Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
The member 'Miriam Prewett' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Nie potrafiła zapanować nad własną ciekawością. Wykręciła głowę niemal mimowolnie, aby dostrzec któż taki złapał wianek jej najlepszej przyjaciółki. Miała nadzieję, że był to ktoś porządny: dobrze wychowany, kulturalny, uprzejmy czarodziej ze szlachetnym sercem i nienagannymi manierami, który wie co w życiu jest ważne. Sally zasługiwała wszak na kogoś takiego; zasługiwała na odnalezienie prawdziwej miłości. Oczywiście, nie musiał od razu paść na kolana i prosić ją o rękę, to byłoby nawet niewskazane, bo świadczyłoby o braku rozsądku jegomościa, jednakże spędzenie miłego wieczoru i taniec - jak najbardziej na miejcu. Trochę wybałuszyła oczy, gdy dostrzegła Erniego Pranga, kierowcę Błędnego Rycerza, z którym ubiegłego dnia spędziła uroczo czas w Zagajniku podczas wróżb; miała nadzieję, że nie będzie dziś taki szalony jak podczas pracy, za to czarujący jak wczoraj - wtedy Sally na pewno będzie zadowolona.
A jeśli nie - policzy się z nim podczas następnej podróży do pracy.
Myśli panny Pomfrey prędko jednak skupił na sobie wysoki, uśmiechnięty mężczyzna,, który przepraszał ją za zniszczenie wianka - a nie było przecież za co przepraszać. To ona powinna jego! Za to, że przez dzieło jej własych rąk doznał urazy.
- Oooch... To urocza dziewczyna - bąknęła Poppy, bo nie wiedziała co powinna była powiedzieć więcej; znała Justine, oczywiście, darzyła ją sympatią, lecz nie pozostawały w głębokich relacjach, nie łączyła je najsilniejsza przyjaźń aż po grób, aby wdawały się w długie pogawędki. Bardziej jednak zaczęło ją zastanawiać - czy gdyby ona miała rodzeństwo, to czy zdradziłaby im tajemnicę Zakonu Feniksa? Ta zagwozdka miała ją nawiedzać przez kilka następnych dni; odpowiedzi udzielić nie potrafiła - bo nigdy nie miała rodzeństwa, czego żałowała aż po dziś dzień.
- To jednak coś, skoro tak krwawi, może dojść do zakażenia - pouczyła go panna Pomfrey, ujmując silną, męską dłoń w swoją, lewą. - W każdym razie bardzo miło cię poznać, Gabrielu - odezwała się jeszcze, próbując się uśmiechnąć; żadna z niej była flirciara, nie potrafiła tego robić. Nigdy nie była dobra w kontaktach damsko-męskich; nie bardzo wiedziała jak powinna się teraz zachować. Żałowała, że nie poprosiła Sally o kilka rad jeszcze wtedy, gdy zbierały kwiaty; nie przypuszczała jednak, ze ktoś naprawdę zechce wyłowić jej wianek. Odchrzaknęła i przyłożywszy kraniec różdżki do jego rany wyrzekła: - Curatio Vulnera!
A jeśli nie - policzy się z nim podczas następnej podróży do pracy.
Myśli panny Pomfrey prędko jednak skupił na sobie wysoki, uśmiechnięty mężczyzna,, który przepraszał ją za zniszczenie wianka - a nie było przecież za co przepraszać. To ona powinna jego! Za to, że przez dzieło jej własych rąk doznał urazy.
- Oooch... To urocza dziewczyna - bąknęła Poppy, bo nie wiedziała co powinna była powiedzieć więcej; znała Justine, oczywiście, darzyła ją sympatią, lecz nie pozostawały w głębokich relacjach, nie łączyła je najsilniejsza przyjaźń aż po grób, aby wdawały się w długie pogawędki. Bardziej jednak zaczęło ją zastanawiać - czy gdyby ona miała rodzeństwo, to czy zdradziłaby im tajemnicę Zakonu Feniksa? Ta zagwozdka miała ją nawiedzać przez kilka następnych dni; odpowiedzi udzielić nie potrafiła - bo nigdy nie miała rodzeństwa, czego żałowała aż po dziś dzień.
- To jednak coś, skoro tak krwawi, może dojść do zakażenia - pouczyła go panna Pomfrey, ujmując silną, męską dłoń w swoją, lewą. - W każdym razie bardzo miło cię poznać, Gabrielu - odezwała się jeszcze, próbując się uśmiechnąć; żadna z niej była flirciara, nie potrafiła tego robić. Nigdy nie była dobra w kontaktach damsko-męskich; nie bardzo wiedziała jak powinna się teraz zachować. Żałowała, że nie poprosiła Sally o kilka rad jeszcze wtedy, gdy zbierały kwiaty; nie przypuszczała jednak, ze ktoś naprawdę zechce wyłowić jej wianek. Odchrzaknęła i przyłożywszy kraniec różdżki do jego rany wyrzekła: - Curatio Vulnera!
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Poppy Pomfrey' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Oglądała starcie mężczyzn z Wiklinowym Magiem - nie przez cały czas, dotarła bowiem nieco spóźniona na niecodzienne widowisko, ale szybko dowiedziała się od znajomej wszelkich szczegółów. Panienki piszczały, zaś Susanne w milczeniu przyglądała się konkurencji, z zaskoczeniem przyjmując okropne oskarżenia, padające pod adresem jej przyjaciół oraz znajomych Zakonników. Jak można było podejrzewać Brendana, pana Lisa i Bertiego - zwłaszcza Bertiego - o korzystanie z najplugawszej z plugawych rodzajów magii? Wdała się nawet w kłótnię (mogłaby przysiąc, że kłóciła się pierwszy raz w życiu i było to doświadczenie bardzo osobliwe, zarówno dla niej, jak i oponentki) z pewną dziewczyną, która wykrzykiwała oskarżenia bardzo głośno i dobitnie, nie chcąc słuchać logicznych wyjaśnień - przecież Bott nie mógł być czarnoksiężnikiem, skoro był cukiernikiem i piekł czarodziejom łakocie! Wiedziała, że wszystko na pewno zostanie wyjaśnione, lecz mimo to musiała przyznać, że zamartwiała się o znajome duszyczki. Teraz miała okazję do wypytania o aresztowanie, pewnie szykował im się spory spacer, więc i okazja była - tylko nie chciała zamartwiać swojego partnera ponurymi tematami. Jak zawsze nurzał się w entuzjazmie, dlatego nie teraz, nie tu - może gdy postanowią odpocząć.
Kwiaty zanurzyły się we włosach, lekko ujarzmiając chaotycznie fruwające kosmyki - mimo wszystko wianek był dosyć solidnym tworem. Poczuła, jak słone kropelki zdobią policzki i spływają na odsłonięty kark, łaskocząc przyjemnie skórę. Okręciła się wokół własnej osi w odpowiedzi na komplement, kończąc krótki ruch zwiewnym dygnięciem. Taniec - tak bardzo brakowało jej ruchu i wesołych dreszczy, jakie niósł ze sobą w piruetach i podskokach! Smutek mógł skradać się sprytnie i siedzieć na karku, dysząc uciążliwie - nieważne, miała zamiar korzystać z okazji jak tylko się dało.
- Zobaczymy, czy dotrzymasz mi kroku! - odpowiedziała przekornie, unosząc dumnie głowę - ponoć tańczyła naprawdę dobrze, a dziś miała ochotę pędzić aż do utraty tchu - z celem, bez celu, nieistotne. Niech nogi niosą, reszta nie była ważna. Dłonią przytrzymała delikatnie wianek, chwytając palcami dwie wiązki paproci - wyciągnąwszy je z misternej konstrukcji, przy okazji zgarniając jedną z licznych spineczek zdobiących włosy (trafiła jej się taka z królikiem, idealnie!) przypięła skromne roślinki do stroju Bertiego.
- Teraz już nie masz wyjścia, zostałeś tak samo skazany - choć skazań pewnie było mu dość na cały miesiąc. Energiczne kiwnięcie głową, szybkie klapnięcie po ramieniu i już jej nie było - puściła się biegiem wzdłuż plaży, rzucając przyjacielowi tylko krótkie spojrzenie, stanowiące wyzwanie pod tytułem złap, jeśli potrafisz!
| Berek! Suśka biegnie, do k100 dodaję bonus za zwinność x2, jeśli rzut Bertiego (k100 + zwinność x2) będzie wyższy od wyniku Sue, zostaje złapana
Kwiaty zanurzyły się we włosach, lekko ujarzmiając chaotycznie fruwające kosmyki - mimo wszystko wianek był dosyć solidnym tworem. Poczuła, jak słone kropelki zdobią policzki i spływają na odsłonięty kark, łaskocząc przyjemnie skórę. Okręciła się wokół własnej osi w odpowiedzi na komplement, kończąc krótki ruch zwiewnym dygnięciem. Taniec - tak bardzo brakowało jej ruchu i wesołych dreszczy, jakie niósł ze sobą w piruetach i podskokach! Smutek mógł skradać się sprytnie i siedzieć na karku, dysząc uciążliwie - nieważne, miała zamiar korzystać z okazji jak tylko się dało.
- Zobaczymy, czy dotrzymasz mi kroku! - odpowiedziała przekornie, unosząc dumnie głowę - ponoć tańczyła naprawdę dobrze, a dziś miała ochotę pędzić aż do utraty tchu - z celem, bez celu, nieistotne. Niech nogi niosą, reszta nie była ważna. Dłonią przytrzymała delikatnie wianek, chwytając palcami dwie wiązki paproci - wyciągnąwszy je z misternej konstrukcji, przy okazji zgarniając jedną z licznych spineczek zdobiących włosy (trafiła jej się taka z królikiem, idealnie!) przypięła skromne roślinki do stroju Bertiego.
- Teraz już nie masz wyjścia, zostałeś tak samo skazany - choć skazań pewnie było mu dość na cały miesiąc. Energiczne kiwnięcie głową, szybkie klapnięcie po ramieniu i już jej nie było - puściła się biegiem wzdłuż plaży, rzucając przyjacielowi tylko krótkie spojrzenie, stanowiące wyzwanie pod tytułem złap, jeśli potrafisz!
| Berek! Suśka biegnie, do k100 dodaję bonus za zwinność x2, jeśli rzut Bertiego (k100 + zwinność x2) będzie wyższy od wyniku Sue, zostaje złapana
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
To był dobry dzień i Lorraine potrafiła to docenić. Mogli cieszyć się tym co mieli nawet jeśli miało to trwać tylko kilka godzin. Festiwal lata zawsze zaskakiwał. Ludzie podczas niego bardziej się otwierali, potrafili znaleźć wspólny język nawet jeśli wcześniej wydawało się to być po prostu niemożliwe. Nie obchodziło nikogo pochodzenie, krew także nie liczyła się aż tak. Różni ludzie odwiedzali ich podczas festiwalu i każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Chociaż Lorraine chciała by jej dzieci dorastały tak jak na szlacheckie pochodzenie przystało to jednak nie naciskała na to aż tak bardzo. Wiedziała, że każdy potrzebuje beztroski. Każdy potrzebował lekkości i dzieciństwa i chyba właśnie w tym dogadywali się razem z Archiem w zupełności. Chociaż blondynka wiedziała, że nadejdzie w końcu czas, kiedy niektóre z obowiązków będzie musiało zostać spełnione to nie żyła przyszłością aż tak. Przekonała się w ostatnim czasie, że to po prostu nie ma sensu. Pomimo daru jasnowidzenia nie potrafiła przewidzieć większości. Nie przewidziała anomalii ani tego co wydarzyło się w Ministerstwie. Czasami zwyczajnie była bezużyteczna. Chciała żyć codziennością. Wiedziała, że czasem tego po prostu potrzebowała.
Blondynka spojrzała na męża i uśmiechnęła się delikatnie widząc jego zmieszany wzrok. Ona także nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie im myśleć o adoratorach ich córki. Jeszcze chwile temu Lorraine trzymała malutką Mirkę w ramionach, gdy ta nie potrafiła ani mówić, ani chodzić. Teraz patrzyła jak z uprzejmością damy ich córka dziękuje za przyniesiony wianek. To było urocze. Zaskakujące, ale urocze. Lorraine uśmiechnęła się delikatnie do chłopca i skupiła wzrok ponownie na Archiem dając młodym chwile na rozmowę. Choć miała już swoje lata to wiedziała jak to jest gdy rodzice ciągle patrzą na ręce. - Tak – odpowiedziała Archiemu widząc jego zaniepokojony wzrok. - Zaraz mam zamiar ją zmienić. - dodała jeszcze bo z synem także chciała spędzić trochę czasu. Wiedziała, że jej dzieci choć nie pokazywały tego po sobie teraz to także były tym wszystkim zaniepokojone. Nie rozumiały co tak naprawdę się z nimi działo. Lorraine przeniosła spojrzenie na Mircie w tym samym momencie, w którym kula ognia pchnięta anomalią poleciała w stronę małego chłopca. - Archie! - podniosła głos chcąc zaalarmować męża. Niektóre anomalie nie były tak niebezpieczne, ale ta mogła wyrządzić dużą krzywdę. Nie zastanawiając się nawet wypowiedziała. - Protego – chcąc uchronić chłopca.
Blondynka spojrzała na męża i uśmiechnęła się delikatnie widząc jego zmieszany wzrok. Ona także nie spodziewała się, że tak szybko przyjdzie im myśleć o adoratorach ich córki. Jeszcze chwile temu Lorraine trzymała malutką Mirkę w ramionach, gdy ta nie potrafiła ani mówić, ani chodzić. Teraz patrzyła jak z uprzejmością damy ich córka dziękuje za przyniesiony wianek. To było urocze. Zaskakujące, ale urocze. Lorraine uśmiechnęła się delikatnie do chłopca i skupiła wzrok ponownie na Archiem dając młodym chwile na rozmowę. Choć miała już swoje lata to wiedziała jak to jest gdy rodzice ciągle patrzą na ręce. - Tak – odpowiedziała Archiemu widząc jego zaniepokojony wzrok. - Zaraz mam zamiar ją zmienić. - dodała jeszcze bo z synem także chciała spędzić trochę czasu. Wiedziała, że jej dzieci choć nie pokazywały tego po sobie teraz to także były tym wszystkim zaniepokojone. Nie rozumiały co tak naprawdę się z nimi działo. Lorraine przeniosła spojrzenie na Mircie w tym samym momencie, w którym kula ognia pchnięta anomalią poleciała w stronę małego chłopca. - Archie! - podniosła głos chcąc zaalarmować męża. Niektóre anomalie nie były tak niebezpieczne, ale ta mogła wyrządzić dużą krzywdę. Nie zastanawiając się nawet wypowiedziała. - Protego – chcąc uchronić chłopca.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Lorraine Prewett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 33
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 33
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Brodząc w wodzie poczuł się jak prawdziwy bóg - Posejdon czy inny Neptun, władający wzburzonymi falami mórz, oceanów oraz rzek. Słońce pięknie podkreślało jego heroiczną aurę, kiedy młócił rękami krystalicznie czystą wodę w zaciekłej walce o wianek, należący do jego lubej. Musiał go zdobyć i wykazać się przy tym męstwem, zręcznością oraz gracją. Pochwycenie kwietnego splotu nie należało do wyzwań, ale liczył się przecież styl i klasa, z jaką to robił! Brodził w wodzie po kolana, potem i po pas, przedzierając się między innymi mężczyznami i gorączkowo poszukując wianka ukochanej. Dla niej zmoczyłby nawet swoje włosy i zburzył ład idealnie ułożonej fryzury, acz na szczęście obyło się bez tej konieczności. Zręczna ręka pochwyciła bukiet, krople wody zrosiły cały rękaw koszuli, ale Marce wyszedł z tej konkurencji na tarczy. Chlubnie i szczęśliwie, prawie pofrunął do brzegu, niesiony na skrzydłach szczęścia. Mało brakowało, a naprawdę by odleciał: nie spodziewał się, że zasmakuje kiedyś prawdziwej miłości, a tu się okazało, że doświadczał jej u boku swej najdroższej przyjaciółki, świętując festiwal lat w malowniczym Weymouth.
-Mam! Złapałem - wykrzyknął głośno, chełpliwie i... po francusku, pewnie uniemożliwiając zrozumienie ciepłych słów większości bohaterskich mężów oraz ich swawolnych dam, czekających na brzegu. Nie potrafił się powstrzymać, Odette nie zasługiwała na oczekiwanie w trosce i niepewności, czy podoła zadaniu. Choć narzeczeństwem byli od niedawna, Marce mocno poczuwał się do swej nowej roli i pragnął zapewnić dziewczęciu dosłownie wszystko. Bezpieczeństwo, komfort, słodkie, beztroskie życie bez żadnych zmartwień. Poczynając od banalnych (jakie niedietetyczne śniadanie dziś zjedzą? w jakim kolorze szaty dobiorą?) po te bardziej frapujące - czy Odette może na nim polegać? Chciał, by już zawsze potwierdzała, że jest jej opoką i będzie trwać przy niej wiecznie. Kiedy ze szczenięcych, brązowych oczu Marcela opadła nonszalancka opaska, przekonał się, że naprawdę nie widzi świata poza Odette. Dziewcząt na brzegu mogło być sto tysięcy, nagie, porozrzucane w kuszących pozach, ale on nawet by nie zerknął, bieżąc ku wybrance swego serca, rączo niby jeleń ku swej łani.
-Do końca wieczoru i do końca życia - wyszeptał z zadowoleniem, koronując swoją panią przepięknym wieńcem, uplecionym z okazałych kwiatów. Na plaży nie było piękniejszej od niej, ale nie musiał jej tego mówić. Patrzył na nią wzrokiem przepełnionym miłością i bezgranicznym oddaniem, szaloną dumą i zaborczością. Kochał ją, kochał do szaleństwa, uczuciem młodzieńczym, a jednocześnie utwierdzonym latami platonicznej przyjaźni. Zatrzymał jej drobną dłoń na swej klatce piersiowej, samemu obejmując ją ramieniem: chwila dla reportera, przyuważył czającego się w krzakach mikrusa z aparatem, więc skrzętnie dał mu pożywkę. Im szybciej stąd znikną, tym lepiej.
-Ayden Macmillan. Trenuje Zjednoczonych z Puddlemere, wdowiec - wyrecytował wszelkie informacje, jakie posiadał o tym osobniku, roszczącym sobie prawa do starszej siostry Baudelaire - Czy Solene nie ma ci za złe, że jako pierwsza wyjdziesz za mąż, najdroższa? - spytał z czułością, ale też z lekkim uczuciem niepokoju. Półwile były temperamentne, a coś mu się zdawało, że Solene za nim nie przepada. Może to wynik zazdrości, a może błędów, jakie popełnił będąc młodzieńcem, który w głowie miał tylko miłosne podoboje?
-Mam! Złapałem - wykrzyknął głośno, chełpliwie i... po francusku, pewnie uniemożliwiając zrozumienie ciepłych słów większości bohaterskich mężów oraz ich swawolnych dam, czekających na brzegu. Nie potrafił się powstrzymać, Odette nie zasługiwała na oczekiwanie w trosce i niepewności, czy podoła zadaniu. Choć narzeczeństwem byli od niedawna, Marce mocno poczuwał się do swej nowej roli i pragnął zapewnić dziewczęciu dosłownie wszystko. Bezpieczeństwo, komfort, słodkie, beztroskie życie bez żadnych zmartwień. Poczynając od banalnych (jakie niedietetyczne śniadanie dziś zjedzą? w jakim kolorze szaty dobiorą?) po te bardziej frapujące - czy Odette może na nim polegać? Chciał, by już zawsze potwierdzała, że jest jej opoką i będzie trwać przy niej wiecznie. Kiedy ze szczenięcych, brązowych oczu Marcela opadła nonszalancka opaska, przekonał się, że naprawdę nie widzi świata poza Odette. Dziewcząt na brzegu mogło być sto tysięcy, nagie, porozrzucane w kuszących pozach, ale on nawet by nie zerknął, bieżąc ku wybrance swego serca, rączo niby jeleń ku swej łani.
-Do końca wieczoru i do końca życia - wyszeptał z zadowoleniem, koronując swoją panią przepięknym wieńcem, uplecionym z okazałych kwiatów. Na plaży nie było piękniejszej od niej, ale nie musiał jej tego mówić. Patrzył na nią wzrokiem przepełnionym miłością i bezgranicznym oddaniem, szaloną dumą i zaborczością. Kochał ją, kochał do szaleństwa, uczuciem młodzieńczym, a jednocześnie utwierdzonym latami platonicznej przyjaźni. Zatrzymał jej drobną dłoń na swej klatce piersiowej, samemu obejmując ją ramieniem: chwila dla reportera, przyuważył czającego się w krzakach mikrusa z aparatem, więc skrzętnie dał mu pożywkę. Im szybciej stąd znikną, tym lepiej.
-Ayden Macmillan. Trenuje Zjednoczonych z Puddlemere, wdowiec - wyrecytował wszelkie informacje, jakie posiadał o tym osobniku, roszczącym sobie prawa do starszej siostry Baudelaire - Czy Solene nie ma ci za złe, że jako pierwsza wyjdziesz za mąż, najdroższa? - spytał z czułością, ale też z lekkim uczuciem niepokoju. Półwile były temperamentne, a coś mu się zdawało, że Solene za nim nie przepada. Może to wynik zazdrości, a może błędów, jakie popełnił będąc młodzieńcem, który w głowie miał tylko miłosne podoboje?
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Ze ja miałbym nie dotrzymać?
Spytał z ostentacyjnym wręcz oburzeniem, patrząc na drobną kobietę, która w końcu zdawała się powracać do dawnej siebie. Choć niewątpliwie żałoba zostanie w niej długo, wyglądało na to, iż staje się ona czymś pobocznym, z czym mimo wszystko żyła. Obok niej wracała Suzie, która prócz własnego świata i nietypowego umysłu miała też w sobie mnóstwo pozytywnej energii którą mogła dzielić się ze światem. Bott uśmiechnął się tylko szerzej. Nie myślał już więcej o poprzedniej nocy, nie myślał też o tym co będzie, a po prostu był. Tu i teraz.
Zaraz także został oznaczony symbolami nadanymi mu przez Sue które może miały a może nie miały znaczenia, ale królicza spinka była całkiem fajna. Na pewno Roger by ją docenił!
- Ależ czuję się zaszczycony. - stwierdził i kiedy dziewczyna chwilę potem klepnęła go i zaczęła uciekać, przez chwilę stał tak jak ten głupek, choć nadal się uśmiechając. Nawet dał jej fory! Ale zaraz ruszył za nią. Bieganie między ludźmi łatwe nie było, tłum już jednak się przerzedził, musiał więc co najwyżej kręcić lekki slalomik, to wszystko, ale co to jest?
Może trochę był jeszcze słaby, chwilami może docierało do niego, że nie do końca odespał nocną gorączkę, która wygotowywała mu wnętrzności, jednak to nie miało już znaczenia. Biegł między ludźmi, pozostając przy tym w świetnym humorze, trochę uważał żeby tej spinki nie zgubić, ale trochę po prostu biegł, bo przecież nie pozwoli Sue tak po prostu sobie uciec, na pewno ją złapie.
Nawet jeśli bieganie po plaży jest straszne, nogi zapadają się w piasek i człowiek się szybko męczy, ale plus jest taki, że i ona się szybko męczy, więc może mu się uda, a jeśli mu się uda to ją w pół złapie i wywróci ze sobą, ale to jak narazie tylko plany. Póki co - po prostu gonił.
Spytał z ostentacyjnym wręcz oburzeniem, patrząc na drobną kobietę, która w końcu zdawała się powracać do dawnej siebie. Choć niewątpliwie żałoba zostanie w niej długo, wyglądało na to, iż staje się ona czymś pobocznym, z czym mimo wszystko żyła. Obok niej wracała Suzie, która prócz własnego świata i nietypowego umysłu miała też w sobie mnóstwo pozytywnej energii którą mogła dzielić się ze światem. Bott uśmiechnął się tylko szerzej. Nie myślał już więcej o poprzedniej nocy, nie myślał też o tym co będzie, a po prostu był. Tu i teraz.
Zaraz także został oznaczony symbolami nadanymi mu przez Sue które może miały a może nie miały znaczenia, ale królicza spinka była całkiem fajna. Na pewno Roger by ją docenił!
- Ależ czuję się zaszczycony. - stwierdził i kiedy dziewczyna chwilę potem klepnęła go i zaczęła uciekać, przez chwilę stał tak jak ten głupek, choć nadal się uśmiechając. Nawet dał jej fory! Ale zaraz ruszył za nią. Bieganie między ludźmi łatwe nie było, tłum już jednak się przerzedził, musiał więc co najwyżej kręcić lekki slalomik, to wszystko, ale co to jest?
Może trochę był jeszcze słaby, chwilami może docierało do niego, że nie do końca odespał nocną gorączkę, która wygotowywała mu wnętrzności, jednak to nie miało już znaczenia. Biegł między ludźmi, pozostając przy tym w świetnym humorze, trochę uważał żeby tej spinki nie zgubić, ale trochę po prostu biegł, bo przecież nie pozwoli Sue tak po prostu sobie uciec, na pewno ją złapie.
Nawet jeśli bieganie po plaży jest straszne, nogi zapadają się w piasek i człowiek się szybko męczy, ale plus jest taki, że i ona się szybko męczy, więc może mu się uda, a jeśli mu się uda to ją w pół złapie i wywróci ze sobą, ale to jak narazie tylko plany. Póki co - po prostu gonił.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Atmosfera festiwalu nie przemawiała do niego do końca. Rozumiał, że kontynuowanie radosnej tradycji miało wielkie znaczenie dla całej czarodziejskiej społeczności, jednak nie był przekonany do wizji świętowania, gdy jeszcze pod koniec czerwca wszyscy rozpaczali po ofiarach Szatańskiej Pożogi rzuconej w Ministerstwie. Może pozostawał tak bardzo sceptyczny z racji wieku. Każdy kolejny przeżyty rok powiększał już całkiem spory bagaż doświadczeń. A może był nieco znudzony, bo nic podczas imprezy nie było w stanie go zaskoczyć. Znał już wszystkie atrakcje festiwalu, nie dał się więc tak łatwo otumanić feerią barw, zapachów i przeróżnych woni. Nie miał jednak sił odmawiać innym prawa do zabawy, tak niewiele przecież było okazji do śmiechu w tych strasznych czasach. Być może to święto miłości rodu Prewett przyniesie korzyści, rozjaśni czający się na zduszenie resztek światła mrok.
Zdecydował się zjawić w Weymouth tylko ze względu na Jackie, na którą miał oko. Rzecz jasna utrzymywał odpowiedni dystans, aby nie poczuła się zaszczuta przez jego nadopiekuńcze zachowanie. Lecz nie mógł nic poradzić na to, że jego uwaga wzmogła się w chwili, gdy wpadła na pomysł zaplecenia wianka. To była tylko zabawa, był tego świadom, jednak rok w rok czuł się zaniepokojony o to, komu przypadnie złowić jej wianek. Niegdyś lubił ten zwyczaj, sam rzucał się w morskie fale za wiankiem splecionym przez delikatne dłonie Abigail. Cóż, przynajmniej nie szedł za córką krok w krok, kiedy udała się na poszukiwanie kwiatów. Czekał na nią na wybrzeżu, uważnie przyglądając się maszerującym wzdłuż brzegu młodzieńcom. Żadnemu nie ufał, nawet znajomym twarzom młodych aurorów. Im to nie ufał w szczególności, bo gotowi byli odpłacić mu za wszystkie poniżenia, jakich doznali z jego strony podczas treningów. Gdyby któremuś przyszło do głowy wyłowić wianek Jackie, łeb by ukręcił.
Spoglądał na biedaczki, które posłały swe wianki w morze bezpowrotnie. W grupie jeszcze czekających z nadzieją dam była młoda stażystka z Munga. Kojarzył pannę Vane, to ona właśnie uleczyła jego rany po przeprowadzonej akcji. Wciąż wpatrywała się w wianek, dość dostojnie, niezbyt zasmucona tym, że ten odpływa. Panna Vane. To nazwisko nie mogło być mu obojętne, nie po ostatnim spotkaniu Zakonu. Westchnął bezgłośnie i ruszył w stronę wody; wszedł w nią pewnie, choć niezbyt entuzjastycznie, ręką wyciągając przed siebie po konkretny wianek należący do panny Vane. W ten sposób zwyczajnie zwracał dług, nawet jeśli opiekowanie się rannymi Aurorami należało do zwykłych obowiązków uczącej się zawodu stażystki.
+
Zdecydował się zjawić w Weymouth tylko ze względu na Jackie, na którą miał oko. Rzecz jasna utrzymywał odpowiedni dystans, aby nie poczuła się zaszczuta przez jego nadopiekuńcze zachowanie. Lecz nie mógł nic poradzić na to, że jego uwaga wzmogła się w chwili, gdy wpadła na pomysł zaplecenia wianka. To była tylko zabawa, był tego świadom, jednak rok w rok czuł się zaniepokojony o to, komu przypadnie złowić jej wianek. Niegdyś lubił ten zwyczaj, sam rzucał się w morskie fale za wiankiem splecionym przez delikatne dłonie Abigail. Cóż, przynajmniej nie szedł za córką krok w krok, kiedy udała się na poszukiwanie kwiatów. Czekał na nią na wybrzeżu, uważnie przyglądając się maszerującym wzdłuż brzegu młodzieńcom. Żadnemu nie ufał, nawet znajomym twarzom młodych aurorów. Im to nie ufał w szczególności, bo gotowi byli odpłacić mu za wszystkie poniżenia, jakich doznali z jego strony podczas treningów. Gdyby któremuś przyszło do głowy wyłowić wianek Jackie, łeb by ukręcił.
Spoglądał na biedaczki, które posłały swe wianki w morze bezpowrotnie. W grupie jeszcze czekających z nadzieją dam była młoda stażystka z Munga. Kojarzył pannę Vane, to ona właśnie uleczyła jego rany po przeprowadzonej akcji. Wciąż wpatrywała się w wianek, dość dostojnie, niezbyt zasmucona tym, że ten odpływa. Panna Vane. To nazwisko nie mogło być mu obojętne, nie po ostatnim spotkaniu Zakonu. Westchnął bezgłośnie i ruszył w stronę wody; wszedł w nią pewnie, choć niezbyt entuzjastycznie, ręką wyciągając przed siebie po konkretny wianek należący do panny Vane. W ten sposób zwyczajnie zwracał dług, nawet jeśli opiekowanie się rannymi Aurorami należało do zwykłych obowiązków uczącej się zawodu stażystki.
+
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Coś z nim ewidentnie było nie tak – to była jej pierwsza i druga myśl, kiedy zjawił się przed nią niczym mały giermek, który ma obowiązek tylko zapowiedzieć swego pana, rycerza. Może faktycznie tak było. Wyjrzała za niego, rozglądając się po plaży z zamiarem dostrzeżenia jakiejś męskiej sylwetki z dumnie wypiętą piersią, odważnie kierującej się w jej stronę. Nic jednak takiego nie dostrzegła i żałowała, że w ogóle podniosła wzrok, bo znowu nastąpiła ciemnymi tęczówkami na dwie sylwetki. Niech ich piorun trzaśnie, oboje. Zanim się zorientowała poczuła na głowie mokry dotyk wianka. Skrzywiła się i wyprostowała, patrząc z połowicznym obrzydzeniem na to… dziecko. Dziecko, tak, bo choć sam chłopak najwyraźniej nie chciał być za dziecko brany, to niestety nim był. I wszystkie znaki na niebie i na ziemi to potwierdzały.
I jak gdyby tego było mało, ukląkł w wodzie.
– Merlinie… – burknęła, zasłaniając oczy przedramieniem, nie chcąc patrzeć nie na samą katastrofę dziejącą się tuż przed nią, a na ludzi, którzy patrzyli w jej stronę i zaczęli się podśmiechiwać. Minęły już czasy Hogwartu i wstydu palącego policzki za każdym razem, gdy wyjec od ojca ożywał i zaczynał krzyczeć w niebogłosy, ale wciąż pozostawał pewien dyskomfort związany z chwilowym bycie na szczycie zainteresowania ludzkiego. Brała udział w jakimś cholernym przedstawieniu teatralnym, w którym brać udziału wcale nie chciała! – No już, wstawaj, na gacie Merlina, do stu fajerek – burczała znowu opuszczając rękę i podrywając go za nią do góry, żeby, do jasnej cholery, wstał. Wzięła głęboki wdech i wypuściła szybko powietrze przez usta. – Nie wiem, kto ci włożył do głowy te wszystkie frazesy, ale nie złapiesz mnie na nie. Nie jestem tym typem człowieka. To gdzie chcesz iść? Nie wiem, gdzie lubią chodzić takie smarki jak ty. Na lody? Na ciastko? – uniosła brwi, oczekując wypowiedzi. Te oczy. Znała je. Zbyt dobrze. Ale nie wiedziała, skąd. – Albo najpierw to mi powiedz, jak się nazywasz i ile masz lat. I gdzie, do stu tysięcy różdżek, są twoi rodzice?
Bo to, że jesteś dwa razy mniejszy ode mnie i oczytany jak nie lada który szlachcic, już wiem.
I jak gdyby tego było mało, ukląkł w wodzie.
– Merlinie… – burknęła, zasłaniając oczy przedramieniem, nie chcąc patrzeć nie na samą katastrofę dziejącą się tuż przed nią, a na ludzi, którzy patrzyli w jej stronę i zaczęli się podśmiechiwać. Minęły już czasy Hogwartu i wstydu palącego policzki za każdym razem, gdy wyjec od ojca ożywał i zaczynał krzyczeć w niebogłosy, ale wciąż pozostawał pewien dyskomfort związany z chwilowym bycie na szczycie zainteresowania ludzkiego. Brała udział w jakimś cholernym przedstawieniu teatralnym, w którym brać udziału wcale nie chciała! – No już, wstawaj, na gacie Merlina, do stu fajerek – burczała znowu opuszczając rękę i podrywając go za nią do góry, żeby, do jasnej cholery, wstał. Wzięła głęboki wdech i wypuściła szybko powietrze przez usta. – Nie wiem, kto ci włożył do głowy te wszystkie frazesy, ale nie złapiesz mnie na nie. Nie jestem tym typem człowieka. To gdzie chcesz iść? Nie wiem, gdzie lubią chodzić takie smarki jak ty. Na lody? Na ciastko? – uniosła brwi, oczekując wypowiedzi. Te oczy. Znała je. Zbyt dobrze. Ale nie wiedziała, skąd. – Albo najpierw to mi powiedz, jak się nazywasz i ile masz lat. I gdzie, do stu tysięcy różdżek, są twoi rodzice?
Bo to, że jesteś dwa razy mniejszy ode mnie i oczytany jak nie lada który szlachcic, już wiem.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozstała się z Leią i Elisa chwilę temu, ponieważ we trzy zgodnie stwierdziły, że wianki powinny rzucać w pojedynkę. Marine wiedziała, że nie oddalą się od siebie zbyt daleko, na pewno nie na tyle, by stracić się z oczu; przygoda w zagrodzie jednorożców powinna dać im wszystkim do myślenia. To, co przydarzyło się jej kuzynce, nie napawało panny Lestrange strachem czy niepokojem, a z perspektywy mijającego czasu mogła już tylko śmiać się z przejętej miny młodej Nottówny. Nie życzyła jej źle, lecz rozpacz nad rozdartą sukienką napawała ją już jedynie rozbawieniem.
Niosąc w dłoniach wianek zeszła w końcu na plażę, na której to skraju postanowiła wreszcie zdjąć pantofelki. Z bosymi stopami i rozwianymi włosami czuła się bardziej sobą, niż choćby chwilę wcześniej na łące. Morska bryza smagała ją po twarzy, co Marine przywitała jedynie delikatnym uśmiechem; stąpając po suchym piasku przymknęła na moment oczy, pragnąc odciąć się na moment od rzeczywistości i wyobrazić sobie, że znajduje się na Wyspie Wight, w domu. Głosy podekscytowanych czarodziejów i czarownic ustały na chwilę, mewy zamilkły, a wszechobecny gwar ucichł. Piasek pod stopami zrobił się mokry, a panna Lestrange wiedziała, że zimna woda już za chwilę zaleje jej stopy. Gdy tak się stało, nawet nie drgnęła, choć kąciki jej ust odrobinę się uniosły.
Otworzyła wreszcie oczy, spoglądając na trzymane w rękach dzieło. Białe hortensje pięknie komponowały się z różem wilczego łyka, a liście czarodziejskich jagód poprzeplatane były w strategicznych miejscach i nadawały wiankowi prawdziwie subtelnego charakteru. Lestrange była zadowolona z tego, co udało jej się stworzyć, a wykonywała przecież taki wianek po raz pierwszy.
I ostatni.
Nie mogła powstrzymać cichego westchnienia, które wyrwało się z jej ust. Wpatrzona w daleki horyzont nie zwracała uwagi na ludzi dookoła, a w końcu zdecydowała się schylić i podarować swój wianek morskim falom, które porwały go w mgnieniu oka. Woda wciąż obmywała jej bose stopy, lecz Marine nie zdecydowała się jeszcze wycofać na suchy piasek. Co powinna teraz czuć, beztroskę czy spełnienie? Chwilowo nie miała wyrzutów sumienia przez to, że nie odczuwała ani jednego, ani drugiego.
Niosąc w dłoniach wianek zeszła w końcu na plażę, na której to skraju postanowiła wreszcie zdjąć pantofelki. Z bosymi stopami i rozwianymi włosami czuła się bardziej sobą, niż choćby chwilę wcześniej na łące. Morska bryza smagała ją po twarzy, co Marine przywitała jedynie delikatnym uśmiechem; stąpając po suchym piasku przymknęła na moment oczy, pragnąc odciąć się na moment od rzeczywistości i wyobrazić sobie, że znajduje się na Wyspie Wight, w domu. Głosy podekscytowanych czarodziejów i czarownic ustały na chwilę, mewy zamilkły, a wszechobecny gwar ucichł. Piasek pod stopami zrobił się mokry, a panna Lestrange wiedziała, że zimna woda już za chwilę zaleje jej stopy. Gdy tak się stało, nawet nie drgnęła, choć kąciki jej ust odrobinę się uniosły.
Otworzyła wreszcie oczy, spoglądając na trzymane w rękach dzieło. Białe hortensje pięknie komponowały się z różem wilczego łyka, a liście czarodziejskich jagód poprzeplatane były w strategicznych miejscach i nadawały wiankowi prawdziwie subtelnego charakteru. Lestrange była zadowolona z tego, co udało jej się stworzyć, a wykonywała przecież taki wianek po raz pierwszy.
I ostatni.
Nie mogła powstrzymać cichego westchnienia, które wyrwało się z jej ust. Wpatrzona w daleki horyzont nie zwracała uwagi na ludzi dookoła, a w końcu zdecydowała się schylić i podarować swój wianek morskim falom, które porwały go w mgnieniu oka. Woda wciąż obmywała jej bose stopy, lecz Marine nie zdecydowała się jeszcze wycofać na suchy piasek. Co powinna teraz czuć, beztroskę czy spełnienie? Chwilowo nie miała wyrzutów sumienia przez to, że nie odczuwała ani jednego, ani drugiego.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W zeszłym roku niewątpliwie zależało jej bardziej. Skrycie pragnęła, by jej wianek został złowiony przez kogoś, kogo zaaprobowałaby jej matka. Bardzo jej wtedy zależało, żeby ją zadowolić, żeby dostrzec w jej oczach dumę, a nie przyganę. Całe życie zabiegała o uwagę i miłość Thei Vane, przekonana, że zadowalanie jej oczekiwań to najlepszy sposób, by na to zasłużyć. Znała pragnienia matki, która chciała, żeby córki powróciły do świata wyższych sfer, który ona musiała opuścić, kiedy już w staropanieńskim wieku oddano ją Leonardowi Vane. Potraktowano ją jak odpad, jako jednostkę mniej wartościową, ale i tak nadal uważała ten świat za prawdziwie swój, nigdy nie odnajdując sobie miejsca w świecie zwykłych czarodziejów, nigdy nie odwzajemniając uczuć swojego męża.
Ale w tym roku już nie zależało jej na tym, by wianek złowił przystojny, młody szlachcic, którego zaaprobowałaby matka. Thei tu nie było. Nie interesowała się nią, kiedy ucierpiała na bezimiennej wyspie i spędziła kilka dni w Mungu, kiedy nocami budziła się z koszmarów, była skupiona tylko na sobie i Jocelyn czuła to. Właściwie to była pewna, że wianka nikt nie złowi i lada chwila zatonie w morskich falach. Wokół coraz więcej mężczyzn wychodziło z wody z wiankami upatrzonych kobiet, coraz więcej szczęśliwych dziewcząt odchodziło z nimi w stronę ognisk. A Josie stała na brzegu z zamyśloną miną, poważna i spokojna. Od czasu do czasu spoglądała na skromny wianek w niebiesko-fioletowo-zielonych barwach, który podrygiwał leniwie na falach. Wokół było coraz mniej wianków, bo zabawa trwała już pewnie od kilku godzin i wiele zostało wyłowionych. Czekała, kiedy jej własny zatonie lub odpłynie daleko, zbyt daleko, by komukolwiek opłacało się go łapać; wtedy miała zamiar po prostu stąd odejść i udać się na samotny spacer po okolicy. Póki co fale nie pozwalały mu odpłynąć, wciąż znajdował się blisko.
Ale najwyraźniej wbrew temu, co myślała, w tym roku nie miała schodzić z plaży samotnie, jako jedna z tych pechowych kobiet, których wianków nikt nie wyłowił. To podobno było złą wróżbą, ale Jocelyn nie była zbyt przesądna, jeszcze w zeszłym roku o wiele bardziej zabolałby ją fakt, że nikt nie uznał jej za wartą tego, by spróbować złapać jej wianek. Teraz nie obeszłoby jej to aż tak, bo od czasu wyspy nie przejmowała się zbytnio takimi błahostkami. Być może to zawsze były ambicje matki, nie jej własne? Może dopiero te wszystkie dramaty wokół zaczęły sprawiać, że trochę przejrzała na oczy?
Była bardzo zdziwiona, widząc, kto dociera do jej wianka i łapie go. Początkowo myślała, że to przypadek, że mężczyzna się pomylił i tak naprawdę chciał złowić wianek innej kobiety, a jej schwycił niechcący. Pewnie nie tak trudno było o pomyłkę, zwłaszcza że spora część mężczyzn nie przykładała wagi do kolorów i kształtów.
Pamiętała go z Munga, asystowała jednemu z uzdrowicieli w leczeniu go po aurorskiej akcji. Aurorzy na oddziale pozaklęciowym wcale nie byli rzadkim widokiem, więc miała okazję uczestniczyć w leczeniu niejednego. Ten był na oddziale stosunkowo niedawno, więc pamiętała go jeszcze i teraz rozpoznała. Nie miała oczywiście pojęcia, że auror mógł kojarzyć jej innych krewnych. Był od niej sporo starszy, sprawiał wrażenie mężczyzny zahartowanego przez życie i pracę, więc tym większe było jej zdumienie, że to właśnie on wyłowił jej wianek. Wtedy, podczas tego krótkiego spotkania w Mungu, wcale nie sprawiał wrażenie kogoś, kto lubi rzucać się do wody po kwiaty obcej kobiety.
Wciąż skonsternowana i pewna, że to pomyłka, podeszła do mężczyzny, kiedy ten wyszedł z wody i przywitała go grzecznie.
- Przepraszam, to mój wianek – rzekła, przekonana, że mężczyzna o tym nie wiedział i szukał teraz kogoś innego. Może miał jakąś kobietę, może żonę? Może to jej wianka dziś szukał i będzie rozczarowany, że wyłowił taki należący do obcej kobiety? Nie wiedziała nic o jego życiu, był tylko jednym z wielu pacjentów Munga, którego miała okazję leczyć. – Jocelyn Vane, poznaliśmy się już w Mungu – przedstawiła się po chwili wahania, niepewna, czy mężczyzna mógł ją pamiętać. Od tamtego dnia minęło kilka tygodni.
Ale w tym roku już nie zależało jej na tym, by wianek złowił przystojny, młody szlachcic, którego zaaprobowałaby matka. Thei tu nie było. Nie interesowała się nią, kiedy ucierpiała na bezimiennej wyspie i spędziła kilka dni w Mungu, kiedy nocami budziła się z koszmarów, była skupiona tylko na sobie i Jocelyn czuła to. Właściwie to była pewna, że wianka nikt nie złowi i lada chwila zatonie w morskich falach. Wokół coraz więcej mężczyzn wychodziło z wody z wiankami upatrzonych kobiet, coraz więcej szczęśliwych dziewcząt odchodziło z nimi w stronę ognisk. A Josie stała na brzegu z zamyśloną miną, poważna i spokojna. Od czasu do czasu spoglądała na skromny wianek w niebiesko-fioletowo-zielonych barwach, który podrygiwał leniwie na falach. Wokół było coraz mniej wianków, bo zabawa trwała już pewnie od kilku godzin i wiele zostało wyłowionych. Czekała, kiedy jej własny zatonie lub odpłynie daleko, zbyt daleko, by komukolwiek opłacało się go łapać; wtedy miała zamiar po prostu stąd odejść i udać się na samotny spacer po okolicy. Póki co fale nie pozwalały mu odpłynąć, wciąż znajdował się blisko.
Ale najwyraźniej wbrew temu, co myślała, w tym roku nie miała schodzić z plaży samotnie, jako jedna z tych pechowych kobiet, których wianków nikt nie wyłowił. To podobno było złą wróżbą, ale Jocelyn nie była zbyt przesądna, jeszcze w zeszłym roku o wiele bardziej zabolałby ją fakt, że nikt nie uznał jej za wartą tego, by spróbować złapać jej wianek. Teraz nie obeszłoby jej to aż tak, bo od czasu wyspy nie przejmowała się zbytnio takimi błahostkami. Być może to zawsze były ambicje matki, nie jej własne? Może dopiero te wszystkie dramaty wokół zaczęły sprawiać, że trochę przejrzała na oczy?
Była bardzo zdziwiona, widząc, kto dociera do jej wianka i łapie go. Początkowo myślała, że to przypadek, że mężczyzna się pomylił i tak naprawdę chciał złowić wianek innej kobiety, a jej schwycił niechcący. Pewnie nie tak trudno było o pomyłkę, zwłaszcza że spora część mężczyzn nie przykładała wagi do kolorów i kształtów.
Pamiętała go z Munga, asystowała jednemu z uzdrowicieli w leczeniu go po aurorskiej akcji. Aurorzy na oddziale pozaklęciowym wcale nie byli rzadkim widokiem, więc miała okazję uczestniczyć w leczeniu niejednego. Ten był na oddziale stosunkowo niedawno, więc pamiętała go jeszcze i teraz rozpoznała. Nie miała oczywiście pojęcia, że auror mógł kojarzyć jej innych krewnych. Był od niej sporo starszy, sprawiał wrażenie mężczyzny zahartowanego przez życie i pracę, więc tym większe było jej zdumienie, że to właśnie on wyłowił jej wianek. Wtedy, podczas tego krótkiego spotkania w Mungu, wcale nie sprawiał wrażenie kogoś, kto lubi rzucać się do wody po kwiaty obcej kobiety.
Wciąż skonsternowana i pewna, że to pomyłka, podeszła do mężczyzny, kiedy ten wyszedł z wody i przywitała go grzecznie.
- Przepraszam, to mój wianek – rzekła, przekonana, że mężczyzna o tym nie wiedział i szukał teraz kogoś innego. Może miał jakąś kobietę, może żonę? Może to jej wianka dziś szukał i będzie rozczarowany, że wyłowił taki należący do obcej kobiety? Nie wiedziała nic o jego życiu, był tylko jednym z wielu pacjentów Munga, którego miała okazję leczyć. – Jocelyn Vane, poznaliśmy się już w Mungu – przedstawiła się po chwili wahania, niepewna, czy mężczyzna mógł ją pamiętać. Od tamtego dnia minęło kilka tygodni.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset