Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łuk Durdle Door
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łuk Durdle Door
Nieco oddalony od Weymouth rozległy piaszczysty brzeg plaży, na którym co jakiś czas wznoszą się ostre, niebezpieczne skały, spośród których największą jest wapienny łuk Durdle Door. Mnogość naturalnych przeszkód uczyniła to miejsce trudnym szlakiem konnym wytyczonym dla doświadczonych jeźdźców, którzy już od wieków pokonują się wzajemnie w pomysłach na ominięcie piętrzących się na plaży kamieni, dosiadając skrzydlatych rumaków.
The member 'Caesar Lestrange' has done the following action : rzut kością
'Konie' :
'Konie' :
Julius i Caesar byli najcudowniejszym duetem wszechświata. Nie tylko dlatego, że obaj wylosowali aetonany bez wstęg, ale także dlatego, że obaj mieli przetrącone nosy. O czym Nott starał się nie rozmyślać. Do tej pory wyrzucał sobie, że nie dość, iż pojawił się na tym całym prewettowym przyjęciu, to jeszcze zrobił z siebie kretyna rzucając się na wianek Yaxley'ówny. Z rodziny, która była wrogiem Nottów od zarania dziejów. Gdyby nie to, że klątwa (a piszę o tym w każdym poście), to pewnie mężczyzna z czerwonymi majciochami (on i tak wie, że Lestrange ma identyczne, nieważne, jak bardzo by się zarzekał, że wcale nie) nie przejmowałby się tym wcale a wcale. Niestety, przejmował się. To wszystko nie było tego warte.
Co więcej, jego głowę zaprzątało dzisiejsze spotkanie Rycerzy, na które pewnie też przyjdzie z Cezarym, bo ja nie wiem z kim innym. Może z Tristanem, albo Nickiem, skoro ci go tak gorąco zachęcali do dołączenia do organizacji, ale tak naprawdę to cholera wie. Jego myśli zajmował głównie temat, który by był poruszany na owym zebraniu. I czy poleje się krew wrogów, co byłoby istnym balsamem na strapioną jego duszę.
- Słyszałeś? Mamy je jakoś nazwać - powiedział wreszcie do swego dalekiego krewnego, klepiąc konia po długiej szyi. - Ja mojego chyba nazwę Cezar, aby zdobył imperium. Ewentualnie, jak przegram, to będzie jasne dlaczego - dodał, patrząc wymownie na Lestrange'a. Ech, strasznie miły typek był z tego Juliusa, naprawdę. Sugerować ułomność kompanowi, wstyd.
Co więcej, jego głowę zaprzątało dzisiejsze spotkanie Rycerzy, na które pewnie też przyjdzie z Cezarym, bo ja nie wiem z kim innym. Może z Tristanem, albo Nickiem, skoro ci go tak gorąco zachęcali do dołączenia do organizacji, ale tak naprawdę to cholera wie. Jego myśli zajmował głównie temat, który by był poruszany na owym zebraniu. I czy poleje się krew wrogów, co byłoby istnym balsamem na strapioną jego duszę.
- Słyszałeś? Mamy je jakoś nazwać - powiedział wreszcie do swego dalekiego krewnego, klepiąc konia po długiej szyi. - Ja mojego chyba nazwę Cezar, aby zdobył imperium. Ewentualnie, jak przegram, to będzie jasne dlaczego - dodał, patrząc wymownie na Lestrange'a. Ech, strasznie miły typek był z tego Juliusa, naprawdę. Sugerować ułomność kompanowi, wstyd.
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gniada klacz już na niego czekała, gniewnie potrząsając łbem i próbując go ugryźć, gdy tylko się do niej zbliżył. Przebierała przy tym niespokojnie silnymi, umięśnionymi nogami i rżała, choć bynajmniej nie w celu radosnego powitania swego jeźdźca.
Sylvain uśmiechnął się ukontentowany bestią, jaką sobie wylosował. Najwyraźniej byli dziś oboje w podobnym nastroju i tak jego, jak i ją rozpierała wewnętrzna złość. I dobrze. Jakoś od razu poczuł do niej sympatię właśnie z tego względu. Nie próbował jej ujarzmiać, bo nie widział ku temu potrzeby, nie uspokajał jej też. Zresztą... wcale by mu się to nie udało - sam miał ochotę rozszarpać parę osób, zwierzę z pewnością to wyczuwało. Robił swoje, przygotowując aetonana do wyścigu, nie walcząc z nim, ale wykorzystując swoje stare, sprawdzone sztuczki, by za bardzo przy tym nie ucierpieć i jednocześnie zrobić to sprawnie. A że parę razy poczuł na swojej skórze końskie zęby, to nic wielkiego, ot, jego nieuwaga. Był właśnie w trakcie ściągania z końskiej grzywy tych nieszczęsnych wstążek (sam nie wiedział, czy bardziej irytowały one jego czy klacz), kiedy znikąd pojawiła się Bellona. Kiwnął głową na jej słowa.
- Tobie też - mruknął w odpowiedzi bez większych emocji, robiąc przy tym kolejny unik, kiedy aetonan postanowił odgryźć mu ucho. - Ale z ciebie zadziorna Megiera - skwitował już do klaczy poniekąd z rozbawieniem, częstując tą humorzastą istotę kostką cukru. Cóż, nie wyglądała na udobruchaną i chyba sama nie wiedziała czy domagać się jeszcze smakołyku, czy jednak ponownie spróbować mu dokuczyć. Uznał, że właściwie niewiele różni się od jego równie złośliwej kocicy. Dobrali się idealnie, naprawdę.
Sylvain uśmiechnął się ukontentowany bestią, jaką sobie wylosował. Najwyraźniej byli dziś oboje w podobnym nastroju i tak jego, jak i ją rozpierała wewnętrzna złość. I dobrze. Jakoś od razu poczuł do niej sympatię właśnie z tego względu. Nie próbował jej ujarzmiać, bo nie widział ku temu potrzeby, nie uspokajał jej też. Zresztą... wcale by mu się to nie udało - sam miał ochotę rozszarpać parę osób, zwierzę z pewnością to wyczuwało. Robił swoje, przygotowując aetonana do wyścigu, nie walcząc z nim, ale wykorzystując swoje stare, sprawdzone sztuczki, by za bardzo przy tym nie ucierpieć i jednocześnie zrobić to sprawnie. A że parę razy poczuł na swojej skórze końskie zęby, to nic wielkiego, ot, jego nieuwaga. Był właśnie w trakcie ściągania z końskiej grzywy tych nieszczęsnych wstążek (sam nie wiedział, czy bardziej irytowały one jego czy klacz), kiedy znikąd pojawiła się Bellona. Kiwnął głową na jej słowa.
- Tobie też - mruknął w odpowiedzi bez większych emocji, robiąc przy tym kolejny unik, kiedy aetonan postanowił odgryźć mu ucho. - Ale z ciebie zadziorna Megiera - skwitował już do klaczy poniekąd z rozbawieniem, częstując tą humorzastą istotę kostką cukru. Cóż, nie wyglądała na udobruchaną i chyba sama nie wiedziała czy domagać się jeszcze smakołyku, czy jednak ponownie spróbować mu dokuczyć. Uznał, że właściwie niewiele różni się od jego równie złośliwej kocicy. Dobrali się idealnie, naprawdę.
Sylvain Crouch
Zawód : aktor
Wiek : 24 lata
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
Shadows are falling and I’ve been here all day
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
It’s too hot to sleep, time is running away
Feel like my soul has turned into steel
I’ve still got the scars that the sun didn’t heal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Na plaży zbierało się coraz więcej osób - ku zdumieniu Colina nie zabrakło również kobiet, które najwyraźniej także zamierzały skorzystać z okazji do dobrej rozrywki - a on sam czuł się cokolwiek, no właśnie, samotny w towarzystwie ludzi, z których większość doskonale się znała. Wypatrywał w tłumie znajomych twarzy, kogokolwiek, do kogo mógł podejść i zagadać, nie narażając się na zdziwione spojrzenia. Chociaż nie brakowało szlachciców (i szlachcianek), jedna z sylwetek wyraźnie górowała nad resztą, a olbrzymie cielsko brodacza rzucało się w oczy już z daleka. Colin westchnął, jednocześnie lekko się uśmiechając, jakby widok wielkoluda wzbudził w nim o wiele większe emocje niż sam zbliżający się wyścig. Pociągnął konia za sobą, zauważając uprzednio, że zbytnio pośpieszył się z wyborem imienia - Sam ewoluował w Samanthę, ale obecnie nie miało to większego znaczenia. Poza tym była to jeszcze jedna drobna złośliwość, na jaką się poważył w stosunku do Samaela, wciąż obdarzając go wzgardliwym (akurat) milczeniem. Przynajmniej do wieczora, gdy będzie znów musiał odgrywać rolę potulnego ucznia, mimo że w środku cały aż płonął z nieugaszonego gniewu za doznaną zniewagę.
Zawahał się w połowie drogi, kiedy dostrzegł, że Ben nie jest sam, a towarzyszy mu osoba, której nigdy nie podejrzewałby o obracanie się w towarzystwie gwiazdy Nokturnu. Nie miał jeszcze okazji osobiście go spotkać, ale od czego były plotkarskie kolumny w Czarownicy? Z drugiej strony skoro on sam zawarł już bliższą znajomość z Wrightem, to czemu miałby tego nie zrobić Rosier? Chociaż na samą myśl o jakichkolwiek więzach między tą dwójką zacisnął zęby ze złości. Odetchnął głęboko i zrobił jeszcze kilkanaście kroków, prowadząc za sobą konia, który mimo początkowego zaniepokojenia i narowistości wydawał się teraz całkiem potulny. Dla pewności jednak wolał się nie zbliżać do jego pyska na odległość, które umożliwiłaby klaczy pozbawienie go palców.
- Benjaminie - zwrócił się do niego pełnym imieniem, znów przypominając sobie, jak lubił je wymawiać w przeszłości, gdy siedzieli pochyleni nad szklaneczką jakiegoś wątpliwego trunku lub - jeśli akurat miał gest - jedną z butelek szkockiej z jego osobistej kolekcji. Dotarł akurat pod koniec wypowiedzi Bena, dosłyszawszy wzmiankę o smyczy i momentalnie spochmurniał, a jego myśli od razu powędrowały kilka dni wstecz do feralnej obroży. Uspokoił się jednak w miarę szybko, poklepując wielkoluda po ramieniu. - Nie sądziłem, że stawisz się do wyścigu i to z takim okazem - spojrzał z podziwem na zwierzę, które stało obok, dopiero po chwili kierując wzrok na Rosiera. - I w takim towarzystwie - dodał znacząco, patrząc to na jednego, to na drugiego, jakby oczekiwał jakichś wyjaśnień. No jasne, że oczekiwał wyjaśnień! Nokturnowa moczymorda rozmawiająca ze znanym szlachcicem to raczej niecodzienny widok i miał pełne prawo wyrażać swoje zdziwienie. Może gdyby bardziej interesował się rodowymi tradycjami i połączył zawód Bena z zainteresowaniami Rosiera, nie miałby problemu ze znalezieniem powodu ich znajomości.
Zawahał się w połowie drogi, kiedy dostrzegł, że Ben nie jest sam, a towarzyszy mu osoba, której nigdy nie podejrzewałby o obracanie się w towarzystwie gwiazdy Nokturnu. Nie miał jeszcze okazji osobiście go spotkać, ale od czego były plotkarskie kolumny w Czarownicy? Z drugiej strony skoro on sam zawarł już bliższą znajomość z Wrightem, to czemu miałby tego nie zrobić Rosier? Chociaż na samą myśl o jakichkolwiek więzach między tą dwójką zacisnął zęby ze złości. Odetchnął głęboko i zrobił jeszcze kilkanaście kroków, prowadząc za sobą konia, który mimo początkowego zaniepokojenia i narowistości wydawał się teraz całkiem potulny. Dla pewności jednak wolał się nie zbliżać do jego pyska na odległość, które umożliwiłaby klaczy pozbawienie go palców.
- Benjaminie - zwrócił się do niego pełnym imieniem, znów przypominając sobie, jak lubił je wymawiać w przeszłości, gdy siedzieli pochyleni nad szklaneczką jakiegoś wątpliwego trunku lub - jeśli akurat miał gest - jedną z butelek szkockiej z jego osobistej kolekcji. Dotarł akurat pod koniec wypowiedzi Bena, dosłyszawszy wzmiankę o smyczy i momentalnie spochmurniał, a jego myśli od razu powędrowały kilka dni wstecz do feralnej obroży. Uspokoił się jednak w miarę szybko, poklepując wielkoluda po ramieniu. - Nie sądziłem, że stawisz się do wyścigu i to z takim okazem - spojrzał z podziwem na zwierzę, które stało obok, dopiero po chwili kierując wzrok na Rosiera. - I w takim towarzystwie - dodał znacząco, patrząc to na jednego, to na drugiego, jakby oczekiwał jakichś wyjaśnień. No jasne, że oczekiwał wyjaśnień! Nokturnowa moczymorda rozmawiająca ze znanym szlachcicem to raczej niecodzienny widok i miał pełne prawo wyrażać swoje zdziwienie. Może gdyby bardziej interesował się rodowymi tradycjami i połączył zawód Bena z zainteresowaniami Rosiera, nie miałby problemu ze znalezieniem powodu ich znajomości.
Z jego ust wypłynął jedynie cichy, gardłowy śmiech, kiedy głaskał swego konia po szyi delikatnie, niczym najdroższą z kochanek. Nie czuł się w nastroju, aby odpowiadać, nie czuł się w nastroju, aby dosiadać ów konia, nie czuł się w nastroju, aby wykonywać jakikolwiek ruch i czuł, że nawet ciąży mu niewinne pieszczenie wierzchowca. Był żelazną kulą toczącą się z ciężka po piaszczystym wybrzeżu. Utknął we własnym ciele opętanym przez równie toporny, spętany umysł. Wpatrywał się w lśniącą grzywę aetanona z zainteresowaniem – miał wrażenie, że wokół niego rozgrywa się bajeczny teatrzyk, a on znajduje się po niewłaściwej stronie sceny. Winien był siedzieć na widowni, oglądać zmagania jeźdźców popijając drinka z dłonią obejmującą kobiece, zgrabne kolano. Pomyśleć, że kilka dni wcześniej rwał się do podobnych doświadczeń, rwał się do tego, aby wystąpić w wyścigu. Tymczasem po jego ciele rozpływało się słodkie, usypiające zobojętnienie.
Jak Cię nazwać, skarbie? Morfeusz, w którego ramiona odpłynąłby z najszczerszą chęcią?
-Mélancolie – wyszeptał wpatrując się we własną dłoń spoczywającą na naprężonej, unoszącej się i opadającej grzywie stworzenia – jak się masz? - wypuszczał swe słowa w eter. Ciche, syczące. I oczy skierowane w połyskującą sierść, której materię badał długopalczastymi, pokaleczonymi dońmi.
Zastanawiał się tylko, czy zyskał wroga czy może przyjaciółkę.
Jak Cię nazwać, skarbie? Morfeusz, w którego ramiona odpłynąłby z najszczerszą chęcią?
-Mélancolie – wyszeptał wpatrując się we własną dłoń spoczywającą na naprężonej, unoszącej się i opadającej grzywie stworzenia – jak się masz? - wypuszczał swe słowa w eter. Ciche, syczące. I oczy skierowane w połyskującą sierść, której materię badał długopalczastymi, pokaleczonymi dońmi.
Zastanawiał się tylko, czy zyskał wroga czy może przyjaciółkę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Chyba winniśmy się śpieszyć. - Pomyślał na głos, gdy spostrzegł masy ludzkie i końskie toczące się w kierunku linii startu. Nie tracąc czasu Adrien sprawnie dosiadł swego rumaka - Don Kichota. I można było śmiało stwierdzić, że jak żadko kiedy stary Carrow wyglądał poważnie oraz dostojnie tak nie można było mu odmówić tychże epitetów, gdy siedział w siodle bułanego ogiera (buropopielata sierść z czarnymi kończynami, grzywą, ogonem i skrzydłami). Poklepał zwierze po szyi, a zaraz potem pewnie ściągnął wodze mobilizując je do obrócenia się w kierunku linii startu. Przy tych zwierzętach pewność siebie i zdecydowanie były podstawą. Wystarczyło bowiem by raz skrzydlacz wyczuł w jeźdźcu słabość to było pewne, że bez wahania wykorzysta ją po raz drugi, trzeci, jak i pięćdziesiąty. Były to wszak dostojne zwierzę więc należało równiez w sposób dostojny udowodnić, że jest się godnym ich grzbietów.
- Właściwie nie przedłużając...Kto ostatni na linii startu ten paskudny śledź. - Zawtórował wesoło, popędzając swe zwierze ku linii mety. Nie był furiatem by pędzić galopem, ludzie się bowiem wszędzie krzątali, lecz lekkim kłusem pognało go w obranym kierunku, gdzie ustawił się i przygotowywał mentalnie do wyścigu. Czuł w żyłach słodką adrenalinę.
- Właściwie nie przedłużając...Kto ostatni na linii startu ten paskudny śledź. - Zawtórował wesoło, popędzając swe zwierze ku linii mety. Nie był furiatem by pędzić galopem, ludzie się bowiem wszędzie krzątali, lecz lekkim kłusem pognało go w obranym kierunku, gdzie ustawił się i przygotowywał mentalnie do wyścigu. Czuł w żyłach słodką adrenalinę.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwie nachyliła się, opierając czoło o chrapy Sayuri, a już usłyszała znajomy, ciepły ton i kroki, których wcześniej jej zbrakło. Odwróciła się, unosząc tylko głowę w stronę, z której usłyszała ojcowski głos.
- To tajemnica tatku, wiesz dobrze - wychyliła się nieznacznie, by sięgnąć Adrienowego policzka - i żadna z nas nie może jej zdradzić - usta nieustannie drgały w wesołym tańcu, którego w tej chwili, nic nie było w stanie zmazać.
- Tak, wiem...- tutaj, wargi Inary odrobinę się skrzywiły, ale była to krótka niczym iskra chwila. Dla potwierdzenia zdejmuje dłoń z jedwabistej sierści aetonata, by spiąć włosy wyżej, poskramiając niesforne pasma, które wciąż umykały jej palcom.
- A teraz pędź...i spróbuj pokonać swą córę w wyścigu - odsłoniła białe ząbki w szerokim uśmiechu zadziornie błyskając ciemnymi ślepiami, których kolor - tak nienaturalnie zgrywał się ze źrenicami jej wierzchowca. zanim jednak odszedł, złapała ramię uzdrowiciela, pociągając w dół, raz jeszcze całując ojcowski policzek - pokaż nam wszystkim, jak się wygrywa - i umknęła dłoniom, by na powrót zająć się swoją przyjaciółkę.
Sayuri przebierała nogami niecierpliwie, czuła jak w skrzydłach drgają mięśnie, gotowe w każdej chwili pokazać swa moc. Płynnym ruchem wskoczyła na grzbiet siwej klaczki, nie posiłkując się nawet strzemionami. Aż zadrżała, gdy w końcu spojrzała z góry, dostrzegając tym samym jeszcze jedną twarz, której lica, tak dobrze zapamiętała z wypraw. I w dodatku, to on był Rosierowym towarzyszem, którego dostrzegła wcześniej.
Sayuri niemal wyczytując drobne poruszenie mięśni ruszyła do przodu, zatrzymując się przed stojącymi mężczyznami.
- Jaimie! - zawołała i z tymi słowami, płynnie zeskoczyła na ziemię. Zdążyła tylko przytrzymać wodze, by minąć Tristana i Colina, i bez jakiegokolwiek oporu sięgnąć postawnej sylwetki Wrighta, pociągnąć do siebie i tak jak w przypadku ojca - ucałować brodaty policzek. Ile lat minęło? czyzby ostatnio widziała się z nim, właśnie na wyprawie z Percivalem?
- To tajemnica tatku, wiesz dobrze - wychyliła się nieznacznie, by sięgnąć Adrienowego policzka - i żadna z nas nie może jej zdradzić - usta nieustannie drgały w wesołym tańcu, którego w tej chwili, nic nie było w stanie zmazać.
- Tak, wiem...- tutaj, wargi Inary odrobinę się skrzywiły, ale była to krótka niczym iskra chwila. Dla potwierdzenia zdejmuje dłoń z jedwabistej sierści aetonata, by spiąć włosy wyżej, poskramiając niesforne pasma, które wciąż umykały jej palcom.
- A teraz pędź...i spróbuj pokonać swą córę w wyścigu - odsłoniła białe ząbki w szerokim uśmiechu zadziornie błyskając ciemnymi ślepiami, których kolor - tak nienaturalnie zgrywał się ze źrenicami jej wierzchowca. zanim jednak odszedł, złapała ramię uzdrowiciela, pociągając w dół, raz jeszcze całując ojcowski policzek - pokaż nam wszystkim, jak się wygrywa - i umknęła dłoniom, by na powrót zająć się swoją przyjaciółkę.
Sayuri przebierała nogami niecierpliwie, czuła jak w skrzydłach drgają mięśnie, gotowe w każdej chwili pokazać swa moc. Płynnym ruchem wskoczyła na grzbiet siwej klaczki, nie posiłkując się nawet strzemionami. Aż zadrżała, gdy w końcu spojrzała z góry, dostrzegając tym samym jeszcze jedną twarz, której lica, tak dobrze zapamiętała z wypraw. I w dodatku, to on był Rosierowym towarzyszem, którego dostrzegła wcześniej.
Sayuri niemal wyczytując drobne poruszenie mięśni ruszyła do przodu, zatrzymując się przed stojącymi mężczyznami.
- Jaimie! - zawołała i z tymi słowami, płynnie zeskoczyła na ziemię. Zdążyła tylko przytrzymać wodze, by minąć Tristana i Colina, i bez jakiegokolwiek oporu sięgnąć postawnej sylwetki Wrighta, pociągnąć do siebie i tak jak w przypadku ojca - ucałować brodaty policzek. Ile lat minęło? czyzby ostatnio widziała się z nim, właśnie na wyprawie z Percivalem?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 10.11.15 21:47, w całości zmieniany 1 raz
Nadając swojemu rumakowi gwiezdne imię, Darcy wpisała się idealnie w banalny, ale jej zdaniem uroczy stereotyp. Nie mogła przecież walczyć sama ze sobą, a gdy tylko ujrzała wierzchowca, na którym przyjdzie jej się ścigać, od razu przyszło jej do głowy kilka pasujących nazw. Trochę na przekór losowi wybrała taką, która wcale nie musiała przynieść jej szczęścia, lecz Rosier zdecydowała się zaryzykować.
- Nie zawiedź mnie, Starfall – zwróciła się do swego konia, ostrożnie podchodząc bliżej; jej uwadze nie umknęły czerwone wstążki, o których w swoim przemówieniu wspominał Carrow – Ja także postaram się tego nie zrobić.
Nie zbliżała się co prawda do hipogryfa, jednak zwierzę stojące przed nią, wciąż pozostawało nieznajome, dlatego ich pierwsze spotkanie nie mogło być chaotyczne – należało je celebrować możliwie jak najbardziej, dać się poznać z jak najlepszej strony. Jeśli Rosier nie chciała wylądować zadkiem w błocie lub, co gorsza, z całym swoim powabem nie wyjść na spotkanie falom, musiała do wierzchowca podejść umiejętnie. Minęło więc kilka chwil intensywnego, lecz nie nerwowego wpatrywania się w zwierzęce źrenice, zanim ciemnowłosa zdecydowała się pogłaskać po pysku swojego nowego przyjaciela. A przynajmniej miała nadzieję, że takie właśnie stosunki ich połączą.
Podchodząc do jego boku ostrożnie, lecz pewnie, sprawdziła siodło, przeczesała palcami szorstką grzywę rumaka, głaszcząc go powoli i tym samym zapoznając się z nim bliżej. Poświęciła się temu rytuałowi w pełni, bo nic nie było teraz ważniejsze, choć oczywiście uśmiechnęła się do stojącej nieopodal Megary, a Tristanowi puściła oczko. Dopiero gdy poświęciła odpowiednią ilość czasu na oswojenie się ze Starfallem, ruszyła w stronę brata, prowadząc konia na wodzy.
- Powodzenia – powiedziała tylko, uśmiechając się delikatnie, choć towarzysze Tristana mogli to odebrać za niezbyt szczerze życzenie na nadchodzące chwile.
Miała nadzieję, że jeśli jej samej nie uda się zająć pierwszego miejsca, przypadnie ono jej bratu lub komuś bliskiemu, jak Benjaminowi lub Megarze. Rywalizacja rodowa obudziła się w niej jakiś czas temu i wychodziła w najbardziej pożądanym momencie.
Wykorzystując przyzwolenie na szeptanie do ucha, jakie dawało im pokrewieństwo, Darcy nachyliła się i upewniła, że słyszy ją tylko Tristan:
– Oby w tym roku nie wygrał żaden Carrow.
Następnie wyminęła towarzystwo, kierując się w stronę linii z muszelek, która wytyczała start. Wtedy dopiero zdecydowała się dosiąść swojego wierzchowca, a usadzając się w siodle, szeptała wszelkie znane sobie zaklinacze.
- Nie zawiedź mnie, Starfall – zwróciła się do swego konia, ostrożnie podchodząc bliżej; jej uwadze nie umknęły czerwone wstążki, o których w swoim przemówieniu wspominał Carrow – Ja także postaram się tego nie zrobić.
Nie zbliżała się co prawda do hipogryfa, jednak zwierzę stojące przed nią, wciąż pozostawało nieznajome, dlatego ich pierwsze spotkanie nie mogło być chaotyczne – należało je celebrować możliwie jak najbardziej, dać się poznać z jak najlepszej strony. Jeśli Rosier nie chciała wylądować zadkiem w błocie lub, co gorsza, z całym swoim powabem nie wyjść na spotkanie falom, musiała do wierzchowca podejść umiejętnie. Minęło więc kilka chwil intensywnego, lecz nie nerwowego wpatrywania się w zwierzęce źrenice, zanim ciemnowłosa zdecydowała się pogłaskać po pysku swojego nowego przyjaciela. A przynajmniej miała nadzieję, że takie właśnie stosunki ich połączą.
Podchodząc do jego boku ostrożnie, lecz pewnie, sprawdziła siodło, przeczesała palcami szorstką grzywę rumaka, głaszcząc go powoli i tym samym zapoznając się z nim bliżej. Poświęciła się temu rytuałowi w pełni, bo nic nie było teraz ważniejsze, choć oczywiście uśmiechnęła się do stojącej nieopodal Megary, a Tristanowi puściła oczko. Dopiero gdy poświęciła odpowiednią ilość czasu na oswojenie się ze Starfallem, ruszyła w stronę brata, prowadząc konia na wodzy.
- Powodzenia – powiedziała tylko, uśmiechając się delikatnie, choć towarzysze Tristana mogli to odebrać za niezbyt szczerze życzenie na nadchodzące chwile.
Miała nadzieję, że jeśli jej samej nie uda się zająć pierwszego miejsca, przypadnie ono jej bratu lub komuś bliskiemu, jak Benjaminowi lub Megarze. Rywalizacja rodowa obudziła się w niej jakiś czas temu i wychodziła w najbardziej pożądanym momencie.
Wykorzystując przyzwolenie na szeptanie do ucha, jakie dawało im pokrewieństwo, Darcy nachyliła się i upewniła, że słyszy ją tylko Tristan:
– Oby w tym roku nie wygrał żaden Carrow.
Następnie wyminęła towarzystwo, kierując się w stronę linii z muszelek, która wytyczała start. Wtedy dopiero zdecydowała się dosiąść swojego wierzchowca, a usadzając się w siodle, szeptała wszelkie znane sobie zaklinacze.
Gość
Gość
Deimos zaś stał obok swojej rodziny, ale bacznie obserwował tłum plebejuszy dosiadających jego wierzchowców. Będzie musiał wszystkie nieźle wyszorować po tej całej zabawie prewettowej. Ignatius mu jeszcze zapłaci! Jak najprędzej musi się z nim spotkać, żeby wyspowiadać się ze swego cierpienia, które właśnie przeżywa, kiedy widzi co się wokół niego dzieje.
Umykały mu słowa kuzyna, jego gratulacje czy też nie, umknęła mu uprzejma odpowiedź-odmowa Inary, umknęło mu nawet wyzwanie rzucone przez kuzyna. Deimos był myślami gdzie indziej i nawet kiedy AL BURAK parsknął na niego ostrzegawczo, ten wyszukiwał w tłumie gromadzącym się na widowni małej jasnowłosej panienki. Nie mógł dostrzec jej jednak z tej odległości, a zirytowała go możliwość, że go n i e p o s ł u c h a ł a, dlatego wskoczył na grzbiet wierzchowca, który na cześć najlepszego towarzysza Mahometa (!) miał błyskawicznie (kto wie ten wie) zawieść go na metę. A może myśli Deimosa wcale nie rozpraszała nieobecność narzeczonej, a to, że miał tak wiele innych spraw na głowie, jak to, żeby wręczyć nagrody, bądź to co miał robić później... Nie, na pewno chodziło o tę chustę, której nie mógł dojrzeć. Wcisnął pięty w cielsko swego atenonana i ruszyli w stronę widowni. Niespokojne zwierze z niespokojnym jeźdźcem, przemaszerowali się w tę i w drugą, a nie dojrzawszy poszukiwanej, skłonił się lekko wszystkim innym pięknym paniom i wrócił do Adriena i Inary, przejeżdżając obok Megary zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Ona zaś mogła dojrzeć głębokie niezadowolenie na jego posągowym obliczu. Nie dziwne, że jej nie poznał, kiedy zrobiła z siebie istne czupiradło, zresztą Deimos i tak już miał dość oglądania jak nieczyści cieszyli się wyścigiem. Tak jakby to była letnia przejażdżka. Zatrzymał konia, zrównując się z Carrowami - Pomyliłem kierunek - tłumaczy się absurdalnie, poprawia kupiony przed dwoma dniami zaczarowany czaprak, ale zaraz przerzuca się na poprawianie dopasowanej marynarki jeździeckiej, której eleganckie rozcięcie gdzieś tam z tyłu pięknie się ułożyło, więc poprawianie ograniczało się do mankietów i rękawiczek. Ale gdyby się tak zastanowić, to ciężko cokolwiek poprawiać, bo wszystko było perfekcyjne.
Umykały mu słowa kuzyna, jego gratulacje czy też nie, umknęła mu uprzejma odpowiedź-odmowa Inary, umknęło mu nawet wyzwanie rzucone przez kuzyna. Deimos był myślami gdzie indziej i nawet kiedy AL BURAK parsknął na niego ostrzegawczo, ten wyszukiwał w tłumie gromadzącym się na widowni małej jasnowłosej panienki. Nie mógł dostrzec jej jednak z tej odległości, a zirytowała go możliwość, że go n i e p o s ł u c h a ł a, dlatego wskoczył na grzbiet wierzchowca, który na cześć najlepszego towarzysza Mahometa (!) miał błyskawicznie (kto wie ten wie) zawieść go na metę. A może myśli Deimosa wcale nie rozpraszała nieobecność narzeczonej, a to, że miał tak wiele innych spraw na głowie, jak to, żeby wręczyć nagrody, bądź to co miał robić później... Nie, na pewno chodziło o tę chustę, której nie mógł dojrzeć. Wcisnął pięty w cielsko swego atenonana i ruszyli w stronę widowni. Niespokojne zwierze z niespokojnym jeźdźcem, przemaszerowali się w tę i w drugą, a nie dojrzawszy poszukiwanej, skłonił się lekko wszystkim innym pięknym paniom i wrócił do Adriena i Inary, przejeżdżając obok Megary zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Ona zaś mogła dojrzeć głębokie niezadowolenie na jego posągowym obliczu. Nie dziwne, że jej nie poznał, kiedy zrobiła z siebie istne czupiradło, zresztą Deimos i tak już miał dość oglądania jak nieczyści cieszyli się wyścigiem. Tak jakby to była letnia przejażdżka. Zatrzymał konia, zrównując się z Carrowami - Pomyliłem kierunek - tłumaczy się absurdalnie, poprawia kupiony przed dwoma dniami zaczarowany czaprak, ale zaraz przerzuca się na poprawianie dopasowanej marynarki jeździeckiej, której eleganckie rozcięcie gdzieś tam z tyłu pięknie się ułożyło, więc poprawianie ograniczało się do mankietów i rękawiczek. Ale gdyby się tak zastanowić, to ciężko cokolwiek poprawiać, bo wszystko było perfekcyjne.
Ostatnio zmieniony przez Deimos Carrow dnia 11.11.15 20:00, w całości zmieniany 1 raz
Adrenalina. Czy istniało lepsze uczucie od właśnie tego? Poza tym ten festiwal był właśnie od tego, by się zabawić. Zaszaleć. A czy morderczy wyścig na grzbiecie narwanego aetonana nie należał właśnie do takiej kategorii? Poczuć prędkość we włosach, które odrzuci wiatr. Słyszeć wyłącznie oddech swój i wierzchowca oraz bicie serca w rytm tętna kopyt. I widzieć świat spomiędzy końskich uszu, które z każdym krokiem rejestrowałyby sygnały zewsząd, dokładnie dając znać jeźdźcowi czego mógł się spodziewać. Każde spięcie mięśni, opór na sygnał lub zbytnia szybkość, a nawet przewidywanie kolejnych poleceń... to wszystko dawało idealny obraz tego, co działo się z rumakiem i otoczeniem. Wystarczyło tylko słuchać.
I mimo faktu, że była to właśnie okazja na przyspieszenie własnego tętna, to jednak... przy tych zwierzętach zawsze można było się wyciszyć. Ich sposób porozumiewania się zmuszał człowieka do innego pryzmatu. I to było niesamowite doświadczenie gdzie lęk mieszał się z ekscytacją i ostrożność ze stanowczością.
Dobrze pamiętała swoje pierwsze zetknięcie z abraxanem, kiedy to wraz ze swym szkolnym kolegą wkradli się do stajni, osiodłali jednego z nich, a następnie postanowili wsiąść. Markiz mimo całego swego wcześniejszego gentlemeńskiego zachowania, poniósł ją i dziewczyna zakończyła swoją przygodę w snopie siana. Dopiero kilka miesięcy później ponownie odważyła się zbliżyć do konia, mimo rezerwy, której nabawiła się podczas pierwszego felernego razu. Po szkole miała szansę przejechać pustynię na jednym z tych ich arabskich, mugolskich koni. Mimo braku oderwania się od ziemi i przeogromnych zakwasów na udach, okazało się to nie być aż tak dalekie od jazdy na miotle. Oczywiście, było kilka istotnych różnic, choćby ta, że współpracowało się z żywym zwierzęciem, a nie (teoretycznie) martwym przedmiotem. Jednak sprawa środka ciężkości, pozycji, używanych mięśni czy sposobu kierowania ciałem była podobna. Nigdy nie opanowała elegancji w jeździe, która była charakterystyczna dla szlachciców, którzy siadali na koński grzbiet od małego. Posiadała jednak tą pewność siebie, determinację, lekkość i pewno wyczucie, które pozwalało jej skłonić wierzchowca do osiągania sporych prędkości - a to właśnie to miało decydować o wyniku wyścigu. Nie bała się wiatru we włosach. I przestała się też bać tych stworzeń.
Stanęła wraz z innymi do wyboru aetonana, którego przyjdzie im dosiadać. Ilość koni i ludzi była porażająca. Cóż to jednak miało za znaczenie?
Wypatrzyła kilka znajomych twarzy, jednak na razie, przejęta wydarzeniem, nie nawiązywała kontaktu. Zdołała jednak utkwić wzrok w Tristanie, uśmiechając się nieco pod nosem. Wydawał się jednak zajęty (jakby jej to przeszkadzało!) rozmową z Benjaminem, na którym też na chwilę uwiesiła spojrzenie. Chyba gdzieś mignęła jej jasna czupryna Sorena i - jak się jej wydawało - był przy nim ktoś o sylwetce przypominającej Perseusa - przynajmniej od tyłu tak to wyglądało. Bez wątpienia jednak rozpoznała Alice, Amerykankę, która chwaliła się zaledwie dwa dni temu udziałem w wyścigu. Odwróciła jednak momentalnie od nich uwagę, gdy został jej przydzielony wierzchowiec...
I mimo faktu, że była to właśnie okazja na przyspieszenie własnego tętna, to jednak... przy tych zwierzętach zawsze można było się wyciszyć. Ich sposób porozumiewania się zmuszał człowieka do innego pryzmatu. I to było niesamowite doświadczenie gdzie lęk mieszał się z ekscytacją i ostrożność ze stanowczością.
Dobrze pamiętała swoje pierwsze zetknięcie z abraxanem, kiedy to wraz ze swym szkolnym kolegą wkradli się do stajni, osiodłali jednego z nich, a następnie postanowili wsiąść. Markiz mimo całego swego wcześniejszego gentlemeńskiego zachowania, poniósł ją i dziewczyna zakończyła swoją przygodę w snopie siana. Dopiero kilka miesięcy później ponownie odważyła się zbliżyć do konia, mimo rezerwy, której nabawiła się podczas pierwszego felernego razu. Po szkole miała szansę przejechać pustynię na jednym z tych ich arabskich, mugolskich koni. Mimo braku oderwania się od ziemi i przeogromnych zakwasów na udach, okazało się to nie być aż tak dalekie od jazdy na miotle. Oczywiście, było kilka istotnych różnic, choćby ta, że współpracowało się z żywym zwierzęciem, a nie (teoretycznie) martwym przedmiotem. Jednak sprawa środka ciężkości, pozycji, używanych mięśni czy sposobu kierowania ciałem była podobna. Nigdy nie opanowała elegancji w jeździe, która była charakterystyczna dla szlachciców, którzy siadali na koński grzbiet od małego. Posiadała jednak tą pewność siebie, determinację, lekkość i pewno wyczucie, które pozwalało jej skłonić wierzchowca do osiągania sporych prędkości - a to właśnie to miało decydować o wyniku wyścigu. Nie bała się wiatru we włosach. I przestała się też bać tych stworzeń.
Stanęła wraz z innymi do wyboru aetonana, którego przyjdzie im dosiadać. Ilość koni i ludzi była porażająca. Cóż to jednak miało za znaczenie?
Wypatrzyła kilka znajomych twarzy, jednak na razie, przejęta wydarzeniem, nie nawiązywała kontaktu. Zdołała jednak utkwić wzrok w Tristanie, uśmiechając się nieco pod nosem. Wydawał się jednak zajęty (jakby jej to przeszkadzało!) rozmową z Benjaminem, na którym też na chwilę uwiesiła spojrzenie. Chyba gdzieś mignęła jej jasna czupryna Sorena i - jak się jej wydawało - był przy nim ktoś o sylwetce przypominającej Perseusa - przynajmniej od tyłu tak to wyglądało. Bez wątpienia jednak rozpoznała Alice, Amerykankę, która chwaliła się zaledwie dwa dni temu udziałem w wyścigu. Odwróciła jednak momentalnie od nich uwagę, gdy został jej przydzielony wierzchowiec...
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Selina Lovegood' has done the following action : rzut kością
'Konie' :
'Konie' :
- Może i bydlę - przyznał ostatecznie rację Benjaminowi, kłapanie bestii nie napawało optymizmem. - Jedno drugiego nie wyklucza - Weźmy na to takiego Benjamina, tę uwagę zachował już jednak dla siebie, bo też kolejne słowa Benjamina, choć wieloznaczne, nie napawały optymizmem. Czy on miał na myśli Harriett? Być może, ale niekoniecznie, dłoń Tristana przesunęła się wzdłuż końskiej grzywy, włos był miękki, jedwabisty. Carrowowie dobrze dbali o swoje podniebne rumaki. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc smocze czułości Bena, nieufnie przechodząc do siodła, sprawdzając jego kolejne elementy.
- Będzie - sprostował, Gavroche dopiero stanie się gwiazdą, kiedy razem zatryumfują - lub wyjątkowo widowiskowo pozbędzie się jeźdźca z grzbietu, tej myśli starał się jednak do siebie nie dopuścić. Nie mógł, wahanie przecież tylko zwiększało szanse na upadek. Skrzywił się lekko na jego słowa, nie był to czas ani miejsce na dłuższe pogadanki, być może powinni spotkać się w innym czasie. - Mam kłopoty - rzucił niemal od niechcenia. - A na kłopoty najlepsza jest Ognista. Po wyścigu? - Nie zdążył ugryźć się w język, Benjamina po wyścigu do Białej Wywerny nie wpuszczą. - Albo jutro - dodał, może zmieszany, może zniechęcony, unikając spojrzeniem przyjaciela.
Znajomość Colina Fawleya z Benjaminem Wrightem zdumiała go nie mniej, początkowo sądził, że Fawley kierował się do Tristana. Nie znali się zbyt dobrze, kilka Sabatów, kilka plotek - ponoć był czarną owcą rodziny, a zarazem właścicielem Esów i Floresów. Skinął mu na powitanie głową.
- Każdego dnia zaskakują mnie twoje znajomości, Ben - stwierdził jedynie, patrząc nie na niego, a na Colina. - Panie Fawley - powitał go. Swoje imiona przecież - przynajmniej w mniemaniu Tristana - doskonale znali, nawet, jeśli nie zamienili ze sobą dotychczas ani słowa, zaś powitanie zgodne z etykietą, którego być może oboje powinni się trzymać, dokonane przed Benem musiałoby się wydawać niezwykle kuriozalne - podobnie jak kuriozalnym był trójkąt tej znajomości. Powiódł spojrzeniem za sylwetką Inary, mijającą go bez słowa i również witającej się z Benem; spojrzał pytająco na przyjaciela. Nie zdążył jednak - znów - uczynić nic, gdy podeszła do nich Darcy. Wygiął usta w podłym uśmiechu.
- Uważaj na siebie - rzucił krótko, w podobnym tonie. - Kolce będą ostre - dodał tonem przestrogi, kiedy odjęła usta od jego ucha; w rzeczywistości przestrogą to nie było, Tristan odwoływał się jedynie do rodowego zawołania. Obydwoje wiedzieli, że siedzieli w siodle równie pewnie, co Carrowowie, i że mieli doskonałą okazję wbić im przynajmniej kilka kolców. Nie, tym razem nie dadzą im zająć pierwszego miejsca - upokorzą ich, zbierając laury. Obserwował siostrę, kiedy odchodziła. Czas się kończył, coraz więcej koni zbierało się przy linii mety - oni również nie powinni już przeciągać.
- Niech wygra najlepszy - rzucił, wskakując na grzbiet aetonana. Skinął głową i powoli jął kierować się już do rozpoczęcia trasy, dopiero na miejscu, z grzbietu, poprawiając popręg i strzemiona. Dopiero teraz kątem oka dostrzegł również Selinę.
- Będzie - sprostował, Gavroche dopiero stanie się gwiazdą, kiedy razem zatryumfują - lub wyjątkowo widowiskowo pozbędzie się jeźdźca z grzbietu, tej myśli starał się jednak do siebie nie dopuścić. Nie mógł, wahanie przecież tylko zwiększało szanse na upadek. Skrzywił się lekko na jego słowa, nie był to czas ani miejsce na dłuższe pogadanki, być może powinni spotkać się w innym czasie. - Mam kłopoty - rzucił niemal od niechcenia. - A na kłopoty najlepsza jest Ognista. Po wyścigu? - Nie zdążył ugryźć się w język, Benjamina po wyścigu do Białej Wywerny nie wpuszczą. - Albo jutro - dodał, może zmieszany, może zniechęcony, unikając spojrzeniem przyjaciela.
Znajomość Colina Fawleya z Benjaminem Wrightem zdumiała go nie mniej, początkowo sądził, że Fawley kierował się do Tristana. Nie znali się zbyt dobrze, kilka Sabatów, kilka plotek - ponoć był czarną owcą rodziny, a zarazem właścicielem Esów i Floresów. Skinął mu na powitanie głową.
- Każdego dnia zaskakują mnie twoje znajomości, Ben - stwierdził jedynie, patrząc nie na niego, a na Colina. - Panie Fawley - powitał go. Swoje imiona przecież - przynajmniej w mniemaniu Tristana - doskonale znali, nawet, jeśli nie zamienili ze sobą dotychczas ani słowa, zaś powitanie zgodne z etykietą, którego być może oboje powinni się trzymać, dokonane przed Benem musiałoby się wydawać niezwykle kuriozalne - podobnie jak kuriozalnym był trójkąt tej znajomości. Powiódł spojrzeniem za sylwetką Inary, mijającą go bez słowa i również witającej się z Benem; spojrzał pytająco na przyjaciela. Nie zdążył jednak - znów - uczynić nic, gdy podeszła do nich Darcy. Wygiął usta w podłym uśmiechu.
- Uważaj na siebie - rzucił krótko, w podobnym tonie. - Kolce będą ostre - dodał tonem przestrogi, kiedy odjęła usta od jego ucha; w rzeczywistości przestrogą to nie było, Tristan odwoływał się jedynie do rodowego zawołania. Obydwoje wiedzieli, że siedzieli w siodle równie pewnie, co Carrowowie, i że mieli doskonałą okazję wbić im przynajmniej kilka kolców. Nie, tym razem nie dadzą im zająć pierwszego miejsca - upokorzą ich, zbierając laury. Obserwował siostrę, kiedy odchodziła. Czas się kończył, coraz więcej koni zbierało się przy linii mety - oni również nie powinni już przeciągać.
- Niech wygra najlepszy - rzucił, wskakując na grzbiet aetonana. Skinął głową i powoli jął kierować się już do rozpoczęcia trasy, dopiero na miejscu, z grzbietu, poprawiając popręg i strzemiona. Dopiero teraz kątem oka dostrzegł również Selinę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Benjamin niezbyt przejmował się rychłym rozpoczęciem morderczego wyścigu. Nie zamierzał też prężyć muskułów ani obrzucać rywali pogardliwymi spojrzeniami, oceniając w milczeniu wylosowane aetonany. Relaksująca pogawędka z Rosierem wydawała mu się dużo lepszą rozgrzewką, zwłaszcza umysłową, bowiem każda inna aktywność zasługiwała na miano straty czasu. Nie mógł ani wzbogacić swych umiejętności jeździeckich ani też w żaden inny sposób zwiększyć swoich szans – no, może oprócz obłaskawienia Smoka, patrzącego na niego coraz przychylniej. Chociaż może w tym miłym spojrzeniu wilgotnych ślepi czaiła się po prostu rosnąca sympatia do kolejnego posiłku w postaci jego palców, gładzących go powoli po szyi? Miał się na baczności, niezbyt rozglądając się dookoła. Zmarszczył tylko brwi, kiedy usłyszał o kłopotach Rosiera. Nie dopytał jednak w żaden sposób o szczegóły, po prostu poklepując szlachcica po plecach w geście męskiego wsparcia i obietnicy zalania tarapatów alkoholem. Nagle zapomniał o swojej abstynencji.
Dawnego przyjaciela zauważył dopiero w chwili, w której pojawił się tuż przy nich. Nie miał nawet chwili przewagi, nie mógł pokontemplować jego stroju ani przyjrzeć się mu z daleka. Fawley zagwarantował mu stan zerojedynkowy. Sielska pogawędka z Rosierem, klik, dłoń Colina poklepująca go po ramieniu, głos Colina wybrzmiewający w jego uchu, spojrzenie Colina i c(i)całokształt Colina w zasięgu niespełna metra. Nie, żeby zesztywniał ze zdziwienia czy też spłonił się jak niewinna panienka. Podchodził przecież do tej swawolnej relacji ze zdrowym dystansem, nie rozpaczając, kiedy ich poplątane przez chwile ścieżki rozeszły się w dwie różne strony. Wspominał znajomość z paniczykiem więcej niż przyjemnie, nie miał więc powodu do ekstremalnej reakcji. Uśmiechnął się tylko do niego szczerze, szeroko, chociaż z wyraźną dozą branżowego sarkazmu, odwracając się w jego stronę i dopiero wtedy mogąc zmierzyć go uważnym spojrzeniem. Dla kogoś postronnego byłby to po prostu wzrok przyjaciela, przyglądającego się swojemu dawnemu druhowi po miesiącach rozłąki, ale był pewien, że Colin wyczyta z jego ciemnych oczu coś więcej, co niekoniecznie mieściło się w definicji platoniki.
- Colinie, znasz mnie, przecież wiesz, że lubię rywalizować - odparł w ramach powitania, powstrzymując się przed odwzajemnieniem klepnięcia nie przez wzgląd na szlacheckie towarzystwo a na własne bezpieczeństwo. Nie był pewien własnych odruchów i wolał nie ryzykować zmiany przyjacielskiego dotyku w trwający zbyt długo kontakt fizyczny. W pewną konsternację wpędziłaby go także próba zapoznania ze sobą szlachciców – kompletnie nie znał się na tych pańskich gierkach – dlatego z wewnętrzną ulgą przyjął słowa Tristana. – Przyjaciół nigdy za wiele, zwłaszcza w tych szalonych czasach – podsumował na siłę podniosłym tonem, po czym zapewne zaśmiałby się wesolutko, gdyby w zasięgu wzroku nie pojawiła się drobna sylwetka Inary. Sylwetka wręcz elfia, łapiąca go szczupłymi rączkami i pochylająca ku ziemi, tak, by ślicznotka mogła złożyć na policzku Jaimie’go pocałunek. Właściwie niewyczuwalny, ale liczył się gest, który poszerzył uśmiech Bena jeszcze bardziej. Z powodu przypadkowego spotkania z ulubioną alchemiczką (ile to lat się nie widzieli?) i z powodu jej decyzji: nie powitała tak starszych, pięknych, bogatych arystokratów a także jego. Nie mógł powstrzymać się od rzucenia Tristanowi nieco wyzywającego spojrzenia, kiedy przelotnie obejmował Inarę ramieniem, przytulając ją do swojego boku. – Cóż, to mój szczęśliwy dzień, spotykam samych wspaniałych kompanów - powiedział, kiwając uprzejmie głową także i przejeżdżającej głową Darcy. Żałował, że czas pozostały na pogawędkę nie pozwalał na dalszą rozmowę. Większość jeźdźców już stawiła się na linii startu. – Muszę cię kiedyś porwać na ognistą. Jak za starych czasów – przekazał cicho panience Carrow, pomagając jej wsiąść na swojego konia i obserwując jak odjeżdża. Nie mógł usłyszeć szczegółów o jej ostatnich przygodach, ale przynajmniej wiedział, że jest w Londynie, co ułatwiało odnowienie kontaktu. Inara była chyba pierwszą marą przeszłości, która nie wywoływała bólu a czyste zadowolenie, Fawleya bowiem nie postrzegał w kategorii historycznych strachów. Odwrócił się w końcu prosto do niego, poświęcając mu kilka sekund uważnego spojrzenia. – Na pewno wygrasz. Doskonały z ciebie jeździec - skomplementował go więcej niż dwuznacznie, mrugając do niego wręcz wyzywająco, po czym wskoczył w siodło i ruszył w kierunku linii startowej. Z bardzo interesującymi wizjami w głowie. Smok wykorzystał chwilę nieuwagi i prawie odgryzł mu kciuka, kiedy poprawiał uzdę, co otrzeźwiło Jaimie’go na tyle, by powstrzymał chęć odwrócenia się do Colina i posłania mu bardziej dosadnej aluzji.
Dawnego przyjaciela zauważył dopiero w chwili, w której pojawił się tuż przy nich. Nie miał nawet chwili przewagi, nie mógł pokontemplować jego stroju ani przyjrzeć się mu z daleka. Fawley zagwarantował mu stan zerojedynkowy. Sielska pogawędka z Rosierem, klik, dłoń Colina poklepująca go po ramieniu, głos Colina wybrzmiewający w jego uchu, spojrzenie Colina i c(i)całokształt Colina w zasięgu niespełna metra. Nie, żeby zesztywniał ze zdziwienia czy też spłonił się jak niewinna panienka. Podchodził przecież do tej swawolnej relacji ze zdrowym dystansem, nie rozpaczając, kiedy ich poplątane przez chwile ścieżki rozeszły się w dwie różne strony. Wspominał znajomość z paniczykiem więcej niż przyjemnie, nie miał więc powodu do ekstremalnej reakcji. Uśmiechnął się tylko do niego szczerze, szeroko, chociaż z wyraźną dozą branżowego sarkazmu, odwracając się w jego stronę i dopiero wtedy mogąc zmierzyć go uważnym spojrzeniem. Dla kogoś postronnego byłby to po prostu wzrok przyjaciela, przyglądającego się swojemu dawnemu druhowi po miesiącach rozłąki, ale był pewien, że Colin wyczyta z jego ciemnych oczu coś więcej, co niekoniecznie mieściło się w definicji platoniki.
- Colinie, znasz mnie, przecież wiesz, że lubię rywalizować - odparł w ramach powitania, powstrzymując się przed odwzajemnieniem klepnięcia nie przez wzgląd na szlacheckie towarzystwo a na własne bezpieczeństwo. Nie był pewien własnych odruchów i wolał nie ryzykować zmiany przyjacielskiego dotyku w trwający zbyt długo kontakt fizyczny. W pewną konsternację wpędziłaby go także próba zapoznania ze sobą szlachciców – kompletnie nie znał się na tych pańskich gierkach – dlatego z wewnętrzną ulgą przyjął słowa Tristana. – Przyjaciół nigdy za wiele, zwłaszcza w tych szalonych czasach – podsumował na siłę podniosłym tonem, po czym zapewne zaśmiałby się wesolutko, gdyby w zasięgu wzroku nie pojawiła się drobna sylwetka Inary. Sylwetka wręcz elfia, łapiąca go szczupłymi rączkami i pochylająca ku ziemi, tak, by ślicznotka mogła złożyć na policzku Jaimie’go pocałunek. Właściwie niewyczuwalny, ale liczył się gest, który poszerzył uśmiech Bena jeszcze bardziej. Z powodu przypadkowego spotkania z ulubioną alchemiczką (ile to lat się nie widzieli?) i z powodu jej decyzji: nie powitała tak starszych, pięknych, bogatych arystokratów a także jego. Nie mógł powstrzymać się od rzucenia Tristanowi nieco wyzywającego spojrzenia, kiedy przelotnie obejmował Inarę ramieniem, przytulając ją do swojego boku. – Cóż, to mój szczęśliwy dzień, spotykam samych wspaniałych kompanów - powiedział, kiwając uprzejmie głową także i przejeżdżającej głową Darcy. Żałował, że czas pozostały na pogawędkę nie pozwalał na dalszą rozmowę. Większość jeźdźców już stawiła się na linii startu. – Muszę cię kiedyś porwać na ognistą. Jak za starych czasów – przekazał cicho panience Carrow, pomagając jej wsiąść na swojego konia i obserwując jak odjeżdża. Nie mógł usłyszeć szczegółów o jej ostatnich przygodach, ale przynajmniej wiedział, że jest w Londynie, co ułatwiało odnowienie kontaktu. Inara była chyba pierwszą marą przeszłości, która nie wywoływała bólu a czyste zadowolenie, Fawleya bowiem nie postrzegał w kategorii historycznych strachów. Odwrócił się w końcu prosto do niego, poświęcając mu kilka sekund uważnego spojrzenia. – Na pewno wygrasz. Doskonały z ciebie jeździec - skomplementował go więcej niż dwuznacznie, mrugając do niego wręcz wyzywająco, po czym wskoczył w siodło i ruszył w kierunku linii startowej. Z bardzo interesującymi wizjami w głowie. Smok wykorzystał chwilę nieuwagi i prawie odgryzł mu kciuka, kiedy poprawiał uzdę, co otrzeźwiło Jaimie’go na tyle, by powstrzymał chęć odwrócenia się do Colina i posłania mu bardziej dosadnej aluzji.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ten z aetonanów był chyba jednym z najmniejszych. Właściwie na tle całej stawki prezentował się niczym karzeł. Był upstrzony niemalże jak papuga - miał białe, wysokie odmiany na nogach (za wyjątkiem lewej tylnej) i latarnię na łbie, która tylko uwydatniła jego garbonosość. Był istną karykaturą i zaprzeczeniem elegancji, którą widziało się w wierzchowcach jednolitej maści i bardziej postawnych. Bez wątpienia jednak ciągle przewyższał normalnego konia.
Zbliżyła się do niego, niejako z ulgą zauważając, że nie posiadał kokardek ani na grzywie ani na ogonie. Przynajmniej nie powinno być z nim kłopotów. Choć jego wzrost ją nieco martwił - czy jego możliwości nie będą ograniczone przez krótszą foule i mniejszą wydolność serca, które - jak sądziła - było mniejsze od jego krewniaków z głębszymi klatkami piersiowymi. Położyła mu dłoń na czole, wcześniej przesuwając ją wzdłuż nosa w górę, w uspokajającym geście. Taki tłok, gwar, nowe otoczenie powodowało nerwowość. Ten już był spocony na szyi, przechodząc z jednej nogi na drugą. Zarżał głośno, rozpaczliwie, zapewne nawołując stajennego kolegę, z którym to został rozseparowany. I Selina już wiedziała, że jej rumak musiał być nowicjuszem, skoro nie przyzwyczaił się do rozstań.
-Chyba nie chcesz, bym nazwała cię Larmoyant, co?-zwróciła się do niego, jak do dziecka, który płakał, bo zabrano mu lizak.
Złapała za kantar i zabrała go ze stanowiska, zauważając, że ten, zamiast stępować, capluje, rozglądając się na boki. Przez chwilę zastanawiała się czy sobie poradzi z tym małym, niepozornym, ale jakże niesłuchającym koniem, tak skupionym na własnym dramacie.
Wyciągnęła z kieszeni poćwiartowane jabłko i podsunęła mu pod nos. Pożarł to jednym kłapnięciem zębów, nawet nie mrugając. Ale chwilę potem trącił ją łbem, prawie wywracając. I w końcu zwrócił te piekielne uszy w jej stronę.
-Tyś jest Gourmand!-prawie wykrzyknęła, by chwilę potem objąć ganasze ogiera dłońmi i roześmiać się.-Mam tego więcej, więc lepiej się skup, łasuchu.-zwróciła się do niego, jakby myśląc, że rozumie choćby słowo z jej ust. Nie miało to jednak znaczenia, bo już po chwili znów wyciągnęła smakołyk. I koń skupiał się na jej głosie i dłoniach, które miały szansę znów zawędrować do kieszeni.
Pysk już zaślinił mu się od jabłek i nagle głównym punktem jego zainteresowania było to, co skrywały poły jej marynarki, a nie konie wokół. Było to małym zwycięstwem, a jednak jego ciągłe trącanie nosem, podłapywanie materiału i szarpanie za niego, by dostać, co chciał, było nieco irytujące.
-Gourmond!-upomniała go, zarzucając mu z wysiłkiem na grzbiet siodło, by chwilę potem podpiąć popręg i wyregulować puśliska. Była spóźniona. Chyba zbyt sporo czasu zajęło jej przekupowanie konia słodyczami. Ostatnie paski ogłowia dopinała już przy mecie, co jakiś czas wypowiadając imię konia, który obłapiał ją warami, byleby tylko dostać się do jedzenia. W końcu jednak włożyła nogę w strzemię i znalazła się w siodle, by jeszcze na szybko podciągnąć popręg. I nachyliła się raz jeszcze z kolejnym kawałeczkiem owocu.-Byłam dla ciebie dobra, Gourmond, odwdzięcz się.-powiedziała, głaszcząc go po szyi (i wycierając sok w jego sierść), by potem złapać za wodze i wyprostować się.
Oczywiście aetonan nie mógł ustać na miejscu. Krążył, machając łbem i rozpryskując wszędzie ślinę zmieszaną z sokiem. I Lovegood naprawdę starała się wyglądać dumnie i dostojnie. Ale chyba się nie dało.
Zbliżyła się do niego, niejako z ulgą zauważając, że nie posiadał kokardek ani na grzywie ani na ogonie. Przynajmniej nie powinno być z nim kłopotów. Choć jego wzrost ją nieco martwił - czy jego możliwości nie będą ograniczone przez krótszą foule i mniejszą wydolność serca, które - jak sądziła - było mniejsze od jego krewniaków z głębszymi klatkami piersiowymi. Położyła mu dłoń na czole, wcześniej przesuwając ją wzdłuż nosa w górę, w uspokajającym geście. Taki tłok, gwar, nowe otoczenie powodowało nerwowość. Ten już był spocony na szyi, przechodząc z jednej nogi na drugą. Zarżał głośno, rozpaczliwie, zapewne nawołując stajennego kolegę, z którym to został rozseparowany. I Selina już wiedziała, że jej rumak musiał być nowicjuszem, skoro nie przyzwyczaił się do rozstań.
-Chyba nie chcesz, bym nazwała cię Larmoyant, co?-zwróciła się do niego, jak do dziecka, który płakał, bo zabrano mu lizak.
Złapała za kantar i zabrała go ze stanowiska, zauważając, że ten, zamiast stępować, capluje, rozglądając się na boki. Przez chwilę zastanawiała się czy sobie poradzi z tym małym, niepozornym, ale jakże niesłuchającym koniem, tak skupionym na własnym dramacie.
Wyciągnęła z kieszeni poćwiartowane jabłko i podsunęła mu pod nos. Pożarł to jednym kłapnięciem zębów, nawet nie mrugając. Ale chwilę potem trącił ją łbem, prawie wywracając. I w końcu zwrócił te piekielne uszy w jej stronę.
-Tyś jest Gourmand!-prawie wykrzyknęła, by chwilę potem objąć ganasze ogiera dłońmi i roześmiać się.-Mam tego więcej, więc lepiej się skup, łasuchu.-zwróciła się do niego, jakby myśląc, że rozumie choćby słowo z jej ust. Nie miało to jednak znaczenia, bo już po chwili znów wyciągnęła smakołyk. I koń skupiał się na jej głosie i dłoniach, które miały szansę znów zawędrować do kieszeni.
Pysk już zaślinił mu się od jabłek i nagle głównym punktem jego zainteresowania było to, co skrywały poły jej marynarki, a nie konie wokół. Było to małym zwycięstwem, a jednak jego ciągłe trącanie nosem, podłapywanie materiału i szarpanie za niego, by dostać, co chciał, było nieco irytujące.
-Gourmond!-upomniała go, zarzucając mu z wysiłkiem na grzbiet siodło, by chwilę potem podpiąć popręg i wyregulować puśliska. Była spóźniona. Chyba zbyt sporo czasu zajęło jej przekupowanie konia słodyczami. Ostatnie paski ogłowia dopinała już przy mecie, co jakiś czas wypowiadając imię konia, który obłapiał ją warami, byleby tylko dostać się do jedzenia. W końcu jednak włożyła nogę w strzemię i znalazła się w siodle, by jeszcze na szybko podciągnąć popręg. I nachyliła się raz jeszcze z kolejnym kawałeczkiem owocu.-Byłam dla ciebie dobra, Gourmond, odwdzięcz się.-powiedziała, głaszcząc go po szyi (i wycierając sok w jego sierść), by potem złapać za wodze i wyprostować się.
Oczywiście aetonan nie mógł ustać na miejscu. Krążył, machając łbem i rozpryskując wszędzie ślinę zmieszaną z sokiem. I Lovegood naprawdę starała się wyglądać dumnie i dostojnie. Ale chyba się nie dało.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ledwie jej stopy dotknęły podłoża, drobnym krokiem wpłynęła między zgromadzonych mężczyzn, ujmując smukłymi ramionami dawnego przyjaciela. jej usta musnęły jego policzek, w niemym, acz wyrazistym przypomnieniu kim była. jej reakcja może zbyt bezpośrednia, może przez niektórych odebrana jako zbyt śmiała dla takiej panienki, ale nie frasowała się tym. Pozwoliła innym dumać nad jej zachowaniem, a sama, nie kryjąc nawet radości ze spotkania, błyskała wesołymi iskrami z oczu, jakby gwiazdami z ciemnego nieba.
Jej zamiar przywitania się z Tristanem zniknął, kiedy dostrzegła jego siostrę, której poświęcił swój szept i uwagę. Czy ciągle mijanie, będzie ich odpychać?
- Pisz listy inaczej sama się do ciebie pofatyguję - małe wspomnienie ich wspólnych wypraw, kiedy po początkowej chłodnej rezerwie, jaką Ben ja obdarzał, potrafiła wparować do jego namiotu z butelką alkoholu, twierdząc z psotnym uśmiechem, że o niej zapomniał. Jego rubaszny śmiech, kiedy przerywał (każdą wykonywaną czynność) do tej pory dźwięczał jej w uszach zawsze, kiedy wspomnienia podsyłało obraz jego wciąż brodatej twarzy. Smok. Tak go wołała, choć nie było w tym żadnej nowości. Mimo, że nie zapytała, była pewna, że jego piękny wierzchowiec, takowe imię otrzymał. Smok, Łowca i Alcheniczka. Niemal jak tytuł powieści. Niezapomniane wyprawy, które pisały więcej wrażeń, niż niejedna batalia.
W tłumie dostrzegła przejeżdżającego kuzyna, jego wzrok, zazwyczaj dostojny i skupiony, teraz upatrywał niespokojnie, dla siebie tylko wiadomego punktu. Jego wyprostowana sylwetka przypomniała, że i ona powinna znaleźć się na linii startu. Mrugnęła jeszcze w stronę Colina, przypominając uśmiechem o ich ciekawej formie poznania.
- Dziś obiecuję niczym w ciebie nie rzucać - po czym, z pomocą silnych ramion Jaimiego, wskoczyła na grzbiet Sayuri, której niecierpliwe stąpanie, potwierdzało konieczność pośpiechu.
Leciutko ścisnęła boki swej przyjaciółki, by ruszyć na wyznaczona linię. Minął ją jeszcze Rosier dumnie prezentując się na swoim aetonacie.
- Powodzenia Don Juanie - szepnęła, nie odwracając głowy, pozwalając by szum wiatru pchnął jej słowa wprost do uszu Tristana. Nie dała mu szansy na odpowiedź, stając w końcu u boku swego ojca
Jej zamiar przywitania się z Tristanem zniknął, kiedy dostrzegła jego siostrę, której poświęcił swój szept i uwagę. Czy ciągle mijanie, będzie ich odpychać?
- Pisz listy inaczej sama się do ciebie pofatyguję - małe wspomnienie ich wspólnych wypraw, kiedy po początkowej chłodnej rezerwie, jaką Ben ja obdarzał, potrafiła wparować do jego namiotu z butelką alkoholu, twierdząc z psotnym uśmiechem, że o niej zapomniał. Jego rubaszny śmiech, kiedy przerywał (każdą wykonywaną czynność) do tej pory dźwięczał jej w uszach zawsze, kiedy wspomnienia podsyłało obraz jego wciąż brodatej twarzy. Smok. Tak go wołała, choć nie było w tym żadnej nowości. Mimo, że nie zapytała, była pewna, że jego piękny wierzchowiec, takowe imię otrzymał. Smok, Łowca i Alcheniczka. Niemal jak tytuł powieści. Niezapomniane wyprawy, które pisały więcej wrażeń, niż niejedna batalia.
W tłumie dostrzegła przejeżdżającego kuzyna, jego wzrok, zazwyczaj dostojny i skupiony, teraz upatrywał niespokojnie, dla siebie tylko wiadomego punktu. Jego wyprostowana sylwetka przypomniała, że i ona powinna znaleźć się na linii startu. Mrugnęła jeszcze w stronę Colina, przypominając uśmiechem o ich ciekawej formie poznania.
- Dziś obiecuję niczym w ciebie nie rzucać - po czym, z pomocą silnych ramion Jaimiego, wskoczyła na grzbiet Sayuri, której niecierpliwe stąpanie, potwierdzało konieczność pośpiechu.
Leciutko ścisnęła boki swej przyjaciółki, by ruszyć na wyznaczona linię. Minął ją jeszcze Rosier dumnie prezentując się na swoim aetonacie.
- Powodzenia Don Juanie - szepnęła, nie odwracając głowy, pozwalając by szum wiatru pchnął jej słowa wprost do uszu Tristana. Nie dała mu szansy na odpowiedź, stając w końcu u boku swego ojca
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Łuk Durdle Door
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset