Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Po tym, co wydarzyło się w zagrodzie jednorożców, Leia była trochę niespokojna. Zmierzając na wybrzeże, czasami miała ochotę odwrócić się i wrócić do domu, ale skoro zrobiła wianek, to nie chciała, aby się zmarnował. Poza tym wolała oddać go morzu niż doprowadzić do jego uschnięcia, chociaż pewnie niejedna osoba uznałaby, że nie ma między tymi dwoma rzeczami żadnej różnicy. A jednak ona wolała, by kwiaty, które uzbierała nie straciły swojego koloru i miały szansę na zobaczenie tego, czego ona nigdy nie będzie w stanie, jako że nieprawdopodobnym wydawało się, by członkini rodu szlacheckiego nagle wsiadła na statek i zaczęła przemierzać niezbadane szlaki morskie. Nie było to jednak żadne jej marzenie, a jedynie wyobrażenie, do którego wracała czasami w momentach takich, jak ten, gdy morze stało przed nią otworem. Trudno było się nie zastanawiać, co znajdowało się poza horyzontem i co czekało tam na potencjalnego śmiałka, który wbrew wszystkiemu postanowił tam dotrzeć. Leia wiedziała, że nigdy nim nie będzie, ale miała nadzieję w przyszłości przeczytać o niektórych jego podbojach.
Z pewną dozą niepewności przeszła przez plażę, aby w końcu dojść do miejsca, gdzie piasek zaczynał robić się mokry. Z jakiegoś powodu wizja puszczenia wianka na wodę była dla niej niesamowicie ciężka, jakby tym samym żegnała się z czymś, co nigdy nie miało do niej powrócić. Podświadomie wiedziała, co to jest i jakby na zawołanie w jej głowie pojawiło się wspomnienie rozmowy z bratem, która miała miejsce dnia poprzedniego. Nic więc dziwnego, że w tym momencie czuła się trochę tak, jakby rozstawała się z byciem panną, ponieważ nie sądziła, by w przyszłym roku o tej porze nosiła ten sam status, co w tej chwili. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że to nieuniknione, dlatego zanim właściwie się o tym zorientowała, przykucnęła, aby oddać morzu zrobiony przez siebie wianek. Gdy się wyprostowała, wzięła głęboki wdech i jeszcze przez dłuższą chwilę patrzyła, jak splecione ze sobą kwiaty wędrują powoli przed siebie wraz z innymi, równie skrupulatnie uplecionymi ze sobą. Leia zastanawiała się, które z nich zostaną wyłowione, a które nie. Przede wszystkim ciekawiło ją to czy Elise znajdzie chwilę szczęścia, której tak bardzo pragnęła. Myślała też o tym czy za moment nie zobaczy sylwetki Morgotha, nurkującego po wianek swojej narzeczonej i wiedziała, że nie będzie w stanie powstrzymać pełnego politowania uśmiechu, gdy ofiarnie rzuci się do wody. Nie do końca wiedziała, gdzie w tym wszystkim znajdowało się miejsce dla niej samej, ale chyba właśnie o to chodziło, że nie tutaj miała się teraz odnaleźć, tylko gdzieś zupełnie indziej, w jakiejś innej rzeczywistości, w której jej życie wyglądało zupełnie inaczej niż dotychczas.
Z pewną dozą niepewności przeszła przez plażę, aby w końcu dojść do miejsca, gdzie piasek zaczynał robić się mokry. Z jakiegoś powodu wizja puszczenia wianka na wodę była dla niej niesamowicie ciężka, jakby tym samym żegnała się z czymś, co nigdy nie miało do niej powrócić. Podświadomie wiedziała, co to jest i jakby na zawołanie w jej głowie pojawiło się wspomnienie rozmowy z bratem, która miała miejsce dnia poprzedniego. Nic więc dziwnego, że w tym momencie czuła się trochę tak, jakby rozstawała się z byciem panną, ponieważ nie sądziła, by w przyszłym roku o tej porze nosiła ten sam status, co w tej chwili. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że to nieuniknione, dlatego zanim właściwie się o tym zorientowała, przykucnęła, aby oddać morzu zrobiony przez siebie wianek. Gdy się wyprostowała, wzięła głęboki wdech i jeszcze przez dłuższą chwilę patrzyła, jak splecione ze sobą kwiaty wędrują powoli przed siebie wraz z innymi, równie skrupulatnie uplecionymi ze sobą. Leia zastanawiała się, które z nich zostaną wyłowione, a które nie. Przede wszystkim ciekawiło ją to czy Elise znajdzie chwilę szczęścia, której tak bardzo pragnęła. Myślała też o tym czy za moment nie zobaczy sylwetki Morgotha, nurkującego po wianek swojej narzeczonej i wiedziała, że nie będzie w stanie powstrzymać pełnego politowania uśmiechu, gdy ofiarnie rzuci się do wody. Nie do końca wiedziała, gdzie w tym wszystkim znajdowało się miejsce dla niej samej, ale chyba właśnie o to chodziło, że nie tutaj miała się teraz odnaleźć, tylko gdzieś zupełnie indziej, w jakiejś innej rzeczywistości, w której jej życie wyglądało zupełnie inaczej niż dotychczas.
her soul is fierce. her heart is brave
her mind is strong
her mind is strong
Leia Yaxley
Zawód : dama z towarzystwa
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
can you remember who you were, before the world told you who you should be?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To zabawne. Był dorosły, miał ponad trzydziestkę na karku, pracował w Ministerstwie od kilkunastu dobrych lat, zdążył założyć rodzinę - a posłuchał się matki. Tej samej, która nie miała wpływu na niego przez cały okres dojrzewania. Do czasu śmierci ojca. Wtedy Lynx stopniowo zaczęła zbliżać się do synów, chociaż lepszy kontakt załapała właśnie z Louvelem - tak jak ona maczał on bowiem palce w zjawiskach mistycznych, przez większość czarodziejów zbywanych pogardliwymi komentarzami. Eteryczne duchy należały do drugiej strony, do spraw nadprzyrodzonych, owianych niekiedy przerażającymi tajemnicami. Rowle obcował z nimi codziennie - z niewielką przerwą pod koniec czerwca kiedy to podupadł na zdrowiu z powodu przepracowania. Od połowy lipca na nowo wziął się za sprawy wpadając w wir ministerialnych obowiązków. Zaniedbując te arystokratyczne. Nie zjawił się na sabacie u Nottów, za to pojawił się z córką w Weymouth - mogło to zostać źle odebrane. Trochę tak jak przybycie na festiwal dokładnie do tej samej rodziny. Teraz, w sierpniu, czyli po ledwie ponad miesiącu od ostatniej wizyty.
Lou gwizdał na ewentualne plotki, jednakże nie chciał stawiać rodziny w niekomfortowej sytuacji. Całą winę za niefortunny zbieg okoliczności zrzucił oczywiście na troskliwą rodzicielkę, która przewidziała synowi odnalezienie nowej żony podczas wróżenia z wosku w prewettowskim zagajniku. Faktycznie spotkał tam samotną lady Rosier, lecz podszedł do rzekomego ziszczenia się przepowiedni z dużą rezerwą. Nie chciał się na nic nastawiać, jasnowidzowie nie byli nieomylni, a ich wizje najczęściej mętne - przez co mogły zostać różnie interpretowane.
Czysto teoretycznie to właśnie rzucanie się w morską toń po wianek nadobnej panny powinno być zapowiedzią rychłych zaręczyn, później zaś zaślubin, jednakże nawet do tej tradycji Louvel podchodził z dużą dozą sceptycyzmu. Pomimo otwartego umysłu - praca ze zjawami to nie byle co, typowy racjonalista się do tego nie nadaje - nie umiał uwierzyć w to, że przypadkowe rzucenie się w stronę splecionych kwiatów miałoby zagwarantować szczęście w miłości z tą jedną kobietą. Znów namówiła go matka - czy był już maminsynkiem? - twierdząc, że losowi należało dopomóc. Rowle westchnął; i tak nie miał żadnych planów na ten wieczór. Poza kolejnym kiszeniem się w pracy za biurkiem z toną papierzysk, ewentualnie wyjściem samotnie na akcję, bowiem wszyscy dostali wolne z okazji Festiwalu Lata. Poszedł zatem i on, dość długo kręcąc się na wybrzeżu. Podziwiał widoki, porozmawiał z kilkoma znajomymi, aż w końcu czarownice zaczęły zbierać się na plaży.
Tak naprawdę coś kusiło Lou, żeby sięgnąć po wianek interesującej lady Rosier, lecz niestety nie dostrzegł jej nigdzie. Zadecydował zatem, że pozbędzie się dolnych partii odzienia nóg i wypłynie po wieniec należący do lady Yaxley. Kojarzył ją - czasem go uzdrawiała po nieudanych pertraktacjach z duchami, zjawił się nawet jako doradca w sprawie przyczyny zaistnienia choroby młodej arystokratki. Nie była to klątwa zjawy lub poltergeista, zatem nie przydał się niestety, jednakże nie mógł ukryć zadowolenia, że kobieta czuła się już lepiej. Stanęła na nogi, a on niemal na głowie chcąc zabrać dzieło jej dłoni ze słonej wody.
+
Lou gwizdał na ewentualne plotki, jednakże nie chciał stawiać rodziny w niekomfortowej sytuacji. Całą winę za niefortunny zbieg okoliczności zrzucił oczywiście na troskliwą rodzicielkę, która przewidziała synowi odnalezienie nowej żony podczas wróżenia z wosku w prewettowskim zagajniku. Faktycznie spotkał tam samotną lady Rosier, lecz podszedł do rzekomego ziszczenia się przepowiedni z dużą rezerwą. Nie chciał się na nic nastawiać, jasnowidzowie nie byli nieomylni, a ich wizje najczęściej mętne - przez co mogły zostać różnie interpretowane.
Czysto teoretycznie to właśnie rzucanie się w morską toń po wianek nadobnej panny powinno być zapowiedzią rychłych zaręczyn, później zaś zaślubin, jednakże nawet do tej tradycji Louvel podchodził z dużą dozą sceptycyzmu. Pomimo otwartego umysłu - praca ze zjawami to nie byle co, typowy racjonalista się do tego nie nadaje - nie umiał uwierzyć w to, że przypadkowe rzucenie się w stronę splecionych kwiatów miałoby zagwarantować szczęście w miłości z tą jedną kobietą. Znów namówiła go matka - czy był już maminsynkiem? - twierdząc, że losowi należało dopomóc. Rowle westchnął; i tak nie miał żadnych planów na ten wieczór. Poza kolejnym kiszeniem się w pracy za biurkiem z toną papierzysk, ewentualnie wyjściem samotnie na akcję, bowiem wszyscy dostali wolne z okazji Festiwalu Lata. Poszedł zatem i on, dość długo kręcąc się na wybrzeżu. Podziwiał widoki, porozmawiał z kilkoma znajomymi, aż w końcu czarownice zaczęły zbierać się na plaży.
Tak naprawdę coś kusiło Lou, żeby sięgnąć po wianek interesującej lady Rosier, lecz niestety nie dostrzegł jej nigdzie. Zadecydował zatem, że pozbędzie się dolnych partii odzienia nóg i wypłynie po wieniec należący do lady Yaxley. Kojarzył ją - czasem go uzdrawiała po nieudanych pertraktacjach z duchami, zjawił się nawet jako doradca w sprawie przyczyny zaistnienia choroby młodej arystokratki. Nie była to klątwa zjawy lub poltergeista, zatem nie przydał się niestety, jednakże nie mógł ukryć zadowolenia, że kobieta czuła się już lepiej. Stanęła na nogi, a on niemal na głowie chcąc zabrać dzieło jej dłoni ze słonej wody.
+
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
The member 'Louvel Rowle' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Płynny żywioł zdawał się współpracować z Rineheartem, choć mężczyzna nie wzniósł ku niemu żadnych błagalnych modłów, jak również nie próbował siłą podporządkować go swojej woli. Woda wokół niego pozostawała spokojna i wszystkie fale okazywały się wielce łaskawe, bo nie poniosły wianka hen daleko. Musiał tylko zanurzyć się po kolana, aby zbliżyć się do wypatrzonego celu w niebiesko-fioletowej kolorystyce. Uchwycenie go było tak proste, wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę i ostrożnie chwycić za kwiecistą plecionkę. Wianek nie był jednak jedyną rzeczą, która zechciała dać mu woda. Na piaszczystym dnie, pomiędzy kamykami i muszlami, leżało coś jeszcze, coś drobnego i lśniącego. Od błyszczących elementów ciężko było oderwać wzrok. Wiedziony ciekawością podjął się próby wyłowienia tych kilku najjaśniejszych kamieni. Nie do końca był pewien czym one są, lecz nie wydawało mu się, aby mogły wyrządzić jakąkolwiek szkodę, a nawet czuł, że będzie można jakoś je spożytkować. Cztery kawałki niezidentyfikowanego przez siebie minerału schował do kieszeni spodni, które poklepał, aby upewnić się, że na pewno odnalazły tam miejsce.
Niewielki ciężar wianka trzymanego w dłoni przypomniał mu, że powinien dopełnić tradycji. Wizja oddania go właścicielce nie budziła w nim żadnego zakłopotanie, był za to ciekawy reakcji młodej damy. Doprawdy, że też zdecydował się na ten krok. Winą musiał obarczyć impuls, którym nim nagle pokierował, nawet jeśli był on wynikiem wielu wnikliwych przemyśleń na poważne tematy. Wszystko przez nazwisko Vane, które wciąż miał w pamięci. Nosiła je nie tylko stażystka poznana w Szpitalu Św. Munga. Należało on również do profesora, co to rozczarował go swoją postawą. Ślepych na realia idealistów nie cierpiał najbardziej. Ale nazwisko to wiązało się jeszcze z jedną osobą, niejakim Thomasem, który skierował różdżkę przeciwko jego córce. Zacisnął zęby ze złości na samą myśl o tamtej potyczce przy anomalii. Ledwo udało mu się rozluźnić mięśnie twarzy, gdy powoli wychodził na brzeg. Jeszcze nie był pewien, jakimi słowami rozpocząć rozmowę, a raczej jak się tłumaczyć z wyłowienia tego konkretnego wianka. Młódka sama się do niego zbliżyła, wychodząc śmiało ku przeciwności losu, jaką musiał niechybnie być tego dnia. Nijak nie przypominał młodego, reprezentacyjnego kawalera.
– Szukałem wianka córki – wydusił w odpowiedzi, marszcząc brwi w lekkiej konsternacji. Właściwie nie skłamał, chwilę obserwował wianek Jackie, całkowicie inny. Wierzył, że panna Vane zinterpretuje jego słowa na jego korzyść i zwyczajnie uwierzy w jego pomyłkę. I łaskawie nie zapyta dlaczego to ojciec próbuje wyłowić wianek dorosłej kobiety. To wciąż pozostawała jednak jedyna racjonalna wymówka. – Kojarzę – odparł mrukliwie na jej kolejne słowa, z czym poczuł się zaraz odrobinę źle, bo nie chciał przecież wyjść na zgrzybiałego starca, co śmiał wyłowić wianek dziewczyny i robić jej przez to jeszcze wyrzuty. – Kieran Rineheart – zdradził swe personalia, aby powitaniu stało się zadość. – Proszę się nie martwić, panno Vane, nie będę się naprzykrzał.
Chciał jej mimo wszystko dodać otuchy, choć z tyłu głowy wciąż dręczyła go myśl o tym cholernym Thomasie. Musiał czegoś się o nim dowiedzieć. Chyba właśnie dlatego wciąż ściskał w dłoni wianek, niezbyt kwapiąc się, aby go oddać, a przecież powinien to zrobić.
Niewielki ciężar wianka trzymanego w dłoni przypomniał mu, że powinien dopełnić tradycji. Wizja oddania go właścicielce nie budziła w nim żadnego zakłopotanie, był za to ciekawy reakcji młodej damy. Doprawdy, że też zdecydował się na ten krok. Winą musiał obarczyć impuls, którym nim nagle pokierował, nawet jeśli był on wynikiem wielu wnikliwych przemyśleń na poważne tematy. Wszystko przez nazwisko Vane, które wciąż miał w pamięci. Nosiła je nie tylko stażystka poznana w Szpitalu Św. Munga. Należało on również do profesora, co to rozczarował go swoją postawą. Ślepych na realia idealistów nie cierpiał najbardziej. Ale nazwisko to wiązało się jeszcze z jedną osobą, niejakim Thomasem, który skierował różdżkę przeciwko jego córce. Zacisnął zęby ze złości na samą myśl o tamtej potyczce przy anomalii. Ledwo udało mu się rozluźnić mięśnie twarzy, gdy powoli wychodził na brzeg. Jeszcze nie był pewien, jakimi słowami rozpocząć rozmowę, a raczej jak się tłumaczyć z wyłowienia tego konkretnego wianka. Młódka sama się do niego zbliżyła, wychodząc śmiało ku przeciwności losu, jaką musiał niechybnie być tego dnia. Nijak nie przypominał młodego, reprezentacyjnego kawalera.
– Szukałem wianka córki – wydusił w odpowiedzi, marszcząc brwi w lekkiej konsternacji. Właściwie nie skłamał, chwilę obserwował wianek Jackie, całkowicie inny. Wierzył, że panna Vane zinterpretuje jego słowa na jego korzyść i zwyczajnie uwierzy w jego pomyłkę. I łaskawie nie zapyta dlaczego to ojciec próbuje wyłowić wianek dorosłej kobiety. To wciąż pozostawała jednak jedyna racjonalna wymówka. – Kojarzę – odparł mrukliwie na jej kolejne słowa, z czym poczuł się zaraz odrobinę źle, bo nie chciał przecież wyjść na zgrzybiałego starca, co śmiał wyłowić wianek dziewczyny i robić jej przez to jeszcze wyrzuty. – Kieran Rineheart – zdradził swe personalia, aby powitaniu stało się zadość. – Proszę się nie martwić, panno Vane, nie będę się naprzykrzał.
Chciał jej mimo wszystko dodać otuchy, choć z tyłu głowy wciąż dręczyła go myśl o tym cholernym Thomasie. Musiał czegoś się o nim dowiedzieć. Chyba właśnie dlatego wciąż ściskał w dłoni wianek, niezbyt kwapiąc się, aby go oddać, a przecież powinien to zrobić.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Idąc na wybrzeże, czuł pewien niepokój. Nie chodziło wcale o rozmowę, którą odbyli z Cynericiem. Wręcz przeciwnie. Poniekąd pewien ciężar został zdjęty z jego barków, gdy w końcu szczerze porozmawiali. I tak musieli się ograniczać, bo Festiwal Lata nie był odpowiednim miejscem na poruszanie większości tematów, które krążyły niewypowiedziane między kuzynami. Rodzina jednak stanowiła filar dla Yaxleya, niepodważalny filar, o który należało dbać. Gdy zabrakło porozumienia i zaufania, gdy coś szło nie tak, gdy bliscy oddalali się od siebie, wszystko mogło runąć. Morgoth wiedział, że nie chodziło tutaj o relacje z Rosalie czy Lilianą. One spełniały swój obowiązek wobec rodu w zupełnie inny sposób niż mężczyźni - oni musieli dbać o to, by ich przyszłość trwała. Walczyli na scenie politycznej zarówno słowem jak i czynem, a najmniejszy błąd mógł ich kosztować zbyt wiele. Tej ceny nie mogli zapłacić. Nie stać ich było na to, by kiedykolwiek sklepienie nad głowami dziedzictwa Yaxleyów chociażby się ukruszyło. Nie mogło być żadnych rys ani skaz. Pomocą w umocnieniu było to pojednanie, bo mimo że się nie poróżnili, opiekun smoków czuł się źle z faktem, że po Azkabanie zdystansował się od brata. Potrzebował tego bardziej niż można było to po nim poznać, lecz czy to nie stanowiło ich wspólnych cech? Nie ukazywali emocji ani uczuć, ale nie oznaczało to, że nie nosili ich w sobie. Ostatnie tygodnie stały się pewną ich kulminacją i Morgoth nie mógł temu zaprzeczyć. Tyle ważnych spotkań, tyle decyzji mających wpływ na jego dalsze życie, na istnienie rodziny. Wiedział, że sojusz z Lestrange'ami ją umocnił, a dalsze następstwa miały jedynie ten związek zacieśnić. Potrzebowali tego, być może bardziej niż stroniący od polityki mieszkańcy wyspy Wight. Cokolwiek jednak się działo, wiedział, że miało to wspomóc rodzinę, a zaręczyny przebiegły pomyślnie. Wręcz bez zarzutów i lepiej niż sobie to wyobrażał. Nie miał pewności co do tego jak odniesie się do całego planu sama zainteresowana, ale nie dostrzegał w jej ruchach, słowach i gestach ukrytego fałszu. Ani przez chwilę. Tak jak wcześniej ni później.
Musiał ją odnaleźć, zgodnie z obietnicą i tradycją, podczas której należało sięgnąć po wianek upleciony dłońmi wybranki. Gdy byli młodsi, wraz z Cynericiem obserwowali jedynie zmagania reszty kawalerów i już przyobiecanych podczas łowienia kwiecistych ozdób. Młodszy z Yaxleyów nie widział w tym geście niczego głębszego, a jedynie powielanie schematów. Nie odważył się jednak tego powiedzieć w tym roku, zdając sobie sprawę, że nie był już sam. Nigdy nie miał być, a słowa opuszczające jego usta miały być bardziej wybrakowane i ostrożne. Nie chciał, by w jakikolwiek sposób ugodziły to, co teraz miało stać się centrum jego istnienia. Było to tak inne od wszystkiego, co znał, lecz równocześnie zawsze czekające na drodze przyszłości. Świadomość pomagała uzmysłowić sobie, że ubolewałby tak naprawdę nad każdym wyborem, którego by dokonano i który nie prowadziłby właśnie w tym kierunku. Pogrążony we własnych rozmyślaniach oddzielił się od kuzyna, który zapewne ruszył na poszukiwania żony, lecz samotność wcale mu nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Potrzebował jej, bo taki był naturalny stan rzeczy. Pogłębienie w ferworze własnego umysłu rozmowy, którą przeprowadził było mu potrzebne, lecz jeszcze nie był gotowy, by stanąć twarzą w twarz z Marine. Może i nie wyczułaby wątpliwości zaciemniających jego powierzchowną pewność siebie, ale nie miałoby to znaczenia. Przecież on o nich wiedział, a każde pojawienie się przy niej bez uspokojenia wewnętrznej burzy było nieodpowiednie. Miał ją przecież od teraz chronić przed najdrobniejszymi złorzeczeństwami - szczególnie przed tymi, które niósł ze sobą samemu. Czuł się pomiędzy gośćmi Festiwalu Lata jak w klatce, bo gdziekolwiek skierował swoje kroki, byli również i oni. Hamował jednak niemalże zwierzęce, znane już pragnienie oddalenia się, które normalnie pojawiało się w momentach głębokiego zmęczenia psychicznego. Fizycznego również, bo siła odnaleziona między ostrymi kłami i stalowymi mięśniami sprawiała, że odpoczywał w biegu. Umysł oczyszczał się niczym osnuty krystaliczną wodą, a wszystko stawało się jasne i proste. Gdyby miał wtedy znaleźć jej zapach, zrobiłby to bez problemu. Teraz jednak nie było to potrzebne, bo łatwo było odnaleźć wzrokiem Marine, która nie mogła odmówić sobie obcowania z wodą. Morgoth przystanął na dłuższą chwilę, pozwalając sobie z daleka obserwować poczynania narzeczonej i dać jej jeszcze moment swobody. Na pewno potrzebowała wytchnienia i może niekoniecznie zbliżonego do jego własnego, tak opartego na podobnej zasadzie. Ich nowy związek trwał zbyt krótko, by jeszcze do niego przywykli i wstając rano, pamiętali o obietnicach. Nie chciał przerywać tej wiadomej nostalgii i powędrował spojrzeniem za lekko znoszonym wiankiem w drugą stronę. Ruszył wolnym krokiem w prawo, śladem kwiatów, by nie wchodzić jeszcze w prywatną strefę dziewczyny. Sam zresztą nie czuł się przekonany co do ów tradycji, lecz jako konserwatysta musiał oddać zadość Prewettom, że przynajmniej tej nucie dawnych czasów byli wierni. Szkoda, że jedynie jej. Wianek Marine płynął delikatnie, a Morgoth zbliżał się do granicy piasku z wodą, nie wiedząc, co czeka go, gdy ją przekroczy. Chciał jednak równocześnie sprawić małą przyjemność towarzyszce, a najmniejszy błąd kosztowałby go więcej niż planował. Przez jeszcze jakiś czas czekał, aż cel dopłynie na wody najbardziej mu bliskie i dopiero wtedy postąpił pierwszy krok. A później drugi i następny zdając sobie sprawę, że w jakiś sposób pieczętował obietnice i stawał u progu przyszłości.
+
Musiał ją odnaleźć, zgodnie z obietnicą i tradycją, podczas której należało sięgnąć po wianek upleciony dłońmi wybranki. Gdy byli młodsi, wraz z Cynericiem obserwowali jedynie zmagania reszty kawalerów i już przyobiecanych podczas łowienia kwiecistych ozdób. Młodszy z Yaxleyów nie widział w tym geście niczego głębszego, a jedynie powielanie schematów. Nie odważył się jednak tego powiedzieć w tym roku, zdając sobie sprawę, że nie był już sam. Nigdy nie miał być, a słowa opuszczające jego usta miały być bardziej wybrakowane i ostrożne. Nie chciał, by w jakikolwiek sposób ugodziły to, co teraz miało stać się centrum jego istnienia. Było to tak inne od wszystkiego, co znał, lecz równocześnie zawsze czekające na drodze przyszłości. Świadomość pomagała uzmysłowić sobie, że ubolewałby tak naprawdę nad każdym wyborem, którego by dokonano i który nie prowadziłby właśnie w tym kierunku. Pogrążony we własnych rozmyślaniach oddzielił się od kuzyna, który zapewne ruszył na poszukiwania żony, lecz samotność wcale mu nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Potrzebował jej, bo taki był naturalny stan rzeczy. Pogłębienie w ferworze własnego umysłu rozmowy, którą przeprowadził było mu potrzebne, lecz jeszcze nie był gotowy, by stanąć twarzą w twarz z Marine. Może i nie wyczułaby wątpliwości zaciemniających jego powierzchowną pewność siebie, ale nie miałoby to znaczenia. Przecież on o nich wiedział, a każde pojawienie się przy niej bez uspokojenia wewnętrznej burzy było nieodpowiednie. Miał ją przecież od teraz chronić przed najdrobniejszymi złorzeczeństwami - szczególnie przed tymi, które niósł ze sobą samemu. Czuł się pomiędzy gośćmi Festiwalu Lata jak w klatce, bo gdziekolwiek skierował swoje kroki, byli również i oni. Hamował jednak niemalże zwierzęce, znane już pragnienie oddalenia się, które normalnie pojawiało się w momentach głębokiego zmęczenia psychicznego. Fizycznego również, bo siła odnaleziona między ostrymi kłami i stalowymi mięśniami sprawiała, że odpoczywał w biegu. Umysł oczyszczał się niczym osnuty krystaliczną wodą, a wszystko stawało się jasne i proste. Gdyby miał wtedy znaleźć jej zapach, zrobiłby to bez problemu. Teraz jednak nie było to potrzebne, bo łatwo było odnaleźć wzrokiem Marine, która nie mogła odmówić sobie obcowania z wodą. Morgoth przystanął na dłuższą chwilę, pozwalając sobie z daleka obserwować poczynania narzeczonej i dać jej jeszcze moment swobody. Na pewno potrzebowała wytchnienia i może niekoniecznie zbliżonego do jego własnego, tak opartego na podobnej zasadzie. Ich nowy związek trwał zbyt krótko, by jeszcze do niego przywykli i wstając rano, pamiętali o obietnicach. Nie chciał przerywać tej wiadomej nostalgii i powędrował spojrzeniem za lekko znoszonym wiankiem w drugą stronę. Ruszył wolnym krokiem w prawo, śladem kwiatów, by nie wchodzić jeszcze w prywatną strefę dziewczyny. Sam zresztą nie czuł się przekonany co do ów tradycji, lecz jako konserwatysta musiał oddać zadość Prewettom, że przynajmniej tej nucie dawnych czasów byli wierni. Szkoda, że jedynie jej. Wianek Marine płynął delikatnie, a Morgoth zbliżał się do granicy piasku z wodą, nie wiedząc, co czeka go, gdy ją przekroczy. Chciał jednak równocześnie sprawić małą przyjemność towarzyszce, a najmniejszy błąd kosztowałby go więcej niż planował. Przez jeszcze jakiś czas czekał, aż cel dopłynie na wody najbardziej mu bliskie i dopiero wtedy postąpił pierwszy krok. A później drugi i następny zdając sobie sprawę, że w jakiś sposób pieczętował obietnice i stawał u progu przyszłości.
+
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Była po prostu zdumiona. Nie spodziewała się tego, dlatego początkowo była przekonana, że to pomyłka. Wśród tylu pływających po wodzie wianków łatwo było omyłkowo schwycić nie ten, którego się szukało. Josie rozpoznawała swój, bo sama go uplotła, poza tym jako jedyny w pobliżu był z niebieskich i fioletowych kwiatów, ale gdyby miała rozróżnić wianki innych kobiet, miałaby problem, nawet gdyby uważnie obserwowała każdą kwietną koronę rzucaną na fale.
Nie wiedziała, że mężczyzna działał z pobudek głębszych niż tylko chęć poprawienia nastroju młodej stażystce już dość długo oczekującej na to, by ktoś wyłowił jej wianek. Nie miała przecież pojęcia, że nazwisko Vane było mu znane nie tylko z tamtego dnia w Mungu, kiedy pomogła uzdrowicielowi prowadzącemu w leczeniu jego obrażeń. Wydając jej polecenia zwracał się do niej „panno Vane”, a jej ojciec, Leonard Vane, pracował na oddziale chorób wewnętrznych, choć jego pacjentami byli głównie szlachcice chorzy na choroby genetyczne.
Oczywiście Jocelyn nie wiedziała, że jej brat w czasie, kiedy unikał swojej rodziny, wałęsał się wieczorami po cmentarzach i atakował ludzi. Kiedy spotkali się w czerwcu miała wrażenie, że zachowywał się dziwnie, ale nie zwracała na to większej uwagi, szczęśliwa, że Tom odnalazł się po rocznej nieobecności, kiedy był zaginiony i nikt z rodziny nie wiedział, co się z nim działo i czy w ogóle żył. Później znów zniknął na miesiąc i przyszło im się spotkać ponownie przypadkiem, w drugiej połowie lipca. Nie miała pojęcia, że skrywał tak mroczne sekrety i że auror mógł się nim interesować.
Zbliżyła się do niego, pewna, że szukał jakiejś innej kobiety i chciała uświadomić go, że złowił jej wianek, nie tej, której szukał. Ciągle zakładała, że auror się pomylił i czuła się w obowiązku to wyjaśnić, zastanawiając się, jak bardzo będzie rozczarowany, dostrzegając nie swoją życiową partnerkę lub inną ważną dla siebie kobietę, a zupełnie obcą dziewczynę, przypadkową stażystkę z Munga.
Rzeczywiście nie był młodym kawalerem, na jakiego rok temu czekała z utęsknieniem. Był dojrzałym mężczyzną, przeszło dwukrotnie starszym, który śmiało mógłby być jej ojcem. I najwyraźniej miał córkę, skoro wspomniał o jej wianku, a Josie nie wiedziała przecież, że ta córka również jest już starsza od niej. Równie dobrze córka aurora mogła być nastolatką, która wykorzystywała letnie wakacje do zabawy z pleceniem wianków, a troskliwy ojciec chronił ją przed zakusami obcych mężczyzn. Kiedy ona sama się urodziła, jej ojciec miał już czterdzieści lat, a matka była niewiele młodsza, więc wiek nie zawsze był pewnym wyznacznikiem.
- Och – powiedziała cicho. – W takim razie przepraszam, ale rozumiem, że łatwo się pomylić przy takiej ilości wianków. Nie będę panu przeszkadzać, jeśli woli pan spędzić ten czas z córką lub inną bliską osobą. Naprawdę to zrozumiem. – Tradycją było zaoferowanie popołudnia mężczyźnie, który złowi wianek, a także tańce przy ognisku, ale wątpiła, by Rineheart miał na to ochotę i żeby w ogóle zamierzał coś podobnego proponować. Emanująca od niego aura powagi i doświadczenia życiowego naprawdę ją onieśmielała, mimo że pracując w Mungu na co dzień pracowała ze starszymi od siebie czarodziejami, a jej w pewnym sensie mentorem był niezwykle poważny i sztywny lord Black. Nie umiała sobie wyobrazić Blacka łowiącego jej wianek i proszącego ją do tańca przy ognisku, i tak samo nie potrafiła zobaczyć w tej roli Rinehearta.
Po chwili dość niepewnie wyciągnęła dłoń, widząc, że mężczyzna z jakiegoś powodu nadal kurczowo ściskał jej wianek. Wciąż zachowywała się wobec niego grzecznie i uprzejmie, była opanowana i spokojna, choć onieśmielał ją w tej scenerii znacznie bardziej niż wtedy, kiedy go leczyła. Wtedy wykonywała swoją pracę, a on był ranny w wyniku wykonywania własnych obowiązków. A teraz spotkali się na zupełnie innej płaszczyźnie.
- Bardzo mnie pan zaskoczył, panie Rineheart. Już byłam pewna, że nikt go nie złowi i miałam zaraz opuścić wybrzeże – dodała po chwili, próbując przywołać na twarz blady uśmiech.
Nie wiedziała, że mężczyzna działał z pobudek głębszych niż tylko chęć poprawienia nastroju młodej stażystce już dość długo oczekującej na to, by ktoś wyłowił jej wianek. Nie miała przecież pojęcia, że nazwisko Vane było mu znane nie tylko z tamtego dnia w Mungu, kiedy pomogła uzdrowicielowi prowadzącemu w leczeniu jego obrażeń. Wydając jej polecenia zwracał się do niej „panno Vane”, a jej ojciec, Leonard Vane, pracował na oddziale chorób wewnętrznych, choć jego pacjentami byli głównie szlachcice chorzy na choroby genetyczne.
Oczywiście Jocelyn nie wiedziała, że jej brat w czasie, kiedy unikał swojej rodziny, wałęsał się wieczorami po cmentarzach i atakował ludzi. Kiedy spotkali się w czerwcu miała wrażenie, że zachowywał się dziwnie, ale nie zwracała na to większej uwagi, szczęśliwa, że Tom odnalazł się po rocznej nieobecności, kiedy był zaginiony i nikt z rodziny nie wiedział, co się z nim działo i czy w ogóle żył. Później znów zniknął na miesiąc i przyszło im się spotkać ponownie przypadkiem, w drugiej połowie lipca. Nie miała pojęcia, że skrywał tak mroczne sekrety i że auror mógł się nim interesować.
Zbliżyła się do niego, pewna, że szukał jakiejś innej kobiety i chciała uświadomić go, że złowił jej wianek, nie tej, której szukał. Ciągle zakładała, że auror się pomylił i czuła się w obowiązku to wyjaśnić, zastanawiając się, jak bardzo będzie rozczarowany, dostrzegając nie swoją życiową partnerkę lub inną ważną dla siebie kobietę, a zupełnie obcą dziewczynę, przypadkową stażystkę z Munga.
Rzeczywiście nie był młodym kawalerem, na jakiego rok temu czekała z utęsknieniem. Był dojrzałym mężczyzną, przeszło dwukrotnie starszym, który śmiało mógłby być jej ojcem. I najwyraźniej miał córkę, skoro wspomniał o jej wianku, a Josie nie wiedziała przecież, że ta córka również jest już starsza od niej. Równie dobrze córka aurora mogła być nastolatką, która wykorzystywała letnie wakacje do zabawy z pleceniem wianków, a troskliwy ojciec chronił ją przed zakusami obcych mężczyzn. Kiedy ona sama się urodziła, jej ojciec miał już czterdzieści lat, a matka była niewiele młodsza, więc wiek nie zawsze był pewnym wyznacznikiem.
- Och – powiedziała cicho. – W takim razie przepraszam, ale rozumiem, że łatwo się pomylić przy takiej ilości wianków. Nie będę panu przeszkadzać, jeśli woli pan spędzić ten czas z córką lub inną bliską osobą. Naprawdę to zrozumiem. – Tradycją było zaoferowanie popołudnia mężczyźnie, który złowi wianek, a także tańce przy ognisku, ale wątpiła, by Rineheart miał na to ochotę i żeby w ogóle zamierzał coś podobnego proponować. Emanująca od niego aura powagi i doświadczenia życiowego naprawdę ją onieśmielała, mimo że pracując w Mungu na co dzień pracowała ze starszymi od siebie czarodziejami, a jej w pewnym sensie mentorem był niezwykle poważny i sztywny lord Black. Nie umiała sobie wyobrazić Blacka łowiącego jej wianek i proszącego ją do tańca przy ognisku, i tak samo nie potrafiła zobaczyć w tej roli Rinehearta.
Po chwili dość niepewnie wyciągnęła dłoń, widząc, że mężczyzna z jakiegoś powodu nadal kurczowo ściskał jej wianek. Wciąż zachowywała się wobec niego grzecznie i uprzejmie, była opanowana i spokojna, choć onieśmielał ją w tej scenerii znacznie bardziej niż wtedy, kiedy go leczyła. Wtedy wykonywała swoją pracę, a on był ranny w wyniku wykonywania własnych obowiązków. A teraz spotkali się na zupełnie innej płaszczyźnie.
- Bardzo mnie pan zaskoczył, panie Rineheart. Już byłam pewna, że nikt go nie złowi i miałam zaraz opuścić wybrzeże – dodała po chwili, próbując przywołać na twarz blady uśmiech.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Evandra pojawiła się na wybrzeżu samotnie, uprzednio żegnając się z towarzyszącymi jej podczas zbierania kwiatów siostrami. Chciała wejść na ciepły piasek tak, jak przystało na żonę, samotnie, oczekując na swojego męża, który bohatersko rzuci się w chłodną toń, by złowić najpiękniejszy wianek, należący do swej wybranki. Minęły już czasy, gdy stała na brzegu otoczona wianuszkiem koleżanek i kuzynek, chichocząc perliście i wyglądając kawalerów, moczących swoje ubrania w celu wyłowienia upatrzonego, kolorowego koła ziół. Nie potrzebowała już wsparcia i przyzwoitek, dorosła do roli prawdziwej kobiety oraz matki, dla której najważniejszą osobą był teraz, i już na zawsze, mąż. Poza nazewnictwem niewiele się jednak zmieniło. Od lat to Tristan rzucał się pierwszy w morze, by wyłowić jej wianek, za wszelką cenę, nie dając innym zbliżyć się do niego nawet o cal. Na przestrzeni ostatniej dekady przyjmowała to raz z zachwytem raz z rozpaczą. Stała na tym samym brzegu z przeróżnymi uczuciami, rozciągającymi się od bezgranicznej miłości do harpiego gniewu.
Dziś wypełniała ją duma. Obawiała się porzucenia roli dziewczynki, panienki, której wiele wybaczano, ale poważanie, które zyskała jako żona lorda Rosiera, było warte utraty przywilejów wynikających ze stanu panieńskiego. Szła więc przez plażę dumnie wyprostowana, tak, by wszyscy widzieli wianek, wieńczący złote włosy, upleciony z gałązek wierzby, stokrotek oraz białych i liliowych bzów. Fiolet podkreślał srebrzyste sploty rozpuszczonych kosmyków oraz błękit oczu. Jasnoróżowa suknia oplatała pełne kształty. Evandra przytrzymywała dolny materiał dłonią, bojąc się, że zabrudzi go mokrym piaskiem, ale gdy stanęła już przy samym brzegu, nie miała wyjścia. Z ciężkim sercem i cichym westchnięciem opuściła suknię, mając nadzieję, że fala nie podmyje stóp odzianych w eleganckie, srebrzyste buciki. Nie rozglądała się dookoła, nie musiała: była pewna, że nieopodal spogląda na nią jej mąż. Szukać wzrokiem miałoby w sobie zbyt wiele z dziewczęcej desperacji, a jako dojrzała kobieta nie musiała już budować pewności siebie na podstawie liczby oczu adorujących ją kawalerów. Zadarła wysoko brodę, odgarniając kokieteryjnym gestem złote pukle za plecy. Chciała, by ktokolwiek na nią spoglądał, widział jej twarz w pełni odsłoniętą, piękną i zarumienioną. Po raz pierwszy rzucała wianek na wodę jako żona, połączona już na wieki ze swym mężem. Pochyliła się nieznacznie, dbając o to, by jasnoróżowa suknia nie odsłoniła dekoltu ani kostek. Delikatnie położyła wianek z bzów i zielonych gałązek wierzby na wodę, w ostatnim momencie wzmacniając zaplecenie kilku stokrotek, symbolizujących niewinność. Miękkim gestem posłała splot na wodę, obserwując, jak pochłaniają go fale, wyrzucając go dalej, na większej głębinie. Evandra zrobiła krok w tył, zaplatając elegancko dłonie na podołku. Pozostało jej tylko w spokoju czekać, z trudem powstrzymując się od zaprezentowania szerokiego, samozadowolonego uśmiechu. Nie mogła się doczekać nadchodzących minut, cała drżała z podekscytowania, pewna, że śledzi ją większość ludzi, przebywających w tym momencie na plaży. Wyprostowała plecy mocniej, spinając łopatki, by uwypuklić brzuch, rysujący się coraz wyraźniej pod materiałem sukni.
Dziś wypełniała ją duma. Obawiała się porzucenia roli dziewczynki, panienki, której wiele wybaczano, ale poważanie, które zyskała jako żona lorda Rosiera, było warte utraty przywilejów wynikających ze stanu panieńskiego. Szła więc przez plażę dumnie wyprostowana, tak, by wszyscy widzieli wianek, wieńczący złote włosy, upleciony z gałązek wierzby, stokrotek oraz białych i liliowych bzów. Fiolet podkreślał srebrzyste sploty rozpuszczonych kosmyków oraz błękit oczu. Jasnoróżowa suknia oplatała pełne kształty. Evandra przytrzymywała dolny materiał dłonią, bojąc się, że zabrudzi go mokrym piaskiem, ale gdy stanęła już przy samym brzegu, nie miała wyjścia. Z ciężkim sercem i cichym westchnięciem opuściła suknię, mając nadzieję, że fala nie podmyje stóp odzianych w eleganckie, srebrzyste buciki. Nie rozglądała się dookoła, nie musiała: była pewna, że nieopodal spogląda na nią jej mąż. Szukać wzrokiem miałoby w sobie zbyt wiele z dziewczęcej desperacji, a jako dojrzała kobieta nie musiała już budować pewności siebie na podstawie liczby oczu adorujących ją kawalerów. Zadarła wysoko brodę, odgarniając kokieteryjnym gestem złote pukle za plecy. Chciała, by ktokolwiek na nią spoglądał, widział jej twarz w pełni odsłoniętą, piękną i zarumienioną. Po raz pierwszy rzucała wianek na wodę jako żona, połączona już na wieki ze swym mężem. Pochyliła się nieznacznie, dbając o to, by jasnoróżowa suknia nie odsłoniła dekoltu ani kostek. Delikatnie położyła wianek z bzów i zielonych gałązek wierzby na wodę, w ostatnim momencie wzmacniając zaplecenie kilku stokrotek, symbolizujących niewinność. Miękkim gestem posłała splot na wodę, obserwując, jak pochłaniają go fale, wyrzucając go dalej, na większej głębinie. Evandra zrobiła krok w tył, zaplatając elegancko dłonie na podołku. Pozostało jej tylko w spokoju czekać, z trudem powstrzymując się od zaprezentowania szerokiego, samozadowolonego uśmiechu. Nie mogła się doczekać nadchodzących minut, cała drżała z podekscytowania, pewna, że śledzi ją większość ludzi, przebywających w tym momencie na plaży. Wyprostowała plecy mocniej, spinając łopatki, by uwypuklić brzuch, rysujący się coraz wyraźniej pod materiałem sukni.
Gość
Gość
Zgodnie z tradycją tego dnia na festiwalu pojawili się osobno, Evandra pod opieką jego sióstr, on nieco później, wraz z mężczyznami na srogim wybrzeżu Weymouth wypatrując jej wyjścia z pobliskiej kwiecistej łąki. W tym czasie jego wzrok błądził gdzieś w bok, na Deirdre, której wianek zapewne tylko z czystej przekory porwał jego wuj - wyglądała nie mniej dziko, co zwykle, jednak zatęchły między nimi dystans nie pozwolił odezwać mu się do niej choćby słowem - i dobrze, bo wkrótce z oddali wyłoniła się jego piękna małżonka. Złociste włosy przysłaniał spleciony wianek, suknię porywał nadmorski wiatr, a dumnie uniesiona broda zawracała uwagę nadludzką urodą półwili.
Podszedł w jej kierunku - powoli, nie chcąc jej poganiać, nie założył wyjściowej szaty, choć czynił to rzadko; ciepła pogoda, podobnie jak swobodniejszy charakter tego święta sprawiały, że nie było to niestosowne. Długie spodnie i lżejsze, nieokute buty, wpuszczona w nie biała koszula spięta pod szyją białym miękkim fularem oraz dłuższa kamizelka ze sztywnego materiału barwy ciemnego szkarłatu i tak podkreślały jego pozycję. Idąc w kierunku ukochanej manewrował dłońmi pod szyją, ściągając z niej złotą broszę róży, z którą rzadko się rozstawał, a której nie chciał zagubić w morskiej toni. Zacisnął ją w pięści, uważnie obserwując jej ruchy, kiedy wianek zatopił się w spienionej fali i został porwany wgłąb morza. Był taki czas, kiedy pragnął go zerwać, a rzucanie się za nim w wodę symbolizował beznadziejny wyścig do serca pięknej lady Lestrange. Dzisiaj wianek należał już do niego - oddała mu siebie, w każdym tego słowa znaczeniu, oddała mu siebie w całości. A jednak - tradycji musiało stać się zadość. Chwilę odczekał, czuł, jak nadmorski wiatr smagał jego policzki - obserwował Evandrę, skromną w swojej nieskromności, wpatrzoną w falującą wodę. Dopiero, kiedy watr porwał jej wianek głębiej, ostrożnie podszedł na podmokły piasek i w końcu wszedł w zimne fale, podążając jego śladem, nie szukając kontaktu wzrokowego z samą Evandrą - jeszcze wszak nie miał do niego prawa. Nie mógł wiedzieć, czy wianek odpłynie daleko - uważał, by falą wznieconą ruchem własnego ciała nie przegonić go dalej. Przyśpieszył, energicznymi ruchami sięgając po kwiaty - które zamierzał ułożyć na włosach swojej lady, porywając ją w miłosny tan na całą zaczarowaną noc. I znów - była jego, po raz pierwszy tego święta oddana mu w całości. Dzień był piękny, słońce otulało plażę z umiarem, a malownicze mewy zdobiły czerwieniące się zachodem niebo. Zupełnie jakby ktoś namalował ciągnący się przed nimi pejzaż specjalnie na dzisiejsze święto. Woda była orzeźwiająca, chłodna, ale nie lodowata - zaczynał odnajdywać w tym przyjemność.
Dopiero, kiedy palce jego dłoni zetknęły się z listkami wianka - nie odejmował od niego spojrzenia, był pewien, że pochwyci właściwy - jeszcze z wody obejrzał się na półwilę, która puściła go w falujące morze, przyciągając splot kwiatów w swoją stronę.
+
Podszedł w jej kierunku - powoli, nie chcąc jej poganiać, nie założył wyjściowej szaty, choć czynił to rzadko; ciepła pogoda, podobnie jak swobodniejszy charakter tego święta sprawiały, że nie było to niestosowne. Długie spodnie i lżejsze, nieokute buty, wpuszczona w nie biała koszula spięta pod szyją białym miękkim fularem oraz dłuższa kamizelka ze sztywnego materiału barwy ciemnego szkarłatu i tak podkreślały jego pozycję. Idąc w kierunku ukochanej manewrował dłońmi pod szyją, ściągając z niej złotą broszę róży, z którą rzadko się rozstawał, a której nie chciał zagubić w morskiej toni. Zacisnął ją w pięści, uważnie obserwując jej ruchy, kiedy wianek zatopił się w spienionej fali i został porwany wgłąb morza. Był taki czas, kiedy pragnął go zerwać, a rzucanie się za nim w wodę symbolizował beznadziejny wyścig do serca pięknej lady Lestrange. Dzisiaj wianek należał już do niego - oddała mu siebie, w każdym tego słowa znaczeniu, oddała mu siebie w całości. A jednak - tradycji musiało stać się zadość. Chwilę odczekał, czuł, jak nadmorski wiatr smagał jego policzki - obserwował Evandrę, skromną w swojej nieskromności, wpatrzoną w falującą wodę. Dopiero, kiedy watr porwał jej wianek głębiej, ostrożnie podszedł na podmokły piasek i w końcu wszedł w zimne fale, podążając jego śladem, nie szukając kontaktu wzrokowego z samą Evandrą - jeszcze wszak nie miał do niego prawa. Nie mógł wiedzieć, czy wianek odpłynie daleko - uważał, by falą wznieconą ruchem własnego ciała nie przegonić go dalej. Przyśpieszył, energicznymi ruchami sięgając po kwiaty - które zamierzał ułożyć na włosach swojej lady, porywając ją w miłosny tan na całą zaczarowaną noc. I znów - była jego, po raz pierwszy tego święta oddana mu w całości. Dzień był piękny, słońce otulało plażę z umiarem, a malownicze mewy zdobiły czerwieniące się zachodem niebo. Zupełnie jakby ktoś namalował ciągnący się przed nimi pejzaż specjalnie na dzisiejsze święto. Woda była orzeźwiająca, chłodna, ale nie lodowata - zaczynał odnajdywać w tym przyjemność.
Dopiero, kiedy palce jego dłoni zetknęły się z listkami wianka - nie odejmował od niego spojrzenia, był pewien, że pochwyci właściwy - jeszcze z wody obejrzał się na półwilę, która puściła go w falujące morze, przyciągając splot kwiatów w swoją stronę.
+
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Z powodu tego, iż Leia była przekonana o tym, że jej wianek popłynie wraz z morskimi falami, była bliska odwrócenia się do morza tyłem, gdy nagle dostrzegła, że jej misternie splecione kwiaty nie zostały pozostawione same sobie. Na samym początku wydawało jej się, że tylko tak jej się zdawało, ale z czasem, gdy przyjrzała się lepiej całemu zajściu, zrozumiała, że to właśnie o przez nią zrobiony wianek rozpoczął się ten spór. Pierwszą reakcją Lei była chęć pójścia tam i rozstrzygnięcia go, ale wiedziała, że nie może tego zrobić, dlatego pozostała na swoim miejscu, obserwując całe zajście. Inna dama może odczuwałaby dumę, widząc, jak dwóch mężczyzn bije się o jej wianek, ale ona prędzej czuła swego rodzaju wstyd i miała nadzieję, że ta sytuacja nie przyciągnie spojrzeń zbyt wielu osób. Liczyła na to, że będą oni pochłonięci innymi zajęciami, a przecież o to nie było trudno, ponieważ na wybrzeżu panowała atmosfera pełna radości. Leia nie potrzebowała zwracać na siebie czyjejkolwiek uwagi, głównie dlatego, że wolała, by jak najmniejsza liczba osób dostrzegła ją w takim stanie. Zdawała sobie sprawę z tego, że pewnie większość arystokracji zdawała sobie sprawę z choroby córki nestora rodu Yaxleyów, a chociaż pozwolono jej opuścić dom rodzinny, to wciąż nie wyglądała tak, jakby sobie tego życzyła. Nie do końca dobry stan zdrowia wciąż było po niej widać, ale mimo wszystko nie chciała odmawiać sobie Festiwalu Lata tylko z tego powodu. Cieszyła się z powodu tego, że mogła tutaj przebywać i to wydarzenie nie zdążyło jej ominąć.
Aż do samego końca nie miała pewności, który z mężczyzn wygrał te przepychanki w wodzie, dlatego gdy w pewnym momencie zobaczyła, jak jeden z nich wychodzi na brzeg, trzymając w dłoniach należący do niej wianek, wytężyła swój zmysł wzroku, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Nie od razu rozpoznała w nim tego mężczyznę, którym kilkakrotnie zajmowała się, gdy jeszcze pracowała w Świętym Mungu, ale jej skojarzenie z nim było prędzej pozytywne niż negatywne. Co prawda jego dziki, trochę nietypowy wygląd mógł odstraszać, ale Leia nie dała się zwieść temu pierwszemu wrażeniu i nie pozwoliła, by przesłoniło jej ono inne cechy charakteru Louvela, które mogła dostrzec podczas jego wizyt. Co prawda wciąż nie miała pojęcia, kogo przezwyciężył w pojedynku o jej wianek, ale cieszyła się, że przyniosła go jakaś znajoma twarz, a nie ktoś zupełnie obcy. Nic więc dziwnego, że na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech, gdy mężczyzna znalazł się wystarczająco blisko, aby go dostrzec.
— Lordzie Rowle — to mówiąc, ukłoniła się delikatnie, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby powiedzieć albo jak skomentować zaistniałą sytuację. Wszystko, co wydarzyło się podczas tych ostatnich kilku minut, było dla Lei bardzo niespodziewane, bo przecież nie spodziewała się, że ktokolwiek postanowi sięgnąć po zrobiony przez nią wianek. Oznaczało to tym samym, że prawdopodobnie uschnie, ale również to, że jego ciężar spocznie na jej głowie i właśnie ta myśl sprawiła, iż zdecydowała, że jednak nie jest niezadowolona, mimo że scenariusz, który obrała za ten właściwy, okazał się takim nie być.
Aż do samego końca nie miała pewności, który z mężczyzn wygrał te przepychanki w wodzie, dlatego gdy w pewnym momencie zobaczyła, jak jeden z nich wychodzi na brzeg, trzymając w dłoniach należący do niej wianek, wytężyła swój zmysł wzroku, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Nie od razu rozpoznała w nim tego mężczyznę, którym kilkakrotnie zajmowała się, gdy jeszcze pracowała w Świętym Mungu, ale jej skojarzenie z nim było prędzej pozytywne niż negatywne. Co prawda jego dziki, trochę nietypowy wygląd mógł odstraszać, ale Leia nie dała się zwieść temu pierwszemu wrażeniu i nie pozwoliła, by przesłoniło jej ono inne cechy charakteru Louvela, które mogła dostrzec podczas jego wizyt. Co prawda wciąż nie miała pojęcia, kogo przezwyciężył w pojedynku o jej wianek, ale cieszyła się, że przyniosła go jakaś znajoma twarz, a nie ktoś zupełnie obcy. Nic więc dziwnego, że na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech, gdy mężczyzna znalazł się wystarczająco blisko, aby go dostrzec.
— Lordzie Rowle — to mówiąc, ukłoniła się delikatnie, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby powiedzieć albo jak skomentować zaistniałą sytuację. Wszystko, co wydarzyło się podczas tych ostatnich kilku minut, było dla Lei bardzo niespodziewane, bo przecież nie spodziewała się, że ktokolwiek postanowi sięgnąć po zrobiony przez nią wianek. Oznaczało to tym samym, że prawdopodobnie uschnie, ale również to, że jego ciężar spocznie na jej głowie i właśnie ta myśl sprawiła, iż zdecydowała, że jednak nie jest niezadowolona, mimo że scenariusz, który obrała za ten właściwy, okazał się takim nie być.
her soul is fierce. her heart is brave
her mind is strong
her mind is strong
Leia Yaxley
Zawód : dama z towarzystwa
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
can you remember who you were, before the world told you who you should be?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Personalia mężczyzny, który tego wieczoru miał wyłowić z morskiej toni jej wianek, nie były dla niej niespodzianką. Spodziewała się tego, nie tylko ze względu na swój stan cywilny, ale także wyciągając słuszne wnioski z poprzednich Festiwali Lata. Odkąd tylko pamiętała, za każdym razem to młody lord Rosier rzucał się w morze, by zdobyć stworzoną przez półwilę plecionkę. Niejednokrotnie konkurował z innymi pretendentami do jej serca lub wręcz panieńskiej dłoni. Pamiętała krótki, magiczny pojedynek, w który wdał się z lordem Nottem. Pojedynek okazał się zwycięski a Tristan po raz wtóry pojawił się na brzegu, trzymając w dłoniach wianek upleciony jej drobnymi dłońmi. Czuła wtedy dumę, ale skrywała ją pod pozorami dziewczęcej obojętności, udając, że ten pokaz siły nie zrobił na niej wrażenia. Tak naprawdę zapadł jej w pamięć na wiele lat, łagodząc błędy popełnione przez narzeczonego. Pomimo jego wad i brutalności, ciągle pamiętała ogień, z jakim stawał do walki po jej względy, i czułość, jaką jej okazywał, gdy w końcu składał wilgotne od wody rośliny na jej skroni, obdarowując ją dżentelmeńskim ukłonem. Tristan jawił się jej niczym książę z bajki, ideał, posiadający swą ciemniejszą stronę, jaką jednak nauczyła się ignorować, skupiając swą uwagę na pozytywnych przymiotach. Także i tym razem nie obawiała się o los plecionki z bzu i letnich gałązek. Cierpliwie czekała na pojawienie się Tristana i z rosnącym zadowoleniem obserwowała, jak wyprzedza zbyt śmiałych konkurentów, bez większych problemów przechwytując jej wianek. Uśmiechnęła się lekko, śledząc jego powrót na plażę, lecz dopiero w ostatniej chwili spojrzała prosto w jego oczy - odrobinę wyzywająco, ale czule, wzruszona tym ich pierwszym wspólnym doświadczeniem. Jako małżeństwo, jako mąż i żona, spleceni już na zawsze nierozerwalnym węzłem. Wracał ku niej przemoczony, materiał ubrań przylegał do umięśnionego ciała, które kontemplowała w niemym, nieprzyzwoitym zachwycie. Przypominał rzeźby, które oglądała podczas wizyty we Francji. Był idealny w każdym calu i był jej, tylko jej. Wierzyła w to z całego serca, czując, że nie mogłaby być szczęśliwsza. Wymknęła się śmierci, nosiła pod sercem zdrowe dziecko i stała się żoną możnego i coraz potężniejszego czarodzieja. Wyprostowała się jeszcze mocniej, oczekując, aż mężczyzna pojawi się tuż przy niej, by ukoronować ją jako swoją, zgodnie ze wszelkimi zasadami i intensywnymi uczuciami, które łączyły ich od prawie dekady. Obdarzyła go czułym i dumnym spojrzeniem, spoglądając śmiało w ciemne oczy, roziskrzone blaskiem zachodzącego słońca. - Który to już raz, najdroższy? - spytała cicho, pamiętając każdy jeden raz, gdy starał się o jej uwagę, o jej dłoń, o jej serce i o jej wianek, zdobywany raz po raz na każdym Festiwalu Lata.
Gość
Gość
Nie była szczególnie zadowolona ze swojego wianka. Ten na pierwszym dorosłym festiwalu miał być specjalny, wyjątkowy. Miał przyciągać spojrzenia i prowokować mężczyzn do tego, by rzucali się po niego w fale, zabiegając o względy młodziutkiej debiutantki na salonach. Elise lubiła być adorowana i bardzo by jej to schlebiało, gdyby jej wianek został szybko złowiony, a najlepiej gdyby mężczyźni wręcz wyrywali go sobie z rąk, pragnąc spędzić wieczór w jej towarzystwie i poprosić ją do tańca.
Ale jej wianek nie był specjalny ani piękny, bo poszukiwanie kwiatów zakończyło się dla niej dość niefortunnie i tylko staraniom Marine zawdzięczała fakt, że mogła pojawić się na wybrzeżu. W podartej i brudnej od trawy i ziemi sukni na pewno by tu nie przyszła, mowy nie ma, ale skoro została doprowadzona do porządku, mogła tu przyjść. Nie wystawiłaby na szwank swojej reputacji, pojawiając się w tak nieidealnym wydaniu. Już by wolała odpuścić sobie konkurencję i stracić szansę na złowienie jej wianka niż narażać na krzywe spojrzenia.
Na wybrzeże dotarła z dziewczętami, choć niestety szybko się rozstały i każda osobno miała oczekiwać na złowienie jej wianka. Choć nic nie było po niej widać, w głębi duszy ciągle gryzła ją zazdrość, jaką odczuwała wobec świeżo zaręczonej kuzynki. Marine wyprzedziła ją – i o ile wyprzedzanie w nauce nigdy jej nie przeszkadzało, bo wyniki nigdy się dla niej szczególnie nie liczyły i ważniejsze było to, jakie nosiła nazwisko a nie jak napisała sumy czy owutemy, tak zabolało ją, że to nie ją zauważono pierwszą. Nigdy nie czuła się od swoich kuzynek brzydsza – może tylko od tych, które były półwilami, i którym zawsze zazdrościła urody wymykającej się poza zwykłe, ludzkie standardy urody młodych dziewcząt. Może niepotrzebnie czuła się z tym źle, może ojciec bez jej wiedzy też już planował jej dalsze losy i umawiał się z jakimś rodem, ale nie znosiła, kiedy ktoś wyprzedzał ją w rzeczach tak ważnych, a czy istniało w życiu młodej damy coś ważniejszego niż zaręczyny i zamążpójście?
Może wróżba, którą wczoraj wylosowała, rzeczywiście nie była chmurą a kałużą. Płytka jak kałuża. Zdaniem niektórych te słowa idealnie opisywały jej osobę, ale Elise nie widziała w płytkości czegoś bardzo złego, nie musiała być bardzo mądra, wystarczyło że będzie ładna, dobrze wychowana, uzdolniona artystycznie i obyta na salonach. Niczego jej nie brakowało, była idealną młodą panną na wydaniu.
Pozostawało tylko liczyć na to, że za rok na festiwalu będzie dumnie obnosić lśniący na palcu pierścionek zaręczynowy. Pokrzepiona tą myślą zbliżyła się do wybrzeża, wzrokiem szukając Marine i Lei. Była ciekawa, która z nich pierwsza doczeka złowienia wianka. Rzuciła na wodę swój, spoglądając na niego sceptycznie, wyraźnie niezadowolona z tworzących go kwiatów, które były stanowczo zbyt pospolite, a potem patrzyła, jak unosi się na fali i powoli odpływa. Mogła też przysiąc, że nieopodal widziała, jak ktoś łowi wianek Marine – lub wianek bardzo podobny do tego, który wcześniej widziała w dłoniach kuzynki. Czyżby to był jej narzeczony? Westchnęła ciężko, po czym zwróciła wzrok na swój wianek, tak bardzo pragnąc, by złowił go jakiś przystojny kawaler z dobrego rodu, bo komuś niższego stanu na pewno nie zaoferuje spędzenia reszty dnia ze swoją osobą.
Ale jej wianek nie był specjalny ani piękny, bo poszukiwanie kwiatów zakończyło się dla niej dość niefortunnie i tylko staraniom Marine zawdzięczała fakt, że mogła pojawić się na wybrzeżu. W podartej i brudnej od trawy i ziemi sukni na pewno by tu nie przyszła, mowy nie ma, ale skoro została doprowadzona do porządku, mogła tu przyjść. Nie wystawiłaby na szwank swojej reputacji, pojawiając się w tak nieidealnym wydaniu. Już by wolała odpuścić sobie konkurencję i stracić szansę na złowienie jej wianka niż narażać na krzywe spojrzenia.
Na wybrzeże dotarła z dziewczętami, choć niestety szybko się rozstały i każda osobno miała oczekiwać na złowienie jej wianka. Choć nic nie było po niej widać, w głębi duszy ciągle gryzła ją zazdrość, jaką odczuwała wobec świeżo zaręczonej kuzynki. Marine wyprzedziła ją – i o ile wyprzedzanie w nauce nigdy jej nie przeszkadzało, bo wyniki nigdy się dla niej szczególnie nie liczyły i ważniejsze było to, jakie nosiła nazwisko a nie jak napisała sumy czy owutemy, tak zabolało ją, że to nie ją zauważono pierwszą. Nigdy nie czuła się od swoich kuzynek brzydsza – może tylko od tych, które były półwilami, i którym zawsze zazdrościła urody wymykającej się poza zwykłe, ludzkie standardy urody młodych dziewcząt. Może niepotrzebnie czuła się z tym źle, może ojciec bez jej wiedzy też już planował jej dalsze losy i umawiał się z jakimś rodem, ale nie znosiła, kiedy ktoś wyprzedzał ją w rzeczach tak ważnych, a czy istniało w życiu młodej damy coś ważniejszego niż zaręczyny i zamążpójście?
Może wróżba, którą wczoraj wylosowała, rzeczywiście nie była chmurą a kałużą. Płytka jak kałuża. Zdaniem niektórych te słowa idealnie opisywały jej osobę, ale Elise nie widziała w płytkości czegoś bardzo złego, nie musiała być bardzo mądra, wystarczyło że będzie ładna, dobrze wychowana, uzdolniona artystycznie i obyta na salonach. Niczego jej nie brakowało, była idealną młodą panną na wydaniu.
Pozostawało tylko liczyć na to, że za rok na festiwalu będzie dumnie obnosić lśniący na palcu pierścionek zaręczynowy. Pokrzepiona tą myślą zbliżyła się do wybrzeża, wzrokiem szukając Marine i Lei. Była ciekawa, która z nich pierwsza doczeka złowienia wianka. Rzuciła na wodę swój, spoglądając na niego sceptycznie, wyraźnie niezadowolona z tworzących go kwiatów, które były stanowczo zbyt pospolite, a potem patrzyła, jak unosi się na fali i powoli odpływa. Mogła też przysiąc, że nieopodal widziała, jak ktoś łowi wianek Marine – lub wianek bardzo podobny do tego, który wcześniej widziała w dłoniach kuzynki. Czyżby to był jej narzeczony? Westchnęła ciężko, po czym zwróciła wzrok na swój wianek, tak bardzo pragnąc, by złowił go jakiś przystojny kawaler z dobrego rodu, bo komuś niższego stanu na pewno nie zaoferuje spędzenia reszty dnia ze swoją osobą.
Gnała ile sił w nogach i powietrza w płucach, nie zważając na przeciwieństwa losu - jedną dłonią musiała trzymać swój cudowny wianek, drugą zadzierać lekko sukienkę, by nie plątała się pod stopami, podczas biegu ranionymi lekko drobnymi kamykami i odłamkami muszelek. Piasek także zatrzymywał drobną postać, zmuszając do większego wysiłku i angażowania mięśni w ucieczkę; rozsypywał się lekko na boki, lecz najbardziej zwracała uwagę na dźwięk, jaki wydawał, gdy zderzało się z nim stopy. Przez chwilę udawało jej się uciekać, lecz Bott I Długonogi zdołał dogonić zwinne stworzonko i zakończyć wyścig sprawnym chwytem, na który zareagowała śmiechem, najprawdziwszym, wesołym, pełnym, sprowadzającym ulgę na udręczone tragediami serce. Prawie cztery miesiące nie mogła zdobyć się na podobną reakcję, wszystkie sytuacje odbierała zza mgły, czasem z trudnością wykrzesując choćby uśmiech, czując się jak cień siebie, tracąc rachubę dni i nie wyobrażając sobie radości - teraz uderzyła w nią z całą mocą i mogła opisać to tylko jednym słowem - ulga. Zasapała się, zmachała, a śmiech mimo tego brzmiał dźwięcznie - mogłaby nawet przysiąc, że z oczu popłynęły pojedyncze łzy szczęścia. Nie liczyło się nic innego, Festiwal Lata zdał egzamin i przywołał emocje, jakie były im wszystkim potrzebne, a za jakimi tęskniła każdego dnia. Wylądowała więc na piasku, przez dobrą chwilę nie mogąc się uspokoić, ale było jej z tym niesamowicie dobrze.
- Może jednak dorównasz tego kroku - wyrzuciła w końcu, względnie opanowana, choć wciąż lekko zaczerwieniona po napadzie promiennych odczuć. Usiadła na piasku, osypując ziarenka ze swojej korony i usadowiła ją ponownie na białych włosach. Trochę krzywo, lecz lustra nie miała - zresztą, co za różnica! Szlachcianką nie była i na dowód tego zasiadła po turecku. - W takim razie gdzie mnie Krokodotrzymywacz zabiera? - zapytała, wychylając się lekko do przodu, z zaciekawieniem wymalowanym w głębi niebieskich tęczówek. - Tutaj już odgoniłam wszystkie chandruny - stwierdziła z zastanowieniem, po takiej dawce śmiechu musiały uciec, nie ma mowy, że by wytrzymały. - Hej, czy ciebie do wyłowienia wianka ściągnęła jaskółka? - zapytała nagle, skłonna uwierzyć, że ten mały ptaszek wszystko dokładnie obmyślił.
- Może jednak dorównasz tego kroku - wyrzuciła w końcu, względnie opanowana, choć wciąż lekko zaczerwieniona po napadzie promiennych odczuć. Usiadła na piasku, osypując ziarenka ze swojej korony i usadowiła ją ponownie na białych włosach. Trochę krzywo, lecz lustra nie miała - zresztą, co za różnica! Szlachcianką nie była i na dowód tego zasiadła po turecku. - W takim razie gdzie mnie Krokodotrzymywacz zabiera? - zapytała, wychylając się lekko do przodu, z zaciekawieniem wymalowanym w głębi niebieskich tęczówek. - Tutaj już odgoniłam wszystkie chandruny - stwierdziła z zastanowieniem, po takiej dawce śmiechu musiały uciec, nie ma mowy, że by wytrzymały. - Hej, czy ciebie do wyłowienia wianka ściągnęła jaskółka? - zapytała nagle, skłonna uwierzyć, że ten mały ptaszek wszystko dokładnie obmyślił.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Ani na moment nie straciła z oczu swojego wianka, który dryfował na morskich falach znoszony coraz dalej od brzegu. Nie miała obaw, że odpłynie zbyt daleko, by ktokolwiek mógł go pochwycić, bo wiedziała doskonale, że Morgoth spełni swoją obietnicę i wejdzie do wody, a później wyłowi plecionkę hortensji i obowiązek przywiedzie go do miejsca, w którym teraz stała. Zwrot wianka i umieszczenie go na jej skroni miały być symbolem przynależności do niego na resztę wieczoru, lecz nie umywało się to do rangi ozdoby znajdującej się na serdecznym palcu lady Lestrange. Pierścionek zaręczynowy nie ciążył jej ani na dłoni, ani na duszy, gdyż od zawsze była świadoma powinności, jaką przyjdzie jej wypełnić. Dziś jednak mijał dopiero trzeci dzień od momentu, w którym dowiedziała się, że została przyrzeczona lordowi Yaxleyowi i wciąż nie była w stanie zidentyfikować wszystkich uczuć i emocji, jakie kłębiły się w niej w związku z tym faktem. Dopasowanie się przyszło jej bez trudu i nie negowała zachowań, jakie były teraz od niej oczekiwane – najpierw taniec przy ognisku, następnie spotkania kontrolowane, kilkukrotne pojawienie się razem na salonach, oszczędność w wyrażaniu swoich opinii oraz inne należne zaręczonej damie akty oddania i posłuszeństwa. Była w stanie wyobrazić sobie wspólną przyszłość, nieco może zamgloną, bo mimo wszystko niewiele wiedziała o wybranym dla niej przez nestora mężczyźnie, lecz w wyobrażeniach tych zawsze dominował spokój i szacunek. Nie powinna oczekiwać niczego ponad to, wiedząc doskonale, że niektóre kobiety nie mogą liczyć nawet na takie minimum, dlatego starała się nie wędrować myślami w rejony, które mogłyby sprowadzić jej rozważania do sfery uczuciowej. Nie chciała sprawiać sobie zawodu zanim cała przygoda nie zacznie się na dobre.
Wolała myśleć o praktycznych rzeczach, choć dla osób postronnych mogły się one wydawać nieco płytkie. Chciała wypaść dobrze przed rodziną Morgotha, zwłaszcza jego matką oraz siostrą, pragnęła też zaprezentować swoje artystyczne umiejętności i udowodnić, że jest godną potomkinią swojego rodu. Nie łudziła się, że zjedna sobie wszystkich pojedynczym recitalem, wszakże różnice pomiędzy dwoma rodzinami były znaczące i doskonale znane dla obu stron, a mimo to zdecydowano się na dawno niespotykane połączenie; miało to swoje podłoże w polityce, a choć Marine nie znała szczegółów, była o tym święcie przekonana. Zdawała sobie sprawę, że potrzeba czegoś więcej, niż pięknego głosu, by zjednać sobie Yaxleyów. Pewność siebie pomagała jej twierdzić, że ma dokładnie to, czego potrzebowała by osiągnąć ten cel. Miała też nadzieję na wizytę w Fenland, była bowiem bardzo ciekawa tego miejsca, tak różnego, od rodzinnej wyspy i jej niepowtarzalnego, magicznego klimatu. Wiedziała, że jest w stanie sprawić, że nowa rodzina uzna ją za wybór idealny, ale to nie ślepego podziwu pragnęła z ich strony.
Nadeszła wreszcie chwila, w której obserwowanie wianka przemieniło się w spoglądanie na próby złowienia go przez Morgotha. Mężczyzna podążał ku niemu z uporem, nie zniechęcając się konkurencją ani następującymi po sobie uderzeniami fal. Gdy jedna z większych zmoczyła go całego, kąciku ust Marine zadrgały delikatnie; nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to jej żywioł poddaje lorda Yaxleya testowi. Przeszedł go zwycięsko, gdyż po chwili ściskał już w ręku wianek z hortensji, lecz nie bez uszczerbku; czerwień zabarwiła białe płatki, gdy z dłoni mężczyzny popłynęła krew.
Lestrange nie była przesądna i nie podejrzewała, by walka z falami miała być jakimkolwiek rodzajem alegorii ich przyszłego, wspólnego życia, a malowniczo zabarwiony wianek nie wzbudził jej zdegustowania, wręcz przeciwnie. Przywitała więc Morgotha delikatnym uśmiechem, żałując odrobinę, że nie może podarować mu ani chusteczki, ani nawet wstążki do obwiązania rozcięcia. Nie przeszkadzało jej, że był przemoczony, bo przecież jej sukienka również była już podmywana wodą. Spokojnie oczekiwała jego władnego gestu oraz momentu, w którym i ona będzie mu mogła coś przekazać.
Wolała myśleć o praktycznych rzeczach, choć dla osób postronnych mogły się one wydawać nieco płytkie. Chciała wypaść dobrze przed rodziną Morgotha, zwłaszcza jego matką oraz siostrą, pragnęła też zaprezentować swoje artystyczne umiejętności i udowodnić, że jest godną potomkinią swojego rodu. Nie łudziła się, że zjedna sobie wszystkich pojedynczym recitalem, wszakże różnice pomiędzy dwoma rodzinami były znaczące i doskonale znane dla obu stron, a mimo to zdecydowano się na dawno niespotykane połączenie; miało to swoje podłoże w polityce, a choć Marine nie znała szczegółów, była o tym święcie przekonana. Zdawała sobie sprawę, że potrzeba czegoś więcej, niż pięknego głosu, by zjednać sobie Yaxleyów. Pewność siebie pomagała jej twierdzić, że ma dokładnie to, czego potrzebowała by osiągnąć ten cel. Miała też nadzieję na wizytę w Fenland, była bowiem bardzo ciekawa tego miejsca, tak różnego, od rodzinnej wyspy i jej niepowtarzalnego, magicznego klimatu. Wiedziała, że jest w stanie sprawić, że nowa rodzina uzna ją za wybór idealny, ale to nie ślepego podziwu pragnęła z ich strony.
Nadeszła wreszcie chwila, w której obserwowanie wianka przemieniło się w spoglądanie na próby złowienia go przez Morgotha. Mężczyzna podążał ku niemu z uporem, nie zniechęcając się konkurencją ani następującymi po sobie uderzeniami fal. Gdy jedna z większych zmoczyła go całego, kąciku ust Marine zadrgały delikatnie; nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to jej żywioł poddaje lorda Yaxleya testowi. Przeszedł go zwycięsko, gdyż po chwili ściskał już w ręku wianek z hortensji, lecz nie bez uszczerbku; czerwień zabarwiła białe płatki, gdy z dłoni mężczyzny popłynęła krew.
Lestrange nie była przesądna i nie podejrzewała, by walka z falami miała być jakimkolwiek rodzajem alegorii ich przyszłego, wspólnego życia, a malowniczo zabarwiony wianek nie wzbudził jej zdegustowania, wręcz przeciwnie. Przywitała więc Morgotha delikatnym uśmiechem, żałując odrobinę, że nie może podarować mu ani chusteczki, ani nawet wstążki do obwiązania rozcięcia. Nie przeszkadzało jej, że był przemoczony, bo przecież jej sukienka również była już podmywana wodą. Spokojnie oczekiwała jego władnego gestu oraz momentu, w którym i ona będzie mu mogła coś przekazać.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset