Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Zagajnik
Nieodłącznym elementem święta Lughnasadh pozostawała wszechstronna rywalizacja sportowa. Na Arenie czarodzieje zmagali się z różnego rodzaju fizycznymi konkurencjami, uprawiane były zapasy, w których prym wiódł jeden z potężnie zbudowanych lordów Macmillanów, przygotowywano aetonany na tradycyjny wyścig pod Durdle Door, urządzono sparingi Quidditcha, popisywano się męstwem i fizyczną sprawnością. W zdrowym ciele zdrowy duch, dało się słyszeć co jakiś czas z ust naganiaczy widowni. Na nieco chwiejnych drewnianych trybunach mogło się zmieścić kilkadziesiąt czarodziejów - był z nich doskonały widok na większość odbywających się na Arenie dyscyplin. Udeptane, wysuszone magią błoto stanowiło stabilne, miękkie i bezpieczne podłoże dla zmagań.
Aby przystąpić do jakichkolwiek zmagań wystarczy zgłosić taki zamiar jednemu z czarodziejów pilnujących w pobliżu porządku. Należy wówczas napisać posta, w którym postać deklaruje taką chęć jeszcze bez jakiegokolwiek rzutu kością (aby możliwe było zawarcie zakładu przez jakiegokolwiek gracza).
- Wyścigi:
- Skwerek na soczysto zielonej trawie przy namiotach służy wyścigom w jutowych workach i jest przeznaczony zarówno dla dzieci (których worki są fantazyjnie malowane), jak i dorosłych - z każdą grupą startującą osobno. Za zwycięstwo w swojej kategorii wręczane są drobne nagrody, które można odebrać u sędziego zaraz po ogłoszeniu wyników trzech pierwszych miejsc na podium dekorowanym sianem i kwiatami, oraz odznaczeniu kolorowymi wstążkami - czerwoną za miejsce pierwsze, niebieską za miejsce drugie i żółtą za miejsce trzecie.
W wyścigu biorą udział co najmniej trzy postaci (jeśli w wątku są dwie lub tylko jedna bierze udział w wyścigu należy dołączyć postaci NPC z przeciętnymi wartościami sprawności i zwinności 10). Wyścig trwa 3 tury. Postać w każdej turze rzuca kością k100, a do wyniku dodaje pojedynczą wartość sprawności i zwinności. Miejsca na podium zajmowane są według uzyskanych wyników.
Postać dorosła może wybierać między paczką papierosów niskiej jakości (20 sztuk), kawą zbożową (100g) i koszykiem owoców leśnych (30 sztuk).
Postać dziecięca może wybierać między małą paczką fasolek wszystkich smaków (15 sztuk), koszyczkiem dużych jabłek (4 sztuki) i słoiczkiem miodu (0.5l).
- Wspinaczka:
- Arenę rozłożono nieopodal wysokiego sękatego drzewa. Niegdyś było ono starą olchą, ale ponoć na skutek różnego rodzaju wyładowań magicznych drzewo powykręcało się i miejscami wyłysiało. Na czas zawodów na jego szczycie wiąże się czerwoną wstążkę - aby ją zerwać czarodziej musi wspiąć się na sam szczyt i musi uczynić to, nim piasek w klepsydrze pilnowanej przez jednego z czarodziejów przy pniu nie przesypie się w pełni. Zwycięzca daje w ten sposób dowód swojego męstwa, a tradycja stanowi, iż gdy podaruje zdobytą wstążkę pannie, ta nie może odmówić mu tańca przy ognisku.
Aby zdobyć wstążkę należy trzy razy rzucić kością k100, do każdego rzutu dodaje się statystykę zwinności przemnożoną przez 2. Postać zdobywa wstążkę, gdy wartość wszystkich wykonanych rzutów będzie równa lub wyższa od 250.
- Zapasy kornwalijskie:
- Postaci mogą mierzyć się ze sobą wzajemnie lub z wielkim mistrzem Macmillanem. Zasady są proste, zwycięża ten, kto powali przeciwnika na łopatki - wszystkie chwyty są dozwolone, lecz różdżki składa się przed walką czarodziejowi-sędziemu. Przed rozpoczęciem zawodnicy składają uroczystą przysięgę powtarzaną po sędziującym - złożona w dialekcie kornwalijskim stanowi, iż wojownicy przystąpią do zmagań uczciwie, nie sięgną po oszustwo, ani nie wykażą się przesadną brutalnością.
Zapasy odbywają się na zasadzie rzutów spornych na sprawność (sprawność mnoży się dwukrotnie dodając do rzutu k100). Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Każdy może zmierzyć się z wielkim mistrzem Macmillanem. Pojedynek odbywa się na zasadach ogólnych, kośćmi za wielkiego mistrza rzuca wówczas partner w wątku, dobrane lusterko lub sam walczący. Wielki mistrz posiada sprawność równą 40. Postać, która z nim zwycięży, odbierze mu tytuł wielkiego mistrza i będzie mogła zostać wyzwana na kolejne pojedynki o ten tytuł.
Przegrana z wielkim mistrzem bywa bolesna. Mimo złożonej przysięgi mistrz Macmillan nie przebiera w środkach, uznając to za część sportowej rywalizacji. Co najmniej raz otrzymasz potężny cios w czaszkę. Skutkuje to zawrotami głowy przez trzy najbliższe dni i karą -20 do jakichkolwiek rzutów k100 na zwinność lub sprawność przez ten okres.
- Siłowanie na rękę:
- Na prowizorycznych stolikach zrobionych z pustych beczek po ognistej whisky urządzano pojedynki na rękę; otaczający siłaczy czarodzieje skandowali kolejne imiona, dopingując swoich ulubieńców. Ci ze skupieniem wymalowanym na twarzach, nabrzmiałymi żyłami i mięśniami rąk i czołami błyszczącymi świeżym potem skupiali się na rywalizacji.
Aby siłować się na rękę należy rzucić kością k10 i dodać do wyniku:
- Wartość statystyki sprawności podzieloną przez 3 (zaokrąglając wartość zgodnie z zasadami matematyki);
- +1 za każde 5 punktów wagi postaci powyżej 70 kg i -1 za każde 5 punktów wagi postaci poniżej 70 kg.
Rzuty są rozpatrywane na zasadzie rzutów przeciwstawnych. Zwycięża postać, która osiągnie wygraną trzy razy z rzędu lub trzykrotnie osiągnie wygraną dwa razy z rzędu.
Przy Arenie nieprzerwanie kręci się cwaniakowany półgoblin w połatanym cylindrze, który chętnie przyjmuje zakłady na każdego przystępującego do zmagań zawodnika. Pykając pachnącą ziołami fajkę inkasuje kolejne monety, z uśmieszkiem śledząc kolejne zmagania. Czasem można go znaleźć opartego biodrem o zagrodę lub ścianę trybun, innym razem przesiadywał na jednej z pobliskich ław, przecierając leniwie nieco wyszczerbionego na krańcach monokla. Do pasa przytroczonych miał kilka sakiewek, można było tylko podejrzewać, że wypełnione były złotem.
Aby postawić kwotę na konkretnego zawodnika należy napisać w temacie posta w momencie, w którym przystępuje on do zmagań (sam napisze wiadomość, w której deklaruje przystąpienie do zmagań). Można założyć pieniądze zarówno na jego wygraną, jak i przegraną. W przypadku trafienia końcowego wyniku postać zyskuje dwukrotność założonej kwoty. W przypadku postawienia na niewłaściwy wynik postać traci swoje pieniądze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 2 razy
Nie pasowało mu to również do Melisande, ponieważ początkowo założył, że tym się właśnie zajmowała. Tkankami, ingrediencjami oraz innymi paskudztwami jakie badało się w laboratoriach. Dość mylnie podszedł do swoich wyobrażeń - dobrze, że czarownica postanowiła naprostować błędny tok jego rozumowania. Słuchał ją z nieustającą ciekawością, ba, wręcz ta narastała w miarę poznawania większej ilości szczegółów. Były interesujące.
- To naprawdę fascynujące - powiedział to wreszcie na głos. Kiwnąwszy z uznaniem głową zamyślił się na krótką chwilę. - Profil albionów wyjątkowo do ciebie pasuje, lady Rosier - zauważył nie tyle z uprzejmością, co faktycznym stanem rzeczy. Kobieta posiadała ogromną, imponującą wiedzę, a poznał ledwie kroplę w morzu jej możliwości. - Tak z czystej ciekawości, nie brakuje lady chęci, żeby samej ugłaskać jakiś okaz z rezerwatu? - spytał dość prostolinijnie, bowiem Louvela zawsze ciekawiła adrenalina oraz ryzyko. Jednakże ono nie przystoiło damom, dlatego prawdopodobnie nie powinien zadawać tego pytania. Wątpił też w prawdziwość otrzymanej odpowiedzi, dlatego szybko skoncentrował się na wywróżonych kształtach wosku.
- Jest w tym wiele racji. W takim razie życzę mu samych sukcesów - skomentował jeszcze wieści o nowym dyplomacie i uśmiechnął się przy tym znacząco. Nie potrzebowała jego zapewnień ani podnoszenia na duchu, wszakże znała swoją wartość. Dostrzegał w niej moc wraz z pewnością siebie. Pomógł jej jedynie wstać - ciężkim to było zadaniem po siedzeniu tak nisko, niemalże na ziemi. - Nie da się ukryć, że są… bardziej materialne niż duchy - zaczął, podając Melisande swoje ramię. - Co więcej, stoją po przeciwstawnych stronach. Smoki niszczą gorącem, zjawy lodowatym zimnem. Jednakże mają cechę wspólną: są nieprzewidywalne - stwierdził z pewną dozą obawy. Właśnie wychodzili z zagajnika, zaś Rowle odetchnął z ulgą nie musząc dłużej siedzieć w miejscu. Lubił ruch. Poprowadził więc towarzyszkę po Weymouth opowiadając nieco więcej o swej pracy - na koniec zgodnie z obietnicą dostarczył ją do przyjaciółki. Całą i zdrową. Lou wrócił do Beeston.
zt
- Wybacz moja droga, po prostu niesmak był tak ogromny, że nie zdołałem się powstrzymać – odpowiedziałem pokornie, może nawet odrobinę smutno. Starałem się nie wodzić spojrzeniem po bezwstydnie obnażonych czarownicach oraz tych, co wyglądali jakby pierwszy raz wyszli z domu do ludzi. Powinienem przewidzieć, że tak właśnie będzie kiedy tu przyjdziemy i zaniechać tej rozrywki, ale chęć potowarzyszenia przyjaciółce tego wieczora okazała się silniejsza niż wszystko inne. Tak jak wizja, że uda nam się miło spędzić czas w miejscu, do którego lgnęło także mnóstwo osób z arystokracji. Szkoda, że byli tak mało widoczni.
- Muszę przyznać, że nie widziałem, by ktoś przelewał wosk tak zgrabnie jak ty. Masz do tego naturalny dryg – przyznałem szczerze. – Jak zresztą do wielu rzeczy – dodałem kiwając głową. Nie byłem przejęty wróżbą ani wcześniej, ani teraz. Tak błahe sprawy nie poruszały mojego serca, choć byłem wrażliwy na piękno. Jak każdy Lestrange zresztą. I na pewno każdy Parkinson. Uśmiechnąłem się do swoich myśli nie wiedząc jak mocno na sercu Elodie osiadło serce z wosku, ale nawet jeśli zżerała mnie ciekawość, to musiałem ją powściągnąć i zostawić na bardziej sprzyjające rozmowie okoliczności. To nie tak, że dopuszczałem do siebie myśl inną niż umiłowanie lady Harchy w stronę lorda Flatfusa, skąd. Ale jednak… jednak cień wątpliwości pozostał!
- Racja – westchnąłem. – Żałuję, że nie mogę tego uczynić. Musiałbym ciągle podróżować, co na pewno nie spodobałoby się nestorowi. Jak się ożenić kiedy by mnie ciągle nie było? Straszna sprawa – stwierdziłem z udawanym smutkiem. Choć musiałem przyznać, że wizja bycia światłem dla każdej jednej niewiasty w kraju była niezwykle miła, mógłbym spełnić się w tej roli. – Mówisz, że to odkupienie win, łapówka czy zadośćuczynienie? – spytałem, ale nie podjąłem się próby rozglądania tak jak Parkinsonówna. – Myślisz, że w takim razie jesteśmy dostatecznie ukontentowani i już nigdy nie poruszymy festiwalowych tematów w negatywnym świetle? – dopytałem od razu, przy czym spróbowałem zetrzeć z twarzy wyraz rozbawienia jaki się na niej pojawił wraz z roztoczoną przed chwilą wizją. – Myślę, że ktoś na pewno się skusi. Jednak to dość plebejska zabawa, nawet jeśli bardzo niebezpieczna. Dlatego śmiem sądzić, że to będą lordowie… o dość niskich ideałach – odpowiedziałem cicho, nie chcąc tak na głos szerzyć zgorszenia. – Choć kto wie, może przyjdzie nam się zdziwić? – zastanowiłem się już na głos. – A co, masz życzenie obejrzeć zmagania agresywnych samców próbujących pokonać kukłę strzelającą ogniem? – spytałem z zainteresowaniem, choć jedna brew powędrowała ku górze.
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Te pour cela préfère l’Impair.
Mimo to nie odpowiedział lady Lestrange od razu, tknięty nagłą – i nieprzyjemną - myślą, że w żyłach dzieci jego chrześnicy będzie płynęła krew Blacków.
Choć przynajmniej nie Weasleyów.
- Mogę cię zapewnić, że to nie będzie stanowiło przeszkody, moja droga – odpowiedział wreszcie, uśmiechając się lekko do Marine. - Oczywiście tak długo, jak w Yaxley’s Hall nie będzie jednocześnie przebywał żaden Black – dodał już nieco ciszej, a jego uśmiech momentalnie przygasł. Wolał jednak nie kontynuować tematu, wiedząc, że w tej sytuacji nie wypadało mu wygłaszać niepochlebnych komentarzy na temat dalekich krewnych pana młodego, choć Marine bez wątpienia musiała być świadoma konfliktu pomiędzy Blackami a Crouchami.
Idąc w jej ślady, sięgnął po woskową figurkę, przez moment obracając ją w dłoni. Nadal wątpił, aby miała ona odcisnąć jakiekolwiek piętno na jego przyszłości, ale mimo wszystko postanowił schować ją do kieszeni szaty, by nie sprawić Marine przykrości kruszeniem woskowej rozgwiazdy na drobne kawałki, co zamierzał później uczynić.
- Myślę, że w pierwszej kolejności przeczytam o twojej wspaniałej uroczystości zaślubin z lordem Yaxleyem. Dopiero później o wyczynach w operze – zaśmiał się krótko, choć oskarżenie o nielegalne posiadanie smoczego jaja było absolutnie ostatnią rzeczy, o jakiej chciałby przeczytać. - Wyspa Wight straci jeden ze swych syrenich głosów, lecz Fenland bez wątpienia rozbrzmi pięknymi pieśniami.
To mówiąc, ujął Marine z powrotem pod ramię i ruszył z nią w stronę wyjścia z zagajnika. Po drodze kiwał z szacunkiem głową znajomym twarzom, a gdy znaleźli się poza drzewami, jego spojrzenie podążyło ku jarmarkowym stoiskom, w które wpatrywała się lady Lestrange.
Jej sugestia zdecydowanie przypadła mu do gustu. Kobiety uwielbiały błyskotki, a te miały niebywałą moc łagodzenia ich temperamentu, choć w przypadku Madeline nie pomogłaby nawet góra złota. Ale cóż za narzeczony nie obdarowywał swojej ukochanej piękną biżuterią?
- Doskonały pomysł - powiedział, udając się wraz z Marine do najbliższego straganu, gdzie na delikatnym materiale błyszczały rozmaite ozdoby z kryształów o wszystkich odcieniach fioletu.
Jeden z nich, masywny i o ciemnej, śliwkowej barwie, natychmiast przyciągnął jego spojrzenie, lecz Amadeus nie potrafił powiedzieć, czy kryształ spodobałby się Madeline. Lady Slughorn była nieprzewidywalna; choć obdarował ją w przeszłości licznymi prezentami, nigdy nie był pewien, co tak naprawdę o nich sądziła.
- Myślisz, że przypadłby do gustu lady Slughorn? – zapytał swoją towarzyszkę, wskazując masywny kryształ. Kobiece dylematy dotyczące biżuterii były mu zupełnie obce, dlatego liczył na to, Marine – jako kuzynka Madeline – będzie potrafiła mu doradzić. - Czy może wolałaby coś delikatniejszego?
Zapisałem w pamięci jej imię. Maślany połysk zaszklił jej się na oku. Było to pocieszny obrazek jeżeli dodało się do niego całą miękką (dosłownie) osobę panny Irinii. Pasował jej. W przeciwieństwie do jej mało zgrabnej zachęty do flirtu. Nie skomentowałem tego, nie wytknąłem i nie obruszyłem się nie chcąc jej robić przykrości. Wydawała się dobrze bawić. Zamierzałem to podtrzymać. Z godnie z zapowiedzią pomogłem jej w przelaniu wosku przez klucz doskonale zdając sobie sprawę z tego, że była to wymówka. Pulchne palce były miękkie. Ostrożnie, lecz stanowczo zamknąłem je wokół końcówki klucza - Będzie pani brała może więc udział w konkursie kulinarnym za kilka dni? Z przyjemnością bym pani pokibicował - zapowiedziałem szczerze zastanawiając się czy te skrzące się maślane oczy mogły by pałać zawiścią kobiety rywalizującej o tytuł festiwalowej kuchmistrzyni - Zastanawiam się, panno Spinnet, czy była by pani skora po przelaniu wosku oddać mi taniec przy ognisku. Myślę że w okolicy trudno byłoby mi odnaleźć bardziej żywiołową duszę od pani - podpytałem prowadząc jej dłonie, a gdy obie były w idealnym ułożeniu, zawiesiłem je zsuwając z nich własne czekając aż nadgarstek przechyli czarkę z płynnym woskiem.
O wypoczynku wiecznym,
Gdzie nie wie się nic o miłości i nienawiści,ani o zadowoleniu smutnym.
Na ziemię łzę ukradkiem zroni w cieniach nocy,
Poeta, nieprzyjaciel snu, dusza marząca,
Zaraz w dłoń swoją zbierze tę bladą łzę żalu,
O odbłyskach tęczowych jak odłam opalu,
I w sercu swym umieści, z dala oczu słońca
Mogła więc rozprawiać z Amadeuszem na temat innych rodów, na temat nadchodzących zaślubin i przyszłej potencjalnej pozycji jej męża, lecz po wróżbach nie miała już serca męczyć mężczyzny bardziej. Zauważyła, że chowa woskową figurkę do kieszeni płaszcza i nawet jeśli miał ją zniszczyć tuż po rozstaniu, w chwili obecnej ten gest znaczył dla niej naprawdę wiele. Sama także zachowała swoją, a choć nie była już w stanie dłużej forsować swojej wizji, po cichu wciąż uznawała, że pod jednym z kątów orzeł przypomina smoka.
Zmiana tematu przyniosła odrobinę orzeźwienia, a Marine poczuła się wyjątkowo przydatna w kwestii wyboru błyskotki dla swojej drogiej kuzynki. Przyglądając się błyskotkom na straganach, dopytywała o znaczenie każdego z kamieni szlachetnych. Dopiero, gdy właściciel jednego ze stoisk zwrócił uwagę czarownicy na minerał wspomagający warzenie eliksirów, lady Lestrange zwróciła się do swojego towarzysza.
- Sądzę, że droga do jej serca wiedzie przez piękne i praktyczne prezenty – oznajmiła, wskazując mieniący się fioletem kryształ – Zwyczajnych błyskotek zapewne ma już tyle, że szkatułki się nie domykają.
Wędrowali jeszcze kilka chwil, wybierając drobiazgi, lecz w końcu nadszedł moment, w którym przyszło im się pożegnać. Marine podziękowała lordowi Crouch za przemiłe towarzystwo i dołączyła do rodziny, lecz jeszcze przez moment odprowadzała mężczyznę wzrokiem. Dopiero, gdy zniknął jej z oczu, mogła skupić się na innych osobach.
| zt x 2
Och, jakże on czarująco i jednocześnie enigmatycznie się uśmiechał! Tak urokliwie, że Irinie miękły kolana. Była jakaś tajemnica w tym uśmiechu. Sekret, który zapragnęła odkryć - i zachować jedynie dla siebie. Och, no dobrze, może nie tylko dla siebie. Nie potrafiłaby się powstrzymać przed tym, by nie pochwalić się przed matką i czarownicą taką zdobyczą. Zazdrośnice. Czasami dogryzały Rudowłosej, że jest starą panną, a teraz mogłaby im odszczeknąć, że po prostu czekała na kogoś odpowiedniego, na kogoś jej godnego, przecież nie mogła się związać z byle kim. Nie chodziło o to, że nikt jej dotąd za żonę pojąć nie zechciał - to ona tą żonę być nie chciała. Przynajmniej dopóki nie spotkała Laurenta Baudelaire. Jego uśmiech, szarmanckość i miłe słowa sprawiały, że Irina Spinnet czuła się tak, jakby wychyliła fiolkę Amortencji.
Ciekawe, czy potrafiłaby ją uwarzyć, gdyby coś poszło nie tak i trzeba by ją dolać Laurentowi do kielicha z francuskim winem... ?
Ach, jakież to było wspaniałe uczucie, gdy czarodziej znalazł się blisko! Tuż za nią. Czuła ciepło jego ciała, jego oddech na własnej skórze (trochę ubarwiała to we własnej wyobraźni i wmawiała sobie więcej, niż było w rzeczywistości). Ujął w swe ręce jej dłonie, a Irina niemal zadrżała pod wpływem tego delikatnego, lecz zdecydowanego ruchu. Tak właśnie powinien dotykać mężczyzna kobiety.
- Ależ oczywiście! - odpowiedziała po chwili, bo w głowie snuła już marzenia o bardziej ustronnym miejscu, w którym Laurent mógłby zrobić lepszy użytek ze swych dłoni. Oczy Iriny rozbłysły, gdy zdradził, że chętnie by jej kibicował.
Sprawa będzie zdecydowanie prostsza, niż początkowo sądziła. Każda kobieta wiedziała wszak, że droga do serca mężczyzny wiodła przez żołądek. - Byłabym zaszczycona pańskim wsparciem... W zamian mogę zaoferować jedynie obiad. Co pan lubi? - zaszczebiotała Irina, trzepocząc zalotnie rzęsami. Do tego zaprosił ją do tańca... Och, czy ten dzień mógł ułożyć się lepiej? Z pewnością nie. - Z najwyższą rozkoszą z panem zatańczę, panie Baudelaire.
Serce Iriny biło już szybko, chciało wyrwać się z piersi niczym niespokojny motyl, może właśnie dlatego wosk, który spłynął na taflę wody w misie w momencie zastygnięcia przybrał formę serca... ? Nie mógł to być przypadek. Irina zerknęła triumfalnie na Laurenta, znacząco, z figlarnym uśmiechem.
- Zatrzymam je - stwierdziła podekscytowana i kilka chwil później ostrożnie wyjęła woskowe serce i wsunęła do kieszeni.
- To bardzo miłe, co pani mówi, jednak to nie żaden zaszczyt - nie chciał by wznosiła go na piedestał chwały bo wiedział, że nie było wcale ku temu powodów - jednak jeżeli ta wizja tak panią cieszy to wydaje mi się, że klamka już zapadła. Mi również będzie przyjemnie móc wesprzeć znajomą twarz w nadchodzących konkurencjach. Nie mam zbyt wielu przyjaciół z którymi mógłbym świętować Festiwal dlatego może po konkurencji, jeżeli będzie sposobność to wspólnie moglibyśmy zjeść przyrządzone przez panią potrawy - wyznałem szczerze zdając sobie sprawę, że ten rodzaj samotności całkiem bardzo mi przeszkadzał. Czułem się jak bezosobowy cień w tłumie. Przylegnięcie do Iriny nie było złe. Jaskrawe, pstrokate - owszem. Ale nie złe.
Uśmiechnąłem się uprzejmie z grzeczności gdy pochwaliła się swoją wróżbą. Nie miałem serca by łamać jej własne tym, że kogokolwiek dotyczyła jej wróżba nie byłem to ja. Nie było we mnie miłości, która potrafiłbym ofiarować komukolwiek. Mogłem jedynie pisać o minionych lata temu zakochaniu. Nie mówiąc nic więcej podałem jej dłoń prowadząc w stronę ogniska.
| zt x2
O wypoczynku wiecznym,
Gdzie nie wie się nic o miłości i nienawiści,ani o zadowoleniu smutnym.
Na ziemię łzę ukradkiem zroni w cieniach nocy,
Poeta, nieprzyjaciel snu, dusza marząca,
Zaraz w dłoń swoją zbierze tę bladą łzę żalu,
O odbłyskach tęczowych jak odłam opalu,
I w sercu swym umieści, z dala oczu słońca
- Chyba lubię to ryzyko. - stwierdziła po chwili namysłu, po czym zerknęła znów na Pomonę. Trudno było to wyjaśnić. Zawsze pociągało ją to co niestosowne i chyba nic już na to nie poradzi. - Trolle są niebezpieczne, ale to tym ciekawiej jest z nimi obcować, być obok, próbować zrozumieć ich zwyczaje, rozmowy, tendencje, badać ich świadomość. - dodała jeszcze, choć nie sądziła by Pomona przyznała jej rację - no chyba, że żeby już jej Julia dała spokój. Nic już nie poradzą, Pomona jest skończoną trollofobką tak jak Julka jest koszmarną trollofanką.
- Nie skończę jak ona.
Dodała, choć nie miała pojęcia, skąd u niej ta pewność. Nie była silną czarownicą, ani fizycznie ani jeśli chodzi o magiczne talenty. Jedynie transmutacja była jej mocną stroną, to jednak wcale nie zawsze wystarcza, prawda?
- Czemu nie. Zawsze kochałam ten fragment świąt. Choć obecnie dzieciaki prześcigują mnie i zawsze chcą wkładać gwiazdę. Wykopały mnie z tej roli. - dodała, ponownie się jednak uśmiechając bo mimo że sama nie miała marzeń o dzieciach, miło było patrzeć jak Archie podnosi córeczkę żeby założyła gwiazdę na choinkę tak jak ją kiedyś podnosił ojciec. Lub magicznie unosił, kiedy choinka była wielka.
Uśmiechnęła się lekko na to porównanie. Tak, oboje byli szalenie dojrzali, siebie warci, jednak co poradzić - w tym momencie życia właśnie to dawało jej nadzieję.
- Obiecuję pilnować żebyś nie zobaczyła zbyt wielu rzeczy zdrożnych lub makabrycznych. - zapewniła, unosząc prawą dłoń. - A teraz chodźmy, może na jarmark?
Zaproponowała, prowadząc przyjaciółkę znów ku większemu tłumowi.
zt x 2
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
— Najmilszy Flavienie, doskonale wiesz, iż jestem w stanie wybaczyć ci niemalże wszystko — mówi miękko, wplatając słodycz w posyłany mu uśmiech. Płochliwe serce ścisnęło się boleśnie, gdy młodziutka panienka pomyślała o tym, jak niekomfortowo musi się czuć towarzysz. Byli niczym najcenniejsze kwiaty pośród łąk, lecz jak delikatne płatki mogły być należycie doceniane, gdy zewsząd otaczały ich chwasty? Wynagrodzę mu to — decyduje, lord Lestrange poświęcił się dla niej tak niezwykle, niczym prawdziwy bohater z opowieści. Nie zapomni mu tej dobroci — Nie patrz tak na mnie mój drogi, kolor peridot w obecnym sezonie jesiennym będzie drogą bezpowrotną — oświadczyła pewnie, choć w orzechu spojrzenia gościły rozbawione iskry. Łagodność duszy raz jeszcze ostudziła gorące wody niezadowolenia oprawione szczyptą próżności, nakazując zwrócić wzrok ku milszym aspektom — surowa opinia została wydana, mogli więc skupić uwagę na czymś innym. Na przyszłości z pozoru łatwej, uroczej i świetlanej, zamkniętej w woskowych figurach, niewzruszonych emocjami, obowiązkami oraz doświadczeniami, z jakimi takowa mogła się wiązać.
— Pochlebca — kwituje skromnie blondyneczka, oczęta kierując pokornie na misę z wodą, acz przekora nakazuje ponownie wyjść na spotkanie niebieskim tęczówkom. Uwielbiała słyszeć komplementy niczym każda młódka, choć rozmowa z Flavienem cieszyła ją bardziej niż najbardziej kwieciste pochlebstwa. Trochę bardziej — Cóż, w takim przypadku twym obowiązkiem będzie oświetlać ścieżkę wspólnego życia, tak by żaden mrok nie ośmielił się musnąć wybranki twojego serca i żaden znaczny smutek nie zagłuszył ciepła od was bijącego. To dosyć ładna wizja, nie uważasz? — pyta ostrożnie perełka, wiedząc, jak bardzo wrażliwym tematem potrafi być stan kawalerski. Nie tylko on, artystka wciąż dzierży wspomnienia tych wszystkich panien, niecierpliwie wyczekujących liścików do szanownych ojców, gdzie ubiegano się o ich rączki oraz ból związany z ich rozczarowaniem, kiedy rok po roku paluszki zmuszone są nosić tylko rodowe pierścionki. U panów musi to wyglądać inaczej, chociaż ciężar obowiązków osiada na ich ramionach, tak mogą wziąć znacznie głębszy wdech w prowadzonym żywocie i myśl, iż muszą porzucić niektóre jego elementy, musi być niezwykle przykra. Ustatkowanie się jest niestety obowiązkiem każdego szlachcica, nawet jeśli nie było się na to gotowym ani teraz, ani nigdy — A może po prostu pocieszenie? — zastanawia się, nieco zawstydzona tak bezpośrednią krytyką, na jaką sobie pozwoliła. Była mimo wszystko gościem na ziemiach Dorset, wyjątkowo zaniedbanym co prawda, lecz wciąż gościem — Myślę, że teraz powinniśmy patrzeć już tylko w przyszłość, która z pewnością będzie jaśniejsza — odpowiada, skrywając różane usteczka za opuszkami. Zaraz jednak marszczy jasne brwi, poddając się zastanowieniu. Chociaż wiele słyszała o Wiklinowym Magu oraz niebezpieczeństwie z nim związanym, tak perspektywa wspinania się na jakiekolwiek wzgórze oraz ryzyko pobrudzenia sukienki nie wydawała się aż tak kusząca. Żadne rozdziały pisanych powieści nie były warte plam powstałych od trawy.
— Hmmm... — mruczy cichutko lady, uderzając paluszkiem wskazującym o gładki policzek — Mam życzenie powrócić na plażę, gdzie pośród ustawionych altan wyczekują moje najdroższe kuzynki, lady Crouch. To wyjątkowo urodziwe, młodziutkie damy, jestem pewna, iż rozmowa z nimi będzie czystą przyjemnością, na którą się oczywiście skusisz? — zapytuje Ellie z troską, chwytając za leżący obok wachlarzyk. Miała nadzieję, iż obecność ślicznych krewniaczek poprawi humor przyjacielowi, który w istocie będzie miał niezaprzeczalną szansę zabłysnąć swoim ujmującym usposobieniem.
Tell me I'm the fairest of the fair
Cichy trzask i poczuł jak zapada się w zaspę prawie po sam pas.
-Zaraza - Mruknął gniewnie pod nosem czując jak śnieg wdziera się zza kurtkę. Tyle było z utrzymania ciepła. Miał nadzieję, że za chwilę Lucinda do niego dołączy i będą mogli ruszyć dalej, ale najpierw musiał się wygrzebać z zaspy śnieżnej. Chwilę mu to zajęło, a kiedy stanął na stabilnym podłożu wyglądał niczym bałwan, więc rozpoczął otrzepywanie ubrania. Upewnił się, że ma przy sobie różdżkę, lornetkę, aparat oraz różdżkę. Poprawił plecak i wyciągnął mapę. Wokół nich panowała cisza przerywana jedynie odgłosami wieczornymi lasu, szelest wiatru, uderzenie połaci śniegu w zmarznięty grunt, przemykanie zwierząt pomiędzy drzewami.
-Jesteśmy tu… - Wskazał na mapie, którą również ze sobą zabrał. -Zgodnie z rysunkiem mamy ten kawałek do przejścia. Wobec tego powinniśmy iść… -Rozejrzał się po okolicy.-..W tamtym kierunku. - Wskazał prześwit między drzewami. -Na pewno będą przestraszeni, nie wiem czy będą mieli ze sobą jakąś broń, ale warto być czujnym. To mugole, broń palna, noże… wszystko co im uratuje życie.
Zwrócił się jeszcze do Lucindy składając mapę i chowając ją do plecaka. Ruszył powoli w stronę prześwitu, a śnieg nie ułatwiał tej podróży. Stawiał kolejne kroki upewniając się, że znów nie zapadnie się po pas w jakieś zaspie. Z czasem droga była już łatwiejsza, a śnieg między drzewami już nie tak miękki i puszysty lecz bardziej zmrożony, widoczne były również ślady nie tylko zwierząt ale również ludzi, gdzieniegdzie przysypane czy całkowicie rozkopane więc nie mogli się nimi sugerować na początek. Przy dokładniejszym rozglądaniu się mogli dostrzec, że co jakiś czas na drzewach lub gałązkach wisi tego samego koloru kawałek materiału zawiązany na supeł.
-Myślisz, że dawali sobie jakieś znaki? - To było pierwsze co pomyślał Herbert widząc owe oznaczenia. Czyżby uciekinierzy oznaczali drogę do obozu? Byłoby to niezwykle głupie z ich strony, ponieważ mogło naprowadzić na ich ślad szmalcowników.
Kiedy teleportowali się do miejsca, w którym rozpoczynała się ich wędrówka do Lucindy dotarła świadomość, że to będzie naprawdę długa i ciężka droga. Pora roku nie pomagała im w pokonywaniu dystansu, ale to chyba motywowało ją jeszcze bardziej. Mugole? W takich warunkach? Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Czarodziejom było trudno radzić sobie z okrutną zimą, a przecież mieli magię w zanadrzu. Nie pozostawali całkowicie sami. Nie znała się na mugolach, ale potrafiła sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś odbiera jej możliwość czarowania. Miała nadzieje, że udało im się to przetrwać, miała nadzieje, że wciąż żyją.
Lucinda utkwiła spojrzenie na mapie i starała się jak najlepiej zapamiętać trasę. Zawsze tak robiła, bo ciągłe zatrzymywanie się na rozdrożach było męczące. Spowalniało drogę, a już w szczególności, gdy trasę miały pokonywać dwie, a nie jedna osoba. Czarownica skinęła głową i trzymając wciąż różdżkę w pogotowiu ruszyła w stronę, którą wskazał jej mężczyzna. – Prawdopodobnie dojdziemy do jakiejś ścieżki, albo polany… - dodała mając w pamięci drogę, którą muszą pokonać. Nie było żadnych rozwidleń, mapa nie pokazywała zbyt wiele, a to raczej w tak gęstych lasach się nie zdarzało.
- Wziąłeś może coś należącego do mężczyzny? Nie wiem czy będą skorzy nam uwierzyć na słowo. Musimy przekonać ich od razu, że nie stanowimy zagrożenia. Ludzie w takich sytuacjach robią wiele rzeczy impulsywnie, już to widziałam. – dodała. Lucinda też pragnęła na nowo ufać ludziom, ale wiedziała, że to się nie wydarzy. Odbudowanie tego co już stracone nie będzie możliwe. Pozbyła się naiwności i choć była za to wdzięczna to czasem jednak żałowała, że tak jest. Wiara w ludzi często była jedynym co jej pozostało,
Kiedy mężczyzna dostrzegł kawałek sznurka zawiązanego na gałęzi Lucinda zmrużyła oczy. Zrobiła kilka kroków i na kolejnym drzewie znalazła kolejny kawałek. – Dziwne – powiedziała głośno choć bardziej do siebie. – Może liczyli, że znajdą to tylko ci, którzy wiedzą czego szukać. Nie można być aż tak nieroztropnym. – zaczęła. Z drugiej strony mężczyzna, który został przyłapany razem z dziećmi na Farmie Greyów także nie zachowywał się nazbyt ostrożnie. Nie mogła przecież winić za to ludzi. Każdy miał swój sposób na życie. Nie każdy był myśliwym, tropicielem, poszukiwaczem. Ludzie nie musieli znać się na takich rzeczach, a wyobraźnia czyni cuda. – [b]Pójdźmy dalej i zobaczymy, gdzie nas to zaprowadzi.[b] – mruknęła mocniej ściskając różdżkę w dłoni. Wolała być gotowa.
Im dłużej szli za powtarzającymi się kawałkami sznurka tym coraz mocniej czuła, że nie są sami. Nie było to uczucie wskazujące na to, że ktoś ich obserwuje, ale rosnący niepokój. Blondynka uniosła różdżkę i rzuciła – Homenum Revelio – musiała to sprawdzić.
Patrzył teraz jednak na kawałki materiału związane na gałęziach drzew i zastanawiał się czy rzeczywiście ktoś był na tyle naiwny uznając, że nikt się tymi oznaczeniami nie zainteresuje?
-Mam jedynie mapę oraz zdjęcie żony od Baxtera. - Mężczyzna uciekając nie wziął wiele, praktycznie nic. Trwała czystka, kto wtedy martwi się ubraniami czy innymi bibelotami kiedy należy ratować ludzkie życie; swoje i dzieci. Wypatrywał kolejny sznureczków idąc właśnie za nimi; nie wiedząc co ich spotka na samym końcu. Mimo wszystko, zgodnie z mapą, kierowały się one w stronę miejsca gdzie miał być obóz. Wiele wskazywało właśnie na to, że idą we właściwym kierunku, a sznurki wyznaczały właściwą drogę. Co za głupota! Podali siebie wręcz na tacy. Równie dobrze mogli wysłać imienne zaproszenie do szmalcowników. Inna sprawa, że właśnie wpadli w pułapkę zastawioną na uciekinierów przez popleczników samozwańczego lorda i szli w otwartą paszczę lwa, równie nieświadomie jak uchodźcy przed nimi. Musieli jednak to sprawdzić, a Grey nie miał zamiaru teraz zawracać i rezygnować z misji. Złożył obietnicę Baxterowi i zamierzał jej dotrzymać. Nagłe zatrzymanie się Lucindy zmusiły go zachowania większej czujności.
-Zauważyłaś coś? - Zapytał rozglądając się czujnie i również wyciągając swoją różdżkę gotowy do działania, choć nie wiedział skąd spodziewać się potencjalnego ataku. Rzucone zaklęcie zawibrowało w powietrzu, aż przeszły go ciarki nie zobaczył jednak żadnej poświaty wskazującej, że w okolicy znajduje się człowiek. To go trochę uspokoiło więc zaczął rozglądać się za kolejnymi sznurkami nie świadom tego, że Lucinda mogła właśnie natrafić na małego niuchacza. Dostrzegł za to w śniegu ślady innego człowieka, widać, że jakiś czas temu przechodziła tędy jakaś osoba, choć co dziwne, były one dość głębokie i mocno rozkopane, jakby tymi samymi śladami chodził w jedną i w drugą stronę. Ponownie jego czujność została zaalarmowana.
-Oj! - Zawołał w stronę Lucindy, nie chcą wymawiać jej imienia na wypadek gdyby ktoś był w okolicy i ich obserwował. - Spójrz. - Wskazał ślady, a następnie kolejny znacznik w postaci kawałka materiału na gałęzi obok śladów.
Zaalarmowana głosem mężczyzny podeszła bliżej. Dlaczego się na to zdecydowali? Może nie mieli tak wielkiej wiedzy z zakresu ukrywania się, może postanowili zostawić sobie szansę na powrót, ale było milion innych sposób na to, żeby zapamiętać trasę. Podali się jak na tacy? Naprawdę nie chciało jej się w to wierzyć. Czarownica odwróciła się i skierowała różdżkę w stronę śniegu. - Vestitio – rzuciła na ich ślady. – My nie możemy sobie pozwolić na takie poczucie bezpieczeństwa – właśnie tak to oceniała. Ktoś przerażony, uciekający, nie myśli o drodze powrotnej tylko o ukryciu się raz a dobrze. To wszystko wyglądało bardzo dziwnie, ale czy ona miała jakąkolwiek wiedzę o mugolach? Mogła jedynie próbować ich zrozumieć.
Czarownica zaczęła się cofać kiedy ślady ich butów znikały pod odpowiednią inkantacją. Śnieg po którym stąpali był zbity delikatną warstwą lodu. Dopiero przy większy nacisku but zatapiał się w białym puchu. Cofając się poczuła, że podłoże się zmienia. To uczucie kiedy idziesz w ciemności po schodach i jesteś przekonany, że przed tobą jest jeszcze jeden stopień, a jednak lądujesz na płaski. Lucinda nie zdążyła się zastanowić nad tym skąd taka zmiana podłoża, bo gdy postawiła drugą stopę grunt pod nią się zawalił. Czarownica próbowała się złapać czegoś, ale wykopany dół był śliski, a krawędzie za mocno zaokrąglone. Blondynka zsunęła się po skarpie wstrzymując oddech. Przerażał ją fakt, że gdyby była sama i nie miałaby różdżki właściwie nie miałaby szansy na wyjście z tego dołu. Zanim jednak zdążyła podnieść głos do swojego towarzysza została zaatakowana przez ogromną fałdę śniegu. Widocznie pułapka była przygotowana tak by finalnie naruszyć niestabilną powierzchnię śnieżną i wywołać małą lawinę, która raz na zawsze pozbędzie się intruza.
-Zaraza! - Rzucił się w jej stronę ale kobieta w mgnieniu oka zniknęła pod warstwa puchu. Przeraził się nie nażarty, ponieważ śmierć pod lawina nie należała do najszybszych, wychłodzenie organizmu, brak powietrza to jedne z możliwości. -Aqua siccum! - Wyrzucił z siebie biegnąc prawie się przewracając w śniegu, a kiedy stanął na krawędzi zapadliny znów wypowiedział zaklęcie.-Aqua siccum! - Tym razem się udało i śnieg wokół zaczął powoli odparowywać, ukazując coraz bardziej dziurę, ale Grey nie miał możliwości sprawdzenia czy z Lucindą wszystko w porządku, ponieważ spory kamień przeleciał mu tuż obok głowy i upadł głucho w zaspie śnieżnej. -Co do cholery?
-Ha! Mam was! - Zza drzewa wprost na Greya wybiegł dość rosły mężczyzna, który niczym rozsierdzony tur rzucił się na niego powalając na ziemię nim botanik zdążył zareagować. Napastnik wymierzył w nos czarodzieja solidny cos, który sprawił, że z poleciała z niego krew, a Grey zaklął szpetnie. Szarpnął się mocniej chcąc zrzucić napastnika z siebie, trafił kolanem w kość ogonową przeciwnika, a ten zakrzyknął zaskoczony luzując swój uchwyt, to wykorzystał botanik zrzucając z siebie mężczyznę. Zerwał się gwałtownie z ziemi, a różdżka gdzieś zniknęła w śniegu, nie miał jednak czasu aby jej szukać, pozostały mu pięści i umiejętność walki. Zerknął jeszcze w stronę zapadliny licząc, że dojrzy jasną głowę Lucindy, ale zaraz zrobił unik przed kolejną pięścią, która poleciła w jego stronę. Nie pozostał jedna bierny i nurkując wymierzy cios prosto w bok przeciwnika, ten nie zdążył uskoczyć i wciągnął gwałtownie powietrze do płuc. Po chwili walczący znów się zwarli w walce, tratując wokół siebie cały śnieg. Grey uniósł pięści na wysokość twarzy by blokować ewentualne uderzenia, ale przeciwnik tym razem uderzył stopą w jego kolano, co sprawiło, że botanik padł na ziemię, nie pozostawał dłużny i podciął nogi napastnikowi, który runął jak długi. W tym momencie Herbert porwał z ziemi najbliższy patyk i stanął nad leżącym.
-Ani się rusz! - Zawołał do niego czując jak krew z nosa zalewa mu usta i brodę. Leżący podniósł do góry dłonie w geście oznaczającym kapitulację. Miał brudne ubranie, podobnie jak Grey, od walki, potargane włosy, był młody i skupiony na patyku, który trzymał botanik. Nie był gotów jednak sprawdzić czy to prawdziwa różdżka. Oddychał ciężko. -Lucinda! - Zawołał w stronę kobiety.
em:46/50
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset