czego tu się cieszyć? Czy życie nie było mu już miłe?! Nie protestowała, gdy wyciągnął ręce w jej stronę i przygarnął do siebie. - Teraz to mnie jest przykro. Naprawdę przykro. Przepraszam - szlochała nadal Poppy, jakby wcale nie słyszała tego, co Ernie mówi o wszechświecie, tak bardzo była skupiona na rozpaczy, która zrodziła się w w sercu Poppy na myśl, że los teraz będzie rzucał mu kłody pod nogi. Niby nie powinna być przesądna, niby zawsze była racjonalistką, ale...
Spojrzał Erniemu w oczy, gdy ujął ją za podbródek; oczy wciąż miała wilgotne, a wargi drżały z przejęcia. Nie potrafiła jednak powstrzymać uśmiechu, kiedy padały pod jej adresem tak miłe słowa.
- Zdecydowanie pan przesadza, ale dziękuję. Nawet gdyby nie miał pan mnie w pobliżu, to ma pan siebie, nie mniej miłą istotę - odparła Poppy, uspokajając się nieco, choć wciąż sumienie paliło ją z poczucia winy. - Proszę nawet nie zaprzeczać - dodała szybciutko, choć wcale nie była taka pewna, czy Prang miał w sobie na tyle skromności, by z grzeczności zaprzeczyć. - Oby tak było. Oby to wszystko, to całe gadanie o ponurakach, bzdurą się po prostu okazało... - westchnęła Poppy, gdy szloch ustał, a Ernie odsunął się nieco. Zazwyczaj uznałaby podobny uścisk za zawstydzający, zbyt intymny, jednakże wiedziała, że był teraz jedynie przyjacielski - i pomógł jej pozbyć się choć części smutku.
- Mam nadzieję, że mimo wszystko los będzie panu sprzyjał.
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
Póki co pozostawiał tę zagadkę nierozwiązaną, skupiając się na dryfujących po powierzchni, woskowych kształtach, których znaczenia niestety odczytać nie potrafił. Uśmiechnął się więc przepraszająco, gdy się do niego odezwała, bezbłędnie wyłapując brzmiący w jej głosie dystans, ale nie uznając go za coś nienaturalnego; mógł być celowy, starannie wymierzony, przeznaczony specjalnie na salony. – Chciałbym, obawiam się jednak, że talent do rozczytywania przyszłości przypadł w udziale jedynie mojej drogiej kuzynce – odpowiedział, dyskretnie pochylając głowę w kierunku migającej między sylwetkami Lorraine. Sekundowe odwrócenie wzroku wystarczyło, by umknęły mu subtelne zmiany w postawie czarownicy: nie zauważył napięcia w ramionach, nie zinterpretował prawidłowo niepokojącego błysku w oczach; przelewając wosk przez mosiężny klucz czuł się więc w miarę swobodnie, nie pozbywając się jeszcze błogosławionego stanu zupełnej niewiedzy, nie denerwując się nawet, gdy na moment zniknęła, obchodząc go dookoła i przystając po drugiej stronie. Dopiero jej następne słowa – niejednoznaczne, ale naznaczone już trudną do zignorowania niechęcią – uruchomiły w jego umyśle uśpione do tej pory lampki alarmowe. Zmarszczył brwi w wyrazie skonfundowania, nie dając jednak po sobie poznać chwilowego dyskomfortu, przypominającego nieco chwile, w których jako jedyny w towarzystwie nie rozumiał wewnętrznego żartu. Oderwał wzrok od słońca i księżyca, nagle zupełnie tracąc nimi zainteresowanie i teraz już bezpośrednio zwracając się w kierunku kobiety. Nadal nie wiedział, do jakiego rodu należała, wyglądało jednak na to, że był w tym osamotniony; kiedy zwracała się do niego po nazwisku, w jej głosie próżno szukać było wątpliwości.
Odchrząknął cicho, chcąc przerwać przedłużające się już nieco milczenie, zanim zostanie uznane za nieuprzejme. – Wybacz mi, lady – zaczął, decydując się postawić na szczerość: udawanie, że wiedział, kim była, na dłuższą metę mogłoby przynieść mu jedynie upokorzenie. – Odnoszę wrażenie, że w jakiś sposób cię uraziłem, próżno staram się jednak przypomnieć sobie podobną sytuację. Trudno mi też uwierzyć, że mógłbym być w stanie zepchnąć cię na margines – dodał, kiwając w jej stronę z szacunkiem. Nie próbował kupić jej komplementem, w jego słowach pobrzmiewała szczerość i lekkie zakłopotanie; wydawało mu się, że całkiem dobrze znał pełną listę swoich własnych potknięć i porażek, i dopasowanie do niej stojącej naprzeciwko kobiety okazywało się nie lada wyzwaniem. – Jeżeli zachowałem się niestosownie, byłbym niezmiernie wdzięczny za wskazówkę, jak mógłbym naprawić swój błąd, lady..? – Zamilkł, zawieszając głos na ostatnich sylabach, licząc na to, że uzupełni pozostawioną przez niego lukę swoimi personaliami – być może rzucającymi odrobinę światła na sytuację, w której mimowolnie się znalazł.
I am not there
I do not sleep
Uśmiechnęła się jedynie, słysząc półszeptem wypowiedziane słowa Amadeusa. Wiedziała, że gdyby została pohańbiona, mężczyzna nie wahałby się dokonać zemsty; jednocześnie doskonale czuła, że nigdy nie będzie musiał spełniać swojej groźby. Ucieszyła się opinią na temat nadchodzącego zamążpójścia – jeśli ktoś tak światły jak lord Crouch dostrzegał wszystkie plusy, na pewno w końcu cała reszta podąży jego tropem.
- Żadna cząstka mnie nie buntuje się przeciwko tej decyzji – przyznała cicho, łagodnym tonem – Czy tak powinno być? – czy to normalne?
Skłamałaby, gdyby fałszywie przyznała, że nie widzi się w roli żony nestora. Jej ambicje sięgały daleko i nie musiała ukrywać tego przed osobą tak bliską, jak Amadeus. Jedynie wzmianka o dzieciach wywołała w niej dziwne, nie do końca przyjemne uczucie, które jednak zbyła wsłuchaniem się w odpowiedź towarzysza.
- Sądzę, że Madeline doceniłaby możliwość przechadzania się uliczkami Mediolanu w twoim towarzystwie. Jeśli już tam będziecie, nie zapomnijcie o wizycie w Operze – jeśli mogła zasugerować mu kierunek, w jakim chętniej udałaby się jej kuzynka, właśnie to uczyniła. Wedle swojej opinii, Marine widziała w lady Slughorn zwolenniczkę włoskiej kultury i sztuki.
Kilka chwil później również i jej wosk uformował się w kształtną figurkę, bez wątpienia przywodzącą na myśl ptaka. Interpretacja Amadeusa była nad zwyczaj trafna, dlatego panna Lestrange nie zamierzała z nią polemizować. Przejechała palcami po zastygniętej masie, badając jej fakturę.
- Gdyby nie szpony, byłabym pewna, że to trochę inne stworzenie – przyznała, przekręcając delikatnie głowę, by lepiej przyjrzeć się figurze – Takie, które zwiastowałoby odnalezienie jakiegoś zapomnianego jaja na Smoczym Cmentarzu. Ostatnio Wyspa Wight jest miejscem prawdziwych cudów – pół żartem, pół serio odniosła się do swojej smoczej pasji; jako dziecko marzyła o trzymaniu wielkiego gada w ogrodzie, lecz życzenie to szybko wyparowało. Za to jej towarzysz na pewno słyszał już o Wyspiarce.
Na rozładowanie napięcia Blaithin spróbowała uśmiechnąć się w najbardziej zachęcający sposób na jaki było ją stać, chociaż kącik jej ust drgnął bardziej w nikłym wyrazie łaskawego pobłażania niż uprzejmości.
— To interesujące, jak wychowanie od kobiet wymaga zdolności wybaczenia bez względu na popełnioną winę. Widzisz, chciałabym ci wybaczyć. Nie chcę ujść za nieuprzejmą, ale nie masz nawet pojęcia, o co mnie prosisz, prawda?
Powinna skinąć głową. Przyjąć przeprosiny, które na nim wymusiła i pewnie mu jeszcze za nie podziękować. W zwyczajnych okolicznościach pewnie właśnie to by zrobiła, zaspokajając swoją dumę samym faktem, że arystokraci nie często poczuwali się do prośby o wybaczenie. Jednak jak mogłaby wybaczyć mu śmierć? Tak po prostu, ponieważ poprosił? Nie będąc nawet świadom swojej winy.
— Wydaje ci się nieprzyjazna? — spytała, decydując się nie udawać inaczej, skoro dla ich obu jasnym wydawało się, że ta rozmowa nie zmierza ku sympatii czy przyjaźni — Fakt, że nie witam cię żywym ogniem pod nogami uznaję za bardzo przyjazny z mojej strony.
Mimo wszystko, dalej była spokojna. Patrzyła na niego nieadekwatnie w sposób pozbawiony złości i groźby. Przez co jej słowa wydały się jeszcze bardziej niepokojące. Dla pobocznego obserwatora mogłoby się jednak wydawać, że rozmawiali o pogodzie. Zresztą Blaithin zaraz oderwała spojrzenie od mężczyzny, unosząc podbródek w górę, zastanawiając się nad odpowiedzią na kolejne, zadane przez niego, pytanie. W końcu zgarnęła w dłoń świecę, dalej paloną niewielkim płomieniem. Spoglądała na nią przez chwilę w konsternacji.
— Naprawić… — uśmiechnęła się pod nosem, jakby było jej do śmiechu, ale w ogóle nie była rozbawiona. Pokręciła głową na boki i wróciła spojrzeniem głęboko zielonych tęczówek do jego, znacznie ciemniejszych i dużo bardziej stonowanych. Jej własne zalśniły teraz wilgocią, choć dopilnowała, żeby powodem tego był fakt, że zbyt długo patrzyła w ogień, a dym ze świecy mógł podrażnić jej wrażliwe spojówki.
— Dowiedz się kim jestem, a wtedy na pewno będziesz wiedział, co zrobiłeś i dlaczego nie da się tego naprawić.
Przez moment nawet zastanawiała się czy nie zdradzić mu od razu swojej tożsamości, ale jego chwilowa niepewność była dla niej małą nagrodą za to, w jakiej niepewności trzy lata temu tonęła ona na wieść o śmierci brata. Dlatego utrzymała go w niej jeszcze przez chwilę, zanim z westchnieniem odpowiedziała:
— Blaithin Fawley. Podejrzewam, że pamiętasz mojego brata, Finna?
Zawiesiła spojrzenie na jego oczach, szukając w nich jakiejkolwiek wskazówki, co do jego pamięci o jej bracie.
— Nie mogę być pewna. Nie widziałam cię na pogrzebie.
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Zmierzch barwił się fioletem i czerwienią. Dzień ustępował miejsca nocy, słońce z wolna znikało za horyzontem; jego nieśpieszną wędrówkę po niebie, rozpływającym się w czerni, obserwowała Irina - niespełna trzydziestoletnia czarownica o ogniście rudych włosach, splecionych teraz w finezyjny warkocz, opadający na plecy, bujnych, kobiecych kształtach, wyraźnie odznaczających się pod jasną, obcisłą szatą i oczach zielonych jak roślinność Weymoth. Siedziała przy jednym z ognisk, wsłuchując się w celtycką melodię, wygrywaną przez wędrownego barda, wpatrzona w uroczy obrazek zachodu słońca. Wzdychała raz po raz - z zachwytu nad urokiem i pięknem przyrody Weymouth, ze wzruszenia nad magiczną atmosferą Festiwalu Lata, święta młodości i miłości. No właśnie - miłości. Czasami z pełnych ust wyrywało się też westchnienie zazdrości, gdy patrzyła na otaczające ją pary czarodziejów i czarownic, tańcujących i bezwstydnie flirtujących... Ach, jakże chciałaby być na miejscu jednej z nich! Najlepiej uroczej, smukłej blondyneczki, którą w tańcu okręcał wysoki, barczysty brunet o dłoniach jakby wyciosanych z dębu. Nie minęły dwa kwadranse, a utwierdziła się w przekonaniu, że dłużej tego nie zniesie, że łamie jej to serce! Spojrzała na własną dłoń, na której próżno było szukać obrączki, czy choćby nawet pierścionka zaręczynowego - była sama. Stara panna bez perspektyw na zamążpójście. Naprawdę nie rozumiała co jest z nią nie tak! Dobrze przecież gotowała, nie była takaż znowu nieurodziwa, może i miała za dużo tu i ówdzie, ale przecież liczyło się wnętrze, czyż nie?
Założyła na stopy pantofle i opuściła plażę; podsłuchała młode dziewczęta (ach, nie znosiła ich w tamtej chwili szczerz za to, że były tak młode, ładne i smukłe) mówiące o wróżbach w zagajniku - i zapragnęła poznać własną przyszłość.
Czy będzie w ogóle jej dane kiedykolwiek wyjść za mąż i założyć szczęśliwą rodzinę? Irina przyśpieszyła kroku, wyminęła młódki prychając niecierpliwie i unosząc wysoko brodę. Dotarła do zagajnika niedługo potem; pogrążonego w półmroku i mistycznej atmosferze zakątka. Pachniało tu woskiem i kadzidłami. Irina chwilę trwała w bezruchu, obserwując zebranych; większość mis była zajęta, do ostatniej wolnej podeszły te młode dziewuchy - ale zaraz.
Przy jednej stał tylko jednej mężczyzna.
Nie za stary, przystojny - a najważniejsze, że stał tam samotnie. Podeszła, niby przypadkiem, niby tylko się rozglądając ciekawie, ale gdy blondyn nie patrzył - spojrzała na jego dłonie szukając obrączki, a gdy nie dostrzegła żadnej prawie klasnęła w dłonie z uciechy. Wygładziła spódnicę, poprawiła rude włosy i uszczypała się w policzki, aby były bardziej rumiane i młodzieńcze.
-I jak? Czy przyszłość będzie dla pana szczęśliwa? - zagadnęła Laurenta, podchodząc bliżej; starała się nie przesadzić z kołysaniem bioder, by nie wypaść karykaturalnie.
- Bardzo bym tego pragnął, madame - głos mój niósł nieskrywane strapienie, a usta wygięły mi się w dobroduszny uśmiech będącej opozycją do mych osobistych wrażeń mających swe źródło w ponurej wróżbie. Uniosłem z nad niej jednak swoje spojrzenie ku kobiecej twarzy otoczonej żywym płomieniem rudych włosów. Wyraźnie dojrzałą kobiecą sylwetkę oblekał ściśle materiał jasnej sukni podkreślający wahadłowy ruch jej pełnych bioder na tle zmierzchającej scenerii. Zdecydowanie mógł uchodzić za mało stosowny, jeżeli dedykowany był samotnemu mężczyźnie. Przykładowo takiemu jak ja. Starałem się jednak nie myśleć o tym w podobnych kategoriach. Niegrzecznym było przypisywać zamiar po tak płytkiej ocenie.
- Laurent Baudelaire - przedstawiłem się za to popełniając pozdrowienie zaklęte w delikatnym geście ukłonu zaraz wracając wzrokiem do woskowej figury kota unoszącej się na tafli. Chyba nawet jego mordka posiadała w sobie coś nikczemnie złowieszczego. Nieznacznie mnie to martwiło - Niestety zdaje się, że los ma zamiar w niedalekiej przyszłości nagonić w moim kierunku ponure chmury. Oczywiście jeżeli wierzyć wróżbom. A madame wierzy we wróżby, przeznaczenie? - dokończyłem nieco urwaną myśl rozwijając ją delikatnie w nadziei na rozpoczęcie umilającej wieczór rozmowy. Przybyłem na festiwal lata sam i nie będzie kłamstwem, że garnęło mnie do ludzi. Traktowanie tych inaczej niż klientów było orzeźwiające.
O wypoczynku wiecznym,
Gdzie nie wie się nic o miłości i nienawiści,ani o zadowoleniu smutnym.
Na ziemię łzę ukradkiem zroni w cieniach nocy,
Poeta, nieprzyjaciel snu, dusza marząca,
Zaraz w dłoń swoją zbierze tę bladą łzę żalu,
O odbłyskach tęczowych jak odłam opalu,
I w sercu swym umieści, z dala oczu słońca
W głosie mężczyzny wyraźnie zabrzmiało zmartwienie, strapienie, chociaż uśmiechnął się do niej dobrodusznie. Ach, uśmiech ten był doprawdy czarujący, ujmujący, przez chwilę nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia. Zwyciężyła jednak kobieca wścibskość. Odwróciła wzrok swych zielonych, lśniących z podekscytowania oczu i skierowała go na taflę wody. Zmrużyła oczy, chwilę przyglądając się woskowi, który przybrał kształt... Kota? Och, tak! To musiał być kot. Oczy Iriny zalśniły jeszcze bardziej.
- Laurent Baudelaire? - powtórzyła, chichocząc. - Chyba nie jest pan stąd, co? - z Anglii, ze Szkocji, z Irlandii; w jego słowach wyczuwała obcy akcent. - Irina Spinnet - przedstawiwszy się podała mu dłoń w wielce egzaltowanym, teatralnym geście - wyraźnie po to, aby złożył na jej wierzchu pocałunek, tak jak zwykli robić to lordowie, kiedy spotykali nadobne damy.
- Ponure chmury? Co też pan mówi! - oburzyła się Irina, podążając za jego spojrzeniem w kierunku kota. Nachyliła się ku misie z wodą, bardziej w stronę pana Baudelaire, niby zupełnym przypadkiem prezentując obfitość swych kobiecych kształtów. - Toż to kot, panie Baudelaire! Symbol miłości, zmysłowości, namiętności... Może mi pan zaufać. Znam się trochę na wróżbiarstwie - słowa te wypowiadała cicho, starając się brzmieć na poły enigmatycznie, na poły zmysłowo - sądziła, że na mężczyźnie zrobi to wrażenie. Wypchnęła przy tym lekko biodro w bok. - Ależ oczywiście, że wierzę! - zapewniła go o tym gorąco. W końcu po to tutaj przyszła - aby poznać swoją przyszłość.
Irina była czarownicą, która namiętnie wczytywała się w oświecone prawdy publikowane na łamach Czarownicy, a zwłaszcza jej horoskopy. Gdy pisali, aby nie wychodziła z domu - nie robiła tego. Nierzadko bywała też u wróżbitki w dzielnicy portowej, młodej dziewuszki, dziwnie smutnej i ponurej, ale nie wątpiła w prawdziwość jej daru. Zostawiała w jej pokoju na piętrze Parszywego Pasażera niemało galeonów, by spojrzała w przyszłość Iriny w kryształowej kuli.
- Czy pokazałby mi pan jak przelać wosk przez klucz? Nie chciałabym się poparzyć, mam tak delikatne dłonie... - westchnęła ciężko Irina, spoglądając na swoje dłonie - na których próżno było szukać pierścionka.
Szybko powściągnąłem galop chaosu w umyśle, skupiając się wyłącznie na Elodie. To był nasz wieczór, bez względu na to jak mocno nienaszą otoczką zostaliśmy przystrojeni. Byliśmy ozdobą wygiętych gałęzi drzew, kolorowych lampionów i mizernych stolików. Lśniliśmy jasnym światłem wśród zebranego dookoła motłochu, napływającego nieprzyzwoitą falą o brzeg ledwie trzymających się wartości szlacheckich. Ale byliśmy tu razem, a ja wykazywałem gotowość do osłonięcia najwspanialszej z przyjaciółek własną piersią, nawet jeśli miałbym tym samym zarazić się jakąś chorobą od mugolaka.
- I modową w przypadku niektórych – dołożyłem do osądu, ale nie powiedziałem nic więcej. Uśmiechnąłem się krzepiąco do lady Harchy, na moment kładąc dłoń na jej ręce, by dodać jej otuchy do walki z przeciwnościami wytoczonymi przez Prewettów. A także przyszłości, mającej odmalować się w woskowej figurze bezwolnie dryfującej na wodzie. Serce nie budziło mojego zaskoczenia, wręcz przyjąłem ten kształt z oczywistością wypisaną w spojrzeniu. Nie dostrzegając policzków muśniętych subtelnie różem zawstydzenia oraz ekscytacji, uznałem, że całe to nasze przemówienie było jedynie jedną wielką kpiną. Grą i dobrą zabawą. – To oczywiste – zacząłem z uśmiechem na ustach. – Ale ta woskowa figurka ma wielką moc. W końcu naznaczona jest przeznaczeniem od najznamienitszych wróżbitów – stwierdziłem, mocno angażując się w nierealną scenkę rodzajową jaką odstawialiśmy, niby zafascynowani tym odłamem magii.
Jednak największe zdziwienie nadpłynęło wraz z kolejnym kształtem formującym się na powierzchni misy. – Ośmiornica? Chyba muszę zaprzestać pływania na jakiś czas – uznałem pozornie przejęty, bo przecież nie mogłem ryzykować swoim szlacheckim życiem. Za mało zostało prawdziwie czystej krwi na naszym świecie. – Słońce… – mruknąłem w zastanowieniu. – Myślę, że zostanę ministrem magii. Wiesz, słońce narodów, coś w ten deseń – dodałem i potarłem dłonią brodę niczym prawdziwy myśliciel oraz głowa magicznej społeczności. – Mimo, iż mój blask tobie świeci najjaśniej, to niestety ale pozwalam kąpać się w mej olśniewającej chwale wszystkim nadobnym damom – odpowiedziałem dość wymijająco, nie kryjąc się z nerwowym przesunięciem dłoni po karku. – Nie chciałbym przecież, by jakakolwiek z nich się smuciła – dorzuciłem z miną prawdziwego niewiniątka. Przecież co złego to nie ja! – Muszę przyznać, że to bardzo pomyślne wróżby. To chyba zasługa naszej nienagannej prezencji oraz wyczuwalnego oddania. Chcesz zachować ten wosk na pamiątkę? – Na koniec musiało paść pytanie, bo choć wewnętrznie nieco gardziłem tym pomysłem, to może warto było wracać myślami do beztroskich chwil. Póki jeszcze trwały.
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Te pour cela préfère l’Impair.
Mimo to rodzicielskie uczucia Croucha wobec niej były prawdziwe; gdyby jego życie potoczyło się w inny sposób, być może sam miałby właśnie urodziwą córę na wydaniu - salonową debiutantkę i idealną partię dla młodych dziedziców. Obserwując Marine kątem oka, widział w niej coś więcej niż tylko młodziutką dziewczynę z arystokratycznego rodu, która z błyskiem oku przypatrywała się dryfującym na wodzie woskowym kształtom. Była nowym pokoleniem, spoiwem łączącym dwa rody i nadzieją na spokojną przyszłość; wszystkim, czego nie posiadał Amadeus, a czego tak żarliwie pragnął, niecierpliwie wypatrując ślubu z Madeline.
I gdzieś w głębi serca czuł też zazdrość – bo to nie on, a jego przyjaciel mógł cieszyć się tym szczęściem, z miłością patrzeć ku córce wkraczającej na nową drogę życia i nie martwić brakiem oparcia na starość.
A Amadeus? Choć miał Madeline – prawie ją miał, już niewiele dzieliło go od uczynienia słodkiej lady Slughorn swoją żoną – był sam, tak boleśnie sam. Jego jedynym dziedzictwem był niewielki nagrobek zmarłego tuż po porodzie syna, który dziś miałby już kilka lat i zapewne z coraz większą niecierpliwością wyczekiwałby listu z Hogwartu.
Jak długo miał jeszcze czekać, aż jego dom wypełni się radosnymi głosami dzieci?
Był przecież w wieku, w którym większość szlachciców już dawno posiadała co najmniej jednego potomka.
- Myślę, że tak – nie odpowiedział od razu na zadane przez Marine pytanie; potrzebował chwili, aby odgonić trapiące go myśli, lecz gdy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał pewnie. - To oznacza, że po prostu do niej dojrzałaś, a to doprawdy godne podziwu.
Gdyby tylko więcej szlachcianek odznaczało się podobną dojrzałością! Nawet jego narzeczona unikała zamążpójścia jak ognia, choć była od swojej kuzynki o dobre kilka lat starsza i jej opór stawał się w tym momencie co najmniej niewłaściwy. Natomiast Marine, zaledwie osiemnastoletnia, zdawała się doskonale rozumieć, czego od niej wymagano.
- Wizyta w Operze to doskonały pomysł – przyznał jej rację, oczyma wyobraźni już widząc słodkie chwile spędzone z Madeline w Mediolanie. - Lady Slughorn czyni wysiłki, aby nauczyć się języka włoskiego, zatem byłby to dobry trening dla jej umiejętności – dodał z lekką dumą w głosie; nie imponowały mu niegodne damy zainteresowania Madeline, ale doceniał jej językowe starania. - Wyczekuję ślubu z taką niecierpliwością, że to zapewne aż nie na miejscu – zaśmiał się krótko, po czym przeniósł wzrok na woskowy kształt, badany właśnie przez lady Lestrange.
- Nie zdziwiłbym się, gdybyś miała ujrzeć w najbliższym czasie więcej takich cudów – odpowiedział, przenosząc wzrok z powrotem na Marine. Nie ominęły go wspaniałe wieści o Wyspiarce, lecz w jego odczuciu smoki były przede wszystkim groźnymi istotami, którym oczywiście należał się szacunek, ale niekoniecznie zaufanie. - Pamiętaj jednak, że niektóre cuda kończą się nieszczęściem – przestrzegł ją subtelnie, żywiąc głęboką nadzieję, że Marine nie miała w planach używać smoka jako codziennego środka transportu.
— Dla rzeczonego jedzenia, jestem w stanie przysiąść nad czymkolwiek. Nawet nad własnym życiem — oświadczył szczerze, kładąc rękę na sercu, co prawdopodobnie miało uchodzić za świadectwo powagi słów jego. Ale trochę nie wyszło, bowiem niebieskie ślepia wciąż tchnęły swoistym rozmarzeniem. Poobracałby takie bułeczki, najlepiej nadziewane słodkim farszem, albo czymkolwiek co nie wyglądało jak spalenizna obleczona pleśnią, mrugająca w stronę kierowcy porozumiewawczo. Niemniej rozmarzenie ustąpiło niemalże natychmiast, kiedy to ponurak postanowił ujawnić się w wosku, sprawiając, że drobne włoski na karku mimowolnie się uniosły, a zachwyt na dobre zagościł na Ernestowskich licach. No bo tego, ponurak! Kto to widział, żeby ot tak z marszu na niego trafić? Jakie trzeba mieć to szczęście w nieszczęściu?! Na próżno było mu tak rozmyślać, gdyż jego towarzyszka najwyraźniej postanowiła przejąć się niekorzystnym losem, a Ernie nie bardzo wiedział, co powinien uczynić. Nie znał się na pocieszaniu, na widok byłych dziewczyn Bojczuka instynktownie się wycofywał, mrucząc ciche: nie, nie ma mowy, nie, nie, nie wrobisz mnie w to brachu, nie, nie, nie. Mógł mieć tylko nadzieję, iż jego wypowiedź przynajmniej odrobinę mogła złagodzić smutek pielęgniarki.
— Ja nie wiem, czy posiadanie mnie w pobliżu to dobry znak, niemniej zapamiętam — roześmiał się pogodnie, bez obaw oraz zmartwień. Przetrwanie z dnia na dzień odarło najwyraźniej go z lęków o przyszłość. Plus, nie wierzył w żaden sposób wróżbom, odkąd jakaś cyganka obiecała mu, że za kilka funtów pobłogosławi go szczęściem oraz fortuną. Skoro była taka utalentowana, to czemu nie mogła pobłogosławić siebie samą i zostawić jego funty w spokoju? Podejrzane! — Naprawdę, proszę się nie przejmować! To, czy los będzie sprzyjał, bądź nie zależy w głównej mierze ode mnie — odparł, poruszając zabawnie brwiami, jednocześnie gryząc się w język, gdzie no to będę mieć w takim razie przesrane, drapało go w podniebienie.
— Jednak jeśli panienka dba tak o me dobro, tak nie mogę postąpić inaczej niźli zabrać panią panno Pomfrey na coś pocieszająco słodkiego. I może ciepłego, bo nieco chłodno się robi — oświadczył Ernest, gotowy zauważyć, chociażby najlżejsze drżenie u Poppy, które poratowałby zarzuceniem na wąskie ramiona własnej kurtki. Zamierzał też zaciągnąć swą towarzyszkę w miejsce przyjemniejsze, żywsze i pełne ludzi, ludzi cieszących się chwilą, a nie takich patrzących z lękiem w misę z wodą. Nim to jednak uczynił, woskową figurkę postanowił zabrać ze sobą, gotowy chwalić się nią przed znajomymi, że co to on nie jest. Czy jakoś tak!
| zt
Ucałowałem wyciągniętą ku mnie dłoń w serdecznym geście powitania w pożądanym przez kobietę geście. Nie miałem z tym kłopotu. Zdążyłem się już przez lata obecności na angielskiej ziemi nauczyć wyczekiwania na gest ze strony niewiasty, jakim chce być powitana.
W dalszej kolejności nie mogłem odmówić kobiecie pocieszności oraz towarzyszącej jej pewności siebie z jaką tą realizowała. Zależało jej na pocieszeniu mnie, jak również skupieniu na sobie uwagi. Sądząc po mowie ciała wyraźnie bardzo zależało jej na tejże. Nie było to coś złego i choć nie byłem w stanie okazać jej zainteresowania wykraczającego z czasem poza granice trwającego Festiwalu tak dziś nie widziałem powodów dla których mógłbym jej nie uszczęśliwić.
- Tak więc i ja zawierzę we wróżbę. Szczególnie w pani interpretację. Brzmi bardzo...ciepło - Podsumowałem z, mam nadzieję, niezrażającą żartobliwością.
- Naturalnie - przytaknąłem zdając sobie sprawę, że mniej subtelnego zaproszenia do flirtu dawno nie przyszło mi słyszeć. Zgarnąłem z tafli kociołka swojego kotka czyniąc miejsce na twór pani Spinnet - Proszę mi podać dłoń. niech trzyma pani klucz za sam początek własnie w ten sposób... - poprosiłem, a następnie wplotłem w jej palce narzędzie nakierowując dłoń nad kociołek - Gra pani na jakimś instrumencie?
O wypoczynku wiecznym,
Gdzie nie wie się nic o miłości i nienawiści,ani o zadowoleniu smutnym.
Na ziemię łzę ukradkiem zroni w cieniach nocy,
Poeta, nieprzyjaciel snu, dusza marząca,
Zaraz w dłoń swoją zbierze tę bladą łzę żalu,
O odbłyskach tęczowych jak odłam opalu,
I w sercu swym umieści, z dala oczu słońca
- Jest pan dla siebie zdecydowanie zbyt surowy - powiedziała Poppy, gdy oznajmił, że posiadanie go w pobliżu nie był dobrym znakiem. W głębi ducha uważała, że trochę powinien, bo lekkoduch był z niego ogromny, a podczas prowadzenia Błędnego Rycerza bywał... lekkomyślny. Takich uwag nie należało jednak wypowiadać na głos. Poppy zachowywała je dla siebie. Zaciskała usta w wąską kreskę i powstrzymywała się, bo mimo wszystko - uważała Pranga za naprawdę dobrego człowieka. Przede wszystkim czarującego. Mało kto potrafił tak zręcznie operować słowem. Mówiąc kolokwialnie - bajerować.
- To łatwo tak mówić, bym się nie przejmowała, ale ja zawsze się przejmuję, to silniejsze ode mnie - wyznała mu szczerze. Panna Pomfrey była kobietą o wrażliwym sercu, emocjonalną, a choć twardo stąpała po ziemi, to niejednokrotnie ulegała emocjom. Dziwna to była mieszanka. - Dobrze, że pan tak myśli. Bądźmy kowalami własnego losu - oznajmiła naiwnie. Nie powinna przecież była wierzyć we wróżby. To bzdury! Tak powtarzała ciotka Euphemia i w tym względzie miała rację, Poppy powinna była jej usłuchać. Niepotrzebnie w ogóle tu przychodziła. Los zawsze był dla niej złośliwy i niedobry, rzucał kłody pod nogi, a teraz jeszcze całe te wróżby popsuły jej nastrój. Ernie miał rację, aby wybrali się na coś słodkiego i ciepłego.
- Dobrze, chodźmy więc. Tak jak mówiłam... przy jarmarku są także stragany z lokalnymi pysznościami, z pewnością znajdziemy coś... pocieszającego - mruknęła Poppy, pozwalając, by Prang wyprowadził ją z zagajnika.
Sama pozostawiła węża z wosku na wodzie. Nie chciała go ze sobą brać, tak na wszelki wypadek, by nie przyniósł jej nieszczęścia. Odradzała brania ponuraka także i Prangowi, ale nie usłuchał. Nie rozumiała tego, ale gadać do niego, to czasem jak mówić do ściany. W końcu odpuściła. Opuścili mistyczny zakątek Festiwalu Lata, aby udać się gdzieś, gdzie pachniało czekoladą i herbatą - one zawsze były w stanie poprawić człowiekowi humor. Nawet tak sztywnemu jak Poppy Pomfrey.
| zt
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
Słowa o dojrzałości przyjęła z pogodnym uśmiechem. Przyjemnie było słuchać komplementów o sobie, zwłaszcza takich, których naprawdę pragnęło się usłyszeć. Lestrange nigdy nie zamierzała pozować na przesadnie dorosłą czarownicę, a choć była już zaręczona, mimo wszystko miała dopiero osiemnaście lat i z racji jej wieku poprzeczka nie była zawieszona aż tak wysoko. Lecz Marine nie byłaby sobą, gdyby nie chciała umiejscowić jej jeszcze wyżej.
Rozmyślanie nad kształtem woskowych tworów wprawiło ją w dobry nastrój, dlatego nie bała się poruszyć kolejnego tematu w nieco zaczepnym tonie.
- Lord Yaxley jest spokrewniony z Blackami – zaczęła niby od niechcenia, kątem oka obserwując reakcje swojego ojca chrzestnego – Mam nadzieję, że mimo to będziesz mnie często odwiedzał? – nie było wielu twarzy, które chciała widywać tak często, jak drogiego jej sercu Amadeusa.
Uśmiechnęła się figlarnie, ostatecznie zabezpieczając swoją woskową figurkę i chowając ją w kieszeni znajdującej się pomiędzy fałdami sukni. Ach, ta czarodziejska moda! Funkcjonalność była jednym z ulubionych trendów panny Lestrange.
- Miejmy nadzieję, że osąd uchroni mnie przed nieszczęściem. Gwarantuję ci, że jeśli już przeczytasz o mnie w gazecie, będą to operowe pochwały, a nie kronika kryminalna i oskarżenie o nielegalne posiadanie smoczego jaja – dawno już nie pozwalała sobie żartować w ten sposób, lecz czuła się z tym rozluźnieniem naprawdę dobrze.
Odeszli od stanowiska, powoli wychodząc z zagajnika. Spojrzenie Marine padło na jarmarkowe stoiska i choć sama miała już wszystko, czego potrzebowała, drobna sugestia poczyniona w kierunku Amadeusa mogła mu tylko wyjść na dobre.
- Na straganach widziałam przepiękny fioletowy kryształ i od razu pomyślałam o naszej drogiej Madeline – westchnęła spokojnie, choć na jej ustach zatańczył cień uśmiechu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Marine Lestrange dnia 27.03.19 21:25, w całości zmieniany 2 razy
— Błagam, miej litość dla mych nerwów i nawet o tym nie wspominaj — prosi miękko, z nutą rozpaczy oraz kapką rozbawienia zaklętą w orzechu spojrzenia. Nawet nie chciała myśleć o tym, co też mogłaby nałożyć na siebie najstarsza panna Prewett rozpoczynająca tradycyjny połów wianków, biorąc pod uwagę, z jaką starannością przygotowała jej rodzina dzisiejsze wydarzenie. Przykrość przeplatała się ponurością, strach mieszał ze zdziwieniem, a przecież subtelniejsze ułożenie świec, dodanie paru urokliwych dodatków ukazałoby znacznie romantyczniejsze otoczenie. Ach, przykrywa usta opuszkami palców, chichocząc cichutko, acz nie tracąc przy tym słodkiej nuty.
— Naturalnie, sekrety przyszłości zmuszone są ustąpić przed naszym darem oraz wyjątkowo eleganckim przelewaniem wosku — dołącza gładko do szarady, nie ukazując już wielkiego przejęcia odczuwaną wróżbą — lecz ono wciąż było, wciąż tliło się w niej nieśmiale, gotowe czerwienią rozkwitnąć na bladym licu, gdy zasłony skryją sypialnie dziewczątka w przytulnym półmroku, a ukochana pozytywka rozpocznie snucie swej melodii. Kochała kochać, chociaż nigdy nie dopuściła do siebie myśli, iż takowy zaszczyt i ją mógłby spotkać, nie licząc szczerych uczuć od rodziny oraz najbliższych. Zaraz przywołuje się do porządku, spozierając na lorda Lestrange z uwagą, z łagodnością goszczącą w jej osobie wraz z każdym słowem, które z siebie wyrzucał, okraszając je nerwowością. Tym razem to ona skrywa dłonią jego dłoń, palcem sunie z otuchą wzdłuż żył nadgarstka, gdzie ledwie dostrzegalnie może wyczuć tętno towarzysza, głaszcząc skórę arystokraty, nie dłużej niż trwa westchnienie. Chce w tym geście zawrzeć otuchę, całe zrozumienie oraz zapewnienie, iż nie zamierza w żaden sposób nań napierać, siłą wyrywać informacji, których sam nie jest skory jej przekazać. Nie musi też się tłumaczyć, bo Ellie rozumie. Rozumie, tak jak nikt inny nie byłby w stanie.
— Gdyby tylko twój blask zdołał okryć cały kraj, przeganiając wszelkie cienie oraz nieprzyjemności, wtedy też żaden smutek nie wstąpiłby na kobiece lico, a my mój drogi znaleźlibyśmy się w bardziej przystępnych okolicznościach — mówi więc, przyjmując prawdy młodego lorda jako swoje własne. Kobiety go kochały, świadomie mniej lub bardziej i jeżeli nie zamierzał tak łatwo ofiarowywać byle której cennej uwagi, jakże mogłaby go za to krytykować? Zmusić do określenia się? — Zdradzę ci, iż nie spodziewałam się żadnych przykrych znaków pojawiających się na wodzie, los doświadczył nas wystarczająco marną dekoracją... — milknie, przesuwając wzrok w stronę hałaśliwej gromady dziewcząt, piszczącej oraz wygłupiającej się, odsłaniającej bezwstydnie łydki oraz kostki, odzianej w prawdziwie tandetne sukienki — ...oraz widokiem — kończy więc, zaraz też myśli zbierając w całość. Dość już tych narzekań, osąd został już wydany — Niebawem rozpocznie się Wiklinowy Mag, czy sądzisz, iż któryś ze szlachetnych gości zdecyduje się walczyć o tytuł Pogromcy? — pyta z ciekawością, bowiem mimo wszystko jest młodziutką panienką, której imponowała władza oraz siła. Czyż nie były one utożsamiane z bezpieczeństwem?
Tell me I'm the fairest of the fair
Irina zachichotała radośnie pod wpływem komplementu o jej przenikliwości; machnęła krótko pulchną dłonią, w geście mówiącym och, przestań!, ale spojrzenie wyraźnie pragnęło więcej podobnych słów skierowanych pod jej adresem - nieważne, że niewiele miały wspólnego z prawdą. Każdy głupi wychwyciłby w jego głosie obcy akcent. Potwierdzenie francuskiego pochodzenia sprawiło, że oczy Iriny rozbłysły dziwnym blaskiem. Któraż kobieta nie snuła fantazji o francuskim kochanku? O romantyku, poecie, rycerzy w lśniącej zbroi, który pojawi się u jej progu z bukietem róż i butelką znakomitego, czerwonego wina?
Otóż każda.
Rudowłosa dość w życiu naczytała się powieści romantycznych. Wykreowały w jej głowie nierzeczywisty, wypaczony obraz miłości i związku, mężczyzn w ogóle; w życiu realnym zaczęła im więc stawiać wysokie wymagania, którym nie byli w stanie sprostać - i między innymi w tym tkwiła przyczyna jej staropanieństwa. Nikomu nie pozwalała na to, aby przemówił jej do rozsądku. Ani matce, ani starszej siostrze, ani innym, zamężnym przyjaciółkom, które pragnęły uchylić przed nią tajemnicy prawdziwego życia.
[i]Czyż nie zasługuję na to, co najlepsze?![/b] pytała ich dramatycznie Irina, ucinając dyskusję i powracając do snucia fantazji o nieistniejącym mężczyźnie.
Czy mógł być nim Laurent Baudelaire? Nabrała takiej nadziei, bo przecież nie bez powodu los postawił ich w takiej sytuacji... Kiedy ucałował jej dłoń, wodziła za nim spojrzeniem maślanych oczu. - Irina. Irina Spinnet - odparła cicho, trzepocząc przy tym rzęsami. Na jego śmiech odpowiedziała własnym. - Powiedziałabym, że wręcz... Gorąco...
Cóż, najwyraźniej rudowłosa nieznajoma nie należała do kobiet zbyt subtelnych. Wina tego tkwiła jednak w ogromnym, przeogromnym pragnieniu odnalezienia w końcu miłości... Miała już przecież swoje lata. Niemal trzydzieści ich na karku! Powinna była już nosić na pulchnym palcu obrączkę, a pod sercem czwarte dziecko. Ciekawe, czy miałoby oczy po niej, czy po Laurencie... ?
Podała mu dłoń, poczuła doskonale iskry, które pomiędzy nimi się pojawiły, kiedy skóra dotknęła skóry... Czy on także to poczuł? Podążała posłusznie za jego rucham, wciąż udając, że wcale nie wie jak przelać wosk przez klucz.
- Wie pan, na instrumencie to nie... Ale potrafię świetnie gotować. I piec. Żadna szarlotka w okolicy nie może równać się z moją.
Jak wiadomo droga do serca mężczyzny wiodła przez żołądek.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset