Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Nie przeszkadzał mu strój, który lepił się się do jego ciała. Spodnie zdążyły prawie całkiem przemoknąć, gdy tylko wszedł do strumienia po kolana. Woda, przyjemnie chłodna, mimowolnie wywołała w nim dreszcze. To wydawało się proste. Prosty był też cały plan. Przy niewielkim zaangażowaniu i wkładzie siły był w stanie sięgnąć po wianek, ale wystające kamienie i meandrujący nurt odbijał go na różne strony, jak na złość, wodząc za nos. Było już za późno, by się wycofać i zrezygnować z głupiego przedstawienia. Za cel obrał sobie kwiecistą koronę z bzu i zamierzał wyjść na brzeg trzymając ją w garści. Już jak żadne trofeum, a symbol jego własnej głupoty. Nie oglądał się na innych, ale kiedy zabrnął dalej i głębiej, zatrzymał się w miejscu, przeczuwając to, co nastąpi. Poziom wody podnosił się gwałtownie. Twardo opierając się na nogach zmierzył z wielką falą, której nie rozgromił i nie wystraszył swoją determinacją, wbrew wewnętrznemu pragnieniu. Uderzyła w niego z impetem, mocząc wszystko, co udało mu się do tej pory zabezpieczyć przed zmoknięciem. Woda spływała mu nawet po włosach na oczy, które pokryte osadzonymi na rzęsach kroplami otworzył od razu wypatrując w końcu swój mały, złośliwy cel. Chwycił go za wątłą, delikatną gałązkę, lekko przyciągnął do siebie. Pochwycony w garść trzymał już mocno, nie dając mu odpłynąć. Gdzieś w wodzie zamigotało coś zachęcająco. Będąc już przemoczonym do suchej nitki bez żadnych wątpliwości pochylił się i częściowo zanurzył. Zgarnął to w dłoń, wraz z piachem i czymś, co zbrudziło wodę jego własną krwią. Nie odczuł bólu, ale posoka przysłoniła mu widok i ciemną smugą pociągnęła się dalej, zostawiając za nim krwawy ślad. Naznaczając go pośród innych. Powtórzył próbę, upewniając się, że znalezisko trzyma w garści. Sądził, że wiedział co odnalazł, kiedy się temu przyjrzał, więc włożył to do kieszeni, wychodząc na brzeg. Przeczesał włosy, odklejając je od czoła i skroni, a woda spłynęła mu po karku wywołując gęsią skórkę, choć nie było mu zimno. Rozwinął podwinięte rękawy przemoczonej koszuli. Zakrwawioną dłonią chwycił wianek, w drugą rękę wziął pozostawione na trawie buty i leniwym krokiem ruszył w kierunku winowajczyni. Już pokonawszy kilka pierwszych kroków westchnął, unosząc wzrok na Ignotusa. Wzrok, który zakazywał mu komentowania tego żałosnego, idiotycznego widoku w jakikolwiek sposób. Marnej prezencji nie towarzyszyło jednak zagubione spojrzenie persony o zachwianej pewności siebie. Chłodne oczy koloru stali przeczesywały ścieżkę przed nim, po której boso kroczył i pozostałe twarze zgromadzone na brzegu poza nimi. W swojej minie nie zdradzał ani niechęci, ani zadowolenia na widok kobiet, ku którym zmierzał. Odłamał jedną gałązkę bzu ze zdobytego w heroicznej walce z żywiołem wianka i wręczył ją małej wieszczce, nie oglądając się już na drugi wianek, który popłynął z nurtem, lub osiadł na jakimś kamieniu przy brzegu.
Stanąwszy na półtora kroku przed Cassandrą uniósł wianek.
— Mogę?— spytał, podnosząc na nią wzrok, otrzepawszy koronę splecionego bzu z wody i własnej krwi. Nie miał wielkiego poszanowania dla tradycji, mogła mu odmówić.
Stanąwszy na półtora kroku przed Cassandrą uniósł wianek.
— Mogę?— spytał, podnosząc na nią wzrok, otrzepawszy koronę splecionego bzu z wody i własnej krwi. Nie miał wielkiego poszanowania dla tradycji, mogła mu odmówić.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
W przeciwieństwie do Ramseya - po niej emocje były doskonale widoczne; okraszone zielenią wąskie źrenice ciskały gromy, ułożone w wąską kreskę usta zdradzały gniew, dumnie wyprostowana sylwetką - nieustępliwość; był jak pies ogrodnika, który ani nie zamierzał się do niej zbliżyć, ani nie zamierzał pozwolić na to nikomu innemu. I miała tego dosyć - żaden pies nie był w stanie osaczyć wrony; bo ta, choć słabsza, potrafiła wzbić się w przestworza. Przesunęła jeszcze dłonią po wątłym ramieniu Lysandry, po części ostrzegawczo, dopełniając swoich słów - musiała wziąć je na poważnie - po części pożegnalnie, kiedy młodszy Mulciber wręczył jej gałązkę bzu. Gałązkę z jej korony - ledwie stanął naprzeciw niej, a Cassandra - mimo sprzecznych uczuć targających sercem i złości, jaka kłębiła się w oczach - skłoniła się przed nim subtelnie, ułatwiając nałożenie wianka, udzielając tym samym pozwolenia na zadane pytanie; rozległe gałęzie pachnących kwiatów zroszone były słoną wodą i metalicznym zapachem jego krwi - ale zwłaszcza ten drugi zapach znała bardzo dobrze. Na pytanie odpowiedziała gestem, nie słowem - wyboru nie miała, oddając szacunek tradycji. Święto w Weymouth było świętem miłości, a ona miała zamiar je uhonorować - nierozsądnie było igrać z wyższymi mocami. Była wiedźmą, kwiecisty splot dobrze komponował się z potarganymi przez nadmorski wiatr czarnymi włosami, a poły luźnej czarnej szaty z łatwością przysłaniały zaokrąglony brzuch, w którym właśnie poczuła kopnięcie, zupełnie jakby rosnące pod jej piersią życie żywiło względem ojca podobne odczucia. Powstrzymała jednak ruch ręki - nie chciała, żeby wiedział. Podjęła decyzję o jego zachowaniu sama - a on nie musiał nawet wiedzieć, że był jego - jej - ojcem.
- Kto by pomyślał, że masz w sobie duszę romantyka - mruknęła, bez uśmiechu, unosząc ku niemu spojrzenie podkreślonych węglem oczu, gdy wianek znalazł się już na jej skroniach. - Przywiodła cię tu sielska atmosfera święta? Intymny nastrój zmysłowości? - Patrzyła mu prosto w oczy - wyzywająco - wiedziała, że nie, wiedziała, że nie miał w sobie poszanowania do dni takich jak dzisiejszy, a moc uczuć była mu zwyczajnie obca. W jej serce wciąż płonął gniew - choć słowa wypowiadała z kontrastującym mu chłodem okraszoną kpiną. - Gratuluję, dzielny czarodzieju. Bój nie był prosty, lecz, mimo poniesionych ran - chwyciła między palce jeden z okrwawionych liści, trąc czerwień między opuszkami smukłych, bladych palców - zwycięski. Wywalczyłeś sobie prawo do tańca z wybranką. - To mówiąc, zadarła lekko brodę i zgrabnie wyminęła Ramseya - spokojnym, lekkim krokiem brodzącym bosą stopą w sypkim piasku, zamierzając pomknąć w tłum czarodziejów za wysokim szarym dymem pobliskiego ogniska; tradycji stanie się wszak zadość dopiero, gdy znajdą się właśnie tam. Nie oglądała się za siebie - jeśli los chciał, by odnalazł jej wianek, zechce również, by odnalazł ją. Zamykając oczy, jak mantrę powtarzała imię córki - nie widziała wczoraj jej zaginięcia, więc dziś nic jej nie groziło, nawet zostawionej na pastwę człowieka, dla którego ważniejszy był jej martwy ojciec niż ona sama. Trzeciemu oku mogła zaufać: nic jej nie groziło.
- Kto by pomyślał, że masz w sobie duszę romantyka - mruknęła, bez uśmiechu, unosząc ku niemu spojrzenie podkreślonych węglem oczu, gdy wianek znalazł się już na jej skroniach. - Przywiodła cię tu sielska atmosfera święta? Intymny nastrój zmysłowości? - Patrzyła mu prosto w oczy - wyzywająco - wiedziała, że nie, wiedziała, że nie miał w sobie poszanowania do dni takich jak dzisiejszy, a moc uczuć była mu zwyczajnie obca. W jej serce wciąż płonął gniew - choć słowa wypowiadała z kontrastującym mu chłodem okraszoną kpiną. - Gratuluję, dzielny czarodzieju. Bój nie był prosty, lecz, mimo poniesionych ran - chwyciła między palce jeden z okrwawionych liści, trąc czerwień między opuszkami smukłych, bladych palców - zwycięski. Wywalczyłeś sobie prawo do tańca z wybranką. - To mówiąc, zadarła lekko brodę i zgrabnie wyminęła Ramseya - spokojnym, lekkim krokiem brodzącym bosą stopą w sypkim piasku, zamierzając pomknąć w tłum czarodziejów za wysokim szarym dymem pobliskiego ogniska; tradycji stanie się wszak zadość dopiero, gdy znajdą się właśnie tam. Nie oglądała się za siebie - jeśli los chciał, by odnalazł jej wianek, zechce również, by odnalazł ją. Zamykając oczy, jak mantrę powtarzała imię córki - nie widziała wczoraj jej zaginięcia, więc dziś nic jej nie groziło, nawet zostawionej na pastwę człowieka, dla którego ważniejszy był jej martwy ojciec niż ona sama. Trzeciemu oku mogła zaufać: nic jej nie groziło.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przez kilka chwil chciała dać złości upust, wycelować w długowłosego oskarżycielsko palcem i zdradzić Nottowi, że to on, właśnie on, że to jego wina; później pragnęła nachylić się ku łowcy smoków i wyszeptać mu do ucha propozycję, aby pomógł jej aurora pojmać, zaciągnąć do lasu, obezwładnić. Stali po jednej stronie, winien był Sigrun pomóc - prędko jednak uświadomiła sobie nierealność tego pomysłu. Potrząsnęła lekko głową, strząsając z powiek wizję słodkich tortur, przywołując się do porządku. Nadejdzie chwila, gdy sięgnie po zemstę.
Nie dojrzała na twarzy Notta zdziwienia, mimo wszystko jednak postanowiła się wytłumaczyć; nie chciała, aby posądził ją o śledzenie, czy niezdrowe zainteresowanie jego osobą, na Merlina! Wciąż pozostawał dla niej obcym człowiekiem.
- Tak. Pracowałam. Widywałam cię na korytarzach - wyjaśniła pokrótce. Skinęła głową na potwierdzenie jego słów. - Wydział Istot, a konkretnie Biuro Kontroli Wilkołaków - uzupełniła, choć z nieco kwaśną miną. Zarówno on, jak i ona dobrze wiedzieli, że to już przeszłość, że nie powróci do roli Brygadzistki - przez mężczyznę, którego pozostawiła za plecami. Nie oglądała się za siebie. Później wypyta Larę o wszystko, choć prawdy o tym dziwnym zainteresowaniu zdradzić jej nie mogła.
- Chodźmy - odparła Rookwood, wyrzucając niedbale niedopałek papierosa gdzieś za siebie; poprawiła mokry wianek z zielonych gałązek, czując jak chłodne strużki wody spływają po jej karku i szyi. Dobrze, niech ostudzą gniew i złość. Bezceremonialnie wsunęła rękę pod męskie ramię, choć Nott wcale tego nie zaproponował; Sigrun nieco brakowało dobrych manier, nie była damą, musiał to jakoś tego popołudnia znieść - jeśli zamierzał dopełnić tradycji i spędzić ze swą wiankową wybranką kilka godzin. O ile wytrzyma, rzecz jasna, Sigrun była kobietą trudną i zazwyczaj nieprzyjemną w obyciu; nie powinien był jednak odbierać tego personalnie - tak po prostu już miała.
- Wyłapywaniem? Oddajecie je później odpowiednim rezerwatom? - dopytała z ciekawością, gdy ruszyli nieśpiesznie ku jednemu z ognisk; Sigrun także tłum rozchichotanych dziewcząt działał na nerwy. Miała tęż świadomość, że Percival nosi tytuł lorda, jest obiektem zainteresowania reporterów Czarownicy, czy Proroka Codziennego - a pojawienie się jej osoby na wspólnym zdjęciu w gazecie było ostatnim, czego teraz potrzebowała.
Zagadnęła go o smoki, bo najpewniej była to jedna z nielicznych rzeczy, która mogła ich łączyć; nie miała nic przeciwko temu, by z jego ust popłynęły barwne opowieści o wyprawach - była tego ciekawa. Sama nie miała zbyt wiele do czynienia ze smokami; więcej o nich czytała i słyszała, niż miała rzeczywistego doświadczenia. Żałowała tego, oczywiście, to niezwykłe i fascynujące stworzenia. Silne i potężne, kryjące w sobie ogromną i starą magię.
- Słyszałam, że przed kilkoma tygodniami pochwycono wyspiarkę rybojadkę. Sądziłam, że wyginęły dawno temu - ciągnęła dalej, nieświadoma, że Percival Nott brał udział w tej wyprawie; tym większe miała szczęście, że to właśnie on zdecydował się wyłowić tego popołudnia jej wianek.
Niedługo potem dotarli do jednego z ognisk, nieco na boku, gdzie zgromadziło się mniej tańczących par; na kłodzie siedział jednak minstrel wygrywający na harfie nie mniej piękną, starą melodię. Na całe szczęście nie walca, bo tego by nie zniosła.
Nie dojrzała na twarzy Notta zdziwienia, mimo wszystko jednak postanowiła się wytłumaczyć; nie chciała, aby posądził ją o śledzenie, czy niezdrowe zainteresowanie jego osobą, na Merlina! Wciąż pozostawał dla niej obcym człowiekiem.
- Tak. Pracowałam. Widywałam cię na korytarzach - wyjaśniła pokrótce. Skinęła głową na potwierdzenie jego słów. - Wydział Istot, a konkretnie Biuro Kontroli Wilkołaków - uzupełniła, choć z nieco kwaśną miną. Zarówno on, jak i ona dobrze wiedzieli, że to już przeszłość, że nie powróci do roli Brygadzistki - przez mężczyznę, którego pozostawiła za plecami. Nie oglądała się za siebie. Później wypyta Larę o wszystko, choć prawdy o tym dziwnym zainteresowaniu zdradzić jej nie mogła.
- Chodźmy - odparła Rookwood, wyrzucając niedbale niedopałek papierosa gdzieś za siebie; poprawiła mokry wianek z zielonych gałązek, czując jak chłodne strużki wody spływają po jej karku i szyi. Dobrze, niech ostudzą gniew i złość. Bezceremonialnie wsunęła rękę pod męskie ramię, choć Nott wcale tego nie zaproponował; Sigrun nieco brakowało dobrych manier, nie była damą, musiał to jakoś tego popołudnia znieść - jeśli zamierzał dopełnić tradycji i spędzić ze swą wiankową wybranką kilka godzin. O ile wytrzyma, rzecz jasna, Sigrun była kobietą trudną i zazwyczaj nieprzyjemną w obyciu; nie powinien był jednak odbierać tego personalnie - tak po prostu już miała.
- Wyłapywaniem? Oddajecie je później odpowiednim rezerwatom? - dopytała z ciekawością, gdy ruszyli nieśpiesznie ku jednemu z ognisk; Sigrun także tłum rozchichotanych dziewcząt działał na nerwy. Miała tęż świadomość, że Percival nosi tytuł lorda, jest obiektem zainteresowania reporterów Czarownicy, czy Proroka Codziennego - a pojawienie się jej osoby na wspólnym zdjęciu w gazecie było ostatnim, czego teraz potrzebowała.
Zagadnęła go o smoki, bo najpewniej była to jedna z nielicznych rzeczy, która mogła ich łączyć; nie miała nic przeciwko temu, by z jego ust popłynęły barwne opowieści o wyprawach - była tego ciekawa. Sama nie miała zbyt wiele do czynienia ze smokami; więcej o nich czytała i słyszała, niż miała rzeczywistego doświadczenia. Żałowała tego, oczywiście, to niezwykłe i fascynujące stworzenia. Silne i potężne, kryjące w sobie ogromną i starą magię.
- Słyszałam, że przed kilkoma tygodniami pochwycono wyspiarkę rybojadkę. Sądziłam, że wyginęły dawno temu - ciągnęła dalej, nieświadoma, że Percival Nott brał udział w tej wyprawie; tym większe miała szczęście, że to właśnie on zdecydował się wyłowić tego popołudnia jej wianek.
Niedługo potem dotarli do jednego z ognisk, nieco na boku, gdzie zgromadziło się mniej tańczących par; na kłodzie siedział jednak minstrel wygrywający na harfie nie mniej piękną, starą melodię. Na całe szczęście nie walca, bo tego by nie zniosła.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uniesienie na nią wzroku było jak złamanie danego słowa. Nie mógł się oprzeć, by nie spojrzeć— jak jasnowidz do kotłującej się kryształowej kuli, jak mężczyzna w jej szmaragdowe oczy. Powoli, w krzyżowym ogniu stanęły dwa żywioły: woda i ziemia. Dumnie wyprostowana czekała na niego. Z pozoru niezainteresowana, lecz doskonale świadoma tego, że stanowi centrum całej grawitacji, ściąga ku sobie złaknione i pogubione dusze. Przyglądał się przez chwilę jej gęstym, nieregularnym brwiom wznoszącym się nad pokreślonymi węglem powiekami. Miała wystające kości policzkowe, wąskie, regularne wargi zaciśnięte teraz w przypływającej jak zwodnicza fala emocji, które idealnie pasowały w swych proporcjach do jej twarzy. Jej szczupłe ramiona były osią dla harmonijnej sylwetki, a krągłe piersi uwypukliły się pod ciemnym materiałem sukni. Tańczące cienie ognisk nieopodal podkreślały jej walory stanowczo zbyt dosadnie. Bez słowa i nieuzasadnionego przeciągania przyjęła jego propozycję, więc w podobnym milczeniu, z cichym, miarowym oddechem ukoronował jej głowę kwiatami bzu, których zapach od razu zapadł mu w pamięć. Nęcący, lekki, a niezwykle intensywny. Ostatnie krople morskiej toni spłynęły po wodospadzie kruczych włosów, gęsto rozlanych niedbale na ramionach i plecach, potarganych przez bryzę.
Krople spływające po jego skroniach i karku przestały być odczuwalne. Ginęły w materiale ciasno przylegającym do ciała. Odwlekał chwilę wyciągnięcia różdżki i osuszenia się jednym ruchem. Z przezorności. Magia bywała kapryśna, a chłód mu nie doskwierał, woda nie drażniła skóry, nie burzyła nienagannej prezencji, której nigdy nie posiadł. To, co go tu przywiodło było bez znaczenia. Dla niej i dla niego. Ale rozumiał, że musiała to powiedzieć; chciała to zrobić. Mrugnął więc ze spokojem i powolnym wydechem. Znała go dobrze, a to budziło w nim lekkie uczucie niepokoju.
— Uspołeczniam się. Cieszę się, że na ciebie trafiłem — odpowiedział, nie odrywając spojrzenia od jej twardego, ciskającego gromami i w jego kierunku wzroku. Płynnie i niezbyt ostentacyjnie rozejrzał się jeszcze. Choć niewiele osób pozostało na wybrzeżu, wolał, aby nie zawracali na siebie zbyt wielkiej uwagi innych. Kątem oka złapał postać Sigrun, nie zatrzymał jednak na niej spojrzenia, odwrócił się czym prędzej, by znów zmierzyć się z piekielnym ogniem buchającym mu prosto w twarz. Nie skomentował jej słów w żaden sposób, prowokację puszczając bokiem. Spodziewał się tego, wiedział, że to nie był koniec serii kpin i drwiny, jaka wypłynie z jej wężowych ust. Nie skinął jej również głową. Za te słowa dziękować nie zamierzał, nawet jeśli w dziękczynnym ukłonie byłoby więcej teatralnej szopki niż prawdy. Podążył za nią ruchem głowy, ale nie spojrzeniem. Te zatrzymał na jej bosych, małych stopach, które pozostawiały na piasku zgrabne ślady, a potem trawie, która dość już wygięta tysiącem cudzych kroków nie zostawiała żadnych jej śladów. Pożegnał ojca i małą Lysandrę zachowawczym skinięciem i ruszył za nią podobnym krokiem. Nie gnał za nią, choć szybko zniknęła mu z oczu w tańcach wokół głównego ogniska. Był zmuszony się zatrzymać, by para, która wypadła z radosnego koła nie uderzyła w niego z rozpędu całą swoją masą. Przelecieli więc przed nim ledwie łapiąc równowagę, ale to znów zwolniło jego tempo. Przeczesywał wzrokiem tłum zebranych ludzi, powoli rozglądając się pomiędzy sylwetkami — i towarzyszyło mu nieodłączne wrażenie, jakby przemykała między nimi wszystkimi jak mroczna zjawa, która bawiła się z nim, grając mu na nerwach. Ale dziś był spokojny. Skupiony i skoncentrowany na niej próbował odnaleźć jej kołyszące biodra pomiędzy setką innych, nic nieznaczących. Trudno było mu podążyć za słabym aromatem miodu, który ginął wśród zapachu słodkiego potu, kobiecych pachnideł i olejków, kwiatów i woni palonego drewna. Ale przez to wszystko przebijał się zapach bzu, który towarzyszył mu odkąd wyłonił się na morskiej fali. A trudno mu było odmówić umiejętności koncentracji na detalach, wyodrębniając je z całej tej bezkształtnej masy, która go otaczała. Krucze włosy i ciemna szata wyłoniły się przed nim nagle. Chwycił ją za przedramię, odwrócił ku sobie gwałtownie, ale ujrzał zamiast dwóch zielonych kamieni zdruzgotane spojrzenie czarnych jak obsydiany oczu obcej, w niczym nie przypominającym jej kobiety. Porzucił ją bez słowa, ruszając dalej przed siebie, aż opuścił grono radosnych ludzi. Zwolnił. Kobieca sylwetka zamajaczyła przed nim, jak duch, sunąc po wilgotnym piachu, a suknię i włosy rwał lekki wiatr ciągnący znad morza. Przystanął na moment. Ale nie było już odwrotu. Nie musiał patrzeć na ślady na piasku, niósł go tym razem zapach bzu w słonym wietrze. Po chwili ruszył naprzód i zbliżył się, choć pozostał wobec niej we względnym dystansie.
Wszystko, co powiedziała do niego w ostatnich tygodniach nie było wszystkim, co miała mu do powiedzenia.
—Cassie?
| znikamy tu
Krople spływające po jego skroniach i karku przestały być odczuwalne. Ginęły w materiale ciasno przylegającym do ciała. Odwlekał chwilę wyciągnięcia różdżki i osuszenia się jednym ruchem. Z przezorności. Magia bywała kapryśna, a chłód mu nie doskwierał, woda nie drażniła skóry, nie burzyła nienagannej prezencji, której nigdy nie posiadł. To, co go tu przywiodło było bez znaczenia. Dla niej i dla niego. Ale rozumiał, że musiała to powiedzieć; chciała to zrobić. Mrugnął więc ze spokojem i powolnym wydechem. Znała go dobrze, a to budziło w nim lekkie uczucie niepokoju.
— Uspołeczniam się. Cieszę się, że na ciebie trafiłem — odpowiedział, nie odrywając spojrzenia od jej twardego, ciskającego gromami i w jego kierunku wzroku. Płynnie i niezbyt ostentacyjnie rozejrzał się jeszcze. Choć niewiele osób pozostało na wybrzeżu, wolał, aby nie zawracali na siebie zbyt wielkiej uwagi innych. Kątem oka złapał postać Sigrun, nie zatrzymał jednak na niej spojrzenia, odwrócił się czym prędzej, by znów zmierzyć się z piekielnym ogniem buchającym mu prosto w twarz. Nie skomentował jej słów w żaden sposób, prowokację puszczając bokiem. Spodziewał się tego, wiedział, że to nie był koniec serii kpin i drwiny, jaka wypłynie z jej wężowych ust. Nie skinął jej również głową. Za te słowa dziękować nie zamierzał, nawet jeśli w dziękczynnym ukłonie byłoby więcej teatralnej szopki niż prawdy. Podążył za nią ruchem głowy, ale nie spojrzeniem. Te zatrzymał na jej bosych, małych stopach, które pozostawiały na piasku zgrabne ślady, a potem trawie, która dość już wygięta tysiącem cudzych kroków nie zostawiała żadnych jej śladów. Pożegnał ojca i małą Lysandrę zachowawczym skinięciem i ruszył za nią podobnym krokiem. Nie gnał za nią, choć szybko zniknęła mu z oczu w tańcach wokół głównego ogniska. Był zmuszony się zatrzymać, by para, która wypadła z radosnego koła nie uderzyła w niego z rozpędu całą swoją masą. Przelecieli więc przed nim ledwie łapiąc równowagę, ale to znów zwolniło jego tempo. Przeczesywał wzrokiem tłum zebranych ludzi, powoli rozglądając się pomiędzy sylwetkami — i towarzyszyło mu nieodłączne wrażenie, jakby przemykała między nimi wszystkimi jak mroczna zjawa, która bawiła się z nim, grając mu na nerwach. Ale dziś był spokojny. Skupiony i skoncentrowany na niej próbował odnaleźć jej kołyszące biodra pomiędzy setką innych, nic nieznaczących. Trudno było mu podążyć za słabym aromatem miodu, który ginął wśród zapachu słodkiego potu, kobiecych pachnideł i olejków, kwiatów i woni palonego drewna. Ale przez to wszystko przebijał się zapach bzu, który towarzyszył mu odkąd wyłonił się na morskiej fali. A trudno mu było odmówić umiejętności koncentracji na detalach, wyodrębniając je z całej tej bezkształtnej masy, która go otaczała. Krucze włosy i ciemna szata wyłoniły się przed nim nagle. Chwycił ją za przedramię, odwrócił ku sobie gwałtownie, ale ujrzał zamiast dwóch zielonych kamieni zdruzgotane spojrzenie czarnych jak obsydiany oczu obcej, w niczym nie przypominającym jej kobiety. Porzucił ją bez słowa, ruszając dalej przed siebie, aż opuścił grono radosnych ludzi. Zwolnił. Kobieca sylwetka zamajaczyła przed nim, jak duch, sunąc po wilgotnym piachu, a suknię i włosy rwał lekki wiatr ciągnący znad morza. Przystanął na moment. Ale nie było już odwrotu. Nie musiał patrzeć na ślady na piasku, niósł go tym razem zapach bzu w słonym wietrze. Po chwili ruszył naprzód i zbliżył się, choć pozostał wobec niej we względnym dystansie.
Wszystko, co powiedziała do niego w ostatnich tygodniach nie było wszystkim, co miała mu do powiedzenia.
—Cassie?
| znikamy tu
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Powinna nauczyć się, że życzenia należy wypowiadać we właściwy sposób. To wypowiedziane przez nią zostało spełnione szybciej, niż sądziła. Wilk nie mógł złapać w paszczę dwóch wianków, miał go w tym zastąpić niedźwiedź. Widziała go w swoich snach – widziała, jak ocierał się gęstym futrem o krzew głogu, jak patrzy w stronę starej wierzby, jak cichym pomrukiem straszny szkodniki. Nie widziała w jego oczach czerwonego blasku, a to kwalifikowało go jako teoretycznego sojusznika. Wyszeptane do ucha słowa matki niosły jednak przekaz, którego nie mogła zignorować. Nie puszczała dłoni Cassandry, gdy ta pochyliła się ku niej. Posłała tylko Niedźwiedziowi jedno ze swoich uważnych spojrzeń, kryjących to, co otrzymała w słowach od matki – przestrogę i prośbę.
– Cały wieczór? – spytała cicho, zasłaniając dłonią usta. – To strasznie długo.
Położona została na jej barki odpowiedzialność – nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni. Odłączenie się od matki na czas pozwolenia tradycji, by w końcu zaistniała, wydawało jej się przerażające, ale przecież, jak powiedziała Wrona, musiała być dorosła. Dorosła również w tym, by przyjmować los takim, jaki był – odważnie, ale jednocześnie z dozą ostrożności. Musiała obserwować tego, z którym przyjdzie jej spędzić następne kilka godzin.
Gdy Wilk podszedł bliżej, wręczył jej bzową gałązkę, a sama Lysandra poczuła się nieco lepiej. Zdobyła właśnie część wianka matki i wierzyła, że jeśli wetknie go za ucho, co właśnie uczyniła, nie będzie czuła się tak niepewnie w towarzystwie Niedźwiedzia. Puściła dłoń matki, oddalając się w ślad za Ignotusem, po raz ostatni (i zaraz potem kolejny ostatni) oglądając się na matkę. Nie wyglądała na zadowoloną tym, że przyszło jej dzielić tę samą przestrzeń ze srebrnookim Wilkiem. Wilkiem, który nie miał kłów.
Nic ci nie będzie, mamo, nic ci nie grozi.
Chciała jeszcze do niej zawołać, ale jej uwagę odwróciły słowa Niedźwiedzia. Spojrzała na niego, marszcząc dziecięce brwi, nie kryjąc zdziwienia. I przyjdzie jej spędzić cały wieczór w towarzystwie czarodzieja, który nie wiedział, że Wrony nie pływają?
Jeszcze raz obejrzała się na Cassandrę.
– Wrony nie pływają – uświadomiła go wspaniałomyślne, ufając, że zapamięta tę lekcję już na zawsze. – Wrony potrafią za to doskonale latać. Niektóre niedźwiedzie nie mają kłów – chciała go sprowokować, żeby pokazał jej, jak bardzo podobny jest do niedźwiedzia z jej snów, groźnego, ale rozsądnego. – A ty je masz?
– Cały wieczór? – spytała cicho, zasłaniając dłonią usta. – To strasznie długo.
Położona została na jej barki odpowiedzialność – nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni. Odłączenie się od matki na czas pozwolenia tradycji, by w końcu zaistniała, wydawało jej się przerażające, ale przecież, jak powiedziała Wrona, musiała być dorosła. Dorosła również w tym, by przyjmować los takim, jaki był – odważnie, ale jednocześnie z dozą ostrożności. Musiała obserwować tego, z którym przyjdzie jej spędzić następne kilka godzin.
Gdy Wilk podszedł bliżej, wręczył jej bzową gałązkę, a sama Lysandra poczuła się nieco lepiej. Zdobyła właśnie część wianka matki i wierzyła, że jeśli wetknie go za ucho, co właśnie uczyniła, nie będzie czuła się tak niepewnie w towarzystwie Niedźwiedzia. Puściła dłoń matki, oddalając się w ślad za Ignotusem, po raz ostatni (i zaraz potem kolejny ostatni) oglądając się na matkę. Nie wyglądała na zadowoloną tym, że przyszło jej dzielić tę samą przestrzeń ze srebrnookim Wilkiem. Wilkiem, który nie miał kłów.
Nic ci nie będzie, mamo, nic ci nie grozi.
Chciała jeszcze do niej zawołać, ale jej uwagę odwróciły słowa Niedźwiedzia. Spojrzała na niego, marszcząc dziecięce brwi, nie kryjąc zdziwienia. I przyjdzie jej spędzić cały wieczór w towarzystwie czarodzieja, który nie wiedział, że Wrony nie pływają?
Jeszcze raz obejrzała się na Cassandrę.
– Wrony nie pływają – uświadomiła go wspaniałomyślne, ufając, że zapamięta tę lekcję już na zawsze. – Wrony potrafią za to doskonale latać. Niektóre niedźwiedzie nie mają kłów – chciała go sprowokować, żeby pokazał jej, jak bardzo podobny jest do niedźwiedzia z jej snów, groźnego, ale rozsądnego. – A ty je masz?
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
The member 'Lysandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Było już po wszystkim. Po mężnej walce na śmierć i życie w celu sprawdzenia sił - i przede wszystkim pochwycenia wianka Rosalie przez jedną ze stron. Zwyciężył, powrócił, zmierzył się ze swoim największym lękiem. Wciąż delikatnie drżał, lecz można to było zrzucić na karb chłodnej wody oblepiającej jego ciało, włosy, ubranie. Druzgotek wciągnął go aż pod taflę, zatem nie było mowy o chociażby skrawku suchej części organizmu lub stroju. Blond kosmyki okalały surową twarz, zaś broda wyglądała licho kiedy jej objętość skurczyła się tak drastycznie - jednakże wygląd nie miał dlań żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że nie dał się zastraszyć, powrócił ze zdobyczą, z tarczą, nie na niej. Tyle wystarczyło do poprawy samopoczucia Cynerica. Wcale nie musiał toczyć prawdziwych bojów o fenlandzką ziemię, wystarczył ten drobny gest w stronę żony, żeby poczuł się zwyczajnie dobrze. Nie utonął, nie nałykał się wody w rozpalone płuca, nie popadł również w panikę. Żył, tutaj. Dla niej, dla nich, dla siebie. Być może jego pokolenie było wytrzymalsze niż to należące do jego ojca - Yaxley nie miał ani jego, ani matki, zatem sam musiał dbać o to, żeby nie wymarli ci, którzy zostali. Ci, którzy winni są przekazać swe geny dalej w celu przedłużenia trwania rodu; jednakże o tym blondyn w tamtej chwili nie myślał. Skoncentrowany na zadaniu i sprawieniu przyjemności Rosie oddelegowywał wszelkie inne tematy krążące wewnątrz czaszki. Nawet polityczne problemy przestały doskwierać treserowi, całkowicie wietrzejąc z głowy i kierując chaotyczne myśli na dobry, przyjemny tor. Prawdopodobnie Morgoth nie pochwaliłby w kuzynie podobnego stanu, lecz o szczęście rodzinne także musieli dbać. Chciał dbać.
- Nie mogło być inaczej - odpowiedział na kobiece słowa, wypowiedzią pełną oczywistych, treściwych fraz. Nie wybaczyłby sobie tchórzostwa oraz sprawienia zawodu najdroższej mu czarownicy; po tym, co wydarzyło się przed paroma tygodniami, zasługiwała na chwilę spokoju. Na relaks i wyciszenie, na drobne przyjemności. Była warta o wiele więcej. Tymczasem zamiast płatków róż okalających jej stopy, natknęła się na coś, co ostatecznie okazało się winnym paskudnej rany odniesionej na ciele, szkarłatem szpecącym but półwili, co nieco rozeźliło Cynerica. Czy Prewettowie nie potrafili nawet zadbać o bezpieczeństwo uczestników tegoż festiwalu? - Nie potrzebujesz okazałego kwiecia, ono i tak blaknie przy twojej urodzie - rzucił szczerze, chociaż owszem, przyświecał mu także cel złagodzenia poczucia złości i rozczarowania w drobnym ciele Rosalie. Strach przed martwym szczurem wywołał drgnienie ust, lecz Yaxley nie odważył się na żartobliwy komentarz. Wianek spoczął na jasnych włosach kobiety, zaś ona została zamknięta w ramionach swojego męża, który bez trudu pokonywał kolejne metry, z dala od brzegu. - Przerażające rzeczy dzieją się w Weymouth - mruknął podczas wędrówki. Nie rozwinął tej myśli uznając, że zbyt wiele uszu mogło słuchać ich wypowiedzi. - Tam przy ognisku są ławki, ogrzejemy się i odpoczniesz - zarządził, uznając, że to rozwiązanie będzie lepsze niźli siedzenie na kamieniu. Może też był ostry, może brudny i zimny, a on potrzebował teraz ciepła. Rosie zresztą też, bowiem przytulając ją do siebie bez wątpienia zmoczył także suknię blondynki. - Czemu nie zbierałaś kwiatów w towarzystwie? - spytał rzeczowo kiedy zbliżali się do wielkiego stosu ognia rozpalonego na plaży.
- Nie mogło być inaczej - odpowiedział na kobiece słowa, wypowiedzią pełną oczywistych, treściwych fraz. Nie wybaczyłby sobie tchórzostwa oraz sprawienia zawodu najdroższej mu czarownicy; po tym, co wydarzyło się przed paroma tygodniami, zasługiwała na chwilę spokoju. Na relaks i wyciszenie, na drobne przyjemności. Była warta o wiele więcej. Tymczasem zamiast płatków róż okalających jej stopy, natknęła się na coś, co ostatecznie okazało się winnym paskudnej rany odniesionej na ciele, szkarłatem szpecącym but półwili, co nieco rozeźliło Cynerica. Czy Prewettowie nie potrafili nawet zadbać o bezpieczeństwo uczestników tegoż festiwalu? - Nie potrzebujesz okazałego kwiecia, ono i tak blaknie przy twojej urodzie - rzucił szczerze, chociaż owszem, przyświecał mu także cel złagodzenia poczucia złości i rozczarowania w drobnym ciele Rosalie. Strach przed martwym szczurem wywołał drgnienie ust, lecz Yaxley nie odważył się na żartobliwy komentarz. Wianek spoczął na jasnych włosach kobiety, zaś ona została zamknięta w ramionach swojego męża, który bez trudu pokonywał kolejne metry, z dala od brzegu. - Przerażające rzeczy dzieją się w Weymouth - mruknął podczas wędrówki. Nie rozwinął tej myśli uznając, że zbyt wiele uszu mogło słuchać ich wypowiedzi. - Tam przy ognisku są ławki, ogrzejemy się i odpoczniesz - zarządził, uznając, że to rozwiązanie będzie lepsze niźli siedzenie na kamieniu. Może też był ostry, może brudny i zimny, a on potrzebował teraz ciepła. Rosie zresztą też, bowiem przytulając ją do siebie bez wątpienia zmoczył także suknię blondynki. - Czemu nie zbierałaś kwiatów w towarzystwie? - spytał rzeczowo kiedy zbliżali się do wielkiego stosu ognia rozpalonego na plaży.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
stąd
Z wolna zmierzchało, a plażę ogarniał półmrok, kiedy wyszła z łąki nad morski brzeg, przechadzając się blisko wody. Jej lekką szmaragdową sukienkę unosił wiatr, niemal zakrywając błotne plamy, którymi została upstrzona podczas pogoni za polnym kwieciem; nie przerażało jej to nadto, ziemię spierze woda - być może nawet najbliższa nadchodząca fala. Pomimo samotności, podobała jej się atmosfera tego święta - lekka, pogodna, przepełniona dobrodusznością, której ostatnio tak bardzo w świecie brakowało. Pomijając nieliczne wypadki związane z anomaliami - w Weymouth panował pokój. Nieopodal niej szedł Malfoy, nieco dalej widziała Yaxleya: i choć ci ludzie niezmiennie ją przerażali, to radowała myśl, że potrafili oddać się chwili, jak inni i na moment zapomnieć o bezdusznym wychowaniu, jakiego padli ofiarami. Uśmiechnęła się sama do siebie, magii tej tradycji dodawały przeszłe zdarzenia - natrafiła dziś na wyjątkowego przewodnika, z bagien wyprowadziła ją niewielka jaskółka. Mimowolnie dostrzegała w tym jakieś przesłanie - nie bez powodu taki sam był wszak kształt jej patronusa. Jaskółka, która doprowadziła ją nie byle gdzie - bo ku samemu kwiatowi paproci, który dumnie - niczym klejnot w koronie królewny - zdobił środek jej splecionego wianka. Cóż, ten kwiat przecież na swój sposób był klejnotem - nie wątpiła, że najcenniejszym w skarbcu Prewettów, bo najbardziej wyjątkowym. Najrzadszym. Nigdy wcześniej nie widziała go na własne oczy tak jak nigdy nie trzymała go w rękach - ale oglądała w księgach ilustracje i była w stanie go rozpoznać. W innym dniu, o innej porze, nigdy by go nie zerwała, zostawiając wolności: ale dziś nie był zwyczajny dzień, a przesłanie jaskółki nie mogło zostać zignorowane.
Kiedy przysiadła nieopodal krzewu, by spleść z tym wyjątkowym kwiatem źdźbła trawy i skromne stokrotki - tak zawsze nazywał ją tata - jaskółka ponownie zwróciła na nią uwagę - niemal umyślnie strącając prosto w jej dłonie wyjątkowy odłamek spadającej gwiazdy. Z uśmiechem i jego wplotła w kwietną koronę, choć ta miała zatonąć w morzu - skarby natury winny zostać jej oddane. Nie potrzebowała tego. A ze swojego dzieła - była naprawdę dumna. Bazę tworzyły zielonkawe łodyżki pozbawione kwiatów, oplecione drobnymi niezapominajkami, u szczytu których uwagę przyciągał kwiat paproci przyozdobiony błyszczącym kawałkiem spadającej gwiazdy.
Minąwszy grupkę rozchichotanych dziewcząt stanęła kilka kroków dalej, przez chwilę obserwując wzrokiem hipnotyzujące fale. Morze miało w sobie coś pięknego - coś kojarzonego z wolnością i romantycznością - a może tych cech nadawało mu dzisiejsze święto. Nie rozglądała się wokół, kiedy ostrożnie - tak, by go nie zniszczyć - ułożyła swój wianek na wodzie, dając go porwać wznoszącym się falom. Dalej od brzegu - ku horyzontowi. Zaplotła go dla Dougala, którego żoną postanowiła nie zostać - i któremu mimo to życzyła w życiu jak najlepiej, a którego część miała dzisiaj przy sobie, nosząc na szyi wystrugany przez niego drewniany medalion. Jako mugol nie był bezpieczny. I jeszcze długo nie będzie. Po chwili zawahania, przysiadła na jednym z większych kamieni nieopodal - by obserwować, jak jej ozdoba niknie w oddali, tym samym zsuwając ze stóp trzewiki, z których wytrzepała drażniące okruchy piasku.
Z wolna zmierzchało, a plażę ogarniał półmrok, kiedy wyszła z łąki nad morski brzeg, przechadzając się blisko wody. Jej lekką szmaragdową sukienkę unosił wiatr, niemal zakrywając błotne plamy, którymi została upstrzona podczas pogoni za polnym kwieciem; nie przerażało jej to nadto, ziemię spierze woda - być może nawet najbliższa nadchodząca fala. Pomimo samotności, podobała jej się atmosfera tego święta - lekka, pogodna, przepełniona dobrodusznością, której ostatnio tak bardzo w świecie brakowało. Pomijając nieliczne wypadki związane z anomaliami - w Weymouth panował pokój. Nieopodal niej szedł Malfoy, nieco dalej widziała Yaxleya: i choć ci ludzie niezmiennie ją przerażali, to radowała myśl, że potrafili oddać się chwili, jak inni i na moment zapomnieć o bezdusznym wychowaniu, jakiego padli ofiarami. Uśmiechnęła się sama do siebie, magii tej tradycji dodawały przeszłe zdarzenia - natrafiła dziś na wyjątkowego przewodnika, z bagien wyprowadziła ją niewielka jaskółka. Mimowolnie dostrzegała w tym jakieś przesłanie - nie bez powodu taki sam był wszak kształt jej patronusa. Jaskółka, która doprowadziła ją nie byle gdzie - bo ku samemu kwiatowi paproci, który dumnie - niczym klejnot w koronie królewny - zdobił środek jej splecionego wianka. Cóż, ten kwiat przecież na swój sposób był klejnotem - nie wątpiła, że najcenniejszym w skarbcu Prewettów, bo najbardziej wyjątkowym. Najrzadszym. Nigdy wcześniej nie widziała go na własne oczy tak jak nigdy nie trzymała go w rękach - ale oglądała w księgach ilustracje i była w stanie go rozpoznać. W innym dniu, o innej porze, nigdy by go nie zerwała, zostawiając wolności: ale dziś nie był zwyczajny dzień, a przesłanie jaskółki nie mogło zostać zignorowane.
Kiedy przysiadła nieopodal krzewu, by spleść z tym wyjątkowym kwiatem źdźbła trawy i skromne stokrotki - tak zawsze nazywał ją tata - jaskółka ponownie zwróciła na nią uwagę - niemal umyślnie strącając prosto w jej dłonie wyjątkowy odłamek spadającej gwiazdy. Z uśmiechem i jego wplotła w kwietną koronę, choć ta miała zatonąć w morzu - skarby natury winny zostać jej oddane. Nie potrzebowała tego. A ze swojego dzieła - była naprawdę dumna. Bazę tworzyły zielonkawe łodyżki pozbawione kwiatów, oplecione drobnymi niezapominajkami, u szczytu których uwagę przyciągał kwiat paproci przyozdobiony błyszczącym kawałkiem spadającej gwiazdy.
Minąwszy grupkę rozchichotanych dziewcząt stanęła kilka kroków dalej, przez chwilę obserwując wzrokiem hipnotyzujące fale. Morze miało w sobie coś pięknego - coś kojarzonego z wolnością i romantycznością - a może tych cech nadawało mu dzisiejsze święto. Nie rozglądała się wokół, kiedy ostrożnie - tak, by go nie zniszczyć - ułożyła swój wianek na wodzie, dając go porwać wznoszącym się falom. Dalej od brzegu - ku horyzontowi. Zaplotła go dla Dougala, którego żoną postanowiła nie zostać - i któremu mimo to życzyła w życiu jak najlepiej, a którego część miała dzisiaj przy sobie, nosząc na szyi wystrugany przez niego drewniany medalion. Jako mugol nie był bezpieczny. I jeszcze długo nie będzie. Po chwili zawahania, przysiadła na jednym z większych kamieni nieopodal - by obserwować, jak jej ozdoba niknie w oddali, tym samym zsuwając ze stóp trzewiki, z których wytrzepała drażniące okruchy piasku.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Fale rozszarpywały kwiat paproci, zakleszczony w ornamencie zieleni.
Nie tam było jego miejsce; i choć wianek dryfował już w oddali od brzegu, zdając się być przyciąganym przez morską głębię z mocą karykaturalnej grawitacji (ostatkiem sił utrzymywał się na wzburzonej tafli), Prewett niemalże od razu wyłowił go - na ten moment jedynie - wzrokiem.
Rzadkością był już sam widok kwiatu schronionego w kokonie zieleni paproci, aktualna sytuacja zdawała się niemalże abstrakcyjna. Zadziałał pod wpływem impulsu - nie mógł pozwolić na to, by otchłań przykryła już na wieczność najcenniejszy kwiat Prewettów.
Niepokojąco silny prąd wsteczny zdradziecko ułatwiał drogę wprost w ramiona morza - by się z nich później wyrwać, Rory będzie musiał naprawdę się postarać; zdawał sobie z tego sprawę już w tym momencie, jednak nie śmiał pogwałcić rodowej tradycji - właśnie tak należało to zrobić, samodzielnie zawalczyć o ten niezwykły symbol, bez uciekania się do magicznych sztuczek. Z początku ostrożnie sprawdzał podłoże niemalże przy każdym kroku, ostatecznie zdecydował się jednak na przepłynięcie dzielącego go od wianka dystansu.
Łapczywie sięgnął po małe dzieło sztuki, po czym nałożył je sobie na strąki zlepionych ze sobą rudych loków i podjął próbę dopłynięcia z powrotem do miejsca, w którym mógłby już swobodnie brodzić w wodzie. Zgodnie z przewidywaniami nie należało to jednak jednak do najłatwiejszych czynności - miał wrażenie, że nawet wykonując ruchy rękami oddala się od brzegu.
Błyszczące na czole kropelki potu zmieszały się z drobinkami morza, a on mógł jedynie zaciskać gniewnie przeżarte solą wargi (coraz bardziej wściekły na siebie za tę szaleńszą eskapadę i próbę udowodnienia sobie cholera-wie-czego).
Jakimś cudem pokonał w końcu dzielący go od lądu dystans. Co prawda miał wrażenie, że nie wystarcza mu sił, by zaczerpnąć kolejnego oddechu, ale robił wszystko, żeby dumnie się wyprostować i nie zacząć się czołgać pomiędzy tymi wszystkimi czarodziejami, całkowicie pozbawiając się godności (oraz stając się obiektem jawnych kpin?).
Ubranie przywarło do niego jak druga skóra, różdżka - na szczęście wciąż tkwiąca w kieszeni koszuli - zdawała się ważyć więcej niż dorodny rogogon węgierski; darował sobie więc próbę osuszenia się magią, nadrzędnym celem stało się po prostu oddalenie się od tego tłumu - choć odrobinę. Chciał opaść na ziemię, żeby przez chwilę odsapnąć, nim zacznie szukać tej, która czekała na zgubę.
Gdy z trudem zadarł wyżej podbródek, bezwiednie prześlizgnął się wzrokiem pomiędzy kolejnymi cieniami sylwetek; refleks tańczącego na wietrze szmaragdu przerwał ową wędrówkę. Rory nieznacznie zmrużył oczy, upewniając się, czy aby się nie pomylił - ale ją trudno byłoby mu przecież pomylić z kimkolwiek (zadeklarował to w myślach z przekonaniem graniczącym z pewnością).
Wciąż z kwietną koroną (po stoczonym morskim boju nieznacznie przekrzywioną na lewą stronę) na głowie zaczął się więc przedzierać w stronę Minnie.
Znalazłszy się tuż obok niej, opadł na ziemię, opierając się o kamień, na którym siedziała, i posłał jej wymęczony uśmiech. - Wybacz, jeśli przeszkadzam, ulotnię się szybko, gdy na horyzoncie pojawi się szczęśliwiec z twoim wiankiem - och, nie musiał zgadywać, wiedział, że jakiś zaplotła; że nie znalazła się tutaj przypadkowo - ale nie mogłem się nie przywitać, tak dawno cię nie widziałem - nie było w tym ani grama wyrzutu, raczej szczypta tęsknoty - uwielbiał ich ożywcze rozmowy bez końca i atramentowe rozważania spisane na również nie posiadającym go papierze. Oni to dwójka natchnionych nauką serc, wciąż jeszcze niepozbawionych podszewki młodzieńczego zapału oraz, cóż, idealizmu - przynajmniej w jego przypadku. - Chyba nie mogłem trafić na bardziej pasujący do mnie łup - w kwietnej koronie jak najpiękniejszy brylant jaśniał skarb Prewettów; zaśmiał się cicho, nie dopowiadając oczywistego - nie mógłby podejrzewać jej o to, że nie rozpoznała tego wyjątkowego daru natury. On sam dopiero za chwilę odkryje, że dary były dwa - ten nieco bardziej skryty pod listowiem okaże się mieć nie mniejszą wartość niż kwiat paproci.
Delikatnie sięgnął po wybrakowany wianek (część niezapominajek pozostanie jednak zapomniana) i położył go Minnie na kolanach. - Zobacz, ktoś wplótł w niego kawałek spadającej gwiazdy... - łzę nieba - jak myślisz, czy mamy prawo do życzenia? Może ta gwiazda spadła niezauważenie, a później nikt nie pomyślał o tym, że wciąż jeszcze nie tkwi w niej odłamek czyjegoś marzenia... - jego oczy zdawały się pytać - o czym marzysz, Minnie McGonagall?
(I dlaczego mam wrażenie, że jest to pragnienie tak wielkie, iż nigdy nie zmieści się w tym małym skrawku firmamentu?)
- Kto by pomyślał, że tak szybko uda nam się sięgnąć gwiazd - a przynajmniej jednej.
Nie tam było jego miejsce; i choć wianek dryfował już w oddali od brzegu, zdając się być przyciąganym przez morską głębię z mocą karykaturalnej grawitacji (ostatkiem sił utrzymywał się na wzburzonej tafli), Prewett niemalże od razu wyłowił go - na ten moment jedynie - wzrokiem.
Rzadkością był już sam widok kwiatu schronionego w kokonie zieleni paproci, aktualna sytuacja zdawała się niemalże abstrakcyjna. Zadziałał pod wpływem impulsu - nie mógł pozwolić na to, by otchłań przykryła już na wieczność najcenniejszy kwiat Prewettów.
Niepokojąco silny prąd wsteczny zdradziecko ułatwiał drogę wprost w ramiona morza - by się z nich później wyrwać, Rory będzie musiał naprawdę się postarać; zdawał sobie z tego sprawę już w tym momencie, jednak nie śmiał pogwałcić rodowej tradycji - właśnie tak należało to zrobić, samodzielnie zawalczyć o ten niezwykły symbol, bez uciekania się do magicznych sztuczek. Z początku ostrożnie sprawdzał podłoże niemalże przy każdym kroku, ostatecznie zdecydował się jednak na przepłynięcie dzielącego go od wianka dystansu.
Łapczywie sięgnął po małe dzieło sztuki, po czym nałożył je sobie na strąki zlepionych ze sobą rudych loków i podjął próbę dopłynięcia z powrotem do miejsca, w którym mógłby już swobodnie brodzić w wodzie. Zgodnie z przewidywaniami nie należało to jednak jednak do najłatwiejszych czynności - miał wrażenie, że nawet wykonując ruchy rękami oddala się od brzegu.
Błyszczące na czole kropelki potu zmieszały się z drobinkami morza, a on mógł jedynie zaciskać gniewnie przeżarte solą wargi (coraz bardziej wściekły na siebie za tę szaleńszą eskapadę i próbę udowodnienia sobie cholera-wie-czego).
Jakimś cudem pokonał w końcu dzielący go od lądu dystans. Co prawda miał wrażenie, że nie wystarcza mu sił, by zaczerpnąć kolejnego oddechu, ale robił wszystko, żeby dumnie się wyprostować i nie zacząć się czołgać pomiędzy tymi wszystkimi czarodziejami, całkowicie pozbawiając się godności (oraz stając się obiektem jawnych kpin?).
Ubranie przywarło do niego jak druga skóra, różdżka - na szczęście wciąż tkwiąca w kieszeni koszuli - zdawała się ważyć więcej niż dorodny rogogon węgierski; darował sobie więc próbę osuszenia się magią, nadrzędnym celem stało się po prostu oddalenie się od tego tłumu - choć odrobinę. Chciał opaść na ziemię, żeby przez chwilę odsapnąć, nim zacznie szukać tej, która czekała na zgubę.
Gdy z trudem zadarł wyżej podbródek, bezwiednie prześlizgnął się wzrokiem pomiędzy kolejnymi cieniami sylwetek; refleks tańczącego na wietrze szmaragdu przerwał ową wędrówkę. Rory nieznacznie zmrużył oczy, upewniając się, czy aby się nie pomylił - ale ją trudno byłoby mu przecież pomylić z kimkolwiek (zadeklarował to w myślach z przekonaniem graniczącym z pewnością).
Wciąż z kwietną koroną (po stoczonym morskim boju nieznacznie przekrzywioną na lewą stronę) na głowie zaczął się więc przedzierać w stronę Minnie.
Znalazłszy się tuż obok niej, opadł na ziemię, opierając się o kamień, na którym siedziała, i posłał jej wymęczony uśmiech. - Wybacz, jeśli przeszkadzam, ulotnię się szybko, gdy na horyzoncie pojawi się szczęśliwiec z twoim wiankiem - och, nie musiał zgadywać, wiedział, że jakiś zaplotła; że nie znalazła się tutaj przypadkowo - ale nie mogłem się nie przywitać, tak dawno cię nie widziałem - nie było w tym ani grama wyrzutu, raczej szczypta tęsknoty - uwielbiał ich ożywcze rozmowy bez końca i atramentowe rozważania spisane na również nie posiadającym go papierze. Oni to dwójka natchnionych nauką serc, wciąż jeszcze niepozbawionych podszewki młodzieńczego zapału oraz, cóż, idealizmu - przynajmniej w jego przypadku. - Chyba nie mogłem trafić na bardziej pasujący do mnie łup - w kwietnej koronie jak najpiękniejszy brylant jaśniał skarb Prewettów; zaśmiał się cicho, nie dopowiadając oczywistego - nie mógłby podejrzewać jej o to, że nie rozpoznała tego wyjątkowego daru natury. On sam dopiero za chwilę odkryje, że dary były dwa - ten nieco bardziej skryty pod listowiem okaże się mieć nie mniejszą wartość niż kwiat paproci.
Delikatnie sięgnął po wybrakowany wianek (część niezapominajek pozostanie jednak zapomniana) i położył go Minnie na kolanach. - Zobacz, ktoś wplótł w niego kawałek spadającej gwiazdy... - łzę nieba - jak myślisz, czy mamy prawo do życzenia? Może ta gwiazda spadła niezauważenie, a później nikt nie pomyślał o tym, że wciąż jeszcze nie tkwi w niej odłamek czyjegoś marzenia... - jego oczy zdawały się pytać - o czym marzysz, Minnie McGonagall?
(I dlaczego mam wrażenie, że jest to pragnienie tak wielkie, iż nigdy nie zmieści się w tym małym skrawku firmamentu?)
- Kto by pomyślał, że tak szybko uda nam się sięgnąć gwiazd - a przynajmniej jednej.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ucieszyła się, gdy Brendan zgodził się na przyjęcie kamienia, zaciskając wreszcie na nim usiane piegami palce; przez moment obawiała się, że tego nie zrobi – żyli w czasach na tyle niepewnych, że zaciąganie długów, nawet tych najmniejszych, spotykało się często z niechęcią – ale Margaux nigdy nie przestała wierzyć w drobne gesty życzliwości. Tak naprawdę nie oczekiwała wcale zwrotu; wprost przeciwnie – chciałaby, żeby wzmacniający moc magiczną fluoryt miał okazać się kompletnie nieprzydatny, żeby dożyli czasów, w których żadne z nich by go nie potrzebowało – ale wiedziała, że taka chwila nie nastąpi. Jeżeli jakimś cudem uda im się zażegnać jedno zagrożenie i przeżyć, by o tym opowiedzieć, to przyjdzie po nim następne, a później kolejne, i tak już do końca. Było to coś, czego nauczyła ją praca ratownika medycznego, była też pewna, że ta sama lekcja płynęła z zawodu aurora – że zawsze miał zdarzyć się kolejny wypadek, zawsze ktoś miał potrzebować pomocy. Nie mogła tego zmienić – ale mogła dopilnować, by za każdym razem odpowiedzieć na wezwanie.
– Proszę bardzo – odpowiedziała z uśmiechem, przyjmując szczere słowa wdzięczności. Nie ma za co brzmiało odrobinę za bardzo jak oklepany frazes, za którym nieszczególnie przepadała, uważając, że na pewien sposób podkopywał podziękowania. – Oczywiście, że wróci – dodała, z ledwie wyczuwalnymi nutami smutku, odbijającymi się echem między głoskami; ona też miała coś, co wzięła na przechowanie – bliźniaczy kamień, uwiązany na prostym rzemyku – a co najprawdopodobniej miało już na zawsze pozostać razem z nią, przypominając jej, o co walczyła, i co miała – jeszcze? wciąż? – do stracenia.
Słuchała go z uwagą, gdy przedstawiał jej zarys historii, nie mając problemu z wyłapaniem powiązań i metafor, i tym razem to ona była mu wdzięczna – język baśni i opowieści od zawsze był przecież jej językiem, to w ten sposób dzieliła się zazwyczaj radością i obawami, smutkiem i nadziejami; powlekanie rzeczywistości w piękniejsze, przystępniejsze ramy dla niektórych być może brzmiało jak próby ucieczki w iluzję, starania o załagodzenie trudnej do przyjęcia prawdy, ale ona nie widziała w tym niczego niewłaściwego. Prawda wciąż tam była – żadne z nich nie było w stanie jej zignorować, majaczyła na horyzoncie jak przerażające, oślepiające słońce – i nie było nic złego w chwilowym schronieniu się do bezpiecznego cienia. Nie była pewna, czy Brendan podzielał to zdanie, czy zwyczajnie chciał ją pocieszyć, oderwać jej myśli od śmierci i utraty, do których mimo wszystko wciąż uciekały – ale być może nie miało to aż takiego znaczenia. – Brzmi jak dobry wstęp do pięknej historii – przyznała, uśmiechając się do niego; szczerze, ciepło. – Nie jestem pewna, czy porwie tłumy, bo te bywają kapryśne i niewdzięczne, ale jednego słuchacza już na pewno sobie zapewniłeś – dodała po chwili, chociaż sądziła, że historia usnuta przez aurora w rzeczywistości może zafascynować znacznie więcej zgromadzonych na łące czarodziejów. – Ja też planuję opowiedzieć jedną, o odważnym wojowniku – ale na resztę będziesz musiał zaczekać, aż dotrzemy na miejsce – powiedziała po chwili milczenia, przenosząc spojrzenie na drzewa, za których ścianą skrywała się łąka pamięci. Zastanawiała się – cicho, mimowolnie – czy za rok czy dwa faktycznie będą już tylko opowieściami, przywoływanymi przez innych, żyjącymi pośród słów, ale już nie wśród żywych.
Miała nadzieję, że nawet jeżeli tak będzie, to będą to historie o zwycięstwie – nie druzgocącej, niosącej za sobą jedynie mrok porażce.
– Proszę bardzo – odpowiedziała z uśmiechem, przyjmując szczere słowa wdzięczności. Nie ma za co brzmiało odrobinę za bardzo jak oklepany frazes, za którym nieszczególnie przepadała, uważając, że na pewien sposób podkopywał podziękowania. – Oczywiście, że wróci – dodała, z ledwie wyczuwalnymi nutami smutku, odbijającymi się echem między głoskami; ona też miała coś, co wzięła na przechowanie – bliźniaczy kamień, uwiązany na prostym rzemyku – a co najprawdopodobniej miało już na zawsze pozostać razem z nią, przypominając jej, o co walczyła, i co miała – jeszcze? wciąż? – do stracenia.
Słuchała go z uwagą, gdy przedstawiał jej zarys historii, nie mając problemu z wyłapaniem powiązań i metafor, i tym razem to ona była mu wdzięczna – język baśni i opowieści od zawsze był przecież jej językiem, to w ten sposób dzieliła się zazwyczaj radością i obawami, smutkiem i nadziejami; powlekanie rzeczywistości w piękniejsze, przystępniejsze ramy dla niektórych być może brzmiało jak próby ucieczki w iluzję, starania o załagodzenie trudnej do przyjęcia prawdy, ale ona nie widziała w tym niczego niewłaściwego. Prawda wciąż tam była – żadne z nich nie było w stanie jej zignorować, majaczyła na horyzoncie jak przerażające, oślepiające słońce – i nie było nic złego w chwilowym schronieniu się do bezpiecznego cienia. Nie była pewna, czy Brendan podzielał to zdanie, czy zwyczajnie chciał ją pocieszyć, oderwać jej myśli od śmierci i utraty, do których mimo wszystko wciąż uciekały – ale być może nie miało to aż takiego znaczenia. – Brzmi jak dobry wstęp do pięknej historii – przyznała, uśmiechając się do niego; szczerze, ciepło. – Nie jestem pewna, czy porwie tłumy, bo te bywają kapryśne i niewdzięczne, ale jednego słuchacza już na pewno sobie zapewniłeś – dodała po chwili, chociaż sądziła, że historia usnuta przez aurora w rzeczywistości może zafascynować znacznie więcej zgromadzonych na łące czarodziejów. – Ja też planuję opowiedzieć jedną, o odważnym wojowniku – ale na resztę będziesz musiał zaczekać, aż dotrzemy na miejsce – powiedziała po chwili milczenia, przenosząc spojrzenie na drzewa, za których ścianą skrywała się łąka pamięci. Zastanawiała się – cicho, mimowolnie – czy za rok czy dwa faktycznie będą już tylko opowieściami, przywoływanymi przez innych, żyjącymi pośród słów, ale już nie wśród żywych.
Miała nadzieję, że nawet jeżeli tak będzie, to będą to historie o zwycięstwie – nie druzgocącej, niosącej za sobą jedynie mrok porażce.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie spodziewała się tego. Ze zdumieniem spostrzegła pływaka zmierzającego wprost do jej kwietnej korony, z wprawą trytona przechwytującego jej wianek i wraz z nim wracając na plażę; na moment jej serce zabiło mocniej, stresem, nie była na święcie w Weymouth po raz pierwszy, lecz po raz pierwszy jej wianek nie zniknął za horyzontem. Czy będzie potrafiła się zachować? Czy jej łowca okaże się uprzejmy? Czy nie powie nic głupiego - i czy jej włosy układały się dobrze, a watr ich nie potargał? Dłonie w nerwowym odruchu mocniej przywarły do nagrzanej słońcem skały, kiedy wpatrywała się w kołyszące się morskie fale, ze zdumienia aż rozchylając usta, gdy wreszcie między ich pianą dostrzegła rdzawe refleksy i charakterystyczne piegi swojego drogiego przyjaciela. Kopnął ją zaszczyt, gospodarz wieczoru we własnej osobie - kąciki pełnych ust uniosły się ku górze w promiennym uśmiechu, którym z daleka powitała jego coraz bliższą sylwetkę. Korona, choć jej, na nim leżała znacznie lepiej - do twarzy mu z diademem zamiast klejnotu uwieńczonym najpiękniejszym z kwiatów, kwiatem jego rodziny; miał odpowiednio szlachetne rysy twarzy.
- Książę paproci - powitała go radośnie, wsparta na ramionach wysuwając się w przód, by lepiej go widzieć - odpoczywającego na piasku obok. Nie miał łatwego zadania, fale zdążyły odsunąć wianek daleko. - Nawet nie żartuj, jestem tu sama i będę wdzięczna za towarzystwo. Bardzo ci z tym do twarzy. - Wskazała palcem na wianek, tuż przed tym, jak wylądował na jej kolanach - wzięła go w obie dłonie, przyglądając się raz jeszcze wyjątkowemu, zroszonemu morską wodą kwiatu. - W rzeczywistości są jeszcze piękniejsze niż na rycinach - stwierdziła, nie kryjąc zachwytu, uśmiech nie zszedł z jej twarzy, a w oczach coś zalśniło - podziw dla natury pozostał u niej bezbrzeżny, tym mocniej ośmielony obecnością Rory'ego. Rozumiał tę fascynację jak nikt inny. - Nie sądziłam, że uda mi się dzisiaj ujrzeć ten kwiat, ale los płata dziś różne figle - Nie dookreśliła, co właściwie miała na myśli; szybko zmyła z twarzy zaskoczenie, kiedy zorientowała się, że młody lord wyłowił jej wianek całkowitym przypadkiem. Nie była pewna, czy powinna mu zdradzać prawdę: brutalnie obdarta z magii sekretów czasem traciła piękno. - Jakie to uczucie być strażnikiem jego piękna? - Przeniosła wzrok na twarz przyjaciela, nikt tak jak Prewettowie nie potrafił docenić tego skarbu - i nikt tak jak oni nie dbał o jego przetrwanie.
Znów zwróciła wzrok dół, na podołek, przez który z wolna przemakała opadająca z liści woda, kiedy Rory odnalazł błyszczący odłamek spadającej gwiazdy. Marzenia - miała ich wiele jeszcze przed laty, teraz: marzyła jedynie o tym, by na świecie znów zapanował pokój spleciony z miłością i wzajemnym szacunkiem czarodziejów różnej czystości krwi. Gwiazda nie mogła jej tego dać - choć przecież nikt nie bronił prosić.
- Myślę, że ta gwiazda jest dla ciebie - stwierdziła w końcu - wygląda jak skrawek nieba przytroczony do tej pięknej korony jako nagroda dla tego, kto zdoła ją wyłowić. Wypowiedz swoje marzenie, Rory, będzie większa szansa, że się ziści. Ale pamiętaj, nie mów tego na głos - inaczej nic z tego nie będzie. - Dobry nastrój zdawał jej się dopisywać, uśmiech odbijał się w oczach i zdawał się obejmować całą twarz. - Zdobywać gwiazdy nie zawsze jest dobrze, upadek z wysoka boli najmocniej - Nie miała w sobie śmiałości odkrywcy, miała w sobie skromność i pokorę, jakimi pomimo przebłysków idealizmu starała się kierować, wynosząc z rodzinnego domu oczywiste wartości. - Jak myślisz - podjęła, kiedy na twarzy prócz uśmiechu dało się odczytać zamyślenie - kto mógł go zapleść? - Znów odnalazła jego tęczówki, z mieszaniną zaciekawienia i czegoś mimowolnie chochlikowatego.
- Książę paproci - powitała go radośnie, wsparta na ramionach wysuwając się w przód, by lepiej go widzieć - odpoczywającego na piasku obok. Nie miał łatwego zadania, fale zdążyły odsunąć wianek daleko. - Nawet nie żartuj, jestem tu sama i będę wdzięczna za towarzystwo. Bardzo ci z tym do twarzy. - Wskazała palcem na wianek, tuż przed tym, jak wylądował na jej kolanach - wzięła go w obie dłonie, przyglądając się raz jeszcze wyjątkowemu, zroszonemu morską wodą kwiatu. - W rzeczywistości są jeszcze piękniejsze niż na rycinach - stwierdziła, nie kryjąc zachwytu, uśmiech nie zszedł z jej twarzy, a w oczach coś zalśniło - podziw dla natury pozostał u niej bezbrzeżny, tym mocniej ośmielony obecnością Rory'ego. Rozumiał tę fascynację jak nikt inny. - Nie sądziłam, że uda mi się dzisiaj ujrzeć ten kwiat, ale los płata dziś różne figle - Nie dookreśliła, co właściwie miała na myśli; szybko zmyła z twarzy zaskoczenie, kiedy zorientowała się, że młody lord wyłowił jej wianek całkowitym przypadkiem. Nie była pewna, czy powinna mu zdradzać prawdę: brutalnie obdarta z magii sekretów czasem traciła piękno. - Jakie to uczucie być strażnikiem jego piękna? - Przeniosła wzrok na twarz przyjaciela, nikt tak jak Prewettowie nie potrafił docenić tego skarbu - i nikt tak jak oni nie dbał o jego przetrwanie.
Znów zwróciła wzrok dół, na podołek, przez który z wolna przemakała opadająca z liści woda, kiedy Rory odnalazł błyszczący odłamek spadającej gwiazdy. Marzenia - miała ich wiele jeszcze przed laty, teraz: marzyła jedynie o tym, by na świecie znów zapanował pokój spleciony z miłością i wzajemnym szacunkiem czarodziejów różnej czystości krwi. Gwiazda nie mogła jej tego dać - choć przecież nikt nie bronił prosić.
- Myślę, że ta gwiazda jest dla ciebie - stwierdziła w końcu - wygląda jak skrawek nieba przytroczony do tej pięknej korony jako nagroda dla tego, kto zdoła ją wyłowić. Wypowiedz swoje marzenie, Rory, będzie większa szansa, że się ziści. Ale pamiętaj, nie mów tego na głos - inaczej nic z tego nie będzie. - Dobry nastrój zdawał jej się dopisywać, uśmiech odbijał się w oczach i zdawał się obejmować całą twarz. - Zdobywać gwiazdy nie zawsze jest dobrze, upadek z wysoka boli najmocniej - Nie miała w sobie śmiałości odkrywcy, miała w sobie skromność i pokorę, jakimi pomimo przebłysków idealizmu starała się kierować, wynosząc z rodzinnego domu oczywiste wartości. - Jak myślisz - podjęła, kiedy na twarzy prócz uśmiechu dało się odczytać zamyślenie - kto mógł go zapleść? - Znów odnalazła jego tęczówki, z mieszaniną zaciekawienia i czegoś mimowolnie chochlikowatego.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Zielony kamień wpadł do kieszeni szaty, kiedy morskie fale coraz śmielej podmywały brzeg, a ostatnie mewy zrywały się do lotu znad piaszczystej plaży, przyjemny chłód owiewał ich sylwetki, zamrożone wspomnieniami, ponurymi myślami, od których nie potrafili ani chyba właściwie nie chcieli się oderwać. Znikające jak we mgle widmo Garretta zdawało się unosić bliżej niedookreśloną aurą, która z czasem miała zacząć blednąć. Ginąć - jak mgła - rozpierzchnięta wiatrem zmian. Prędzej czy później oni wszyscy obrócą się w proch, prędzej czy później imię Zakonu Feniksa przestanie być wzywane - i podobnie jak Margaux, Brendan miał nadzieję, że w opowieściach tych, którzy wciąż będą pamiętać, zapiszą się jako bohaterowie, którzy zwyciężyli. Jako czarodzieje, którzy dostrzegli niesprawiedliwość i zmęczyli się bezczynnością, którzy zapragnęli działać, wreszcie którzy rozniecili ogień, w którym spłonęli, a który wraz z nimi strawił to, co niosło niesprawiedliwość, zniszczenie i śmierć. Że wszystkie nazwiska, które potrafili wymienić, wszystkie te, które należały do czarodziejów, którzy w imię idei, za którą walczyli, przeszły już na drugą stronę życia i śmierci, nie odeszły na marne. Że uda im się zaczerpnąć z ich poświęcenia. To nie tak, że ginęli sami: wraz ze sobą zabierali przecież cząstkę żywych. Każda śmierć, zwłaszcza ta najbliższa, zmieniała ich nie do poznania. Czuł, że Margaux z tego wszystkiego zdawała sobie sprawę - i tak samo czuł, że mówienie o tym było zbędne. Czuli coś podobnego, choć na inny sposób.
- Jeden słuchacz, który słucha i słyszy, wart jest więcej, niż ich tuzin, który jedynie słucha. - Niejako, pewnie nieco niezręcznie, chciał przez to podkreślić, że w zasadzie zależało mu tylko na jej uwadze. To dla niej zamierzał opowiedzieć tę historię - niektóre fakty pomijając, inne przeinaczając, tak, by przekłamać rzeczywistość najpiękniejszym językiem baśni - tak bliskim samej Margaux. Splendor czy uznanie zgromadzonych czarodziejów nie było tym, czego pragnął - ale jednocześnie nie czuł wyrzutów sumienia za zabieranie bardziej utalentowanym scenicznego czasu. To była tylko zabawa - ale ani w niedalekiej przyszłości ani w dalekiej przyszłości, nie będą mieli ku niej wielu sposobności. Oboje byli zbyt rozsądni, by pozwalać sobie na niefrasobliwość w czasach takich, jak te. Uśmiechnął się na jej słowa ciepło, szczerze, puszczając ją przodem po wąskiej ścieżce prowadzącej w leśne odmęty, wiodącej ku polanie, z którego ku górze kopcił się dym tańczącego ogniska; potrafił wymienić imię tylko jednego wojownika, który naprawdę zasługiwał dzisiaj na pieśń - ale na to było wciąż zbyt wcześnie.
Na to zawsze będzie zbyt wcześnie.
/zt x2
- Jeden słuchacz, który słucha i słyszy, wart jest więcej, niż ich tuzin, który jedynie słucha. - Niejako, pewnie nieco niezręcznie, chciał przez to podkreślić, że w zasadzie zależało mu tylko na jej uwadze. To dla niej zamierzał opowiedzieć tę historię - niektóre fakty pomijając, inne przeinaczając, tak, by przekłamać rzeczywistość najpiękniejszym językiem baśni - tak bliskim samej Margaux. Splendor czy uznanie zgromadzonych czarodziejów nie było tym, czego pragnął - ale jednocześnie nie czuł wyrzutów sumienia za zabieranie bardziej utalentowanym scenicznego czasu. To była tylko zabawa - ale ani w niedalekiej przyszłości ani w dalekiej przyszłości, nie będą mieli ku niej wielu sposobności. Oboje byli zbyt rozsądni, by pozwalać sobie na niefrasobliwość w czasach takich, jak te. Uśmiechnął się na jej słowa ciepło, szczerze, puszczając ją przodem po wąskiej ścieżce prowadzącej w leśne odmęty, wiodącej ku polanie, z którego ku górze kopcił się dym tańczącego ogniska; potrafił wymienić imię tylko jednego wojownika, który naprawdę zasługiwał dzisiaj na pieśń - ale na to było wciąż zbyt wcześnie.
Na to zawsze będzie zbyt wcześnie.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jak długo ofiarowany przez nią tytuł może nosić książę kwiatu jednej nocy? I czy ma do niego prawa nawet wtedy, gdy światło kolejnego dnia zgasi płomień kwiatu?
- To nie jest święto, które winno się spędzać samotnie - wtrącił enigmatycznie; czyżby pod powierzchnią nieznaczącego wiele komentarza kryło się zawoalowane pytanie, którego Rory nie śmiał bezpośrednio zadać?
Czemu zupełnie nikt nie towarzyszy jej tego dnia? Dopiero teraz dotarło do niego, że może była ku temu przyczyna; może naprawdę potrzebowała zgubić się w tym tłumie czarodziejów, pozostać zupełnie niewidzialną, rozpłynąć się w melodii morskiej bryzy. Gdyby wcześniej przyjrzał się jej uważnie, miałby cień szansy, by dostrzec w jej oczach powidoki myśli, błądzących gdzieś w falującej oddali - może wtedy zrozumiałby, że miała powód, aby spędzać Święto Zakochanych w towarzystwie wspomnień o przeszłości, którą zostawiła za sobą. Albo starała się to zrobić. Nie wiedział jednak o najprawdopodobniej wciąż pomieszkującym w jej sercu mugolu - tego najważniejszego elementu brakowało mu do pełnego obrazu układanki.
Nie odpowiedział, że z dumnym kwiatem paproci mało komu nie byłoby do twarzy i że dlatego również on mógł się w nim prezentować całkiem przyzwoicie - zabrzmiałoby to fałszywie skromnie; choć nie odbiegało od tego, co naprawdę sobie pomyślał.
- Nawet magiczne obrazy nie są w stanie w pełni uchwycić tego piękna... zawsze urzekała mnie ich kruchość, delikatność, efemeryczność; tak łatwo je zniszczyć, tak szybko umierają i tak krótko można nacieszyć nimi wzrok - i chyba przede wszystkim to czyni je wyjątkowymi...? - przywarą ludzkiej natury jest to, że łatwo może znudzić nas widok nawet najrzadszych kwiatów, jeśli tylko widzimy je każdego dnia; sposobność, by na własne oczy ujrzeć kwiat paproci jest jednak tak rzadka, iż ten moment zawsze zapada w pamięć Prewetta intensywną paletą doznań - trwalej niż w formie jakiejkolwiek ryciny.
Kochał pielęgnować takie wspomnienia z czułością podobną do tego, jak opiekował się swymi najcenniejszymi okazami roślin. Już teraz wiedział, że i tę rozmowę zapamięta na długo, może nawet na liczone spadającymi gwiazdami zawsze.
Zadarł głowę, bezwiednie podążając wzrokiem za łagodnymi ruchami jej dłoni, z szacunkiem obejmującymi wieniec. - Właśnie stałaś się kolejnym strażnikiem tej tajemnicy, ty mi powiedz - uśmiechnął się w odpowiedzi; to było jedno z tych pytań, które zadać mogła jedynie ona.
W tym leżało sendo każdej tajemnicy - nie należało o nich mówić zbyt głośno; ale skoro teraz są już jej panami we dwójkę, mają przyzwolenie, by w swoim towarzystwie zagłębić się w meandry opowieści i legend o mitycznym kwiecie.
- Nie wiem, na ile prawdziwe jest to, co kiedyś przeczytałem, ale utkwiło mi w pamięci, że niegdyś, gdy mugole tworzyli ze światem natury symbiozę, niektórzy z nich byli nawet w stanie dostrzec tę magiczną część świata flory... później więź łącząca ich z naturą stała się wątła, powoli zanikała, ale nadal niektóre legendy, traktowane przez nich jak piękne, nieznaczące nic opowiastki, żyją gdzieś w książkach dawno już zapomnianych... - opuszkiem palca musnął zroszone kroplami morza płatki kwiatu, spoczywającego na zieleni jej sukienki, po czym obrócił się tak, by opierać się o kamień bokiem, żeby łatwiej było im utrzymać kontakt wzrokowy. - Słyszałaś legendę o darze paproci jeszcze zanim pojawiłaś się w Hogwarcie? - w jego oczach zabłysnęło światło popielate, odbijając tę samą fascynację, która żarzyła się już w jej niebieskich tęczówkach; lubił słuchać o świecie po drugiej stronie lustra - o tym, jak dużo refleksów z ich własnego doń przenika; jak wiele je łączy, jak wiele, czasem jedynie pozornie, dzieli. Tam, gdzie pojawiała się magia, której mugole nie potrafili racjonalnie wytłumaczyć, zakwitały słowa - a wraz z nimi historie. W owej spisanej przez czarodziei nie było już niczego, co mogłoby go zaskoczyć; znał wiele podań opisujących czyn Aenghusa - lecz żadnego, które próbowałoby rozwikłać zagadkę kwiatu paproci z tej zupełnie mu nieznanej perspektywy. Z perspektywy, którą rozumiała ona - podróżniczka po dwóch lustrzanych światach.
- Nie jestem pewien, czy zasługuję na taki prezent - marzenia są piękne, lecz zazwyczaj niemal tak nieosiągalne jak spełniające je (bądź jedynie rozpalające nadzieje o ich spełnieniu) gwiazdy na niebie - ktoś powiedział mi kiedyś, że warto zastąpić marzenia wyznaczonymi sobie celami, wtedy jakoś łatwiej dąży się do ich realizacji - w samych marzeniach dużo jest niewiadomych i elementu niespełnienia, są jakby z definicji niedoścignione, a spełnić je można jedynie... przez przypadek? Szczęśliwe zrządzenie losu? - czy brzmiało to cynicznie? Zbyt rozczarowująco racjonalnie jak na niego? Nawet jeśli - to nie zmieniało to faktu, że tak naprawdę pielęgnował kilka z nich w głębi serca - właśnie dlatego, że sama gonitwa za czymś niedoścignionym to coś, co napędza go do działania.
- Niech prawo do gwiezdnego marzenia zostanie własnością tej, do której należy i wianek - zadecydował, licząc, że będzie to wyrok iście abbottowy.
- Wybierasz więc bezpieczną ziemską przystań? Nawet wtedy, gdy niebo kusi bezkresem możliwości? - zapytał, wiedziony ciekawością, jak ma interpretować jej słowa. W nim samym brakowało charakteryzującej ją skromności; żył w iluzji świata, w której nie ma dla niego ograniczeń - bo tak go wychowano; dorastał z wpajanym mu przekonaniem, że jemu, Prewettowi, wolno wszystko. Dorosnął, rozumiejąc, że może wiele. I że niewiele jest w stanie go powstrzymać. Kiedyś może dojrzeje również do tego, by odkryć, iż tak naprawdę w życiu liczy się przede wszystkim tylko kilka tych rzeczy, na które nikt nie ma wpływu, niezależnie od pochodzenia.
Zamilknął, dłuższą chwilę jedynie przyglądając się jej w zamyśleniu; dzieląc z nią uśmiech. Nie dostrzegł w rozbawionym spojrzeniu Minnie psotnego błysku, a w pytaniu drugiego dna.
Kim była ta, która zaplotła wianek? Nie miał pojęcia - i stawało się to dla niego coraz mniej ważne; coraz mniej ochoczo myślał o tej chwili, w której, by tradycji stała się zadość, przyjdzie mu ruszyć na jej poszukiwania.
Podkulił nogi, obejmując rękami oblepione piaskiem spodnie, po czym oparł podbródek o kolana. - Kimkolwiek jest, postarała się, żeby tylko nieliczni zechcieli o niego zawalczyć; może podświadomie pragnęła, by nikt nie wyrwał go z objęć morskiej toni? - snuł rozważania, starając się rozwiązać sprezentowaną mu przez Minnie zagadkę. - Może myślała o tym jednym jedynym, który z jakieś przyczyny nie da rady go wyłowić? I dlatego nie chciała, aby zrobił to ktokolwiek inny?
Może.
Może nawet siedzi tuż obok - lecz o tym, wśród całej palety ewentualności, nie pomyślał.
- To nie jest święto, które winno się spędzać samotnie - wtrącił enigmatycznie; czyżby pod powierzchnią nieznaczącego wiele komentarza kryło się zawoalowane pytanie, którego Rory nie śmiał bezpośrednio zadać?
Czemu zupełnie nikt nie towarzyszy jej tego dnia? Dopiero teraz dotarło do niego, że może była ku temu przyczyna; może naprawdę potrzebowała zgubić się w tym tłumie czarodziejów, pozostać zupełnie niewidzialną, rozpłynąć się w melodii morskiej bryzy. Gdyby wcześniej przyjrzał się jej uważnie, miałby cień szansy, by dostrzec w jej oczach powidoki myśli, błądzących gdzieś w falującej oddali - może wtedy zrozumiałby, że miała powód, aby spędzać Święto Zakochanych w towarzystwie wspomnień o przeszłości, którą zostawiła za sobą. Albo starała się to zrobić. Nie wiedział jednak o najprawdopodobniej wciąż pomieszkującym w jej sercu mugolu - tego najważniejszego elementu brakowało mu do pełnego obrazu układanki.
Nie odpowiedział, że z dumnym kwiatem paproci mało komu nie byłoby do twarzy i że dlatego również on mógł się w nim prezentować całkiem przyzwoicie - zabrzmiałoby to fałszywie skromnie; choć nie odbiegało od tego, co naprawdę sobie pomyślał.
- Nawet magiczne obrazy nie są w stanie w pełni uchwycić tego piękna... zawsze urzekała mnie ich kruchość, delikatność, efemeryczność; tak łatwo je zniszczyć, tak szybko umierają i tak krótko można nacieszyć nimi wzrok - i chyba przede wszystkim to czyni je wyjątkowymi...? - przywarą ludzkiej natury jest to, że łatwo może znudzić nas widok nawet najrzadszych kwiatów, jeśli tylko widzimy je każdego dnia; sposobność, by na własne oczy ujrzeć kwiat paproci jest jednak tak rzadka, iż ten moment zawsze zapada w pamięć Prewetta intensywną paletą doznań - trwalej niż w formie jakiejkolwiek ryciny.
Kochał pielęgnować takie wspomnienia z czułością podobną do tego, jak opiekował się swymi najcenniejszymi okazami roślin. Już teraz wiedział, że i tę rozmowę zapamięta na długo, może nawet na liczone spadającymi gwiazdami zawsze.
Zadarł głowę, bezwiednie podążając wzrokiem za łagodnymi ruchami jej dłoni, z szacunkiem obejmującymi wieniec. - Właśnie stałaś się kolejnym strażnikiem tej tajemnicy, ty mi powiedz - uśmiechnął się w odpowiedzi; to było jedno z tych pytań, które zadać mogła jedynie ona.
W tym leżało sendo każdej tajemnicy - nie należało o nich mówić zbyt głośno; ale skoro teraz są już jej panami we dwójkę, mają przyzwolenie, by w swoim towarzystwie zagłębić się w meandry opowieści i legend o mitycznym kwiecie.
- Nie wiem, na ile prawdziwe jest to, co kiedyś przeczytałem, ale utkwiło mi w pamięci, że niegdyś, gdy mugole tworzyli ze światem natury symbiozę, niektórzy z nich byli nawet w stanie dostrzec tę magiczną część świata flory... później więź łącząca ich z naturą stała się wątła, powoli zanikała, ale nadal niektóre legendy, traktowane przez nich jak piękne, nieznaczące nic opowiastki, żyją gdzieś w książkach dawno już zapomnianych... - opuszkiem palca musnął zroszone kroplami morza płatki kwiatu, spoczywającego na zieleni jej sukienki, po czym obrócił się tak, by opierać się o kamień bokiem, żeby łatwiej było im utrzymać kontakt wzrokowy. - Słyszałaś legendę o darze paproci jeszcze zanim pojawiłaś się w Hogwarcie? - w jego oczach zabłysnęło światło popielate, odbijając tę samą fascynację, która żarzyła się już w jej niebieskich tęczówkach; lubił słuchać o świecie po drugiej stronie lustra - o tym, jak dużo refleksów z ich własnego doń przenika; jak wiele je łączy, jak wiele, czasem jedynie pozornie, dzieli. Tam, gdzie pojawiała się magia, której mugole nie potrafili racjonalnie wytłumaczyć, zakwitały słowa - a wraz z nimi historie. W owej spisanej przez czarodziei nie było już niczego, co mogłoby go zaskoczyć; znał wiele podań opisujących czyn Aenghusa - lecz żadnego, które próbowałoby rozwikłać zagadkę kwiatu paproci z tej zupełnie mu nieznanej perspektywy. Z perspektywy, którą rozumiała ona - podróżniczka po dwóch lustrzanych światach.
- Nie jestem pewien, czy zasługuję na taki prezent - marzenia są piękne, lecz zazwyczaj niemal tak nieosiągalne jak spełniające je (bądź jedynie rozpalające nadzieje o ich spełnieniu) gwiazdy na niebie - ktoś powiedział mi kiedyś, że warto zastąpić marzenia wyznaczonymi sobie celami, wtedy jakoś łatwiej dąży się do ich realizacji - w samych marzeniach dużo jest niewiadomych i elementu niespełnienia, są jakby z definicji niedoścignione, a spełnić je można jedynie... przez przypadek? Szczęśliwe zrządzenie losu? - czy brzmiało to cynicznie? Zbyt rozczarowująco racjonalnie jak na niego? Nawet jeśli - to nie zmieniało to faktu, że tak naprawdę pielęgnował kilka z nich w głębi serca - właśnie dlatego, że sama gonitwa za czymś niedoścignionym to coś, co napędza go do działania.
- Niech prawo do gwiezdnego marzenia zostanie własnością tej, do której należy i wianek - zadecydował, licząc, że będzie to wyrok iście abbottowy.
- Wybierasz więc bezpieczną ziemską przystań? Nawet wtedy, gdy niebo kusi bezkresem możliwości? - zapytał, wiedziony ciekawością, jak ma interpretować jej słowa. W nim samym brakowało charakteryzującej ją skromności; żył w iluzji świata, w której nie ma dla niego ograniczeń - bo tak go wychowano; dorastał z wpajanym mu przekonaniem, że jemu, Prewettowi, wolno wszystko. Dorosnął, rozumiejąc, że może wiele. I że niewiele jest w stanie go powstrzymać. Kiedyś może dojrzeje również do tego, by odkryć, iż tak naprawdę w życiu liczy się przede wszystkim tylko kilka tych rzeczy, na które nikt nie ma wpływu, niezależnie od pochodzenia.
Zamilknął, dłuższą chwilę jedynie przyglądając się jej w zamyśleniu; dzieląc z nią uśmiech. Nie dostrzegł w rozbawionym spojrzeniu Minnie psotnego błysku, a w pytaniu drugiego dna.
Kim była ta, która zaplotła wianek? Nie miał pojęcia - i stawało się to dla niego coraz mniej ważne; coraz mniej ochoczo myślał o tej chwili, w której, by tradycji stała się zadość, przyjdzie mu ruszyć na jej poszukiwania.
Podkulił nogi, obejmując rękami oblepione piaskiem spodnie, po czym oparł podbródek o kolana. - Kimkolwiek jest, postarała się, żeby tylko nieliczni zechcieli o niego zawalczyć; może podświadomie pragnęła, by nikt nie wyrwał go z objęć morskiej toni? - snuł rozważania, starając się rozwiązać sprezentowaną mu przez Minnie zagadkę. - Może myślała o tym jednym jedynym, który z jakieś przyczyny nie da rady go wyłowić? I dlatego nie chciała, aby zrobił to ktokolwiek inny?
Może.
Może nawet siedzi tuż obok - lecz o tym, wśród całej palety ewentualności, nie pomyślał.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnęła się lekko, subtelnie, spoglądając gdzieś w dal, na falujące morze. Jego spienione wody błyszczały pięknie w słonecznym świetle, dzisiejszy dzień przesycony był magią - tak wyjątkową, legendarną, odświętną; jeszcze bardziej niezwykłą od tej, jaką spotyka się na co dzień.
- Nie jest - zgodziła się z nim bez zawahania. Ale zawahała się chwilę później, czy milczeć, czy może mówić dalej: Rory jednak miał w sobie coś, co sprawiało, że nie lękała się zwierzeń. - Ale ktoś, z kim jeszcze niedawno mogłabym spędzić ten dzień, nie może tutaj przyjść. - Przeniosła spojrzenie na jego twarz - wciąż ozdobione uśmiechem - choć wbrew słowom pozbawionym smutku. Podjęła decyzję, której nie żałowała - choć już do końca życia zastanawiać się miała nad tym, jakby to było, gdyby pamiętnego dnia powiedziała Dougolowi tak. - Nie wolno mu przejść przez barierę rozgraniczającą świat czarodziejów i świat mugoli - dodała z cichym westchnieniem, przekrzywiając lekko głowę - nie chciała tym wyzwaniem wprowadzić go w zakłopotanie. Pogodziła się z tym - pielęgnowała w sercu ciepłe wspomnienia, których wcale nie chciała się pozbywać. I które miały zostać już tylko pięknymi wspomnieniami. Okraszonymi zmartwieniem: mugolom miało się wieść coraz trudniej, jednak widmo trudnych czasów łatwo uciekało, kiedy wsłuchiwała się w piękne słowa Rory'ego; o roślinach zawsze mówił najpiękniej. Utkwiła spojrzenie szmaragdowych tęczówek na aksamitnych płatkach niezwykłego kwiatu, ze spokojem przytakując przyjacielowi.
- Jest jak biała sarna - stwierdziła, lekko przesuwając wianek w dłoniach tak, by przyjrzeć się mu pod każdym kątem. - Niezwykle rzadki, piękny i płochliwy. Wymaga delikatności, objawia się wybranym - Pewnie właśnie dlatego, że, jak już podkreślił Rory, tak łatwo było go zniszczyć. To, co cenne, trzymało się z dala od oczu tych, którzy wartości skarbu nie potrafili pojąć. Jej uśmiech się poszerzył, strzeżenie tajemnicy kwiatu paproci wydawało się wielkim zaszczytem - móc go dostąpić u boku lorda Prewetta na jeden wieczór, to niezwykły przywilej. - Trochę jak podnieść miecz Godryka Gryffindora lub napić się z czary Helgi Hufflepuff - odpowiedziała więc sama sobie, nieustannie chłonęła magiczny świat, wciąż nieoswojona z jego wyjątkowością. Tak naprawdę nie żyła w nim długo - bezpieczna bańka Hogwartu trwała zbyt długo. - Zbliżyć się do kolebki magii - Śladów tego, o czym słyszała, jeszcze na długo przed tym, jak dowiedziała się, kim była. Wysłuchała jego słów z zainteresowaniem, czując rozpływające się wokół serca ciepło spowodowane powrotem do wczesnego dzieciństwa.
- To może być prawda - przyznała - zadziwiłoby cię, jak wiele czarodziejskiego świata można odnaleźć w baśniach dedykowanych mugolskim dzieciom. Ojciec nie lubił, kiedy o tym czytaliśmy, twierdził, że od zabobonów nikt jeszcze nie zmądrzał. Ale matka - matka próbowała przeplatać między opowieściami fragmenty swojego świata, choć nigdy nie sądziła, że urodzimy się z jej zdolnościami. - Wypuściła z rąk wianek, wspierając się rękoma z tyłu - wystawiając twarz ku promieniom słońca. - Ja i moi bracia - dookreśliła, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, że mówi o sobie w liczbie mnogiej. - Czarodzieje, czarownice, baba jaga... - wymieniała z czymś, co można by pomylić z rozmarzeniem - Nawet historia miłości Aenghusa i Caer, choć wśród mugoli nikt nie wierzy, że naprawdę istnieli. Kwiat paproci też był w tych baśniach. Mówiły o tym, że kto go odnajdzie, na tego czeka szczęście, a tym szczęściem miała być wielka fortuna. Ale mi się wydaje, że skarbem jest kwiat sam w sobie - to jego piękno jest dostateczną nagrodą. Złoto nie mogłoby się z nim równać. - Mugole zawsze mówili o pieniądzach, choć byłaby niesprawiedliwa, uogólniając. Jej ojciec też często podkreślał, że ludzie dziś za mało myślą o tym, co uduchowione - a był przecież jednym z nich.
- Zaufaj mi - wygięła wyżej kąciki ust, chcąc przekonać go do wypowiedzenia życzenia. - A co, jeśli marzysz o nieosiągalnym? O powrocie do dziecięcej beztroski, o świecie bez wojen i uprzedzeń, o ludziach, którzy już odeszli? - Nostalgia zakuła jej serce, kiedy przed jej oczyma zamajaczyły twarze martwych Zakonników. - Cele są lepsze, przyziemnie - przyznała ostrożnie - jednak to marzenia zdradzają nasze słabości i czynią z nas ludzi - Takich prawdziwych. Wrażliwych, emocjonalnych, z krwi i kości. - Niech i tak będzie - odparła z rozbawieniem, ponownie wplatając palce między sploty kwiatów.
- Łatwo jest pomylić niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu - skontrowała jego słowa lekko, pogoń za błędnym ognikiem ku niebu mogła zgubić - pokora niekiedy była przejawem mądrości, a mądrość - pozostawała patronką jej imienia. Nie chciała jednak pouczać Rory'ego, nieliczni tylko potrafili rozdzielić głupotę od odwagi, a może jedno z drugim od zawszse żyło zgodnie. Uniosła ostrożnie wianek - bacząc, by nie zniszczyć tej najcenniejszej ozdoby - i ułożyła go sobie we włosach, nieprzerwanie darząc towarzysza uśmiechem, gdzieś wewnątrz zastanawiając się, czy to prawda - czy Rory po jej wianku potrafił rozszyfrować jej myśli lepiej, niż robiła to ona sama. Być może, wianek miał przecież trafić do rąk Dougala: ale Rory oddał jej los w jej własne ręce, nieświadomie symbolicznie wyrywając ją ze szponów przeszłości. Czas pójść do przodu, Minnie.
- Właściwie... - zaczęła niepewnie, upewniając się, że nie spada z jej skroni i ocierając znad oka opadającą kroplę słonej wody - Właściwie, on jest po prostu mój - wyznała z lekkim rozbawieniem. - Dziękuję, Rory - Nie dodała na głos, że przykro jej, że nie należał do młodej lady dorównującej pięknością owemu kwiatowi paproci, nie chciała słuchać nagłych zaprzeczeń ani wymuszonych pochwał, które, była pewna, usłyszałaby z ust młodego dżentelmena. - Przepraszam, że go zerwałam, ale, choć trudno będzie ci w to uwierzyć, zapewniam cię, że on sam tego chciał. - Coś ją do niego podprowadziło, ptak, który wskazał jej drogę - a świat magii pozwolił jej pojąć, że niewiele działo się tak naprawdę bez przyczyny.
- Nie jest - zgodziła się z nim bez zawahania. Ale zawahała się chwilę później, czy milczeć, czy może mówić dalej: Rory jednak miał w sobie coś, co sprawiało, że nie lękała się zwierzeń. - Ale ktoś, z kim jeszcze niedawno mogłabym spędzić ten dzień, nie może tutaj przyjść. - Przeniosła spojrzenie na jego twarz - wciąż ozdobione uśmiechem - choć wbrew słowom pozbawionym smutku. Podjęła decyzję, której nie żałowała - choć już do końca życia zastanawiać się miała nad tym, jakby to było, gdyby pamiętnego dnia powiedziała Dougolowi tak. - Nie wolno mu przejść przez barierę rozgraniczającą świat czarodziejów i świat mugoli - dodała z cichym westchnieniem, przekrzywiając lekko głowę - nie chciała tym wyzwaniem wprowadzić go w zakłopotanie. Pogodziła się z tym - pielęgnowała w sercu ciepłe wspomnienia, których wcale nie chciała się pozbywać. I które miały zostać już tylko pięknymi wspomnieniami. Okraszonymi zmartwieniem: mugolom miało się wieść coraz trudniej, jednak widmo trudnych czasów łatwo uciekało, kiedy wsłuchiwała się w piękne słowa Rory'ego; o roślinach zawsze mówił najpiękniej. Utkwiła spojrzenie szmaragdowych tęczówek na aksamitnych płatkach niezwykłego kwiatu, ze spokojem przytakując przyjacielowi.
- Jest jak biała sarna - stwierdziła, lekko przesuwając wianek w dłoniach tak, by przyjrzeć się mu pod każdym kątem. - Niezwykle rzadki, piękny i płochliwy. Wymaga delikatności, objawia się wybranym - Pewnie właśnie dlatego, że, jak już podkreślił Rory, tak łatwo było go zniszczyć. To, co cenne, trzymało się z dala od oczu tych, którzy wartości skarbu nie potrafili pojąć. Jej uśmiech się poszerzył, strzeżenie tajemnicy kwiatu paproci wydawało się wielkim zaszczytem - móc go dostąpić u boku lorda Prewetta na jeden wieczór, to niezwykły przywilej. - Trochę jak podnieść miecz Godryka Gryffindora lub napić się z czary Helgi Hufflepuff - odpowiedziała więc sama sobie, nieustannie chłonęła magiczny świat, wciąż nieoswojona z jego wyjątkowością. Tak naprawdę nie żyła w nim długo - bezpieczna bańka Hogwartu trwała zbyt długo. - Zbliżyć się do kolebki magii - Śladów tego, o czym słyszała, jeszcze na długo przed tym, jak dowiedziała się, kim była. Wysłuchała jego słów z zainteresowaniem, czując rozpływające się wokół serca ciepło spowodowane powrotem do wczesnego dzieciństwa.
- To może być prawda - przyznała - zadziwiłoby cię, jak wiele czarodziejskiego świata można odnaleźć w baśniach dedykowanych mugolskim dzieciom. Ojciec nie lubił, kiedy o tym czytaliśmy, twierdził, że od zabobonów nikt jeszcze nie zmądrzał. Ale matka - matka próbowała przeplatać między opowieściami fragmenty swojego świata, choć nigdy nie sądziła, że urodzimy się z jej zdolnościami. - Wypuściła z rąk wianek, wspierając się rękoma z tyłu - wystawiając twarz ku promieniom słońca. - Ja i moi bracia - dookreśliła, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, że mówi o sobie w liczbie mnogiej. - Czarodzieje, czarownice, baba jaga... - wymieniała z czymś, co można by pomylić z rozmarzeniem - Nawet historia miłości Aenghusa i Caer, choć wśród mugoli nikt nie wierzy, że naprawdę istnieli. Kwiat paproci też był w tych baśniach. Mówiły o tym, że kto go odnajdzie, na tego czeka szczęście, a tym szczęściem miała być wielka fortuna. Ale mi się wydaje, że skarbem jest kwiat sam w sobie - to jego piękno jest dostateczną nagrodą. Złoto nie mogłoby się z nim równać. - Mugole zawsze mówili o pieniądzach, choć byłaby niesprawiedliwa, uogólniając. Jej ojciec też często podkreślał, że ludzie dziś za mało myślą o tym, co uduchowione - a był przecież jednym z nich.
- Zaufaj mi - wygięła wyżej kąciki ust, chcąc przekonać go do wypowiedzenia życzenia. - A co, jeśli marzysz o nieosiągalnym? O powrocie do dziecięcej beztroski, o świecie bez wojen i uprzedzeń, o ludziach, którzy już odeszli? - Nostalgia zakuła jej serce, kiedy przed jej oczyma zamajaczyły twarze martwych Zakonników. - Cele są lepsze, przyziemnie - przyznała ostrożnie - jednak to marzenia zdradzają nasze słabości i czynią z nas ludzi - Takich prawdziwych. Wrażliwych, emocjonalnych, z krwi i kości. - Niech i tak będzie - odparła z rozbawieniem, ponownie wplatając palce między sploty kwiatów.
- Łatwo jest pomylić niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu - skontrowała jego słowa lekko, pogoń za błędnym ognikiem ku niebu mogła zgubić - pokora niekiedy była przejawem mądrości, a mądrość - pozostawała patronką jej imienia. Nie chciała jednak pouczać Rory'ego, nieliczni tylko potrafili rozdzielić głupotę od odwagi, a może jedno z drugim od zawszse żyło zgodnie. Uniosła ostrożnie wianek - bacząc, by nie zniszczyć tej najcenniejszej ozdoby - i ułożyła go sobie we włosach, nieprzerwanie darząc towarzysza uśmiechem, gdzieś wewnątrz zastanawiając się, czy to prawda - czy Rory po jej wianku potrafił rozszyfrować jej myśli lepiej, niż robiła to ona sama. Być może, wianek miał przecież trafić do rąk Dougala: ale Rory oddał jej los w jej własne ręce, nieświadomie symbolicznie wyrywając ją ze szponów przeszłości. Czas pójść do przodu, Minnie.
- Właściwie... - zaczęła niepewnie, upewniając się, że nie spada z jej skroni i ocierając znad oka opadającą kroplę słonej wody - Właściwie, on jest po prostu mój - wyznała z lekkim rozbawieniem. - Dziękuję, Rory - Nie dodała na głos, że przykro jej, że nie należał do młodej lady dorównującej pięknością owemu kwiatowi paproci, nie chciała słuchać nagłych zaprzeczeń ani wymuszonych pochwał, które, była pewna, usłyszałaby z ust młodego dżentelmena. - Przepraszam, że go zerwałam, ale, choć trudno będzie ci w to uwierzyć, zapewniam cię, że on sam tego chciał. - Coś ją do niego podprowadziło, ptak, który wskazał jej drogę - a świat magii pozwolił jej pojąć, że niewiele działo się tak naprawdę bez przyczyny.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Nie jest - przyznała mu więc rację; a jednak on też pojawił się na rodzinnym święcie sam - jedynie po to, by zaznaczyć swoją obecność; by spełnić obowiązek, choć nikt przecież tak naprawdę wcale tego od niego nie wymagał.
Na Festiwalu Lata powinien trwać u boku swojej narzeczonej - i to jej wianek winien starać się złowić; a zamiast tego, stroniąc od ludzi, odnalazł spokój w przypadkowym miejscu. Od samotności, natomiast, uchroniło go jedynie zrządzenie losu. Zrządzenie losu - i magia tego wyjątkowego dnia? Tak jakby coś nie pozwalało spędzić tego czasu w towarzystwie smutków; bez dobrej duszy znajdującej się tuż obok.
Wysłuchaj jej w milczeniu - zaufała mu na tyle, by powierzyć mu kawałek swojego życia; nie odnalazł w słowach Minnie znamion bólu - wypowiadała je z pewnością, tak jakby wielokrotnie zastanawiała się nad słusznością własnej decyzji i utwierdziła się w przekonaniu, że była ona tą jedyną właściwą.
Nie wiedział wiele o miłości - słyszał jednak kiedyś słowa, które - zasłyszane z niemal namacalnym ciężarem doświadczeń, również i na nim odcisnęły pewne piętno - zapamiętał do dzisiaj. Ponoć czasem największym wyrazem miłości jest podarowanie drugiej osobie wolności.
Nigdy nie spotkał rówieśnika o dojrzałości Minnie; nie miał wątpliwości, że jeśli zdecydowała się przerwać związek z kimś, kogo bez wątpienia kochała, wynikało to przede wszystkim z tego, iż nawet ona nie potrafiła znaleźć złotego środka, nie w tym przypadku.
W pierwszym odruchu, chcąc zamanifestować wsparcie, miał ochotę zacisnąć swoją dłoń na tej należącej do niej; ostatecznie, stłamszony przez myśl, że mogłoby to być odebrane niewłaściwie przez postronnych, ugiął się pod kajdanami słuszności; wykonał jedynie niezgrabny ruch ręką - w ostatniej chwili zmieniając trajektorię i odgarniając z oczu wciąż mokre ogniki włosów.
- Jak... jak długo byliście razem? - to musiało być dla niej naprawdę trudne; znaleźć w sobie siłę, by zerwać z tym, co budowało ważną część jej przeszłości; lecz wydawała się rozumieć już teraz to, co niektórzy odkrywali dopiero po latach - w związkach powstałych na styku dwóch światów nie da się bez końca oszukiwać losu; z czasem któreś z nich musiałoby podjąć decyzję - wyrzec się części siebie. A jeśli ona była pewna, że nie potrafiłaby porzucić czarodziejskiej rzeczywistości, czy mogła prosić o to, by on zrobił dla niej coś porównywalnie trudnego?
- To niezwykłe... - wyrwało mu się, gdy skończyła opowiadać o baśniach; jego myśli zapłonęły gorączkowością, gdyż nie potrafił tego do końca zrozumieć - a więc już jako dzieci mają szansę, by dostrzec wszystko to, co staramy się ukryć przed ich wzrokiem; słyszą historie prawdziwe, lecz nie słuchają naprawdę - z góry odrzucając istnienie tego, co wydaje się choć odrobinę nieprawdopodobne? Nieprawdopodobne z ich perspektywy... Ale perspektywę można przecież poszerzyć, należy to robić - może więc właśnie na tym należałoby oprzeć nasz dialog z przedstawicielami mugoli. Myślisz, że... że możemy żyć kiedyś w świecie, w którym oni wiedzą o naszym istnieniu? Gdybyśmy zaczęli od bazy - od tego, co już wiedzą, co jest im już znajome, łatwiej byłoby im pewnie zrozumieć choć ułamek naszego świata - nie miał pojęcia, że również we współczesnych mugolskich książkach pojawiają się elementy świata, który do tej pory wydawał mu się niemal całkowicie dla nich niedostępny. - Żałuję jedynie, że w opowieściach czytanych mi na dobranoc nie przemycano informacji o świecie mugoli - może wtedy jemu, czarodziejom, łatwiej byłoby ich zrozumieć - a to zrozumienie jest teraz bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej.
Biorąc z niej przykład wystawił twarz do słońca, nie bacząc na to, że aż prosi się w ten sposób o to, by promienie obsypały go kolejną garścią piegów.
- O tych, którzy zginęli przedwcześnie - o tym, którego nigdy - choć tak bardzo tego pragnął - nie będzie mu dane poznać; wtrącił to na granicy słyszalności, gdy łapała oddech; a potem jedynie chłonął jej kolejne słowa.
Jego marzenia również opierały się na fundamentach przeszłości; a ta znajdowała się już za rogiem czasu i nic nie było w stanie sprawić, by to, czego najbardziej pragnęło jego serce, miało jakąkolwiek szansę się spełnić.
- Marzenia to ból, a ból czyni nas ludźmi? - podsumował, spłycając przekaz, choć oboje wiedzieli, że nie zinterpretował jej wypowiedzi w ten sposób; rozumiał, co chciała przekazać, trudno zresztą byłoby się z nią nie zgodzić. - Medal nie ma jednak tylko jednej strony, marzenia mogą też zdradzać nasze mocne strony - i to w równej mierze czyni nas ludźmi.
Plaża powoli pustoszała - szum fal zaczynał dominować nad strzępkami niesionych przez wiatr rozmów, a morze zdawało się już zapraszać słońce, by kula ognia zanurzyła się w jego toni, choć minie jeszcze kilka godzin, nim gwiazda ostatecznie na to przystanie.
- Jeszcze łatwiej z tymi odbitymi na powierzchni bezkresu oceanu - ale ja lubię rzucać się na głęboką wodę - odpadł, nie mogąc oprzeć się pokusie, by kontynuować tę słowną szaradę; uwielbiał - jedynie pozornie - się z nią sprzeczać, konfrontować, czasem nawet specjalnie oponował tylko po to, by usłyszeć jej przekorną odpowiedź. Słowa, które zadziwiały go mądrością.
Obserwował, jak umieszcza na swojej głowie wianek. Wieniec zieleni osiadł na jej jasnych włosach, przekrzywiając się na prawą stronę; tym razem nie zastanawiał się nad tym, jak zinterpretować jego gest mogą zbłąkane oczy - podniósł się i stanął tuż przed nią, przyglądając się Minnie uważnie. - Trochę bardziej... - podciągnął lewą stronę wianka nieco wyżej, a sam odchylił głowę do tyłu, sprawdzając, czy odrobinę zaburzona linia harmonii została już naprawiona - teraz idealnie - zawyrokował i usiadł na kamieniu tuż obok przyjaciółki.
Bez większego zdumienia przyjął również jej wyznanie, uśmiechając się jedynie do siebie. - Mogłem się tego spodziewać... ten kwiat naprawdę objawia się jedynie wybranym - jedynie wyjątkowym.
Nie miał jej za złe tego, że zdecydowała się go zerwać - za jakiś czas paproć obdarzy ich przecież kolejnym skarbem, a oni mogli spędzić ten jeden dzień, ciesząc oczy czymś tak niezwykłym.
- Mówisz więc językiem kwiatów? - roześmiał się cicho. - Kiedy zawiodą mnie metody komunikacji niewerbalnej z moimi podopiecznymi, liczę na to, że będę mógł poprosić cię o pomoc...
Dopiero po chwili dotarło do niego, że jego nieskładny wywód, wydumane przypuszczenia o jeszcze wtedy nieznanej mu właścicielce wianka, mogły nie odbiegać aż tak bardzo od rzeczywistości - skoro jakąś część serca zostawiła w świecie niemagicznych.
Ze wzrokiem wbitym uparcie w czubek odrobinę przyciasnych oksfordek, które miał ochotę zdjąć, odkąd tylko znalazł się na plaży, odważył się poruszyć równie niewygodny dla niego temat (skoro już przy tej tematyce jesteśmy - nie wiedział, czy nie wchodzi za bardzo z butami w jej życie) i nieśmiało wystosować propozycję.
- Nic się nie stanie, jeśli trochę zmienimy zasady... jeśli raz jeszcze złożymy - złożysz - wieniec morzu - symbolicznie kończąc to, co chciała pogrzebać w głębinie.
Może właśnie tam było jego miejsce?
Na Festiwalu Lata powinien trwać u boku swojej narzeczonej - i to jej wianek winien starać się złowić; a zamiast tego, stroniąc od ludzi, odnalazł spokój w przypadkowym miejscu. Od samotności, natomiast, uchroniło go jedynie zrządzenie losu. Zrządzenie losu - i magia tego wyjątkowego dnia? Tak jakby coś nie pozwalało spędzić tego czasu w towarzystwie smutków; bez dobrej duszy znajdującej się tuż obok.
Wysłuchaj jej w milczeniu - zaufała mu na tyle, by powierzyć mu kawałek swojego życia; nie odnalazł w słowach Minnie znamion bólu - wypowiadała je z pewnością, tak jakby wielokrotnie zastanawiała się nad słusznością własnej decyzji i utwierdziła się w przekonaniu, że była ona tą jedyną właściwą.
Nie wiedział wiele o miłości - słyszał jednak kiedyś słowa, które - zasłyszane z niemal namacalnym ciężarem doświadczeń, również i na nim odcisnęły pewne piętno - zapamiętał do dzisiaj. Ponoć czasem największym wyrazem miłości jest podarowanie drugiej osobie wolności.
Nigdy nie spotkał rówieśnika o dojrzałości Minnie; nie miał wątpliwości, że jeśli zdecydowała się przerwać związek z kimś, kogo bez wątpienia kochała, wynikało to przede wszystkim z tego, iż nawet ona nie potrafiła znaleźć złotego środka, nie w tym przypadku.
W pierwszym odruchu, chcąc zamanifestować wsparcie, miał ochotę zacisnąć swoją dłoń na tej należącej do niej; ostatecznie, stłamszony przez myśl, że mogłoby to być odebrane niewłaściwie przez postronnych, ugiął się pod kajdanami słuszności; wykonał jedynie niezgrabny ruch ręką - w ostatniej chwili zmieniając trajektorię i odgarniając z oczu wciąż mokre ogniki włosów.
- Jak... jak długo byliście razem? - to musiało być dla niej naprawdę trudne; znaleźć w sobie siłę, by zerwać z tym, co budowało ważną część jej przeszłości; lecz wydawała się rozumieć już teraz to, co niektórzy odkrywali dopiero po latach - w związkach powstałych na styku dwóch światów nie da się bez końca oszukiwać losu; z czasem któreś z nich musiałoby podjąć decyzję - wyrzec się części siebie. A jeśli ona była pewna, że nie potrafiłaby porzucić czarodziejskiej rzeczywistości, czy mogła prosić o to, by on zrobił dla niej coś porównywalnie trudnego?
- To niezwykłe... - wyrwało mu się, gdy skończyła opowiadać o baśniach; jego myśli zapłonęły gorączkowością, gdyż nie potrafił tego do końca zrozumieć - a więc już jako dzieci mają szansę, by dostrzec wszystko to, co staramy się ukryć przed ich wzrokiem; słyszą historie prawdziwe, lecz nie słuchają naprawdę - z góry odrzucając istnienie tego, co wydaje się choć odrobinę nieprawdopodobne? Nieprawdopodobne z ich perspektywy... Ale perspektywę można przecież poszerzyć, należy to robić - może więc właśnie na tym należałoby oprzeć nasz dialog z przedstawicielami mugoli. Myślisz, że... że możemy żyć kiedyś w świecie, w którym oni wiedzą o naszym istnieniu? Gdybyśmy zaczęli od bazy - od tego, co już wiedzą, co jest im już znajome, łatwiej byłoby im pewnie zrozumieć choć ułamek naszego świata - nie miał pojęcia, że również we współczesnych mugolskich książkach pojawiają się elementy świata, który do tej pory wydawał mu się niemal całkowicie dla nich niedostępny. - Żałuję jedynie, że w opowieściach czytanych mi na dobranoc nie przemycano informacji o świecie mugoli - może wtedy jemu, czarodziejom, łatwiej byłoby ich zrozumieć - a to zrozumienie jest teraz bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej.
Biorąc z niej przykład wystawił twarz do słońca, nie bacząc na to, że aż prosi się w ten sposób o to, by promienie obsypały go kolejną garścią piegów.
- O tych, którzy zginęli przedwcześnie - o tym, którego nigdy - choć tak bardzo tego pragnął - nie będzie mu dane poznać; wtrącił to na granicy słyszalności, gdy łapała oddech; a potem jedynie chłonął jej kolejne słowa.
Jego marzenia również opierały się na fundamentach przeszłości; a ta znajdowała się już za rogiem czasu i nic nie było w stanie sprawić, by to, czego najbardziej pragnęło jego serce, miało jakąkolwiek szansę się spełnić.
- Marzenia to ból, a ból czyni nas ludźmi? - podsumował, spłycając przekaz, choć oboje wiedzieli, że nie zinterpretował jej wypowiedzi w ten sposób; rozumiał, co chciała przekazać, trudno zresztą byłoby się z nią nie zgodzić. - Medal nie ma jednak tylko jednej strony, marzenia mogą też zdradzać nasze mocne strony - i to w równej mierze czyni nas ludźmi.
Plaża powoli pustoszała - szum fal zaczynał dominować nad strzępkami niesionych przez wiatr rozmów, a morze zdawało się już zapraszać słońce, by kula ognia zanurzyła się w jego toni, choć minie jeszcze kilka godzin, nim gwiazda ostatecznie na to przystanie.
- Jeszcze łatwiej z tymi odbitymi na powierzchni bezkresu oceanu - ale ja lubię rzucać się na głęboką wodę - odpadł, nie mogąc oprzeć się pokusie, by kontynuować tę słowną szaradę; uwielbiał - jedynie pozornie - się z nią sprzeczać, konfrontować, czasem nawet specjalnie oponował tylko po to, by usłyszeć jej przekorną odpowiedź. Słowa, które zadziwiały go mądrością.
Obserwował, jak umieszcza na swojej głowie wianek. Wieniec zieleni osiadł na jej jasnych włosach, przekrzywiając się na prawą stronę; tym razem nie zastanawiał się nad tym, jak zinterpretować jego gest mogą zbłąkane oczy - podniósł się i stanął tuż przed nią, przyglądając się Minnie uważnie. - Trochę bardziej... - podciągnął lewą stronę wianka nieco wyżej, a sam odchylił głowę do tyłu, sprawdzając, czy odrobinę zaburzona linia harmonii została już naprawiona - teraz idealnie - zawyrokował i usiadł na kamieniu tuż obok przyjaciółki.
Bez większego zdumienia przyjął również jej wyznanie, uśmiechając się jedynie do siebie. - Mogłem się tego spodziewać... ten kwiat naprawdę objawia się jedynie wybranym - jedynie wyjątkowym.
Nie miał jej za złe tego, że zdecydowała się go zerwać - za jakiś czas paproć obdarzy ich przecież kolejnym skarbem, a oni mogli spędzić ten jeden dzień, ciesząc oczy czymś tak niezwykłym.
- Mówisz więc językiem kwiatów? - roześmiał się cicho. - Kiedy zawiodą mnie metody komunikacji niewerbalnej z moimi podopiecznymi, liczę na to, że będę mógł poprosić cię o pomoc...
Dopiero po chwili dotarło do niego, że jego nieskładny wywód, wydumane przypuszczenia o jeszcze wtedy nieznanej mu właścicielce wianka, mogły nie odbiegać aż tak bardzo od rzeczywistości - skoro jakąś część serca zostawiła w świecie niemagicznych.
Ze wzrokiem wbitym uparcie w czubek odrobinę przyciasnych oksfordek, które miał ochotę zdjąć, odkąd tylko znalazł się na plaży, odważył się poruszyć równie niewygodny dla niego temat (skoro już przy tej tematyce jesteśmy - nie wiedział, czy nie wchodzi za bardzo z butami w jej życie) i nieśmiało wystosować propozycję.
- Nic się nie stanie, jeśli trochę zmienimy zasady... jeśli raz jeszcze złożymy - złożysz - wieniec morzu - symbolicznie kończąc to, co chciała pogrzebać w głębinie.
Może właśnie tam było jego miejsce?
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset