Herbaciarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Herbaciarnia
Zaciszne miejsce na samym poddaszu to przytulna herbaciarnia, gdzie serwowane są różnego rodzaju napoje; głównie te parzone z najzdrowszych i najlepiej działających na organizm ziół. W menu znajduje się szeroki asortyment herbat czarnych, czerwonych, zielonych i ziołowych, do tego kilka odmian purpurowych, parzonych z liści diabelskiego hibiskusa; rośliny rosnącej w pobliżu smoczych lęgów - te dozwolone są jednak od lat osiemnastu i traktowane jak nieszkodliwa używka; ma działanie pobudzające, podobne do kawy. Prócz tego zakupić można kawałek ciasta; szarlotki, sernika, bananowca lub keksu, świeżo pieczonego w pomieszczeniu obok. W okół malutkich, okrągłych stolików z poustawianymi przy nich puszystymi poduchami do siedzenia, w różnych barwach, w różnych wzorach, biega niziutka, nastoletnia złotowłosa dziewczyna, zbierająca zamówienia od gości.
Wystrój buduje wrażenie przytulności, ciepła; pewnego rodzaju nadziei, zważywszy na ogólny charakter placówki. Instrumentalna muzyka płynąca z szafy grającej jest spokojna, działa relaksująco. W powietrzu unosi się słodki, łagodny zapach cynamonu dosypywanego do herbat oraz pieczonych na zapleczu ciast. Ściany ozdobiono ręcznie malowanymi pejzażami znad brzegów Tamizy.
Wystrój buduje wrażenie przytulności, ciepła; pewnego rodzaju nadziei, zważywszy na ogólny charakter placówki. Instrumentalna muzyka płynąca z szafy grającej jest spokojna, działa relaksująco. W powietrzu unosi się słodki, łagodny zapach cynamonu dosypywanego do herbat oraz pieczonych na zapleczu ciast. Ściany ozdobiono ręcznie malowanymi pejzażami znad brzegów Tamizy.
Czekanie na Eilis nie stanowiło dla niej najmniejszego problemu, nie rozważała go nawet jako straty czasu mimo, iż sama miała pracę i obowiązki. Wyrwała się jednak z kliniki zakładając, że rozmowa może zająć jej sporo czasu to raz, a dwa, tuż po wstępnej rekrutacji miała zamiar wpaść z wizytą do Cassandry. Tak dawno się nie widziały, tak dużo zdążyło się wydarzyć... Marcelyn szczerze wątpiła, by od przyjaciółki wyszła przed nocą. Szczególnie że prawdopodobnie na szklance Ognistej się nie skończy, nie w tym przypadku.
Siedząc w szpitalnej kawiarni wyciągnęła tom dzieł zebranych Shakespeare'a, mugolskiego dramatopisarza którego szczerze ubóstwiała, zresztą jak większość klasyków literatury. W tej akurat kwestii nie trzymała się uparcie opinii, że "mugolskie znaczy gorsze". Nie w przypadku literatury którą, trzeba przyznać, niemagiczni tworzyli na wysokim poziomie.
Nawet nie czuła upływu czasu wśród ogólnie panującej ciszy, którą w pewnym momencie przerwał ciepły głos należący, jak się domyśliła, właśnie do Eilis.
Marcysia chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie wstała, by również podać kobiecie rękę. Wstać zamierzała oczywiście z pełną, przystającą arystokratce gracją, a podniosła się jak kluska, uderzając się biodrem o kant stolika, doprowadzając tym samym do głośnego szczęku stojącej na nim filiżanki. Uśmiechnęła się zakłopotana i uniosła ręce w ogólnie przyjętym geście mówiącym "niechcący".
-To się popisałam... gracja gumochłona.- usiadła oszczędzając sobie dość oczywiste zapytanie, czy na pewno ma przyjemność z Eilis Avery a nie jej wysłannicą, w końcu wcześniej nie widziała przyszłej (być może) współpracownicy.
Marcy z pewną ulgą przyjęła nawyk patrzenia w oczy rozmówcy, wszak jej samej zdarzyło się dość nieświadomie skupiać na nich całą uwagę. A to zwykle wskazywało na szczerość. Może i dobrze, ze M. nie wie, czego Eilis mogła dowiedzieć się od Barrego? To byłaby zdecydowanie niezręczna sytuacja.
-Oooh, zawsze! Zatrzymaj mnie, gdybym się zbytnio rozgadała.-uśmiechnęła się szeroko. Praca była jednocześnie jej pasją, mogła o tym mówić godzinami.-Prowadzę lecznicę dla magicznych stworzeń na Pokątnej, można powiedzieć że od niedawna bo ileż to, dwa lata? Chciałam ratować istnienia. Odkąd pamiętam. Myślę że to rozumiesz, inaczej nie spotkałybyśmy się w takim celu! Wiesz, to taka potrzeba... z głębi. Czujesz całą sobą, że nie zaznasz spełnienia, jeśli nie spełnisz tego powiedzmy, powołania. A moim najwidoczniej były poszkodowane stworzenia. Nawet moje moce magiczne po raz pierwszy ujawniły się nad zranionym kotem, wiesz? Ale kurs magomedyczny przeszłam pod kątem ogólnym. Tam nie było przecież rozgraniczenia na ilość nóg czy głów, więc to nie tak, że prosto znad sktątki tylnowybuchowej przychodzę do Ciebie by pomagać Czarodziejom!-pokręciła gorliwie głową, rozsypując na ramiona rude loki. W ogóle zdała sobie sprawę że zdecydowanie za dużo gestykuluje, kiedy nieomal zrzuciła wazon.-Ale jednak to do zwierząt poczułam... no rozumiesz, to coś... bo rozumiesz, prawda? Czasem mam wrażenie, że nawet chochlik potrafi być bardziej wdzięczny od człowieka... No, ale nad tym rozwodzić się nie będę, nie dziś w każdym razie!-urwała na chwilę, zastanawiając się co powiedzieć. Postukała wąskimi palcami o blat i kontynuowała-A co do samego Dotyku Meduzy... pewien czas temu dowiedziałam się, że choruje na niego moja najukochańsza osoba na świecie. Ten widok... to uczucie, kiedy znika mi sprzed oczu, jakby jakaś dziwna mgła po prostu ją rozwiewała... I zdecydowałam że chcę coś zrobić. Ale co ja bym mogła sama? Maści hipogryfiej przecież... no dostępnymi sobie środkami to ja babci nie pomogę, chociaż tak bardzo chcę...-skończyła uśmiechając się smutno. Bo to też właśnie był prawdziwy powód, dla którego tu przyszła.
Założyła nogę na nogę (oczywiście uderzając przy tym kolanem w blat, znowu) i spojrzała wyczekująco na Eilis.
Siedząc w szpitalnej kawiarni wyciągnęła tom dzieł zebranych Shakespeare'a, mugolskiego dramatopisarza którego szczerze ubóstwiała, zresztą jak większość klasyków literatury. W tej akurat kwestii nie trzymała się uparcie opinii, że "mugolskie znaczy gorsze". Nie w przypadku literatury którą, trzeba przyznać, niemagiczni tworzyli na wysokim poziomie.
Nawet nie czuła upływu czasu wśród ogólnie panującej ciszy, którą w pewnym momencie przerwał ciepły głos należący, jak się domyśliła, właśnie do Eilis.
Marcysia chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie wstała, by również podać kobiecie rękę. Wstać zamierzała oczywiście z pełną, przystającą arystokratce gracją, a podniosła się jak kluska, uderzając się biodrem o kant stolika, doprowadzając tym samym do głośnego szczęku stojącej na nim filiżanki. Uśmiechnęła się zakłopotana i uniosła ręce w ogólnie przyjętym geście mówiącym "niechcący".
-To się popisałam... gracja gumochłona.- usiadła oszczędzając sobie dość oczywiste zapytanie, czy na pewno ma przyjemność z Eilis Avery a nie jej wysłannicą, w końcu wcześniej nie widziała przyszłej (być może) współpracownicy.
Marcy z pewną ulgą przyjęła nawyk patrzenia w oczy rozmówcy, wszak jej samej zdarzyło się dość nieświadomie skupiać na nich całą uwagę. A to zwykle wskazywało na szczerość. Może i dobrze, ze M. nie wie, czego Eilis mogła dowiedzieć się od Barrego? To byłaby zdecydowanie niezręczna sytuacja.
-Oooh, zawsze! Zatrzymaj mnie, gdybym się zbytnio rozgadała.-uśmiechnęła się szeroko. Praca była jednocześnie jej pasją, mogła o tym mówić godzinami.-Prowadzę lecznicę dla magicznych stworzeń na Pokątnej, można powiedzieć że od niedawna bo ileż to, dwa lata? Chciałam ratować istnienia. Odkąd pamiętam. Myślę że to rozumiesz, inaczej nie spotkałybyśmy się w takim celu! Wiesz, to taka potrzeba... z głębi. Czujesz całą sobą, że nie zaznasz spełnienia, jeśli nie spełnisz tego powiedzmy, powołania. A moim najwidoczniej były poszkodowane stworzenia. Nawet moje moce magiczne po raz pierwszy ujawniły się nad zranionym kotem, wiesz? Ale kurs magomedyczny przeszłam pod kątem ogólnym. Tam nie było przecież rozgraniczenia na ilość nóg czy głów, więc to nie tak, że prosto znad sktątki tylnowybuchowej przychodzę do Ciebie by pomagać Czarodziejom!-pokręciła gorliwie głową, rozsypując na ramiona rude loki. W ogóle zdała sobie sprawę że zdecydowanie za dużo gestykuluje, kiedy nieomal zrzuciła wazon.-Ale jednak to do zwierząt poczułam... no rozumiesz, to coś... bo rozumiesz, prawda? Czasem mam wrażenie, że nawet chochlik potrafi być bardziej wdzięczny od człowieka... No, ale nad tym rozwodzić się nie będę, nie dziś w każdym razie!-urwała na chwilę, zastanawiając się co powiedzieć. Postukała wąskimi palcami o blat i kontynuowała-A co do samego Dotyku Meduzy... pewien czas temu dowiedziałam się, że choruje na niego moja najukochańsza osoba na świecie. Ten widok... to uczucie, kiedy znika mi sprzed oczu, jakby jakaś dziwna mgła po prostu ją rozwiewała... I zdecydowałam że chcę coś zrobić. Ale co ja bym mogła sama? Maści hipogryfiej przecież... no dostępnymi sobie środkami to ja babci nie pomogę, chociaż tak bardzo chcę...-skończyła uśmiechając się smutno. Bo to też właśnie był prawdziwy powód, dla którego tu przyszła.
Założyła nogę na nogę (oczywiście uderzając przy tym kolanem w blat, znowu) i spojrzała wyczekująco na Eilis.
Gość
Gość
Zaśmiałam się cichutko, widząc z jaką rozmówczynią mam do czynienia. Wyglądała na bardzo niezdarną i uroczą. Czy Barry miał rację ostrzegając mnie przed nią?
- Och, nie przejmuj się, nie ma tu pań od etykiety – rzucam słodko, rozumiejąc ją całkowicie. Sama źle się czułam wśród arystokracji. Musiałam uważać na każdy ruch, a to zdecydowanie mnie blokowało. Jak miałam czuć się swobodnie? Nawet obecność narzeczonego nie działała na mnie odprężająco. Poprawiłam obrusik, stawiając kwiatek gdzieś z boku stolika. Słuchałam jej uważnie, co chwilkę sięgając do zamówionej uprzednio herbaty. Widziałam w niej swoje podobieństwo. Równie rozgadana, uśmiechnięta i miała w sobie tajemniczą aurę ciepła. Nie potrafiłam jej nawet przerwać. Słuchałam wszystkiego jak zaczarowana.
- Jest w tobie niesamowita pasja – dodałam z podziwem, zaciskając piąstki. Chciała mnie zarazić swoją miłością do zwierząt. Niestety ludzie stanowili dla mnie większą zagadkę. To im, muzyce i eliksirom byłam tak naprawdę oddana. Złapałam szybko wazon w dłonie, wstając i przestawiając go na sąsiedni stoliczek dla bezpieczeństwa. Może herbaciarnia nie była dobrym miejscem na rozmowę rekrutacyjną? Wyraźnie posmutniałam. Wzięłam głęboki oddech, napisałam się herbaty i nie wiedziałam, jak mam to ująć.
- Marcelyn, jesteś absolutnie wyjątkową osobą, a twoja pasja do zwierząt jest godna podziwu. Bardzo żałuje, że nie leczysz ludzi – dodałam szczerze, zaplatając nogi w kostkach. Nie wiedziałam, jak mam jej to przekazać. Czułam się trochę tak jakby odbierano mu ulubionego cukierka. – Gdyby tylko okoliczności były inne… Och, Marcelyn. Do mojej grupy mogę przyjąć jedynie najlepszych specjalistów. Czuję się wyróżniona, że uznałaś moje badania za nietuzinkowe i naprawdę jestem wdzięczna, że w nie wierzysz, ale niestety twoja wiedza nie będzie wystarczająca. Liczę na twoje kciuki i doping – mówię ciepło, unikając jakikolwiek nieporozumień bądź wściekłego tonu. Mogłaby przypuszczać, że straciłam na nią czas, ale absolutnie tak się nie czułam. Nie zmuszę kogoś do swoich pasji, mogę marzyć o tak pozytywnie zakręconych ludziach, lecz szpital narzucił mi konkretne wymogi, których muszę się trzymać. Chwytam dłoń Marceliny i zatrzymuje ją w krótkim uścisku.
- Mimo wszystko, bardzo się cieszę, że mogłam cię spotkać. Wiele o tobie słyszałam! Jak to w ogóle możliwe, że wcześniej cię w ogóle nie poznałam? Czy nie byłaś ode mnie rok wyżej w Ravenclaw? – spytałam uprzejmie, zbliżając się do mojej rozmówczyni na naturalną odległość i zmieniając formę naszego spotkania na mniej formalne. Czy naprawdę mogło mi się tylko wydawać, że ta twarz jest zaskakująco znajoma?
- Och, nie przejmuj się, nie ma tu pań od etykiety – rzucam słodko, rozumiejąc ją całkowicie. Sama źle się czułam wśród arystokracji. Musiałam uważać na każdy ruch, a to zdecydowanie mnie blokowało. Jak miałam czuć się swobodnie? Nawet obecność narzeczonego nie działała na mnie odprężająco. Poprawiłam obrusik, stawiając kwiatek gdzieś z boku stolika. Słuchałam jej uważnie, co chwilkę sięgając do zamówionej uprzednio herbaty. Widziałam w niej swoje podobieństwo. Równie rozgadana, uśmiechnięta i miała w sobie tajemniczą aurę ciepła. Nie potrafiłam jej nawet przerwać. Słuchałam wszystkiego jak zaczarowana.
- Jest w tobie niesamowita pasja – dodałam z podziwem, zaciskając piąstki. Chciała mnie zarazić swoją miłością do zwierząt. Niestety ludzie stanowili dla mnie większą zagadkę. To im, muzyce i eliksirom byłam tak naprawdę oddana. Złapałam szybko wazon w dłonie, wstając i przestawiając go na sąsiedni stoliczek dla bezpieczeństwa. Może herbaciarnia nie była dobrym miejscem na rozmowę rekrutacyjną? Wyraźnie posmutniałam. Wzięłam głęboki oddech, napisałam się herbaty i nie wiedziałam, jak mam to ująć.
- Marcelyn, jesteś absolutnie wyjątkową osobą, a twoja pasja do zwierząt jest godna podziwu. Bardzo żałuje, że nie leczysz ludzi – dodałam szczerze, zaplatając nogi w kostkach. Nie wiedziałam, jak mam jej to przekazać. Czułam się trochę tak jakby odbierano mu ulubionego cukierka. – Gdyby tylko okoliczności były inne… Och, Marcelyn. Do mojej grupy mogę przyjąć jedynie najlepszych specjalistów. Czuję się wyróżniona, że uznałaś moje badania za nietuzinkowe i naprawdę jestem wdzięczna, że w nie wierzysz, ale niestety twoja wiedza nie będzie wystarczająca. Liczę na twoje kciuki i doping – mówię ciepło, unikając jakikolwiek nieporozumień bądź wściekłego tonu. Mogłaby przypuszczać, że straciłam na nią czas, ale absolutnie tak się nie czułam. Nie zmuszę kogoś do swoich pasji, mogę marzyć o tak pozytywnie zakręconych ludziach, lecz szpital narzucił mi konkretne wymogi, których muszę się trzymać. Chwytam dłoń Marceliny i zatrzymuje ją w krótkim uścisku.
- Mimo wszystko, bardzo się cieszę, że mogłam cię spotkać. Wiele o tobie słyszałam! Jak to w ogóle możliwe, że wcześniej cię w ogóle nie poznałam? Czy nie byłaś ode mnie rok wyżej w Ravenclaw? – spytałam uprzejmie, zbliżając się do mojej rozmówczyni na naturalną odległość i zmieniając formę naszego spotkania na mniej formalne. Czy naprawdę mogło mi się tylko wydawać, że ta twarz jest zaskakująco znajoma?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdzieś w głębi Marcela odetchnęła cichutko z ulgą. Nieco obawiała się, ze Eilis okaże się być jedną z tych wysoko postawionych kobiet które po wejściu w zadufany w sobie światek arystokracji czarodziejskiej nagle połykają kij od miotły tak sztywny, że zawodowi gracze Quiddicha mogliby w zasadzie grać na takowych. Tymczasem zdawała się mieć do szlacheckich obyczajów luźny stosunek, tak jak Marcelyn. Miała wrażenie, że nie musi dodatkowo się przed nią prostować (choć taką postawę miała zwyczajnie wyuczoną), ważyć każdego słowa czy sprawiać pozory osoby, która po raz ostatni śmiała się w dzieciństwie. Dlatego też usiadła tak, jak lubiła najbardziej-brzydko, ale wygodnie i mówiła gestykulując i uśmiechając się tak, jakby z Eilis chadzały na szpitalną herbatkę przynajmniej raz w tygodniu.
Słysząc jej słowa, M. poczuła pewien żal, chociaż sama nie była pewna czy z powodu odrzucenia właśnie j e j kandydatury, czy dlatego, ze nie będzie mogła mieć wkładu w tę piękną sprawę. Bo naprawdę chciała pomóc. Dlatego też zdecydowała się schować dumę do kieszeni i dowiedzieć się czegoś więcej. W końcu mogła zostać, jak stwierdziła Eilis, ich wsparciem psychicznym, prawda? Uśmiechnęła się odwzajemniając uścisk dłoni.
-Żałuję, naprawdę. Jednak chętnie zostanę z wami duchem, uważam że idea jest warta każdego poświęcenia, więc jeśli potrzebowałabyś mojej pomocy, chociażby w postaci podniesienia na duchu w obliczu nieudanych eksperymentów, to wystarczy że napiszesz! Sowę mam niezdarną, nawet bardziej niż ja, ale postaram się przyjść wtedy jak najszybciej.-może to zwyczajnie nie było zadanie dla niej? Może los ześle jej kiedyś inną możliwość przyniesienia pomocy?-Jednak jeśli doszłyby Cię słuchy o czymś... hmm... o przedsięwzięciu w którym poszukują pomocy dla tych mniejszych istot, to koniecznie daj mi znać!
Jak wiele mogła usłyszeć o Marceli? I skąd? Czyżby kochana rodzina nie trzymała języka za zębami? Czy może to ktoś jeszcze bliższy?
-Również bardzo się cieszę, ze mogłyśmy się poznać! Faktycznie, mam wrażenie że już nie raz Cię widziałam, więc musiało to być w murach Hogwartu.-zmieniła pozycję, podwijając jedną nogę pod siebie tak, jakby siedziała nie w herbaciarni a we własnym salonie. I tak były tu niemalże same, a długa, rozkloszowana spódnica nie odsłaniała w znaczący sposób nóg Marceliny (w końcu zaręczonej pannie nie wypada). Przygryzła nerwowo wargę i postukała palcami o blat. W końcu nie wytrzymała i zapytała-jednak ciekawość wzięła górę... co właściwie słyszałaś, albo raczej, od kogo?
Słysząc jej słowa, M. poczuła pewien żal, chociaż sama nie była pewna czy z powodu odrzucenia właśnie j e j kandydatury, czy dlatego, ze nie będzie mogła mieć wkładu w tę piękną sprawę. Bo naprawdę chciała pomóc. Dlatego też zdecydowała się schować dumę do kieszeni i dowiedzieć się czegoś więcej. W końcu mogła zostać, jak stwierdziła Eilis, ich wsparciem psychicznym, prawda? Uśmiechnęła się odwzajemniając uścisk dłoni.
-Żałuję, naprawdę. Jednak chętnie zostanę z wami duchem, uważam że idea jest warta każdego poświęcenia, więc jeśli potrzebowałabyś mojej pomocy, chociażby w postaci podniesienia na duchu w obliczu nieudanych eksperymentów, to wystarczy że napiszesz! Sowę mam niezdarną, nawet bardziej niż ja, ale postaram się przyjść wtedy jak najszybciej.-może to zwyczajnie nie było zadanie dla niej? Może los ześle jej kiedyś inną możliwość przyniesienia pomocy?-Jednak jeśli doszłyby Cię słuchy o czymś... hmm... o przedsięwzięciu w którym poszukują pomocy dla tych mniejszych istot, to koniecznie daj mi znać!
Jak wiele mogła usłyszeć o Marceli? I skąd? Czyżby kochana rodzina nie trzymała języka za zębami? Czy może to ktoś jeszcze bliższy?
-Również bardzo się cieszę, ze mogłyśmy się poznać! Faktycznie, mam wrażenie że już nie raz Cię widziałam, więc musiało to być w murach Hogwartu.-zmieniła pozycję, podwijając jedną nogę pod siebie tak, jakby siedziała nie w herbaciarni a we własnym salonie. I tak były tu niemalże same, a długa, rozkloszowana spódnica nie odsłaniała w znaczący sposób nóg Marceliny (w końcu zaręczonej pannie nie wypada). Przygryzła nerwowo wargę i postukała palcami o blat. W końcu nie wytrzymała i zapytała-jednak ciekawość wzięła górę... co właściwie słyszałaś, albo raczej, od kogo?
Gość
Gość
/5 Grudnia
Była obca.
Tak bardzo nieobecna i pozbawiona wszelkiej świadomości na tematy, które do tej pory były jej znajome. Starała się dojść do siebie, przypomnieć pewne rzeczy, ale te przelatywały przez palce i sprawiały, że gubiła się jeszcze bardziej w gąszczu nagłych spraw.
Co zatem czuła po starciu z Ramseyem, gdy po raz pierwszy była pewna, ża zaczęło jej zależeć na czymś więcej niż wolność, a on bez trudu pokazał, że jest panem, który posiada prawo do wszystkiego? Nicość. Pustka wypełniała każdy kanalik nerwowy i doprowadzała ją do stanu, w którym nie potrafiła się odnaleźć. Może dlatego podświadomość sprawiła, że postąpiła zgodnie z prośbą Percivala, który zabronił wręcz pisania do kogokolwiek? Nie zastanawiała się nad tym, bo najzwyczajniej w świecie wolała poddać się losowi, który bywał pokrętny i nieprzejednany. Myślała oczywiście o każdym pojedynczym dniu jaki spędziła w szpitalu, a nikt nie przychodził. Nawet ojciec, który wiedział, że jest zamknięta i czeka ją masa dodatkowych badań, ale to było dobre. Nie musiała obawiać się kolejnego starcia, które zapewniłoby Katyę w poczuciu bezsensu, a i tak już wystarczająco odczuwała absurdy płynące z relacji, w które dała się wplątać jak małe dziecko szukające akceptacji. Żałowała, że nie przyszła z tym do kuzyna, bo tylko on znał wszelkie sekrety, a jeden łączył ich od lat i to on ważył na przyszłości, która obecnie stała pod znakiem zapytania. Nie szukała jednak odpowiedzi na siłę, bo wiedziała, że ich nie znajdzie. Nie była na to gotowa, by po raz kolejny ruszyć w pogoń za zbitkiem słów potwierdzających, że ma rację bądź jej nie ma. Po raz pierwszy zrezygnowała ze swojego charakteru, który zdawał się zapadać w czarną otchłań.
To tak wygląda koniec?
Siedziała na krześle w najdalej odsuniętym możliwym punkcie, by uniknąć wszelkich spojrzeń gości i pacjentów. Liczyła się z tym, że to miejsce jest zbyt oblegane, ale wieczorowa pora sprawiła, że została sama ze sobą i swoimi myślami. Oddychała równo, a przynajmniej starała się, bo kiedy klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, utwierdzała się w tym, że niekoniecznie jest prawdziwa. Uniosła spojrzenie na okno, by dostrzec jak kropelki deszczu spływają po szybie, a następnie znów utkwiła tęczówki w smukłych palcach, które wystukiwały nieznaną melodię. Pamiętała jak jeszcze kilka miesięcy temu smagała fakturę klawiszy fortepianu, a teraz? Przypominała cień samej siebie, bo piętno spotkania z Ramseyem w jego mieszkaniu było ogromne. Nie chciała jednak martwić Percivala, ale do kogo miała napisać, gdy rzeczywistość ją przytłoczyła, a świadomość uczynka była zbyt duża?
Dzisiaj czekała, bo wierzyła, że jest w stanie wydukać z siebie kilka prostych słów zapewniających o tym, że nic jej nie grozi. Przynajmniej pozornie. Czy wiedziała jednak, że Nott układał już w głowie zupełnie inny plan? Dla niej ta historia była skończona, bo za daleko się posunęła żeby teraz cokolwiek naprawiać i dlatego zapadła się pod ziemię. Nie chciała być znaleziona.
Chciała zostać sama.
Była obca.
Tak bardzo nieobecna i pozbawiona wszelkiej świadomości na tematy, które do tej pory były jej znajome. Starała się dojść do siebie, przypomnieć pewne rzeczy, ale te przelatywały przez palce i sprawiały, że gubiła się jeszcze bardziej w gąszczu nagłych spraw.
Co zatem czuła po starciu z Ramseyem, gdy po raz pierwszy była pewna, ża zaczęło jej zależeć na czymś więcej niż wolność, a on bez trudu pokazał, że jest panem, który posiada prawo do wszystkiego? Nicość. Pustka wypełniała każdy kanalik nerwowy i doprowadzała ją do stanu, w którym nie potrafiła się odnaleźć. Może dlatego podświadomość sprawiła, że postąpiła zgodnie z prośbą Percivala, który zabronił wręcz pisania do kogokolwiek? Nie zastanawiała się nad tym, bo najzwyczajniej w świecie wolała poddać się losowi, który bywał pokrętny i nieprzejednany. Myślała oczywiście o każdym pojedynczym dniu jaki spędziła w szpitalu, a nikt nie przychodził. Nawet ojciec, który wiedział, że jest zamknięta i czeka ją masa dodatkowych badań, ale to było dobre. Nie musiała obawiać się kolejnego starcia, które zapewniłoby Katyę w poczuciu bezsensu, a i tak już wystarczająco odczuwała absurdy płynące z relacji, w które dała się wplątać jak małe dziecko szukające akceptacji. Żałowała, że nie przyszła z tym do kuzyna, bo tylko on znał wszelkie sekrety, a jeden łączył ich od lat i to on ważył na przyszłości, która obecnie stała pod znakiem zapytania. Nie szukała jednak odpowiedzi na siłę, bo wiedziała, że ich nie znajdzie. Nie była na to gotowa, by po raz kolejny ruszyć w pogoń za zbitkiem słów potwierdzających, że ma rację bądź jej nie ma. Po raz pierwszy zrezygnowała ze swojego charakteru, który zdawał się zapadać w czarną otchłań.
To tak wygląda koniec?
Siedziała na krześle w najdalej odsuniętym możliwym punkcie, by uniknąć wszelkich spojrzeń gości i pacjentów. Liczyła się z tym, że to miejsce jest zbyt oblegane, ale wieczorowa pora sprawiła, że została sama ze sobą i swoimi myślami. Oddychała równo, a przynajmniej starała się, bo kiedy klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie, utwierdzała się w tym, że niekoniecznie jest prawdziwa. Uniosła spojrzenie na okno, by dostrzec jak kropelki deszczu spływają po szybie, a następnie znów utkwiła tęczówki w smukłych palcach, które wystukiwały nieznaną melodię. Pamiętała jak jeszcze kilka miesięcy temu smagała fakturę klawiszy fortepianu, a teraz? Przypominała cień samej siebie, bo piętno spotkania z Ramseyem w jego mieszkaniu było ogromne. Nie chciała jednak martwić Percivala, ale do kogo miała napisać, gdy rzeczywistość ją przytłoczyła, a świadomość uczynka była zbyt duża?
Dzisiaj czekała, bo wierzyła, że jest w stanie wydukać z siebie kilka prostych słów zapewniających o tym, że nic jej nie grozi. Przynajmniej pozornie. Czy wiedziała jednak, że Nott układał już w głowie zupełnie inny plan? Dla niej ta historia była skończona, bo za daleko się posunęła żeby teraz cokolwiek naprawiać i dlatego zapadła się pod ziemię. Nie chciała być znaleziona.
Chciała zostać sama.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wiele osób nienawidziło zapachu szpitala. Ziołowa woń lekarstw, środków dezynfekujących i wszechobecna sterylność, powszechnie przywodziły na myśl atmosferę strachu, przywoływały z pamięci nieprzyjemne wspomnienia i jakąś nieokreśloną obawę o własną przyszłość. Percival również nie przepadał za medyczną placówką, jednak to nie zapach był tym, co posyłało nieprzyjemne dreszcze w dół jego kręgosłupa. On nie znosił dźwięków; nienaturalnie życzliwych głosów uzdrowicieli, płynących korytarzem szeptów, odległych krzyków, dobiegających zza zamkniętych drzwi szlochów. Odgłosy toczącego się w świętym mungu życia układały się w jego pamięci w przerażający podkład muzyczny, nieodłącznie towarzyszący wspomnieniom z tragicznego powrotu z Peru do Anglii, ten sam, w który wsłuchiwał się przez niekończące się godziny, spędzone na szpitalnym łóżku.
Niechciane obrazy wracały do niego również teraz; blizny na przedramionach zaswędziały nieprzyjemnie, gdy podawał nazwisko Katyi starszej czarownicy za wysokim kontuarem, a zanim dotarł na piąte piętro, co najmniej trzy razy musiał pokonać palącą ochotę, żeby zawrócić. Jedynym, co popychało go do przodu, była pamięć o dwóch otrzymanych niedawno listach, jednym długim i niepokojącym, drugim lakonicznym, ale wcale nie mniej przerażającym. Wprost przeciwnie, fakt, że jego kuzynka nie podała powodu swojego pobytu w mungu, tylko pogarszał sprawę, bo pozostawiał mu szerokie pole do (nad)interpretacji i pozwalał percivalowej wyobraźni wędrować swobodnie wśród coraz to czarniejszych scenariuszy. Co mogło się wydarzyć, że wylądowała na oddziale urazów pozaklęciowych? Czy ktoś ją zaatakował? Czy coś jej zrobili? Czy wszystko było w porządku?
Na widok jasnego korytarza z prostymi drzwiami po obu stronach zakręciło mu się w głowie, ale w sali o numerze podanym przez czarownicę w rejestracji nie znalazł Katyi. Spotkał za to uzdrowiciela, który z łagodnym, przyklejonym do twarzy uśmiechem skierował go na górę, do herbaciarni. Podążył za jego wskazówkami prawie biegiem, z lekką ulgą przyjmując przyjemny zapach herbaty i cynamonu, który zastąpił woń ziół i lekarstw. Przystanął w wejściu, nieco nieprzytomnie odwzajemniając skinienie głowy młodej dziewczyny lawirującej wokół stolików i rozglądając się po pomieszczeniu. W pierwszej chwili wydało mu się, że jego kuzynki w nim nie ma; zauważył ją dopiero po dłuższej chwili, wciśniętą w puchaty fotel w kącie sali, z pobladłą twarzą i nieobecnym wzrokiem.
Ruszył w jej kierunku, momentami z trudem unikając potknięcia się o kolorowe siedziska. Przy jej stoliku zawahał się na chwilę, w pierwszym odruchu chcąc pociągnąć ją w górę i przytulić do siebie, ale wydała mu się tak krucha, że bał się, że mógłby zrobić jej krzywdę. – Katya – mruknął cicho, wypuszczając powietrze z płuc i dopiero wtedy orientując się, że wstrzymywał oddech. Opadł na fotel obok, śmiesznie niski, biorąc pod uwagę jego wzrost; gdyby okoliczności były inne, z pewnością rzuciłby na ten temat jakiś zabawny komentarz, ale teraz po prostu wyciągnął rękę, ściskając delikatnie jej szczupłe palce. – Przyszedłem najszybciej, jak mogłem – powiedział, uważnie śledząc wzrokiem jej twarz. Nie uzupełnił tej informacji o fakt, że wyszedł z ministerstwa wcześniej, odwołując spotkanie z przewodnikiem wyruszającej jutro wyprawy oraz umówioną rozmowę z szefostwem, dotyczącą jego możliwego przeniesienia do pracy w terenie. Nie wspomniał również o tym, że po drodze nawrzeszczał na merlinowi-ducha-winnego pracownika, który za bardzo guzdrał się przy kominku w atrium. Obiecał sobie też stanowczo, że nie zasypie Katyi przytłaczającymi pytaniami o jej samopoczucie ani o okoliczności jej trafienia do szpitala, ale cóż…
– Jak się czujesz? Co się stało?
…ta część nie wyszła mu najlepiej.
Niechciane obrazy wracały do niego również teraz; blizny na przedramionach zaswędziały nieprzyjemnie, gdy podawał nazwisko Katyi starszej czarownicy za wysokim kontuarem, a zanim dotarł na piąte piętro, co najmniej trzy razy musiał pokonać palącą ochotę, żeby zawrócić. Jedynym, co popychało go do przodu, była pamięć o dwóch otrzymanych niedawno listach, jednym długim i niepokojącym, drugim lakonicznym, ale wcale nie mniej przerażającym. Wprost przeciwnie, fakt, że jego kuzynka nie podała powodu swojego pobytu w mungu, tylko pogarszał sprawę, bo pozostawiał mu szerokie pole do (nad)interpretacji i pozwalał percivalowej wyobraźni wędrować swobodnie wśród coraz to czarniejszych scenariuszy. Co mogło się wydarzyć, że wylądowała na oddziale urazów pozaklęciowych? Czy ktoś ją zaatakował? Czy coś jej zrobili? Czy wszystko było w porządku?
Na widok jasnego korytarza z prostymi drzwiami po obu stronach zakręciło mu się w głowie, ale w sali o numerze podanym przez czarownicę w rejestracji nie znalazł Katyi. Spotkał za to uzdrowiciela, który z łagodnym, przyklejonym do twarzy uśmiechem skierował go na górę, do herbaciarni. Podążył za jego wskazówkami prawie biegiem, z lekką ulgą przyjmując przyjemny zapach herbaty i cynamonu, który zastąpił woń ziół i lekarstw. Przystanął w wejściu, nieco nieprzytomnie odwzajemniając skinienie głowy młodej dziewczyny lawirującej wokół stolików i rozglądając się po pomieszczeniu. W pierwszej chwili wydało mu się, że jego kuzynki w nim nie ma; zauważył ją dopiero po dłuższej chwili, wciśniętą w puchaty fotel w kącie sali, z pobladłą twarzą i nieobecnym wzrokiem.
Ruszył w jej kierunku, momentami z trudem unikając potknięcia się o kolorowe siedziska. Przy jej stoliku zawahał się na chwilę, w pierwszym odruchu chcąc pociągnąć ją w górę i przytulić do siebie, ale wydała mu się tak krucha, że bał się, że mógłby zrobić jej krzywdę. – Katya – mruknął cicho, wypuszczając powietrze z płuc i dopiero wtedy orientując się, że wstrzymywał oddech. Opadł na fotel obok, śmiesznie niski, biorąc pod uwagę jego wzrost; gdyby okoliczności były inne, z pewnością rzuciłby na ten temat jakiś zabawny komentarz, ale teraz po prostu wyciągnął rękę, ściskając delikatnie jej szczupłe palce. – Przyszedłem najszybciej, jak mogłem – powiedział, uważnie śledząc wzrokiem jej twarz. Nie uzupełnił tej informacji o fakt, że wyszedł z ministerstwa wcześniej, odwołując spotkanie z przewodnikiem wyruszającej jutro wyprawy oraz umówioną rozmowę z szefostwem, dotyczącą jego możliwego przeniesienia do pracy w terenie. Nie wspomniał również o tym, że po drodze nawrzeszczał na merlinowi-ducha-winnego pracownika, który za bardzo guzdrał się przy kominku w atrium. Obiecał sobie też stanowczo, że nie zasypie Katyi przytłaczającymi pytaniami o jej samopoczucie ani o okoliczności jej trafienia do szpitala, ale cóż…
– Jak się czujesz? Co się stało?
…ta część nie wyszła mu najlepiej.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Przez te kilka dni zdążyła się przyzwyczaić do nieprzyjemnego zapachu, który nie budził jej w nocy i nie sprawiał, że spinała się na dźwięk otwieranych drzwi. Pozostawała we wszystkim bierna, jakby jedynym ratunkiem miało okazać się milczenie. Nie chciała rozmawiać. Nie potrzebowała i nie szukała tego. Po co? Po co miała robić coś, co nie dałoby jej ukojenia, a przypomniałoby o przykrym zdarzeniu, którego była prowodyrką? Uśmiechała się jedynie gorzko, kiedy padały kolejne pytania, na które najzwyczajniej w świecie nie znała odpowiedzi. Nie dlatego, że była głupia, a po prostu wyłączyła się ze świata, który nad wyraz dobrze znała. Mogła wnioskować, że to tylko sen i pragnąć, by tak było, ale... To nie był sen. Czysta jawa, która sprawiła, że odebrano jej poczucie bezpieczeństwa i stabilności, której szukała wieloma miesiącami, a gdy zdawać się mogło w końcu odnalazła to co utracone - dobrowolnie z tego zrezygnowała. Wepchnięta w otchłań strachu i obawy. Zmuszona do posunięć, które ważyły już nie tylko na życiu, ale także przyszłości. Bo kim stałaby się, gdyby utraciła swoje różdżki, pracę? Byłaby nikim. Pustym naczyniem, które można po raz kolejny napełnić według swojego widzimisię, ale nigdy nie należała do bezwolnych kukieł, które robią to co należy. Duch Katyi był przesiąknięty arogancką butą i tym, że zawsze musiała dopiąć swojego i tak jak sobie to wyobraziła. Nic więcej nie obchodziło jej w tym absurdalnym, dość ździwaczyłam w świecie jak świadomość, że nie musi obawiać się o jutro, które w tym momencie dla niej nie istniała. Zamknięcie okazało się więc azylem, w którym pragnęła się odnaleźć. Stąpając więc powoli każdego dnia, odszukiwała tożsamość, którą utraciła w momencie histerii, agonii emocjonalnej i lęku przed mężczyzną, który miał być jej mężem. Tym zaakceptowanym i dającym spełnienie wszelkiej maści. Myśl jednak, że mógł być przyczyną albo chociażby skutkiem śmierci dwóch młodych dziewcząt, a także Morpheusa przyczyniła się do tego, że postradała na kilka, a może nawet na kilkadziesiąt minut zmysły. Nie potrafiła wrócić do świata żywych, a teraz wydawała się być całkiem realna, choć wciąż tak bardzo nieobecna.
Skąd więc pomysł na list, który napisała do Percivala? Potrzebowała go, to było jasne. Ufała mu jak mało komu, bo zawierzyła mu już dawno temu duszę i nie pragnęła niczego bardziej, by znów byli sobie bliscy. Nigdy nie zmieniła w końcu postrzegania go i zajmował wysokie miejsce w jej małym serduszku, które nierównomiernie uderzało odliczając przy tym czas do przykrej, acz nieuniknionej śmierci. Dopiero teraz zrozumiała, że tęsknota za nim była większa niż początkowo zakładała. I nie chodziło o to co się stało parę lat temu. Istotny fakt, że to on ją rozumiał, akceptował, wspierał i po prostu był, stał się argumentem ku temu, by go odzyskać. Jako przyjaciela i powiernika każdego sekretu, a otwierając przed nim umysł i wspomnienie tego feralnego wieczora miało być początkiem spowiedzi, której zamierzała się dopuścić od dawna.
Wciąż brakowało jej odwagi.
Uniosła mimowolnie głowę do góry, gdy usłyszała swoje imię i przygryzła policzek od środka. Nie odwróciła się jednak i nie spojrzała na mężczyznę, bo wpatrzona w szybę przypominała sztucznego manekina, który lawiruje na granicy świadomości. Oddychała miarowo, spokojnie, a serce uderzało w zwolnionym tempie. Dopiero jego dotyk sprawił, że wróciła na ziemię i zlustrowała go w ułamku sekundy. Ciepło bijące od percivalowych dłoni było przyczyną delikatnego uśmiechu, którym go obdarzyła. Trwał od jednak chwilę.
-Jesteś... - szepnęła i sama odwróciła rękę tak, by zacisnąć na nim smukłe palce. Ponownie wbiła ciemne tęczówki, przesiąknięte marazmem i pustką w taflę przeźroczystego okna i zastanawiała się co powiedzieć. Prawdę? Jaką prawdę? O strachu względem pana Mulcibera, a może samej siebie? O ojcu czy Sheeranie, który złamał ją po stokroć? Ufała w końcu Ramseyowi. Posiadał przez moment to czego bała się oddać komukolwiek innemu po Percivalu, a jednak - wszystko runęło. Na łeb i szyję zwaliło się na nią i odebrało oddech.
-Nie chciałam tego - mruknęła ledwie słyszalnie, a błyszcząca łza spłynęła po delikatnym policzku. Tak nierealnie bladym, ale nie mógł tego dostrzec. Tkwiła w końcu zwrócona ku ramie okna i kiedy tylko poczuła, że jej organizm reaguje nie tak jak powinien, przetarła wolną dłonią ślad po wilgotnej ścieżce. -Przysięgam, Percy... Nie zamierzałam podnosić na niego ręki, a teraz... Teraz... - zawiesiła głos i raz jeszcze spojrzała na kuzyna, a wargi niebezpiecznie zadrżały, jakby zwiastowały prawdziwy, emocjonalny kataklizm, który miał dopiero nadejść. Nie bała się reakcji mężczyzny, wszak nie miała ku temu podstaw, ale nie chciała go zalewać swoimi problemami, z którymi miałby jej pomagać. Nie posiadała nawet krzty odwagi, by go prosić o cokolwiek. Wierzyła więc, że tu zostanie i otuli ją pozornym płaszczem bezpieczeństwa, który zapewni ją, że wszystko co złe zniknie. -Boję się. Naprawdę się boję...
Skąd więc pomysł na list, który napisała do Percivala? Potrzebowała go, to było jasne. Ufała mu jak mało komu, bo zawierzyła mu już dawno temu duszę i nie pragnęła niczego bardziej, by znów byli sobie bliscy. Nigdy nie zmieniła w końcu postrzegania go i zajmował wysokie miejsce w jej małym serduszku, które nierównomiernie uderzało odliczając przy tym czas do przykrej, acz nieuniknionej śmierci. Dopiero teraz zrozumiała, że tęsknota za nim była większa niż początkowo zakładała. I nie chodziło o to co się stało parę lat temu. Istotny fakt, że to on ją rozumiał, akceptował, wspierał i po prostu był, stał się argumentem ku temu, by go odzyskać. Jako przyjaciela i powiernika każdego sekretu, a otwierając przed nim umysł i wspomnienie tego feralnego wieczora miało być początkiem spowiedzi, której zamierzała się dopuścić od dawna.
Wciąż brakowało jej odwagi.
Uniosła mimowolnie głowę do góry, gdy usłyszała swoje imię i przygryzła policzek od środka. Nie odwróciła się jednak i nie spojrzała na mężczyznę, bo wpatrzona w szybę przypominała sztucznego manekina, który lawiruje na granicy świadomości. Oddychała miarowo, spokojnie, a serce uderzało w zwolnionym tempie. Dopiero jego dotyk sprawił, że wróciła na ziemię i zlustrowała go w ułamku sekundy. Ciepło bijące od percivalowych dłoni było przyczyną delikatnego uśmiechu, którym go obdarzyła. Trwał od jednak chwilę.
-Jesteś... - szepnęła i sama odwróciła rękę tak, by zacisnąć na nim smukłe palce. Ponownie wbiła ciemne tęczówki, przesiąknięte marazmem i pustką w taflę przeźroczystego okna i zastanawiała się co powiedzieć. Prawdę? Jaką prawdę? O strachu względem pana Mulcibera, a może samej siebie? O ojcu czy Sheeranie, który złamał ją po stokroć? Ufała w końcu Ramseyowi. Posiadał przez moment to czego bała się oddać komukolwiek innemu po Percivalu, a jednak - wszystko runęło. Na łeb i szyję zwaliło się na nią i odebrało oddech.
-Nie chciałam tego - mruknęła ledwie słyszalnie, a błyszcząca łza spłynęła po delikatnym policzku. Tak nierealnie bladym, ale nie mógł tego dostrzec. Tkwiła w końcu zwrócona ku ramie okna i kiedy tylko poczuła, że jej organizm reaguje nie tak jak powinien, przetarła wolną dłonią ślad po wilgotnej ścieżce. -Przysięgam, Percy... Nie zamierzałam podnosić na niego ręki, a teraz... Teraz... - zawiesiła głos i raz jeszcze spojrzała na kuzyna, a wargi niebezpiecznie zadrżały, jakby zwiastowały prawdziwy, emocjonalny kataklizm, który miał dopiero nadejść. Nie bała się reakcji mężczyzny, wszak nie miała ku temu podstaw, ale nie chciała go zalewać swoimi problemami, z którymi miałby jej pomagać. Nie posiadała nawet krzty odwagi, by go prosić o cokolwiek. Wierzyła więc, że tu zostanie i otuli ją pozornym płaszczem bezpieczeństwa, który zapewni ją, że wszystko co złe zniknie. -Boję się. Naprawdę się boję...
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Oddałby teraz wszystko, żeby chociaż na tych kilkadziesiąt minut przywrócić ich relację do punktu, w którym ufali sobie bezwarunkowo; byłoby mu o wiele łatwiej, gdyby potrafił – tak jak kiedyś – jednym spojrzeniem wyczytać prawdę z jej oczu, a później bez zbędnych słów ją przekonać, że nie pozwoli nikomu zrobić jej krzywdy. Tęsknił za czasami, w których nie mieli przed sobą tajemnic, w których nie musiał błądzić po omacku wśród półsłówek i niedopowiedzeń, i w których czuł się całkowicie pewnie w jej towarzystwie. Bo dzisiaj tego powiedzieć nie mógł; mimo że Katya siedziała zaraz obok niego, oddzielona jedynie maleńkim, okrągłym stolikiem, to miał wrażenie, jakby znajdowała się wiele mil dalej – dalej nawet niż wtedy, w jej urodziny, w hotelowym pokoju w Dziurawym Kotle. Wymykała mu się, uciekała jak woda spomiędzy ściśniętych palców, tym bardziej, im usilniej próbował ją zatrzymać. Może dlatego w pierwszym odruchu złapał ją za dłoń, desperacko szukając namacalnego dowodu, że tu była. Przynajmniej ciałem, bo jej myśli wydawały się krążyć po zupełnie innych ścieżkach.
Jeżeli sądził, że jej widok uspokoi wściekle krążący w żyłach niepokój, to srodze się pomylił. Mimo że nie leżała nieprzytomna w szpitalnym łóżku, wydawała mu się dziwnie nieobecna, zupełnie jakby przez chwilę była tu z nim, a za kilka sekund już nie; co musiało się stać, żeby z silnej i żywej kobiety zrobić istotę wyglądającą na tak kruchą, że najlżejszy dotyk mógłby jej zaszkodzić? Wolałby się nad tym nie zastanawiać, ale jego myśli i tak żyły swoim własnym życiem, podsuwając mu mozaikę obrazów, których nie miał ochoty oglądać. Ani teraz, ani nigdy, nie z Katyą w roli głównej, i nie w chwili, w której dopiero co ją odzyskał.
Ale czy faktycznie? Może tylko tak sobie wmawiał, popychany do przodu przez własne żale, wyrzuty sumienia i wspomnienia tych niezliczonych listów, których nie miał odwagi wysłać, podczas gdy właśnie to powinien był zrobić? Może celowo nie widział – bo nie chciał widzieć – że w rzeczywistości było już za późno, żeby cokolwiek naprawiać?
– Cśśś – mruknął, ściskając jej palce nieco mocniej, gdy zaczęła mówić i przysięgać. Nie zauważył spływającej po policzku łzy, odwrócenie twarzy skutecznie ukryło ją przed jego wzrokiem, ale i tak usłyszał delikatne załamanie w jej głosie, które sprawiło, że serce opadło mu do żołądka. Chciał jej pomóc, ale nie potrafił; uczucie najokropniejsze na świecie, zwłaszcza, że połączone z doprowadzającą do furii bezsilnością. Nienawidził czuć się w ten sposób, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją, sprowadzony do roli biernego obserwatora. Nie, kiedy w grę wchodziły najbliższe mu osoby. – Popatrz na mnie – poprosił. Miał wrażenie, że za każdym razem, gdy uciekała wzrokiem w stronę okna, grunt nieco szybciej usuwał mu się spod nóg. Otworzył usta; nic ci nie będzie, chciał powiedzieć, ale słowa rozpierzchły się w nicości, zanim jeszcze zdążyły odnaleźć drogę na jego wargi. Nie potrafił składać już pustych obietnic, nie mógł zapewniać jej o czymś, czego nie był w stanie dopilnować. A nie był, od samego początku nie posiadał nawet iluzorycznej kontroli nad sytuacją i nie miał pojęcia, jak ją zdobyć, bo póki co, nie wiedział nawet, z czym przyszło mu się mierzyć.
Odetchnął cicho, w myślach prosząc Merlina, Salazara i innych wielkich o cierpliwość. – Mów do mnie. Co się stało? – powtórzył, bo jeżeli miał nie zwariować, to musiał wiedzieć.
Odwrócił się na moment, gdy do ich stolika podeszła młoda czarownica zbierająca zamówienia. Spojrzał na nią nieco nieprzytomnie i zamówił dwie herbaty, zapominając sprecyzować, o jakie dokładnie mu chodziło, ale dziewczyna chyba zorientowała się, że pojawiła się w nieodpowiednim momencie, bo tylko kiwnęła głową i odeszła z powrotem w stronę lady.
Pozwolił sobie na jeszcze dwa głębsze wdechy, zanim powrócił spojrzeniem do Katyi. Dałby wiele, żeby móc teraz zapalić, ale prawie na pewno zapewniłby sobie natychmiastową eksmisję z budynku. Kolejny powód, dla którego nienawidził szpitali. – Długo już tu jesteś? Co mówią lekarze? – Obiecał sobie jej nie wypytywać, jednak kolejne dręczące go kwestie zdawały się same wypływać na zewnątrz, podczas gdy umysł i serce, wyjątkowo zgodne, domagały się ukojenia przynajmniej w tej jednej. Chciał usłyszeć, że nie działo się z nią nic poważnego, że była na oddziale już tylko profilaktycznie, że wszystko będzie w porządku.
I że nie będzie musiał w najbliższym czasie ponownie odwiedzić cmentarza, bo jeden raz w ciągu trzech tygodni stanowiło liczbę więcej niż wystarczającą.
Tym razem to on przeniósł spojrzenie za okno, trochę nieświadomie, czując, jak obraz zamazuje mu się na opadających leniwie płatkach śniegu i czekając na przynajmniej jedną z odpowiedzi, których tak bardzo potrzebował.
Jeżeli sądził, że jej widok uspokoi wściekle krążący w żyłach niepokój, to srodze się pomylił. Mimo że nie leżała nieprzytomna w szpitalnym łóżku, wydawała mu się dziwnie nieobecna, zupełnie jakby przez chwilę była tu z nim, a za kilka sekund już nie; co musiało się stać, żeby z silnej i żywej kobiety zrobić istotę wyglądającą na tak kruchą, że najlżejszy dotyk mógłby jej zaszkodzić? Wolałby się nad tym nie zastanawiać, ale jego myśli i tak żyły swoim własnym życiem, podsuwając mu mozaikę obrazów, których nie miał ochoty oglądać. Ani teraz, ani nigdy, nie z Katyą w roli głównej, i nie w chwili, w której dopiero co ją odzyskał.
Ale czy faktycznie? Może tylko tak sobie wmawiał, popychany do przodu przez własne żale, wyrzuty sumienia i wspomnienia tych niezliczonych listów, których nie miał odwagi wysłać, podczas gdy właśnie to powinien był zrobić? Może celowo nie widział – bo nie chciał widzieć – że w rzeczywistości było już za późno, żeby cokolwiek naprawiać?
– Cśśś – mruknął, ściskając jej palce nieco mocniej, gdy zaczęła mówić i przysięgać. Nie zauważył spływającej po policzku łzy, odwrócenie twarzy skutecznie ukryło ją przed jego wzrokiem, ale i tak usłyszał delikatne załamanie w jej głosie, które sprawiło, że serce opadło mu do żołądka. Chciał jej pomóc, ale nie potrafił; uczucie najokropniejsze na świecie, zwłaszcza, że połączone z doprowadzającą do furii bezsilnością. Nienawidził czuć się w ten sposób, bez jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją, sprowadzony do roli biernego obserwatora. Nie, kiedy w grę wchodziły najbliższe mu osoby. – Popatrz na mnie – poprosił. Miał wrażenie, że za każdym razem, gdy uciekała wzrokiem w stronę okna, grunt nieco szybciej usuwał mu się spod nóg. Otworzył usta; nic ci nie będzie, chciał powiedzieć, ale słowa rozpierzchły się w nicości, zanim jeszcze zdążyły odnaleźć drogę na jego wargi. Nie potrafił składać już pustych obietnic, nie mógł zapewniać jej o czymś, czego nie był w stanie dopilnować. A nie był, od samego początku nie posiadał nawet iluzorycznej kontroli nad sytuacją i nie miał pojęcia, jak ją zdobyć, bo póki co, nie wiedział nawet, z czym przyszło mu się mierzyć.
Odetchnął cicho, w myślach prosząc Merlina, Salazara i innych wielkich o cierpliwość. – Mów do mnie. Co się stało? – powtórzył, bo jeżeli miał nie zwariować, to musiał wiedzieć.
Odwrócił się na moment, gdy do ich stolika podeszła młoda czarownica zbierająca zamówienia. Spojrzał na nią nieco nieprzytomnie i zamówił dwie herbaty, zapominając sprecyzować, o jakie dokładnie mu chodziło, ale dziewczyna chyba zorientowała się, że pojawiła się w nieodpowiednim momencie, bo tylko kiwnęła głową i odeszła z powrotem w stronę lady.
Pozwolił sobie na jeszcze dwa głębsze wdechy, zanim powrócił spojrzeniem do Katyi. Dałby wiele, żeby móc teraz zapalić, ale prawie na pewno zapewniłby sobie natychmiastową eksmisję z budynku. Kolejny powód, dla którego nienawidził szpitali. – Długo już tu jesteś? Co mówią lekarze? – Obiecał sobie jej nie wypytywać, jednak kolejne dręczące go kwestie zdawały się same wypływać na zewnątrz, podczas gdy umysł i serce, wyjątkowo zgodne, domagały się ukojenia przynajmniej w tej jednej. Chciał usłyszeć, że nie działo się z nią nic poważnego, że była na oddziale już tylko profilaktycznie, że wszystko będzie w porządku.
I że nie będzie musiał w najbliższym czasie ponownie odwiedzić cmentarza, bo jeden raz w ciągu trzech tygodni stanowiło liczbę więcej niż wystarczającą.
Tym razem to on przeniósł spojrzenie za okno, trochę nieświadomie, czując, jak obraz zamazuje mu się na opadających leniwie płatkach śniegu i czekając na przynajmniej jedną z odpowiedzi, których tak bardzo potrzebował.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Chciała być z nim znów blisko. Tak jak kiedyś. Pragnęła go czuć i nie obawiać się powiedzieć o dwa słowa za dużo, bo on mógł to zrozumieć. Jako jedyny był w stanie pojąć frazy wypowiedziane i niewypowiedziane, ale Katya przez tyle lat nauczyła się milczeć i to mogło być krzywdzące wobec człowieka, który był. Zawsze był. Przy niej. Obok niej. Z nią. Zdawało się być to niezwykłe, bo połączyły ich niewidzialne niteczki, które za pomocą igły stworzyły materiał, a teraz na nim pojawiały się dziury, których nie dało się zasklepić i wypełnić niczym. To było przykre, może nawet za bardzo, bo Ollivander sobie nie radziła. Szukała i przemierzała tyle dróg, by znów być i mieć Percivala obok, a teraz? Odpychała go za każdym razem, gdy przełamywał jej dystans i musiała postawić w końcu wszystko na jedną kartę. Nie miała innego wyboru. Dlatego pozwoliła trzymać się za dłoń i zaciskała smukłe palce, by mieć pewność, że to on jest w szpitalu, siedzi w herbaciarni i bez trudu odnajduje tą właściwą drogę. Znalazł się w końcu nagle i niepostrzeżenie w miejscu, które zdawało się być mu tak dalekie, a jednak - udowodnił, że nadal jest ważna i istotna. Czym mogła się więc lepiej odwdzięczyć niż wpuszczając go do siebie i zatrzymując na długo? Tylko tym, że przełamałaby własny opór i nigdy więcej nie decydowała się na ucieczkę, która zmusiłaby go do zastanawianie się i popadania w stan melancholii, ale czy oboje byli do tego zdolni? Katya od dawna prawdopodobnie nie, choć przy nim zdawało się wszystko nabierać innego sensu.
Nie brała pod uwagę jak mocno przeżywa to co się z nią działo. Jak bardzo pogrąża się we własnych odmętach myśli, które podsuwają mu najgorsze scenariusze, bo nie zasługiwał na taką krzywdę i wiedziała o tym, że prawda go zrani. Zaboli w najgorszy z możliwych sposobów. Czekała na moment, w którym wydusi z siebie wszystko, ale lęk przed tym co mogło się wydarzyć był na tyle ogromny, że głos ugrzązł jej w gardle. Nigdy w końcu nie przypuszczała, że prawda będzie tak raniąca i sprawiająca, że życie znów zadrwi z naiwnych, którzy wierzą w lepsze jutro. Mały rudzielec w końcu w to wierzył. Ufał temu jak niczemu innemu, ale myliła się. Żyła w piekielnym błędzie.
Odwróciła się posłusznie, gdy padły te trzy słowa i przygryzła policzek od środka. Nie potrafiła skupić się na jednym miejcu, jakby rozbiegane tęczówki próbowały ogarnąć to co się znajdowało w herbaciarni, a kiedy w końcu ich spojrzenia się skrzyżowały, wypuściła powietrze ze świstem. Poruszyła niespekojnie dłońmi, a zaraz potem ujęła nadgarstek Percivala, by ułożyć zewnętrzną stronę jego dłoni na swoim kolanie. Opuszkami rysowała linie na skórze mężczyzny i powodziła wzrokiem za swoim ruchem, którego nie znała i nie przewidywała. Działała całkiem spontanicznie, może trochę nieprzemyślanie, ale to pozwalało jej na to, by mieć pewność, że to nie sen ani żadna jawa. Był tutaj. Prawdziwy i całkiem namacalny.
-Wystraszyłam się - szepnęła i uniosła nieco twarz, by znów wbić intensywne spojrzenie w Notta, a następnie przekrzywiła lekko głowę. Nie chciała zapewnień. Oboje wiedzieli, że nie mają w okrutnym świecie racji bytu, a już w szczególności teraz, kiedy była aurorem i dobrowolnie narażała się w słusznej sprawie. -Przeglądałam stare dokumenty i nie doczytałam istotnych faktów, a potem odważyłam się uderzyć pana Mulcibera... Nie miałam do tego prawa i oboje o tym wiemy - mówiła spokojnie, bo pod wpływem emocji, które się w niej kumulowały zdawała się być bardziej autentyczna. A tak chciała się ich wyzbyć i nigdy do nich nie wracać. -On natomiast je posiadał, by mnie ukarać, więc to zrobił... - przyznała bez ogródek, bo pamiętała smagnięcie opuszków, które musnęły, a może całkiem konkretnie uderzyły ją w policzek? Nie była pewna. Wspomnienia obudziły też do życia pas, którym została związana, a wcześniej zdzielona jak przestępca, który dopuszcza się najgorszych zbrodni. Nie chciała jednak o tym mówić. Nie potrafiła, bo bała się powrotu do przeszłości, od której starała się uwolnić.
-Mówią, że niebawem wyjdę - powiedziała ledwie słyszalnie, bo cóż mogła więcej? Przyznać się do choroby? Do tego, że zamieni się w posąg i będzie mogła stać wśród kamiennych figur w ogrodzie matki? Nie zamierzała pisnąć słówkiem. To nie miało żadnej wartości, a przynajmniej nie dla niej. Wolała przeżyć ostatnie lata, a może nawet miesiące w ciszy i spokoju - bez troki o jutro. Patrzyła więc nieprzytomnie na Percivala, bo wiedziała, że gnał tutaj niesiony potrzebą ujrzenia jej i upewnienia się, że wszystko jest dobrze, ale przez ściśnięte gardło nie mogła przejść taka fraza. Po prostu. -To tylko przemęczenie organizmu. Za dużo pracy, ruchu, nerwów i stresu - kłamała. Łgała jak pies.
Nie brała pod uwagę jak mocno przeżywa to co się z nią działo. Jak bardzo pogrąża się we własnych odmętach myśli, które podsuwają mu najgorsze scenariusze, bo nie zasługiwał na taką krzywdę i wiedziała o tym, że prawda go zrani. Zaboli w najgorszy z możliwych sposobów. Czekała na moment, w którym wydusi z siebie wszystko, ale lęk przed tym co mogło się wydarzyć był na tyle ogromny, że głos ugrzązł jej w gardle. Nigdy w końcu nie przypuszczała, że prawda będzie tak raniąca i sprawiająca, że życie znów zadrwi z naiwnych, którzy wierzą w lepsze jutro. Mały rudzielec w końcu w to wierzył. Ufał temu jak niczemu innemu, ale myliła się. Żyła w piekielnym błędzie.
Odwróciła się posłusznie, gdy padły te trzy słowa i przygryzła policzek od środka. Nie potrafiła skupić się na jednym miejcu, jakby rozbiegane tęczówki próbowały ogarnąć to co się znajdowało w herbaciarni, a kiedy w końcu ich spojrzenia się skrzyżowały, wypuściła powietrze ze świstem. Poruszyła niespekojnie dłońmi, a zaraz potem ujęła nadgarstek Percivala, by ułożyć zewnętrzną stronę jego dłoni na swoim kolanie. Opuszkami rysowała linie na skórze mężczyzny i powodziła wzrokiem za swoim ruchem, którego nie znała i nie przewidywała. Działała całkiem spontanicznie, może trochę nieprzemyślanie, ale to pozwalało jej na to, by mieć pewność, że to nie sen ani żadna jawa. Był tutaj. Prawdziwy i całkiem namacalny.
-Wystraszyłam się - szepnęła i uniosła nieco twarz, by znów wbić intensywne spojrzenie w Notta, a następnie przekrzywiła lekko głowę. Nie chciała zapewnień. Oboje wiedzieli, że nie mają w okrutnym świecie racji bytu, a już w szczególności teraz, kiedy była aurorem i dobrowolnie narażała się w słusznej sprawie. -Przeglądałam stare dokumenty i nie doczytałam istotnych faktów, a potem odważyłam się uderzyć pana Mulcibera... Nie miałam do tego prawa i oboje o tym wiemy - mówiła spokojnie, bo pod wpływem emocji, które się w niej kumulowały zdawała się być bardziej autentyczna. A tak chciała się ich wyzbyć i nigdy do nich nie wracać. -On natomiast je posiadał, by mnie ukarać, więc to zrobił... - przyznała bez ogródek, bo pamiętała smagnięcie opuszków, które musnęły, a może całkiem konkretnie uderzyły ją w policzek? Nie była pewna. Wspomnienia obudziły też do życia pas, którym została związana, a wcześniej zdzielona jak przestępca, który dopuszcza się najgorszych zbrodni. Nie chciała jednak o tym mówić. Nie potrafiła, bo bała się powrotu do przeszłości, od której starała się uwolnić.
-Mówią, że niebawem wyjdę - powiedziała ledwie słyszalnie, bo cóż mogła więcej? Przyznać się do choroby? Do tego, że zamieni się w posąg i będzie mogła stać wśród kamiennych figur w ogrodzie matki? Nie zamierzała pisnąć słówkiem. To nie miało żadnej wartości, a przynajmniej nie dla niej. Wolała przeżyć ostatnie lata, a może nawet miesiące w ciszy i spokoju - bez troki o jutro. Patrzyła więc nieprzytomnie na Percivala, bo wiedziała, że gnał tutaj niesiony potrzebą ujrzenia jej i upewnienia się, że wszystko jest dobrze, ale przez ściśnięte gardło nie mogła przejść taka fraza. Po prostu. -To tylko przemęczenie organizmu. Za dużo pracy, ruchu, nerwów i stresu - kłamała. Łgała jak pies.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Musiał naprawdę się starać, żeby powstrzymać się od niecierpliwych spojrzeń i w spokoju usiedzieć w miejscu, podczas gdy ona długo milczała, tracąc, zdawałoby się, kontakt z rzeczywistością. W normalnych okolicznościach już dawno by się podniósł, zaczynając chodzić w tę i z powrotem po pomieszczeniu, bo bezruch tylko potęgował uczucie bezsilności. Nie potrafił nic nie robić; zmuszony do biernego oczekiwania na ruch kogoś innego, czuł się bezradny i bezużyteczny, zbity z tropu, prawie zagubiony. Przypominały mu się te długie godziny, w czasie których magomedycy nie pozwalali mu wstać ze szpitalnego łóżka, a on wiedział, że zaraz obok świat rozsypywał się na drobne kawałki, nie przejmując się kompletnie jego udziałem, czy może – brakiem takowego. Zdawał sobie jednak sprawę, że tym razem nie chodziło o niego; to nie on potrzebował pomocy i targające nim emocje grały rolę drugorzędną, dlatego nie odzywał się ani słowem, pozwalając Katyi na milczenie dokładnie tak długo, jak tego potrzebowała. Nie protestował, gdy przyciągnęła do siebie jego rękę, kreśląc na wewnętrznej stronie nieokreślone znaki, które łaskotały go delikatnie, jednocześnie stanowiąc jakieś niewerbalne potwierdzenie, że kuzynka wciąż była tu z nim. Przynajmniej fizycznie; nie potrafił bowiem w żaden sposób przeniknąć jej myśli, już nie – jakkolwiek by mu się to nie podobało, utracił umiejętność bezbłędnego za nimi podążania.
Nieświadomie kręcił powoli głową, wsłuchując się w każde kolejne słowo z coraz większym niedowierzaniem. I złością? Tego nie był pewien, nie potrafiąc jednoznacznie nazwać krążących bezgłośnie pod jego skórą, negatywnych emocji. Nadal jej nie rozpoznawał; niby była tuż-tuż, oddzielona od niego jedynie maleńkim, okrągłym stolikiem, ale równie dobrze jej głos mógłby dobiegać do niego z oddali. – Nie – powiedział z większą niż pierwotnie zamierzał stanowczością, wciąż podkreślając zaprzeczenie ruchem głowy. – Nie miał do niczego prawa. To ty masz prawo, żeby być z kimś, kto będzie cię szanował i chronił. Nie musisz za niego wychodzić. Kim on jest? Nie ma nawet nazwiska. – Wiedział, że poruszył już ten temat i nie odniósł wtedy żadnego skutku, ale nadal nie rozumiał, coraz bardziej tym wszystkim zdezorientowany. Miał wrażenie, że to była jego wina; że gdyby tylko nie odsunął się od niej, tak jak odsunął się od każdej innej osoby, rzeczywistość wyglądałaby inaczej. Że gdyby nie pozwolił jej wtedy odejść, gdyby w jakiś sposób ją zatrzymał… Bezsensowne rozważania raz po raz przewijały się w jego głowie, skrzecząc i irytując jak zdarta płyta. Kolejny kawałek przeszłości, do której nie mógł już w żaden sposób wrócić, przypominał o sobie boleśnie, materializując się pod postacią dziewczyny, która była mu bliska jak siostra. I za którą, tak jak za siostrę, czuł się odpowiedzialny. – Chcę ci pomóc – powiedział, prawie błagalnie. – Musisz mi tylko powiedzieć, jak – dodał, odszukując spojrzeniem jej oczy i próbując dopatrzeć się tam chociaż śladowych ilości nadziei. Życia. Chęci walki; czegokolwiek, oprócz tej przerażającej pustki.
Powinien był chyba odetchnąć z ulgą, gdy zgodnie z jego milczącymi prośbami potwierdziła, że jej pobyt w szpitalu nie dotyczył niczego poważnego, ale… z jakiegoś powodu wcale nie poczuł się lepiej, mimowolnie traktując jej słowa z pewną dozą niedowierzania. Która była czymś nowym i wywołała w jego umyśle cichy dysonans; nie wiedział, skąd wzięła się ta nagła podejrzliwość, w końcu przez lata przyzwyczaił się do przyjmowania jej słów bez żadnego ale. Nie spodziewał się, że mogłaby go okłamać, nie jego, przecież nigdy nie uciekali się wobec siebie do nieprawdy, ani nawet do niepotrzebnego łagodzenia faktów. A jednak, coś w tonie jej głosu go zaalarmowało, może dlatego, że wcale nie brzmiała, jakby wszystko było w porządku. Owszem, przemęczenie na pewno mocno się uwidaczniało, ale było jeszcze coś, czego nie potrafił uchwycić. Jakiś żal, smutek, obawa; czy powinien był zapytać? Zmarszczył brwi, przyglądając jej się przez chwilę w milczeniu, ale koniec końców po prostu kiwnął głową, udając, że przyjmuje jej wyjaśnienie do wiadomości. Nawet uśmiechnął się blado, ciesząc się, że nie mogła dostrzec jego ściśniętego serca.
– Masz dokąd wrócić? – zapytał, pamiętając jej pierwszy list. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że w jakiś sposób ją zawiódł; może powinien był zareagować szybciej, po swojemu, nie czekając na pozwolenie, mimo że nieliczenie się z jej zdaniem stanowiłoby złamanie kolejnej, niepisanej zasady ich relacji. Ale czy był jeszcze sens podążać za starymi regułami, skoro wszystko inne wywróciło się do góry nogami?
Nieświadomie kręcił powoli głową, wsłuchując się w każde kolejne słowo z coraz większym niedowierzaniem. I złością? Tego nie był pewien, nie potrafiąc jednoznacznie nazwać krążących bezgłośnie pod jego skórą, negatywnych emocji. Nadal jej nie rozpoznawał; niby była tuż-tuż, oddzielona od niego jedynie maleńkim, okrągłym stolikiem, ale równie dobrze jej głos mógłby dobiegać do niego z oddali. – Nie – powiedział z większą niż pierwotnie zamierzał stanowczością, wciąż podkreślając zaprzeczenie ruchem głowy. – Nie miał do niczego prawa. To ty masz prawo, żeby być z kimś, kto będzie cię szanował i chronił. Nie musisz za niego wychodzić. Kim on jest? Nie ma nawet nazwiska. – Wiedział, że poruszył już ten temat i nie odniósł wtedy żadnego skutku, ale nadal nie rozumiał, coraz bardziej tym wszystkim zdezorientowany. Miał wrażenie, że to była jego wina; że gdyby tylko nie odsunął się od niej, tak jak odsunął się od każdej innej osoby, rzeczywistość wyglądałaby inaczej. Że gdyby nie pozwolił jej wtedy odejść, gdyby w jakiś sposób ją zatrzymał… Bezsensowne rozważania raz po raz przewijały się w jego głowie, skrzecząc i irytując jak zdarta płyta. Kolejny kawałek przeszłości, do której nie mógł już w żaden sposób wrócić, przypominał o sobie boleśnie, materializując się pod postacią dziewczyny, która była mu bliska jak siostra. I za którą, tak jak za siostrę, czuł się odpowiedzialny. – Chcę ci pomóc – powiedział, prawie błagalnie. – Musisz mi tylko powiedzieć, jak – dodał, odszukując spojrzeniem jej oczy i próbując dopatrzeć się tam chociaż śladowych ilości nadziei. Życia. Chęci walki; czegokolwiek, oprócz tej przerażającej pustki.
Powinien był chyba odetchnąć z ulgą, gdy zgodnie z jego milczącymi prośbami potwierdziła, że jej pobyt w szpitalu nie dotyczył niczego poważnego, ale… z jakiegoś powodu wcale nie poczuł się lepiej, mimowolnie traktując jej słowa z pewną dozą niedowierzania. Która była czymś nowym i wywołała w jego umyśle cichy dysonans; nie wiedział, skąd wzięła się ta nagła podejrzliwość, w końcu przez lata przyzwyczaił się do przyjmowania jej słów bez żadnego ale. Nie spodziewał się, że mogłaby go okłamać, nie jego, przecież nigdy nie uciekali się wobec siebie do nieprawdy, ani nawet do niepotrzebnego łagodzenia faktów. A jednak, coś w tonie jej głosu go zaalarmowało, może dlatego, że wcale nie brzmiała, jakby wszystko było w porządku. Owszem, przemęczenie na pewno mocno się uwidaczniało, ale było jeszcze coś, czego nie potrafił uchwycić. Jakiś żal, smutek, obawa; czy powinien był zapytać? Zmarszczył brwi, przyglądając jej się przez chwilę w milczeniu, ale koniec końców po prostu kiwnął głową, udając, że przyjmuje jej wyjaśnienie do wiadomości. Nawet uśmiechnął się blado, ciesząc się, że nie mogła dostrzec jego ściśniętego serca.
– Masz dokąd wrócić? – zapytał, pamiętając jej pierwszy list. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że w jakiś sposób ją zawiódł; może powinien był zareagować szybciej, po swojemu, nie czekając na pozwolenie, mimo że nieliczenie się z jej zdaniem stanowiłoby złamanie kolejnej, niepisanej zasady ich relacji. Ale czy był jeszcze sens podążać za starymi regułami, skoro wszystko inne wywróciło się do góry nogami?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wiedziała, że ćwiczy cierpliwość mężczyzny i wcale nie była z tego powodu dumna. Potrzebowała jednak czasu i chwili zastanowienia, by najzwyczajniej w świecie otworzyć się na to, co ich otaczało. Nie umiała z siebie wydusić prawdy, a już tym bardziej związanej z wieczorem w mieszkaniu Ramseya, bo to było trudne i niezwykle ciężkie. Pamiętała jego spojrzenie, a także nienawiść, która płynęła ze słów, które wypowiadał wprost do jej spierzchniętych warg, gdy znajdował się zbyt blisko, a potem? Potem czuła się upokorzona, zhańbiona i porzucona na łaskę kolejnego dnia. Z drugiej zaś strony, to przecież Katya wyszła z mieszkania i pozostawiła pierścionek, który miał symbolizować, że już do kogoś należy i ktoś ma prawo do tego, by ustawiać ją według własnego widzimisię. Ollivander była jednak zbyt butna i zawsze musiała postawić na swoim, toteż gdy jej duma ucierpiała w starciu z - już - byłym narzeczonym, to wolała zamknąć się przed światem i dopiero po czasie skontaktować z Percivalem, niż w nieodpowiedniej chwili zalewać go falą przykrych informacji.
Patrzyła teraz przed siebie, a jej serce uderzało spokojnie, jakby rytm miał zostać już na zawsze taki sam. Emocjonalność bywała jednak zgubna, a dzisiaj chciała się jej wyrzec, by tylko nie zalać falą pretensji kuzyna. Pragnęła go odzyskać i, by ich relacja przypominała to, co mieli kiedyś, ale teraz? Wątpiła w samą siebie, bo szara rzeczywistość rzucała kolejne kłody pod nogi. wykazała się natomiast ogromem zaufania względem mężczyzny, bo po raz kolejny przyszła do niego, a nie zwracała się z listami do rodzicieli. Percival miał swoistego rodzaju siłę, by pokazać, że się myli i nie zrobiłby tego w sposób, który zmusiłby ją do patrzenia na siebie z niechęcią. Zadziwiające, prawda? Liczyła się z jego zdaniem, a także szanowała próbę pomocy, bo choć rozmawiali ledwie ze sobą, to był, tak po prostu i dzięki temu czuła, że nie jest sama. Gdyby wiedziała, że może mu ufać tak samo jak niegdyś, otworzyłaby się niczym zakazana księga, która pokazuje mu bezsens płynący z własnego zachowania, by zaraz potem przyznać mu rację, że była głupia, że w niego wątpiła. No bo... Jak śmiała?
-Percival... - zaczęła spokojnie, gdy temat został podjęty po raz kolejny. Echo przeszłości odbiło się w podświadomości lady i to sprawiło, że spojrzała na niego przenikliwie. Starała się wyczytać z tęczówkach lorda Notta to co naprawdę myślał, ale znała go na tyle, by wiedzieć, że są rzeczy, o których jej nie powie. Stanęłaby mu w końcu na drodze, z czym na pewno się liczył. -A ja? Jakie miałam prawo podnosić na niego rękę? Żadne, bo co ze mnie za szlachcianka? Nie dość, że oddałam się już... - ściszyła na moment głos i nachyliła w stronę kuzyna, a zaraz potem skrzywiła się nieznacznie. -Mężczyźnie, to jeszcze spotykałam z mugolakiem. Gdyby którykolwiek z lordów poznał prawdę, to byłby skandal jeszcze większy niż ten mezalians, do którego i tak zapewne nie dojdzie... - dodała z dziwną nutą nostalgii w głosie, a po chwili złączyła ich smukłe palce ze sobą. Otrzeźwiła się nagle na myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby ojciec postanowił oddać ją którejkolwiek z arystokratycznych rodzin. Przyszły mąż nie musiał rozumieć pobudek, które targały dziewczyną, ale ona z drugiej nie musiała się tłumaczyć, choć brakiem cnoty straciła na wartości. Nie traktowała od samego początku zaręczyn Ramseya jako koła ratunkowego, bo był niżej urodziny. Sprawiał wrażenie człowieka, który zaakceptowałby to, wszak sam nie uchodził za świętego i o tym wiedział każdy.
Brodziła we mgle i tylko spokój, a przynajmniej ten pozorny, którym emanował Percival przelawał się na watłe ciało Ollivander i sprawiał, że oddychała z niewysłowioną ulgą. Była w końcu bezpieczna i powoli wracało poczucie, że może być dobrze, pomimo że tak wiele rzeczy uległo diametralnej zmianie. Miała szczerą nadzieję, że człowiek, który przebywa ze smokami jest w stanie poradzić sobie z dwudziestoczterolatką, która zamkneła się na świat.
-Obiecaj mi, że cokolwiek się nie wydarzy... Z tobą... Ze mną... To się nie odwrócisz; nie chcę cię stracić, Percy... - szepnęła cicho i dotknęła opuszkami palców męskiego policzka, by przesunąć po nim delikatnie. -Wiem, że zrobiłam źle, kiedy zapadłam się na tyle lat, ale nie odtrącaj mnie - wyrzuciła jeszcze z siebie, a gdy zaczął przyglądać jej się tak badawczo, cofnęła się nagle. Podświadomie czuła, że zna prawdę o jej kłamstwie, którego się dopuściła i tak bardzo nie chciała oszukiwać Percivala, ale cóż innego miała zrobić? Oboje tonęli w bezsilności, swoistego rodzaju niepewności, a im dłużej to trwało, tym Katya łamała się pod naporem swoich decyzji. Wstała gwałtownie i odwróciła do czarodzieja plecami, by podejść w końcu do okna i wpatrywać się w kropelki deszczu, które leniwie płynęły po szklanej tafli. -Jestem chora - ucięło krótko, a jej ton przypominał szept, który ledwie można było usłyszeć. Nie wiedziała dlaczego to z siebie wydusiła, a dopiero potem spojrzała na Nott'a przez ramię. -Czekam aż ojciec wyjedzie w delegację i wrócę do dworku, a potem? Nie wiem, mój drogi, nie mam pojęcia.
Patrzyła teraz przed siebie, a jej serce uderzało spokojnie, jakby rytm miał zostać już na zawsze taki sam. Emocjonalność bywała jednak zgubna, a dzisiaj chciała się jej wyrzec, by tylko nie zalać falą pretensji kuzyna. Pragnęła go odzyskać i, by ich relacja przypominała to, co mieli kiedyś, ale teraz? Wątpiła w samą siebie, bo szara rzeczywistość rzucała kolejne kłody pod nogi. wykazała się natomiast ogromem zaufania względem mężczyzny, bo po raz kolejny przyszła do niego, a nie zwracała się z listami do rodzicieli. Percival miał swoistego rodzaju siłę, by pokazać, że się myli i nie zrobiłby tego w sposób, który zmusiłby ją do patrzenia na siebie z niechęcią. Zadziwiające, prawda? Liczyła się z jego zdaniem, a także szanowała próbę pomocy, bo choć rozmawiali ledwie ze sobą, to był, tak po prostu i dzięki temu czuła, że nie jest sama. Gdyby wiedziała, że może mu ufać tak samo jak niegdyś, otworzyłaby się niczym zakazana księga, która pokazuje mu bezsens płynący z własnego zachowania, by zaraz potem przyznać mu rację, że była głupia, że w niego wątpiła. No bo... Jak śmiała?
-Percival... - zaczęła spokojnie, gdy temat został podjęty po raz kolejny. Echo przeszłości odbiło się w podświadomości lady i to sprawiło, że spojrzała na niego przenikliwie. Starała się wyczytać z tęczówkach lorda Notta to co naprawdę myślał, ale znała go na tyle, by wiedzieć, że są rzeczy, o których jej nie powie. Stanęłaby mu w końcu na drodze, z czym na pewno się liczył. -A ja? Jakie miałam prawo podnosić na niego rękę? Żadne, bo co ze mnie za szlachcianka? Nie dość, że oddałam się już... - ściszyła na moment głos i nachyliła w stronę kuzyna, a zaraz potem skrzywiła się nieznacznie. -Mężczyźnie, to jeszcze spotykałam z mugolakiem. Gdyby którykolwiek z lordów poznał prawdę, to byłby skandal jeszcze większy niż ten mezalians, do którego i tak zapewne nie dojdzie... - dodała z dziwną nutą nostalgii w głosie, a po chwili złączyła ich smukłe palce ze sobą. Otrzeźwiła się nagle na myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby ojciec postanowił oddać ją którejkolwiek z arystokratycznych rodzin. Przyszły mąż nie musiał rozumieć pobudek, które targały dziewczyną, ale ona z drugiej nie musiała się tłumaczyć, choć brakiem cnoty straciła na wartości. Nie traktowała od samego początku zaręczyn Ramseya jako koła ratunkowego, bo był niżej urodziny. Sprawiał wrażenie człowieka, który zaakceptowałby to, wszak sam nie uchodził za świętego i o tym wiedział każdy.
Brodziła we mgle i tylko spokój, a przynajmniej ten pozorny, którym emanował Percival przelawał się na watłe ciało Ollivander i sprawiał, że oddychała z niewysłowioną ulgą. Była w końcu bezpieczna i powoli wracało poczucie, że może być dobrze, pomimo że tak wiele rzeczy uległo diametralnej zmianie. Miała szczerą nadzieję, że człowiek, który przebywa ze smokami jest w stanie poradzić sobie z dwudziestoczterolatką, która zamkneła się na świat.
-Obiecaj mi, że cokolwiek się nie wydarzy... Z tobą... Ze mną... To się nie odwrócisz; nie chcę cię stracić, Percy... - szepnęła cicho i dotknęła opuszkami palców męskiego policzka, by przesunąć po nim delikatnie. -Wiem, że zrobiłam źle, kiedy zapadłam się na tyle lat, ale nie odtrącaj mnie - wyrzuciła jeszcze z siebie, a gdy zaczął przyglądać jej się tak badawczo, cofnęła się nagle. Podświadomie czuła, że zna prawdę o jej kłamstwie, którego się dopuściła i tak bardzo nie chciała oszukiwać Percivala, ale cóż innego miała zrobić? Oboje tonęli w bezsilności, swoistego rodzaju niepewności, a im dłużej to trwało, tym Katya łamała się pod naporem swoich decyzji. Wstała gwałtownie i odwróciła do czarodzieja plecami, by podejść w końcu do okna i wpatrywać się w kropelki deszczu, które leniwie płynęły po szklanej tafli. -Jestem chora - ucięło krótko, a jej ton przypominał szept, który ledwie można było usłyszeć. Nie wiedziała dlaczego to z siebie wydusiła, a dopiero potem spojrzała na Nott'a przez ramię. -Czekam aż ojciec wyjedzie w delegację i wrócę do dworku, a potem? Nie wiem, mój drogi, nie mam pojęcia.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
To była jego wina.
Nagła myśl, niechciana, okrutna i boleśnie wręcz prawdziwa, uderzyła go niespodziewanie, na kilka chwil odbierając mu zdolność układania sensownych zdań. Jak mogło nie dotrzeć to do niego wcześniej? Drgnął niekontrolowanie, gdy nachyliła się w jego stronę, nie tyle w reakcji na nagłą bliskość, co na płynące z jej ust słowa. Wciągnął powietrze do płuc, gwałtownie, jakby nagle mu go zabrakło, choć przecież nadal siedział nieruchomo w tym samym miejscu, oddychając miarowo i regularnie. Wspomnienia wieczoru sprzed kilku lat wróciły nieproszone, zalewając go obfitą falą, tym mocniejszą, że nie spodziewał się jej nadejścia. Do tej pory wydawało mu się, że jedyną konsekwencją tej chwili współdzielonej słabości była długa rozłąka; nie pomyślał, że tajemnica mogłaby ciążyć jej tak bardzo, że odcisnęła się na całym jej życiu – przeszłości, teraźniejszości i… przyszłości? Czy to możliwe, że przez lekkomyślność sam, własnoręcznie wepchnął ją w ramiona Mulcibera, zmuszając do zrzeknięcia się statusu, niezależności i wolności?
Wrażenie spokoju, towarzyszące mu od kilku dni, opuściło go całkowicie, pozostawiając po sobie wyrzuty sumienia, obawę i niepewność, a uczuciem jeszcze gorszym od świadomości, że częściowo ponosił odpowiedzialność za aktualny stan rzeczy, była bezsilność. Chciał jej pomóc i głównie nad tym myślał intensywnie odkąd tylko pojawił się w szpitalu, ale żadne cudowne rozwiązanie problemów nie przychodziło mu do głowy. Co mógłby zrobić? Zerwanie zaręczyn, choć wydawało się najbardziej oczywiste, postawiłoby ją w jeszcze gorszym świetle i albo zostałaby sama, albo prędzej czy później zmuszono by ją do zamążpójścia i nie wiadomo, czy nie trafiłaby jeszcze gorzej. Porwanie i odizolowanie od świata brzmiało kusząco, ale nie wchodziło w grę; nie życzył jej – ani nikomu innemu – życia w klatce, na wiecznym wygnaniu, w oddaleniu od bliskich. Sam egzystował w podobny sposób przez dwa lata i doskonale wiedział, że niewiele rzeczy smakowało gorzej niż zamknięcie. Zresztą, jakie on mógł mieć prawa do dyktowania jej, co miała robić i jakie decyzje podjąć? Jeżeli kiedykolwiek miał na to wpływ, to utracił go dawno temu i każda kolejna sekunda spędzana w jej towarzystwie, tylko mocniej utwierdzała go w tym przekonaniu.
Otworzył usta, mając zamiar wreszcie coś z siebie wydusić – spóźnione przepraszam? żałosne wszystko będzie dobrze? szczere nie mam pojęcia, co robić? – ale koniec końców po prostu ponownie je zamknął, nie wydobywszy ani jednego dźwięku. Na jego twarzy musiała omalować się dezorientacja, jednak w którymś momencie przestał przejmować się ukrywaniem własnych emocji; nie widział ku temu powodów, nie w jej obecności, bo wciąż mimo wszystko bezkrytycznie jej ufał.
Ocknął się z chwilowego odrętwienia dopiero, gdy poczuł na policzku dotyk jej smukłych palców. Spojrzał na nią, wsłuchując się w jej słowa, początkowo bez zrozumienia. Nie miał pojęcia, dlaczego wciąż chciała zachować go w swoim życiu, skoro do tej pory narobił więcej szkód, niż ich naprawił, a nic nie zapowiadało, żeby ta prawidłowość miała odwrócić się w najbliższej przyszłości. – Oczywiście, że się nie odwrócę – powiedział cicho, bo była to jedna z niewielu rzeczy, których był całkowicie pewien. Uśmiechnął się; blado, bez wesołości, w nieco nędznej imitacji gestu, który miał ją pokrzepić i dodać jej otuchy. – Nie ty jedna przez jakiś czas uciekałaś od rzeczywistości – dodał, choć najprawdopodobniej nie wiedziała, o czym dokładnie mówił. Nadal nie mieli okazji szczerze i bez niedopowiedzeń porozmawiać i chwilami uderzała go absurdalna, niewiarygodna myśl, że to właśnie Katya – ze wszystkich ludzi – nie miała pojęcia, co zrobił. I nie wiedział, czy chciał zmienić ten stan rzeczy; chyba nie zniósłby widoku rozczarowania w jej oczach. Nie, gdy znajdowała się tam już cała gama rozrywających serce emocji, od przejmującego smutku, przez niepewność, aż po tę dziwną bezradność, tak do niej niepasującą, która chyba przerażała go najbardziej, biorąc pod uwagę, że zapamiętał ją jako jedną z najsilniejszych osób, obracających się w czarodziejskim światku.
Czy w jakiś sposób wyczuła jego myśli i dlatego od niego uciekła? Podążył za nią wzrokiem, śledząc w milczeniu jej wędrówkę do okna, ale sam nie ruszył się z miejsca. I dobrze, bo następne słowa, które padły, sprawiły, że ściemniało mu przed oczami. Przymknął powieki, zastanawiając się, dlaczego te dwa niewinne wyrazy zabrzmiały w jej ustach jak ogłoszenie wyroku, i żałując, że miał rację, podejrzewając, że w pierwszej chwili nie powiedziała mu wszystkiego. Chora? Zmarszczył brwi, wpatrując się usilnie w jej plecy, jak gdyby oczekiwał, że za moment powie mu, że tylko żartowała, albo że tak naprawdę chodziło jej o przeziębienie, groszopryszczkę albo objawiony nagle świniowstręt. Prawie nie usłyszał dwóch ostatnich zdań, tymczasowo zapominając, że stanowiły odpowiedź na pytanie, które sam zadał; nie wychwycił również chwili, w której na ich stoliku pojawiły się dwa kubki z herbatą. Jedynym co słyszał, było echo tych przeklętych słów, a przed oczami – nie wiedzieć, czemu – stanęła mu niespodziewanie blada twarz Beatrice. – Chora? – powtórzył głucho, nadal nie poruszając się nawet o milimetr, a cała desperacja, szok i błaganie o zaprzeczenie, przelało się przez te dwie sylaby.
Nagła myśl, niechciana, okrutna i boleśnie wręcz prawdziwa, uderzyła go niespodziewanie, na kilka chwil odbierając mu zdolność układania sensownych zdań. Jak mogło nie dotrzeć to do niego wcześniej? Drgnął niekontrolowanie, gdy nachyliła się w jego stronę, nie tyle w reakcji na nagłą bliskość, co na płynące z jej ust słowa. Wciągnął powietrze do płuc, gwałtownie, jakby nagle mu go zabrakło, choć przecież nadal siedział nieruchomo w tym samym miejscu, oddychając miarowo i regularnie. Wspomnienia wieczoru sprzed kilku lat wróciły nieproszone, zalewając go obfitą falą, tym mocniejszą, że nie spodziewał się jej nadejścia. Do tej pory wydawało mu się, że jedyną konsekwencją tej chwili współdzielonej słabości była długa rozłąka; nie pomyślał, że tajemnica mogłaby ciążyć jej tak bardzo, że odcisnęła się na całym jej życiu – przeszłości, teraźniejszości i… przyszłości? Czy to możliwe, że przez lekkomyślność sam, własnoręcznie wepchnął ją w ramiona Mulcibera, zmuszając do zrzeknięcia się statusu, niezależności i wolności?
Wrażenie spokoju, towarzyszące mu od kilku dni, opuściło go całkowicie, pozostawiając po sobie wyrzuty sumienia, obawę i niepewność, a uczuciem jeszcze gorszym od świadomości, że częściowo ponosił odpowiedzialność za aktualny stan rzeczy, była bezsilność. Chciał jej pomóc i głównie nad tym myślał intensywnie odkąd tylko pojawił się w szpitalu, ale żadne cudowne rozwiązanie problemów nie przychodziło mu do głowy. Co mógłby zrobić? Zerwanie zaręczyn, choć wydawało się najbardziej oczywiste, postawiłoby ją w jeszcze gorszym świetle i albo zostałaby sama, albo prędzej czy później zmuszono by ją do zamążpójścia i nie wiadomo, czy nie trafiłaby jeszcze gorzej. Porwanie i odizolowanie od świata brzmiało kusząco, ale nie wchodziło w grę; nie życzył jej – ani nikomu innemu – życia w klatce, na wiecznym wygnaniu, w oddaleniu od bliskich. Sam egzystował w podobny sposób przez dwa lata i doskonale wiedział, że niewiele rzeczy smakowało gorzej niż zamknięcie. Zresztą, jakie on mógł mieć prawa do dyktowania jej, co miała robić i jakie decyzje podjąć? Jeżeli kiedykolwiek miał na to wpływ, to utracił go dawno temu i każda kolejna sekunda spędzana w jej towarzystwie, tylko mocniej utwierdzała go w tym przekonaniu.
Otworzył usta, mając zamiar wreszcie coś z siebie wydusić – spóźnione przepraszam? żałosne wszystko będzie dobrze? szczere nie mam pojęcia, co robić? – ale koniec końców po prostu ponownie je zamknął, nie wydobywszy ani jednego dźwięku. Na jego twarzy musiała omalować się dezorientacja, jednak w którymś momencie przestał przejmować się ukrywaniem własnych emocji; nie widział ku temu powodów, nie w jej obecności, bo wciąż mimo wszystko bezkrytycznie jej ufał.
Ocknął się z chwilowego odrętwienia dopiero, gdy poczuł na policzku dotyk jej smukłych palców. Spojrzał na nią, wsłuchując się w jej słowa, początkowo bez zrozumienia. Nie miał pojęcia, dlaczego wciąż chciała zachować go w swoim życiu, skoro do tej pory narobił więcej szkód, niż ich naprawił, a nic nie zapowiadało, żeby ta prawidłowość miała odwrócić się w najbliższej przyszłości. – Oczywiście, że się nie odwrócę – powiedział cicho, bo była to jedna z niewielu rzeczy, których był całkowicie pewien. Uśmiechnął się; blado, bez wesołości, w nieco nędznej imitacji gestu, który miał ją pokrzepić i dodać jej otuchy. – Nie ty jedna przez jakiś czas uciekałaś od rzeczywistości – dodał, choć najprawdopodobniej nie wiedziała, o czym dokładnie mówił. Nadal nie mieli okazji szczerze i bez niedopowiedzeń porozmawiać i chwilami uderzała go absurdalna, niewiarygodna myśl, że to właśnie Katya – ze wszystkich ludzi – nie miała pojęcia, co zrobił. I nie wiedział, czy chciał zmienić ten stan rzeczy; chyba nie zniósłby widoku rozczarowania w jej oczach. Nie, gdy znajdowała się tam już cała gama rozrywających serce emocji, od przejmującego smutku, przez niepewność, aż po tę dziwną bezradność, tak do niej niepasującą, która chyba przerażała go najbardziej, biorąc pod uwagę, że zapamiętał ją jako jedną z najsilniejszych osób, obracających się w czarodziejskim światku.
Czy w jakiś sposób wyczuła jego myśli i dlatego od niego uciekła? Podążył za nią wzrokiem, śledząc w milczeniu jej wędrówkę do okna, ale sam nie ruszył się z miejsca. I dobrze, bo następne słowa, które padły, sprawiły, że ściemniało mu przed oczami. Przymknął powieki, zastanawiając się, dlaczego te dwa niewinne wyrazy zabrzmiały w jej ustach jak ogłoszenie wyroku, i żałując, że miał rację, podejrzewając, że w pierwszej chwili nie powiedziała mu wszystkiego. Chora? Zmarszczył brwi, wpatrując się usilnie w jej plecy, jak gdyby oczekiwał, że za moment powie mu, że tylko żartowała, albo że tak naprawdę chodziło jej o przeziębienie, groszopryszczkę albo objawiony nagle świniowstręt. Prawie nie usłyszał dwóch ostatnich zdań, tymczasowo zapominając, że stanowiły odpowiedź na pytanie, które sam zadał; nie wychwycił również chwili, w której na ich stoliku pojawiły się dwa kubki z herbatą. Jedynym co słyszał, było echo tych przeklętych słów, a przed oczami – nie wiedzieć, czemu – stanęła mu niespodziewanie blada twarz Beatrice. – Chora? – powtórzył głucho, nadal nie poruszając się nawet o milimetr, a cała desperacja, szok i błaganie o zaprzeczenie, przelało się przez te dwie sylaby.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nawet nie przypuszczała, że Percival mógł w ten sposob odebrać jej słowa. Tak opacznie, źle, nieodpowiednio... Prawda była jednak taka, że kiedy miała raptem osiemnaście lat, a Madison i Morpheus umarli, bo taka informacja została jej udzielona, to nie wahała się ani chwili. Pragnęła spotkania z jedynym człowiekiem, który ją rozumiał i nie musiała przy tym używac słów. Stał się dla niej niezwykle ważny, bo objął posadę brata, którego pomimo posiadania, nigdy nie mogła nazwać w ten sposób. Lord Nott ukoił zatem jej szczeniacki ból i poczucie bezsensu, bo gdy tylko dostrzegł słone spływające po pyzatych polikach rudowłosej istoty, zamknął ją szczelnie w swoich męskich ramionach. I to był moment przełomowy, wszak oddali się w tej feeri emocji, barw, które ich otaczały, a przypominał raczej czarno-białą paletę kolorów, które smagały ich ciała raz po raz, by pozostawić tatuaże dostrzegalne tylko dla nich.
Nie oddał jej więc Ramseyowi. Nie stał się powodem ani przyczyną tego, że należała do człowieka, którego nazwisko szanowane było w Rosji, a teraz jego bliscy starali się odbudować pewną sieć zależności. To nie Percival stał się argument ku temu, by obcy jej mężczyzn pływłaszczył ją sobie jak rzecz i stał się panem, a tym samym katem, który zdolny był do wszystkiego. Oczekiwała pewnego zachowania. Być może szczerości, ale nie winiła za nic kuzyna, który przez te lata jako jedyny nie zawiódł Katyi, bo był - tak, po prostu.
Patrzyła szeroko otwartymi oczami na mężczyzny i dostrzegała liczne zmiany, które gwałtownie pokazywały, że czuje się rozczarowany?, a może ma wyrzuty sumienia? Nie wiedziała. Nie czytała z niego tak jak kiedyś i to sprawiło jej ogromny ból. Nie zrażała się jednak, bo wierzyła, że pewnego dnia dojdzie do sytuacji, w której bez trudu będą mogli spojrzeć sobie w oczy i przyznać, ze jest tak jak było, choć Katya traciła powoli wiarę we wszystko. A może w samą siebie? Ciężko było jej ocenić coś tak banalnego, bo z perspektywy ostatnich wydarzeń widziała siebie na pozycji przegranej. Upadła w końcu na kolana i dała się złamać po stokroć, by Ramsey chełpił się w swoim tryumfie. Wiedziała jednak, że to jej wina. Pamiętała dlaczego wpadła do jego mieszkania i co zrobiła najpierw, a potem? Wspomnienia jej się pomieszały, jakby próbowała wyplewić z podświadomośc to co złe i przykre.
Wypuściła nagle powietrze ze świstem, bo najzwyczajniej w świecie poczuła się rozbita, a niemoc sprawiała, że traciła grunt pod nogami. Pragnęła jedynie pewności, że to się nie powtórzy, ale gdyby jednak miało dojść do ślubu, a ona stałaby się żoną Mulcibera, to dostałby bezsprzeczne prawo do tego, by o niej decydować. Nikt nie miałby wtedy prawa głosu, a ona? Musiałaby wyzbyć się swojego charakteru, żeby tylko nie wchodzić na ścieżkę wojenną ze swoim mężem.
-Wiem, że ty też to robiłeś... - szepnęła cicho, a następnie blady uśmiech przyozdobił zmęczoną twarz aurorki. Nie do końca była pewna, czy powinna mu mówić o swoim małym dochodzeniu, gdzie się to podziewał jej kuzyn i co tak naprawdę działo się w jego życiu. -Musiałam poprowadzić śledztwo w twojej sprawie - przyznała bez owijana w bawełnę i wzruszyła niewinnie ramionami. -Nie dotarłam jednak jeszcze do momentu - co się z tobą działo, oprócz wyjazdu... - przyznała i uśmiechnęła się delikatnie, bo już wlepiała wzrok w szklaną taflę, o którą wciąż uderzał deszcz. To było takie relaksacyjne. Inne, zupełnie pozbawione sensu, a jednak tonęła w tym i sprawiała wrażenie niezwykle zainteresowanej. Przechyliła nawet lekko głową, by opuszką palca wskazującego począć przesuwać po szybie i kierować dłoń w stronę, w którą uciekały kropelki. To było bardziej interesujące niż herbata, kawa, cokolwiek. Spędzała dużo czasu w zamkniętym pokoju, gdzie nie miała dostępu do obcowania z ludźmi, a teraz choć byli na wyciągnięcie ręki, stroniła od nich. Znów pogrążyła się w swoim wyimaginowanym świecie, który nie istniał i nigdy nie będzie, a to tylko dlatego, że ciągle próbowała wycofać się z emocjonalnej brei. Chciała wrócić do dawnej siebie, która niczym się nie przejmuje i nic nie jest w stanie zmącić jej spokoju, a jednak - poległa. Popełniła gdzieś błąd, który sprawił, że płaciła teraz za to niezwykle wysoką cenę.
-Tak, ale to nic poważnego, nie martw się - powiedziała spokojnie, a w odbiciu mógł dostrzec zmęczoną twarz Katyi. Próbowała zapewnić go, że naprawdę nie kłamię, ale coraz częściej rozmyślała o odejściu z Ministerstwa. Jeżeli ataki znowu by się nasiliły, to kto wie jakby się to skończyło? -To tylko Dotyk Meduzy.
/zt
Nie oddał jej więc Ramseyowi. Nie stał się powodem ani przyczyną tego, że należała do człowieka, którego nazwisko szanowane było w Rosji, a teraz jego bliscy starali się odbudować pewną sieć zależności. To nie Percival stał się argument ku temu, by obcy jej mężczyzn pływłaszczył ją sobie jak rzecz i stał się panem, a tym samym katem, który zdolny był do wszystkiego. Oczekiwała pewnego zachowania. Być może szczerości, ale nie winiła za nic kuzyna, który przez te lata jako jedyny nie zawiódł Katyi, bo był - tak, po prostu.
Patrzyła szeroko otwartymi oczami na mężczyzny i dostrzegała liczne zmiany, które gwałtownie pokazywały, że czuje się rozczarowany?, a może ma wyrzuty sumienia? Nie wiedziała. Nie czytała z niego tak jak kiedyś i to sprawiło jej ogromny ból. Nie zrażała się jednak, bo wierzyła, że pewnego dnia dojdzie do sytuacji, w której bez trudu będą mogli spojrzeć sobie w oczy i przyznać, ze jest tak jak było, choć Katya traciła powoli wiarę we wszystko. A może w samą siebie? Ciężko było jej ocenić coś tak banalnego, bo z perspektywy ostatnich wydarzeń widziała siebie na pozycji przegranej. Upadła w końcu na kolana i dała się złamać po stokroć, by Ramsey chełpił się w swoim tryumfie. Wiedziała jednak, że to jej wina. Pamiętała dlaczego wpadła do jego mieszkania i co zrobiła najpierw, a potem? Wspomnienia jej się pomieszały, jakby próbowała wyplewić z podświadomośc to co złe i przykre.
Wypuściła nagle powietrze ze świstem, bo najzwyczajniej w świecie poczuła się rozbita, a niemoc sprawiała, że traciła grunt pod nogami. Pragnęła jedynie pewności, że to się nie powtórzy, ale gdyby jednak miało dojść do ślubu, a ona stałaby się żoną Mulcibera, to dostałby bezsprzeczne prawo do tego, by o niej decydować. Nikt nie miałby wtedy prawa głosu, a ona? Musiałaby wyzbyć się swojego charakteru, żeby tylko nie wchodzić na ścieżkę wojenną ze swoim mężem.
-Wiem, że ty też to robiłeś... - szepnęła cicho, a następnie blady uśmiech przyozdobił zmęczoną twarz aurorki. Nie do końca była pewna, czy powinna mu mówić o swoim małym dochodzeniu, gdzie się to podziewał jej kuzyn i co tak naprawdę działo się w jego życiu. -Musiałam poprowadzić śledztwo w twojej sprawie - przyznała bez owijana w bawełnę i wzruszyła niewinnie ramionami. -Nie dotarłam jednak jeszcze do momentu - co się z tobą działo, oprócz wyjazdu... - przyznała i uśmiechnęła się delikatnie, bo już wlepiała wzrok w szklaną taflę, o którą wciąż uderzał deszcz. To było takie relaksacyjne. Inne, zupełnie pozbawione sensu, a jednak tonęła w tym i sprawiała wrażenie niezwykle zainteresowanej. Przechyliła nawet lekko głową, by opuszką palca wskazującego począć przesuwać po szybie i kierować dłoń w stronę, w którą uciekały kropelki. To było bardziej interesujące niż herbata, kawa, cokolwiek. Spędzała dużo czasu w zamkniętym pokoju, gdzie nie miała dostępu do obcowania z ludźmi, a teraz choć byli na wyciągnięcie ręki, stroniła od nich. Znów pogrążyła się w swoim wyimaginowanym świecie, który nie istniał i nigdy nie będzie, a to tylko dlatego, że ciągle próbowała wycofać się z emocjonalnej brei. Chciała wrócić do dawnej siebie, która niczym się nie przejmuje i nic nie jest w stanie zmącić jej spokoju, a jednak - poległa. Popełniła gdzieś błąd, który sprawił, że płaciła teraz za to niezwykle wysoką cenę.
-Tak, ale to nic poważnego, nie martw się - powiedziała spokojnie, a w odbiciu mógł dostrzec zmęczoną twarz Katyi. Próbowała zapewnić go, że naprawdę nie kłamię, ale coraz częściej rozmyślała o odejściu z Ministerstwa. Jeżeli ataki znowu by się nasiliły, to kto wie jakby się to skończyło? -To tylko Dotyk Meduzy.
/zt
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 27.06.16 12:34, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Perspektywa spędzenia świąt poza domem przygważdżała go do reszty – niemal tak silnie jak kalectwo do łóżka. Nawet codzienne wizyty Evandry i Connie, liczna korespondencja z Giovanną oraz znajdująca się zawsze tuż obok Isolda nie poprawiały mu nastroju. Brzmi to doprawdy banalnie, gdy mężczyzna lat trzydzieści leży nieuradowany w łóżku i nawet na widok uśmiechów najpiękniejszych kobiet na świecie stroi niezliczone humory kosztem tych, którzy cierpliwie i z wielkim sercem trwają u jego boku.
Lecz najgorszym, doprawdy, najgorszym z tego wszystkiego była druzgocąca świadomość porażki. Wstyd z obdartej intymności – bólu, który przeżywał na oczach człowieka, jakim gardził, jakiego nienawidził, tego który śmiał wspomnieć o jego żonie w tak pogardliwy i uwłaczający jej pamięci sposób.
Jeśli kiedykolwiek Samael Avery był mu bardziej niż irytująco obojętny a czasami wręcz doprowadzał go do gorzkiego, łzawego śmiechu, tak tamtego dnia zagościł w jego sercu jako ktoś do reszty znienawidzony. Ktoś kto przywłaszcza sobie rzeczy, jakie mu się nie należą. Plugawi to co czyste i niewinne. Uchodząc – przynajmniej starając się – za godnego i cierpliwego, będąc w rzeczywistości roztrzęsioną kreaturą miotającą klątwami na każdą najdrobniejszą, sprowokowaną urazę.
Dłoń zaciśnięta na rozgrzanym naczyniu, spojrzenie utkwione w ciemnej konsystencji kawy, która zalewała jego zziębnięte gardło gorącem – herbaciarnia zdawała się być jednym z nielicznych, ciepłych miejsc w szpitalu, podczas gdy każda inna sala owiana była chłodem i smrodem oparów przygotowanych dla pacjentów eliksirów. Miejsce wiążące się z sentymentami, o których nie śmiał wspomnieć przy Constance ani słowem, lecz i jedyne odpowiednie na tego typu spotkania. Przez ostatnie tygodnie wstyd mu było gościć ją wśród hordy brudnych szlam wykrwawiających się na łóżkach tuż obok czy nieumiejętnych badaczy, których niemal udusiły ich własne roślinne eksperymenty. Nie musiała tego oglądać, znosić cudzych odgłosów męczarni czy nieprzyjemne dla oka widoki pogryzionych przez wilkołaki ofiar, z którymi – na merlina - musiał dzielić pomieszczenie.
To wszystko naprawdę go spotykało.
I był sam sobie winny. Że do tego dopuścił.
Nie, nie dlatego, że powiedział o kilka słodkich słów za dużo. Nie było w nim ni trochę żalu. Obwiniał siebie o to, że pozwolił mu się zranić. Pokonać. Tamten dzień – ta chwila, drobinka wręcz w kalejdoskopie wspomnień – powracała raz za razem w sennych wizjach czy na jawie, gdy w momentach jak ta parzył sobie wewnętrzną część dłoni gorącem kubka, by odgonić natrętne myśli, dokuczliwe wspomnienie bólu.
Odetchnął głęboko puszczając naczynie, prostując palce dłoni i zaciskając je kolejno w pięść. Kilkakrotnie. Utkwił wzrok w wejściu wypatrując oczekująco znajomej sylwetki. Będzie musiała mu wybaczyć, że złożył zamówienie bez niej, lecz nie wytrzymałby dłużej. Sam na sam ze swoim cieniem. Krzyczącym mu do ucha jego własnym głosem.
Serce zwolniło tempa, wzrok złagodniał, gdy znalazła się w pobliżu. Twarz rozświetlił delikatny uśmiech.
-Na czas. Co do minuty – podniósł się z krzesła, aby złożyć na jej poliku delikatny pocałunek i rzucić z cichsza – skąd ja to znam – odsunąłby dla niej krzesło, jak czynił to zazwyczaj, lecz kontuzja skutecznie mu to uniemożliwiała. Opadł znów na siedzenie z rozmarzonym wręcz westchnieniem wypatrując w niej wybawienie od mąk, które zgotował mu los (lub jego własna głupota) –zanim wspomnisz, jak bardzo za mną tęskniłaś – ściszył głos do szeptu pochylając się w jej kierunku - próbowano m n i e – rozumiesz?, m n i e, winni całować ziemię, po której stąpam – namówić, abym grał na szpitalnej wigilii do kolęd – a nie wysuwać podobne zuchwałe, wręcz idiotyczne, propozycje – kto w ogóle wspomniał tej hołocie, że potrafię grać na pianinie? - kontynuował, aby zwieńczyć całość – obłęd.
Zabierz. Mnie. Stąd.
Uwolnij.
Lecz najgorszym, doprawdy, najgorszym z tego wszystkiego była druzgocąca świadomość porażki. Wstyd z obdartej intymności – bólu, który przeżywał na oczach człowieka, jakim gardził, jakiego nienawidził, tego który śmiał wspomnieć o jego żonie w tak pogardliwy i uwłaczający jej pamięci sposób.
Jeśli kiedykolwiek Samael Avery był mu bardziej niż irytująco obojętny a czasami wręcz doprowadzał go do gorzkiego, łzawego śmiechu, tak tamtego dnia zagościł w jego sercu jako ktoś do reszty znienawidzony. Ktoś kto przywłaszcza sobie rzeczy, jakie mu się nie należą. Plugawi to co czyste i niewinne. Uchodząc – przynajmniej starając się – za godnego i cierpliwego, będąc w rzeczywistości roztrzęsioną kreaturą miotającą klątwami na każdą najdrobniejszą, sprowokowaną urazę.
Dłoń zaciśnięta na rozgrzanym naczyniu, spojrzenie utkwione w ciemnej konsystencji kawy, która zalewała jego zziębnięte gardło gorącem – herbaciarnia zdawała się być jednym z nielicznych, ciepłych miejsc w szpitalu, podczas gdy każda inna sala owiana była chłodem i smrodem oparów przygotowanych dla pacjentów eliksirów. Miejsce wiążące się z sentymentami, o których nie śmiał wspomnieć przy Constance ani słowem, lecz i jedyne odpowiednie na tego typu spotkania. Przez ostatnie tygodnie wstyd mu było gościć ją wśród hordy brudnych szlam wykrwawiających się na łóżkach tuż obok czy nieumiejętnych badaczy, których niemal udusiły ich własne roślinne eksperymenty. Nie musiała tego oglądać, znosić cudzych odgłosów męczarni czy nieprzyjemne dla oka widoki pogryzionych przez wilkołaki ofiar, z którymi – na merlina - musiał dzielić pomieszczenie.
To wszystko naprawdę go spotykało.
I był sam sobie winny. Że do tego dopuścił.
Nie, nie dlatego, że powiedział o kilka słodkich słów za dużo. Nie było w nim ni trochę żalu. Obwiniał siebie o to, że pozwolił mu się zranić. Pokonać. Tamten dzień – ta chwila, drobinka wręcz w kalejdoskopie wspomnień – powracała raz za razem w sennych wizjach czy na jawie, gdy w momentach jak ta parzył sobie wewnętrzną część dłoni gorącem kubka, by odgonić natrętne myśli, dokuczliwe wspomnienie bólu.
Odetchnął głęboko puszczając naczynie, prostując palce dłoni i zaciskając je kolejno w pięść. Kilkakrotnie. Utkwił wzrok w wejściu wypatrując oczekująco znajomej sylwetki. Będzie musiała mu wybaczyć, że złożył zamówienie bez niej, lecz nie wytrzymałby dłużej. Sam na sam ze swoim cieniem. Krzyczącym mu do ucha jego własnym głosem.
Serce zwolniło tempa, wzrok złagodniał, gdy znalazła się w pobliżu. Twarz rozświetlił delikatny uśmiech.
-Na czas. Co do minuty – podniósł się z krzesła, aby złożyć na jej poliku delikatny pocałunek i rzucić z cichsza – skąd ja to znam – odsunąłby dla niej krzesło, jak czynił to zazwyczaj, lecz kontuzja skutecznie mu to uniemożliwiała. Opadł znów na siedzenie z rozmarzonym wręcz westchnieniem wypatrując w niej wybawienie od mąk, które zgotował mu los (lub jego własna głupota) –zanim wspomnisz, jak bardzo za mną tęskniłaś – ściszył głos do szeptu pochylając się w jej kierunku - próbowano m n i e – rozumiesz?, m n i e, winni całować ziemię, po której stąpam – namówić, abym grał na szpitalnej wigilii do kolęd – a nie wysuwać podobne zuchwałe, wręcz idiotyczne, propozycje – kto w ogóle wspomniał tej hołocie, że potrafię grać na pianinie? - kontynuował, aby zwieńczyć całość – obłęd.
Zabierz. Mnie. Stąd.
Uwolnij.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Codziennie, dzień w dzień, witała ściany świętego Munga. Stukotem obcasów budziła przysypiających po śniadaniu pacjentów. Mogła być pewna, że Caesar nawet nie spróbował. Nie wystawił języka, aby zamoczyć go w rozgotowanej owsiance. Na polecenie Constance służba przygotowywała jej specjalnie pojemniki. Sam pobyt w szpitalu mocno osłabił najdroższego kuzyna. Constance bała się mu powiedzieć, że wie, wie jak to zrobił. Chciała go wziąć pod włos, lecz niesamowicie trudno było wykorzystać manipulację. Dla bliskich starała się nie przybierać żadnej z masek. Wszak wskoczyłaby za nimi w ogień. Po ostatniej rozmowie z Ramseyem miała wciąż mętlik w głowie. Nie wierzyła w żadną organizacje, w której rzekomo rządziła ambicja oraz potęga. Rycerze to bardzo górnolotna nazwa na zbiorowisko pijaków na zapleczu Wenus. Nie rozumiała jednak kilku spraw. Jak podczas męskiego spotkania Caesar uszkodził sobie nogę?
Bała się zapytać. Z jednej strony sama postawa Ramseya była absurdalna, a z drugiej strony jej kuzyn miał za dużo tajemnic. Przyzwyczaiła się do zniknięć, które akceptowała po cichu, zajmując się dziećmi z Evandrą. Kochała je jak swoje, nawet jeśli w uroczych twarzyczkach widziała słodką Marianne. Podobno mężczyźni mieli więcej praw oraz niesamowitą potrzebę odpoczynku od rzeczywistości. Kobieta na to nie mogła sobie pozwolić.
A boleśnie o swoich obowiązkach rodowych przypominały nadchodzące zaręczyny. Constance chodziła jak struta i dziękowała profesorowi, że dał jej wolny dzień przed świętami. Nie wiedziała, co jest bardziej zajmujące: przygotowanie psychiczne czy fizyczne na spotkanie. Całą noc płakała, że ten czas nadszedł. Wszak planowała tyle razy z Evandrą otruć Arthura, a i tak żadna z nich nie odważyła się których z pomysłów zrealizować. Nagle dostała potężną lekcję od życia. Lekcje najprawdziwszej pokory. Nie chciała być ani na zaręczynach ani na jakimkolwiek spotkaniu z nową rodziną. Zmiana barw stanie się zadrą na psychice.
Dziś nie musiała zmierzać w kierunku jednej z sali. Nie znosiła tego szpitalnego towarzystwa. W powietrzu unosił się zapach eliksirów, który przypominał jej Arthura. Nie mogła ciągle się krzywić i pokazywać wszystkim swoje niezadowolenie. Na twarzy wciąż tkwił uśmiech, lecz tylko ci co znali Constance, mogli zauważyć, że wcale nie jest w dobrym humorze. Cienie pod oczami próbowała zatuszować okładami z lodu. Niezastąpiona czerwona szminka odwracała uwagę od smutnych oczu. Szybko odnalazła go wśród tłumu. Chociaż Caesar mógłby na śniadanie zjeść ciasto zakupione u sprzedawczyni, Constance jak nikt inny pilnowała jego zdrowia. Podeszła do stolika, zmuszając się do szerokiego uśmiechu. Czując zarost na swoim policzku, zmarszczyła nos.
- Bezczelne są twoje przypuszczenia, Caesarze – szepnęła. Widziała go codziennie, więc stęsknić się nie mogła, ale martwiła się stanem zdrowia kuzyna. Czy naprawdę było tak źle, że nie mógł wyjść na święta? Roześmiała się ciepło, zajmując miejsce. Dotknęła dłoni Caesara, kręcąc pobłażliwie głową.
- Lestrange, który nie potrafi grać nie jest Lestrange – powiedziała cicho – Caesar, brakuje mi ciebie. Wróć do domu, nie możemy po prostu im zapłacić? Gdzie są ci twoi rycerze? – spytała szeptem, traktując sprawę organizacji jako wpływowych przyjaciół, którzy mogliby na przykład odwiedzić rodzinę na wigilii i doglądać zdrowia kuzyna – Czy jeden z nich nie jest magomedykiem? Doprawdy jeśli dopuścili się takiego zaniedbania pod wpływem alkoholu… Rozumiem, naprawdę rozumiem, że nie chcesz mówić mi o swoich sposobach na pogodzenie się z... - urwała, w porę gryząc się w język - Och, mogłabym go nawet znieść na święta, ale wyjdź już, proszę, potrzebuję cię. – Oczy Constance zaszkliły się, co próbowała zatuszować spoglądając na ich złączone dłonie.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Chciał być przy niej tego dnia, gdy ojciec oddawać ją będzie w ramiona obcego mężczyzny. Chciał spędzić święta z synami, dla których ostatnio miał zbyt mało czasu, by z czystym sumieniem mógł mianować się ojcem. Zresztą coroczne święta spędzane w gronie rodziny były zwyczajem, bez którego nie widział tego szczególnego dnia. Ba, ten dzień nie istniał bez ich udziału, bez Evandry i Constance ubierających choinkę z chłopcami czy dziewcząt śpiewających do jego akompaniamentu podczas głównej części uroczystości. Zapach przygotowanych przez skrzaty pierników, widok zamarzniętego morza i plaży zasypanej śniegiem czy doglądanie hipokampusów, które źle znosiły mroźne zimowe dni.
Nie rozumiał przekory – sądził, że to czysta dyrektorska złośliwość niźli prawdziwa troska – z którą siłą zatrzymywano go w szpitalu w imię kilku dni obserwacji. Wszak wrócić do domu mógł dopiero – a nawet już – po świętach. Bezradność ta paliła go mocniej, niż wspomnienie, które raz za razem wracało do niego, rozsadzało głowę tępym bólem, pochłaniało go bez reszty. Pieniądze i tytuł były niczym, na co mógłby się powołać i nadal nie rozumiał, jakim prawem traktowano go w ten sposób, skoro Blackowie – rodzina silna i potężna – finansowała ten cyrk mugolskiej zarazy. Obawiał się, że zwariuje, jeśli spędzi w tym godnym pożałowania towarzystwie jeszcze kilka dni. Z dala od rodziny, nie mogąc poczynić żadnych kroków w celu złagodzenia konfliktu, wsparcia Connie czy ucieszenia chłopców, którzy z pewnością nie będą uradowani na wieść, że nie spędzą świąt z ojcem ani – co gorsza – z ciocią Evandrą.
Rodzina rozsypywała się w jego drżących dłoniach, na jego oczach. I nie mógł nic z tym zrobić. Był kaleki wobec tradycji, którą pochwalał, a która dzisiaj raniła go najsilniej. Nijak jednak nie potrafił jej odtrącić uznając za naturalny przebieg spraw. Od zawsze wiedział, że to się wydarzy, że w końcu opuszczą wyspę, choć przez moment żywił nadzieję, że próba zeswatania ich drogiego kuzyna z Connie się uda. Nadaremnie.
Nie był człowiekiem silnej woli, jeśli w grę wchodziło szczęście dziewcząt, nie potrafił też wówczas zatwardziale egzekwować zasad, którym podlegali.
-Ja tęskniłem – oświadczył pewnie, nie bacząc na nic innego. Tęsknił. Nawet minutę po tym, gdy wychodziła a on nadal czuł na poliku ślad jej siostrzanego pocałunku. Była wspomnieniem domu, kimś, kto swą obecnością przywoływał szum morza, śpiew syren czy odgłosy mew. Gdy znikała, wraz z nią znikało to wszystko. Aż do wizyty Evandry, czy obojga – tak jak tęsknię za domem – zaświadczył po jej kolejnych słowach – z całego serca pragnę wrócić, do chłopców, do ciebie – tutaj mocniej zacisnął palce na jej gładkiej smukłej dłoni – wiesz przecież, że – rozmawiałem z dyrektorem kilkakrotnie.
Zaskoczony zaniemówił pozwalając jej dokończyć, aby jeszcze przez chwilę po jej słowach milczeć. Nie krył zdziwienia. Nie mógłby. Nie wobec niej.
Po jej słowach rozumiał, że uważa ich za zapijaczoną bandę stałych bywalców Wenus. I nie wiedział, czy kłamie, aby sprawdzić, ile w stanie jest jej powiedzieć – czy potrafiłaby go okłamać? - czy faktycznie wie na ich temat tak niewiele, ile wspomniała. Tym samym postawiła go przed dylematem: wyjść na zrujnowanego głupca czy wyjawić niebezpieczną dla niej prawdę?
-Kto ci powiedział? - spytał na pozór spokojnie, lecz wewnątrz gorejąc ze wściekłości. Niech zdradzi, powie, niech wyjawi jego (jej?) imię – i c o takiego wyjawił na nasz temat?
Oddychał szybko, płytko, z dłonią znów zaciśniętą na rozgrzanym kubku, z którego wziął łyk mocnej kawy parzącej mu język. Otrzeźwiając.
Wspominał Isoldę, którą próbował przed tym uchronić, próbował obronić przed rychłą śmiercią, przed niebezpieczeństwem czającym się w ciemnych podziemnych korytarzach. Miała szczęście, że udało jej się wydostać. Julius nie wrócił do tej pory – wyszkolony, doświadczony podróżnik, który poległ w samotnej walce w siłami natury. Żałosne. Uświadamiające w zagrożeniu, które czyhało w misjach Toma. Obiecał sobie, że nie pozwoli Bulstrode tam wrócić, choćby miałby zatrzymać ją siłą i przemocą. Constance i co gorsza Evandra nie mogły się dowiedzieć – rządne wiedzy, uznania, charakterne i ambitne mogłyby uznać tę organizację za doskonałą sposobność, by sprawdzić swoje umiejętności, by poszerzyć horyzonty, by zabłysnąć na tle mężczyzn, o czym zawsze marzyły. To pragnienie – głupie i naiwne – pchnęło Isoldę w kierunku Toma Riddle'a. I Lestrange nie mógł pozwolić, by jego dziewczęta porwały się na to samo.
-Co za pyszności dla mnie przyniosłaś? - spytał nagle, cieplej, gdy przypomniał sobie o obiedzie. Nie zgłodniał, ale musiał zająć czymś myśli. Musiał się skupić. A na pusty żołądek ciężko dojść do jakiegokolwiek poprawnego rozwiązania – Rozmawiałem z dyrektorem tej placówki w kwestii świąt, upiera się przy tym, abym spędził je w Mungu, jednak – w tym momencie jego twarz rozświetlił delikatny uśmiech – może kobiece troski zmiękczą jego lodowate serce. Możesz spróbować, ponieważ mojego widoku więcej nie ścierpi, w ostatnich miesiącach przysparzam mu zbyt wielu trosk – wyjaśnił próbując w łagodny, niezauważalny sposób, zmienić tok rozmowy, a do tematu rycerzy wrócić, kiedy nadarzy się ku temu sposobność.
Ta część jego życia należała do jedynej, od której odgradzał rodzinę grubym murem. I niech tak zostanie. Dla jej bezpieczeństwa.
Nie rozumiał przekory – sądził, że to czysta dyrektorska złośliwość niźli prawdziwa troska – z którą siłą zatrzymywano go w szpitalu w imię kilku dni obserwacji. Wszak wrócić do domu mógł dopiero – a nawet już – po świętach. Bezradność ta paliła go mocniej, niż wspomnienie, które raz za razem wracało do niego, rozsadzało głowę tępym bólem, pochłaniało go bez reszty. Pieniądze i tytuł były niczym, na co mógłby się powołać i nadal nie rozumiał, jakim prawem traktowano go w ten sposób, skoro Blackowie – rodzina silna i potężna – finansowała ten cyrk mugolskiej zarazy. Obawiał się, że zwariuje, jeśli spędzi w tym godnym pożałowania towarzystwie jeszcze kilka dni. Z dala od rodziny, nie mogąc poczynić żadnych kroków w celu złagodzenia konfliktu, wsparcia Connie czy ucieszenia chłopców, którzy z pewnością nie będą uradowani na wieść, że nie spędzą świąt z ojcem ani – co gorsza – z ciocią Evandrą.
Rodzina rozsypywała się w jego drżących dłoniach, na jego oczach. I nie mógł nic z tym zrobić. Był kaleki wobec tradycji, którą pochwalał, a która dzisiaj raniła go najsilniej. Nijak jednak nie potrafił jej odtrącić uznając za naturalny przebieg spraw. Od zawsze wiedział, że to się wydarzy, że w końcu opuszczą wyspę, choć przez moment żywił nadzieję, że próba zeswatania ich drogiego kuzyna z Connie się uda. Nadaremnie.
Nie był człowiekiem silnej woli, jeśli w grę wchodziło szczęście dziewcząt, nie potrafił też wówczas zatwardziale egzekwować zasad, którym podlegali.
-Ja tęskniłem – oświadczył pewnie, nie bacząc na nic innego. Tęsknił. Nawet minutę po tym, gdy wychodziła a on nadal czuł na poliku ślad jej siostrzanego pocałunku. Była wspomnieniem domu, kimś, kto swą obecnością przywoływał szum morza, śpiew syren czy odgłosy mew. Gdy znikała, wraz z nią znikało to wszystko. Aż do wizyty Evandry, czy obojga – tak jak tęsknię za domem – zaświadczył po jej kolejnych słowach – z całego serca pragnę wrócić, do chłopców, do ciebie – tutaj mocniej zacisnął palce na jej gładkiej smukłej dłoni – wiesz przecież, że – rozmawiałem z dyrektorem kilkakrotnie.
Zaskoczony zaniemówił pozwalając jej dokończyć, aby jeszcze przez chwilę po jej słowach milczeć. Nie krył zdziwienia. Nie mógłby. Nie wobec niej.
Po jej słowach rozumiał, że uważa ich za zapijaczoną bandę stałych bywalców Wenus. I nie wiedział, czy kłamie, aby sprawdzić, ile w stanie jest jej powiedzieć – czy potrafiłaby go okłamać? - czy faktycznie wie na ich temat tak niewiele, ile wspomniała. Tym samym postawiła go przed dylematem: wyjść na zrujnowanego głupca czy wyjawić niebezpieczną dla niej prawdę?
-Kto ci powiedział? - spytał na pozór spokojnie, lecz wewnątrz gorejąc ze wściekłości. Niech zdradzi, powie, niech wyjawi jego (jej?) imię – i c o takiego wyjawił na nasz temat?
Oddychał szybko, płytko, z dłonią znów zaciśniętą na rozgrzanym kubku, z którego wziął łyk mocnej kawy parzącej mu język. Otrzeźwiając.
Wspominał Isoldę, którą próbował przed tym uchronić, próbował obronić przed rychłą śmiercią, przed niebezpieczeństwem czającym się w ciemnych podziemnych korytarzach. Miała szczęście, że udało jej się wydostać. Julius nie wrócił do tej pory – wyszkolony, doświadczony podróżnik, który poległ w samotnej walce w siłami natury. Żałosne. Uświadamiające w zagrożeniu, które czyhało w misjach Toma. Obiecał sobie, że nie pozwoli Bulstrode tam wrócić, choćby miałby zatrzymać ją siłą i przemocą. Constance i co gorsza Evandra nie mogły się dowiedzieć – rządne wiedzy, uznania, charakterne i ambitne mogłyby uznać tę organizację za doskonałą sposobność, by sprawdzić swoje umiejętności, by poszerzyć horyzonty, by zabłysnąć na tle mężczyzn, o czym zawsze marzyły. To pragnienie – głupie i naiwne – pchnęło Isoldę w kierunku Toma Riddle'a. I Lestrange nie mógł pozwolić, by jego dziewczęta porwały się na to samo.
-Co za pyszności dla mnie przyniosłaś? - spytał nagle, cieplej, gdy przypomniał sobie o obiedzie. Nie zgłodniał, ale musiał zająć czymś myśli. Musiał się skupić. A na pusty żołądek ciężko dojść do jakiegokolwiek poprawnego rozwiązania – Rozmawiałem z dyrektorem tej placówki w kwestii świąt, upiera się przy tym, abym spędził je w Mungu, jednak – w tym momencie jego twarz rozświetlił delikatny uśmiech – może kobiece troski zmiękczą jego lodowate serce. Możesz spróbować, ponieważ mojego widoku więcej nie ścierpi, w ostatnich miesiącach przysparzam mu zbyt wielu trosk – wyjaśnił próbując w łagodny, niezauważalny sposób, zmienić tok rozmowy, a do tematu rycerzy wrócić, kiedy nadarzy się ku temu sposobność.
Ta część jego życia należała do jedynej, od której odgradzał rodzinę grubym murem. I niech tak zostanie. Dla jej bezpieczeństwa.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Herbaciarnia
Szybka odpowiedź