Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
Opuszki przylgnęły uparcie do skóry nieprzytomnego dziecka, pragnąc wyczuć jawne oznaki życia, dowód że nie było tak źle, że niespodziewany zwrot akcji to tylko incydent i zaraz wszystko wróci do normy, że wcale nie będą musieli uciekać się do wielkich akcji ratunkowych, bo malec po prostu się wybudzi - mimo nadziei nie zamierzała tkwić bezczynnie i czekać aż sprawa rozwiąże się sama. Brwi zmarszczyły się w absolutnym skupieniu, znajomy napływ adrenaliny już dawał się we znaki, przez co Sue czuła się trochę jak pod wpływem zaklęcia Cito; jej uwaga całkowicie skoncentrowała się na chłopcu i choć w tle brzmiały znajome głosy, nie rozglądała się, nie próbowała wyłuskać sensu z przypadkowych urywków zdań, nie analizowała, kto czym się zajął - obecność tylu znajomych twarzy dawała ogromny komfort, nikt nie był tu sam, każdy mógł zadbać o inny aspekt. Zauważyła jedynie, że tuż obok pojawił się Vincent, przemawiał do Everetta, ale szybko odcięła się od padających zdań, zbyt pochłonięta stanem dziecka. Wkrótce pod palcami rozeszło się słabe nawoływanie serca, pracowało dzielnie, choć nieco ospale, najważniejsze jednak, że biło. Mały nie poddał się przeciwnościom i gorąco wierzyła, że niedługo otworzy oczy, pozwalając im wszystkim odetchnąć z ulgą.
- Żyje - zapewniła natychmiast, starając się brzmieć tak pewnie, jak to możliwe, mimo drżenia dziewczęcego głosu, niechętnie poddającego się twardym nutom. Swoim zwyczajem zabrzmiała śpiewnie, przez co mogła wydać się mocno odcięta od ciężkiej sytuacji, ale krótkie słowo mogło nieść Everettowi trochę wytchnienia; może nie uderzała w konkretny ton uzdrowicieli po dziesięcioletnim stażu albo aurorów doświadczonych ogniem walki, dawała jednak dobre wieści, nadal usiłując wyczuć oddech chłopca. Bez skutku, co solidnie ją zmartwiło, nie chciała się jednak poddać, szybko tłumacząc sobie sytuację niesprzyjającą bryzą. W tym wszystkim zupełnie zapomniała, że Justine kiedyś ratowała ludzkie życia w inny sposób i posługiwała się magią leczniczą, w głowie nadal donośnie kołatała myśl o potrzebie znalezienia uzdrowiciela. Ufała, że ktoś się o to zatroszczy, trochę rozdarta między nawoływaniem a doraźną opieką, ale wybrała drugą opcję, doskonale wiedząc, że ze swojej wiedzy zrobi większy użytek, a w takich sytuacjach reagować trzeba było natychmiast. Próbowała nie myśleć zbyt wiele, ograniczyć bodźce do tej małej postaci, zamiast krążyć umysłem po całej plaży.
- Trzeba go przesunąć, nie może leżeć w wodzie - zawyrokowała, nie chcąc by ocean dłużej wchodził im w drogę. Zerknęła wtedy na Everetta i Vincenta, stojących najbliżej i dłońmi objęła głowę chłopca, naprędce upewniając się, że nie krwawi ani nie jest rozbita. Domyślała się, że Jarvis był synem Sykesa - nawet nie chciała sobie wyobrażać, co teraz targało jego biednym sercem, skoro jej własne łamało się nad dziecięcą krzywdą. Z pomocą, czy bez, Lovegood zadbała o to, by chłopczyk znalazł się na suchym piasku. Dopiero wtedy, z dala od morskiego chłodu i podmywających fal, podjęła ponowną próbę sprawdzenia oddechu - nachyliła się nad malcem, zawisając z uchem nad jego ustami, a dłoń kładąc na klatce piersiowej. Obserwowała ją uważnie, otaczając dziecko swoją troską.
| jeśli mogę tyle, ile opisałam, to robię ile opisałam - jeśli mniej, to tylko wydostaję Jarvisa (z pomocą?) z wody
- Żyje - zapewniła natychmiast, starając się brzmieć tak pewnie, jak to możliwe, mimo drżenia dziewczęcego głosu, niechętnie poddającego się twardym nutom. Swoim zwyczajem zabrzmiała śpiewnie, przez co mogła wydać się mocno odcięta od ciężkiej sytuacji, ale krótkie słowo mogło nieść Everettowi trochę wytchnienia; może nie uderzała w konkretny ton uzdrowicieli po dziesięcioletnim stażu albo aurorów doświadczonych ogniem walki, dawała jednak dobre wieści, nadal usiłując wyczuć oddech chłopca. Bez skutku, co solidnie ją zmartwiło, nie chciała się jednak poddać, szybko tłumacząc sobie sytuację niesprzyjającą bryzą. W tym wszystkim zupełnie zapomniała, że Justine kiedyś ratowała ludzkie życia w inny sposób i posługiwała się magią leczniczą, w głowie nadal donośnie kołatała myśl o potrzebie znalezienia uzdrowiciela. Ufała, że ktoś się o to zatroszczy, trochę rozdarta między nawoływaniem a doraźną opieką, ale wybrała drugą opcję, doskonale wiedząc, że ze swojej wiedzy zrobi większy użytek, a w takich sytuacjach reagować trzeba było natychmiast. Próbowała nie myśleć zbyt wiele, ograniczyć bodźce do tej małej postaci, zamiast krążyć umysłem po całej plaży.
- Trzeba go przesunąć, nie może leżeć w wodzie - zawyrokowała, nie chcąc by ocean dłużej wchodził im w drogę. Zerknęła wtedy na Everetta i Vincenta, stojących najbliżej i dłońmi objęła głowę chłopca, naprędce upewniając się, że nie krwawi ani nie jest rozbita. Domyślała się, że Jarvis był synem Sykesa - nawet nie chciała sobie wyobrażać, co teraz targało jego biednym sercem, skoro jej własne łamało się nad dziecięcą krzywdą. Z pomocą, czy bez, Lovegood zadbała o to, by chłopczyk znalazł się na suchym piasku. Dopiero wtedy, z dala od morskiego chłodu i podmywających fal, podjęła ponowną próbę sprawdzenia oddechu - nachyliła się nad malcem, zawisając z uchem nad jego ustami, a dłoń kładąc na klatce piersiowej. Obserwowała ją uważnie, otaczając dziecko swoją troską.
| jeśli mogę tyle, ile opisałam, to robię ile opisałam - jeśli mniej, to tylko wydostaję Jarvisa (z pomocą?) z wody
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Z niejaką ulgą zarejestrował, że żadne z dzieci nie rwie się już do kuli, a rodzice jednoczący się z pociechami nie zwrócili na nią uwagi. Instynktownie musiałby podnieść głos, gdyby ktoś zapragnął sięgnąć po podejrzany przedmiot - ale Adda u jego boku zareagowała łagodniej, próbując uświadomić tłum. Skinął jej z wdzięcznością głową, widząc jak załatwiła koc.
-Just! - odpowiedział siostrze, która praktycznie stanęła nad kulą. W tym czasie mógł skupić się na skutkach swojego zaklęcia, ale nie wykazało konkretnych śladów czarnej magii. -Festivo nic nie wykazało. - przekazał od razu siostrze i żonie, oglądając się przez ramię na Sykesa i…
-…to jego krewny? - spojrzał pytająco na Addę, podczas poważnej rozmowy z przyjacielem żony nie zboczyli na temat jego rodziny. Zerknął na chustę w rękach żony, dziecko zdawało się potrzebować ciepła, a Sykes uspokojenia. Pamiętał o leczniczych cudach, jakie potrafiły działać patronusy Justine i o jej ogólnym, sporym doświadczeniu w zakresie uzdrawiania. Skrzyżował spojrzenia z siostrą, marszcząc lekko brwi, przez maskę skupienia przebijało się przejęcie - nie wiedział jak to wszystko mogło wpłynąć na dziecięcy organizm, a fakt, że to dziecko kogoś znajomego budził emocje, których nie chciał czuć w trakcie śledztwa.
-Przypilnuję kuli. - obiecał, podchodząc bliżej by wymienić się z Just, zdolnej pomóc wynoszonemu z wody dziecku. Rozpoznał przejętą twarz Sue - ostatnio współpracował z Lovegood gdy Bott jeszcze żył, dobrze było widzieć ją całą - i dostrzegł Rinehearta, znajdującego się przy dziecku.
-Vincent! - zawołał, zastanawiając się czy łamacz klątw mógł kiedykolwiek widzieć podobne artefakty i chyba - już zupełnie podświadomie - chcąc oszczędzić Just i Rineheartowi niezręczności. -Chodź tu, zerknij na to…! - poprosił. Zmrużył oczy, spoglądając ponad ramieniem Rinehearta w morskie fale, a potem powiódł dla pewności wzrokiem po zgromadzonych osobach. Chciał się upewnić, że w morzu nie pozostały żadne dzieci i ocenić, czy gapiowie wydają się względnie spokojni i znajdują się w bezpiecznej odległości od kuli. Zerknął jeszcze na Addę, gotów złapać z nią kontakt wzrokowy na wypadek gdyby tłum wymagał rozpędzenia.
Wreszcie, uważniej i na dłużej, utkwił wzrok w samej kuli. Wydawała się nie zmieniać z czasem ani nie zareagowała na Festivo, ale zanim przystąpił do dalszego badania - chciał po prostu się jej przyjrzeć, ocenić potencjalne ryzyko. Czy bezpiecznie będzie rzucić tu kilka zaklęć diagnostycznych? Czy na powierzchni znajdowało się cokolwiek jeszcze, czy brokatowy dym kojarzył mu się z czymś widzianym w Ministerstwie lub na akcjach? Znał podstawy numerologii, ale nie był ekspertem w dziedzinie magicznych przedmiotów - w tym liczył na doświadczenie Rinehearta, samemu gotów ocenić ryzyko ochrony tłumu i bezpiecznego transportu tego przedmiotu. Przesunął się tak, by mieć oko na kulę i móc zareagować gdyby fale miały wydrzeć ją spośród kamieni.
spostrzegawczość - głównie na kulę, wcześniej kontrolny rzut oka na ludzi, jeśli Just pozwoli to staję tam gdzie Just
-Just! - odpowiedział siostrze, która praktycznie stanęła nad kulą. W tym czasie mógł skupić się na skutkach swojego zaklęcia, ale nie wykazało konkretnych śladów czarnej magii. -Festivo nic nie wykazało. - przekazał od razu siostrze i żonie, oglądając się przez ramię na Sykesa i…
-…to jego krewny? - spojrzał pytająco na Addę, podczas poważnej rozmowy z przyjacielem żony nie zboczyli na temat jego rodziny. Zerknął na chustę w rękach żony, dziecko zdawało się potrzebować ciepła, a Sykes uspokojenia. Pamiętał o leczniczych cudach, jakie potrafiły działać patronusy Justine i o jej ogólnym, sporym doświadczeniu w zakresie uzdrawiania. Skrzyżował spojrzenia z siostrą, marszcząc lekko brwi, przez maskę skupienia przebijało się przejęcie - nie wiedział jak to wszystko mogło wpłynąć na dziecięcy organizm, a fakt, że to dziecko kogoś znajomego budził emocje, których nie chciał czuć w trakcie śledztwa.
-Przypilnuję kuli. - obiecał, podchodząc bliżej by wymienić się z Just, zdolnej pomóc wynoszonemu z wody dziecku. Rozpoznał przejętą twarz Sue - ostatnio współpracował z Lovegood gdy Bott jeszcze żył, dobrze było widzieć ją całą - i dostrzegł Rinehearta, znajdującego się przy dziecku.
-Vincent! - zawołał, zastanawiając się czy łamacz klątw mógł kiedykolwiek widzieć podobne artefakty i chyba - już zupełnie podświadomie - chcąc oszczędzić Just i Rineheartowi niezręczności. -Chodź tu, zerknij na to…! - poprosił. Zmrużył oczy, spoglądając ponad ramieniem Rinehearta w morskie fale, a potem powiódł dla pewności wzrokiem po zgromadzonych osobach. Chciał się upewnić, że w morzu nie pozostały żadne dzieci i ocenić, czy gapiowie wydają się względnie spokojni i znajdują się w bezpiecznej odległości od kuli. Zerknął jeszcze na Addę, gotów złapać z nią kontakt wzrokowy na wypadek gdyby tłum wymagał rozpędzenia.
Wreszcie, uważniej i na dłużej, utkwił wzrok w samej kuli. Wydawała się nie zmieniać z czasem ani nie zareagowała na Festivo, ale zanim przystąpił do dalszego badania - chciał po prostu się jej przyjrzeć, ocenić potencjalne ryzyko. Czy bezpiecznie będzie rzucić tu kilka zaklęć diagnostycznych? Czy na powierzchni znajdowało się cokolwiek jeszcze, czy brokatowy dym kojarzył mu się z czymś widzianym w Ministerstwie lub na akcjach? Znał podstawy numerologii, ale nie był ekspertem w dziedzinie magicznych przedmiotów - w tym liczył na doświadczenie Rinehearta, samemu gotów ocenić ryzyko ochrony tłumu i bezpiecznego transportu tego przedmiotu. Przesunął się tak, by mieć oko na kulę i móc zareagować gdyby fale miały wydrzeć ją spośród kamieni.
spostrzegawczość - głównie na kulę, wcześniej kontrolny rzut oka na ludzi, jeśli Just pozwoli to staję tam gdzie Just
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Wszelkie dźwięki docierały do mnie jak z oddali, zza niewidocznej kurtyny oddzielającej jawę od snu, namacalną, bolesną prawdę od słodkiego kłamstwa; przytłumione, o zniekształconych tonach, dodatkowo zagłuszane dudnieniem krwi w uszach. Znaczyły dla mnie tyle co nic. Kierowane do mnie słowa, a także słowa o mnie.
Wiedziałem, że nie jestem sam, że wokół mnie kręcą się inni, że kilka kroków dalej rodzice opieprzają swe dzieci, tak naprawdę odczuwając niesamowitą ulgę na wieść, że są całe i zdrowe, że to nie ich pociecha leży tam, na brzegu, wciąż obmywana falami okrutnego, nieczułego morza. Nieprzytomna, może nawet martwa. Musieli być cholernie szczęśliwi, że nie są mną. W tej chwili ja również bardzo nie chciałem być sobą. Bo przecież nie mogłem się już dłużej łudzić. Poznawałem jego buzię, bledszą niż zwykle, spokojną, prawie jak gdyby pogrążył się we śnie, choć to nie Morfeusz trzymał go w swych objęciach, a coś znacznie gorszego, złowrogiego i ohydnego. Poznawałem ubrania, które wspólnie wybraliśmy, i przy których zakładaniu tylko trochę się natrudziliśmy; czasem naprawdę trudno było trafić rączką w rękaw, prawda, Jarvis?
Jeszcze chwilę temu tryskał szczęściem, piał z radości, biegając to w jedną, to w drugą stronę; pełen energii, taki żywy, a teraz, teraz... Dopiero wtedy zauważyłem, że obok mnie stoi Rineheart, że jego usta poruszają się, mówi coś, choć docierało do mnie ledwie co drugie słowo. Jest w dobrych rękach? Czy usiądę? – To moje dziecko – wychrypiałem z naciskiem, z rozpaczą, która ledwie mieściła się w tych kilku zgłoskach, bo przecież ten krótki komunikat powinien wyjaśnić wszystko, odpowiedzieć na wszelkie pytania, również te niewypowiedziane. Nie mogłem z nim teraz rozmawiać, nie mogłem stać jak kołek; wyrwałem się z jego uścisku i już ruszałem dalej, opadałem na kolana w mokry piach, byle tylko znaleźć się bliżej syna, mojego skarbu. Kątem oka zauważyłem Susanne, jej dłonie wędrujące po ciałku Jarvisa. I może nie powinienem przeszkadzać, może naprawdę lepiej byłoby mi trzymać się z boku, dać działać innym – lecz przecież za nic w świecie bym się na to nie zgodził. Jarvis mnie potrzebował, a ja potrzebowałem jego. Drżącymi palcami odnalazłem czoło chłopca, później policzki, muskając je w czułym ojcowskim geście. – Błagam cię – jęknąłem z desperacją, z rozdzierającym serce bólem. To moja wina. Spuściłem go z oka. Pozwoliłem odejść na bok, zbyt daleko, bym mógł mu pomóc lub przeszkodzić. Czy go bolało? Kiedy plecy wyginały się w nienaturalny łuk, a sylwetkę spowijała zabarwiona grozą światłość? Czy on w ogóle oddychał? – Błagam... – Nie potrafiłem oderwać od niego wzroku, bo przecież w każdej chwili mógł drgnąć, otworzyć powieki, wyciągnąć do mnie ręce. Uparcie ignorowałem wszelkie głosy, znajome, próbujące zaprowadzić porządek, uspokoić tłum; czy to mogła być Ada, czy towarzyszył jej mąż, czy do dzieciaków mówiła coś Justine – nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że Lovegood mamrotała coś o uzdrowicielu. Uzdrowiciel. Tak, potrzebowaliśmy uzdrowiciela, teraz, w tej chwili. – MEDYKA! MEDYKA, DO CHOLERY! – zawyłem głucho, gwałtownie szarpiąc głową, tocząc dookoła nieobecnym wzrokiem; nie rozpoznawałem twarzy, nie rozpoznawałem imion, zbyt pogrążony w rozpaczy, by potrafić połączyć wspomnienia z otaczającymi mnie zjawami. – Żyje? Na pewno? Będzie żyć? – Zacząłem bełkotać, niemalże dławiąc się przy tym językiem, gdy znajdująca się najbliżej mnie czarownica wypowiedziała to piękne słowo; jedyne na jakim mi zależało. – Co mu się stało? Jest ranny? Nie widzę krwi, ale coś jest nie tak, nie budzi się, dlaczego się nie budzi... – Wwiercałem w jej twarz nachalne spojrzenie, w którym gościła cała gama emocji, od ułamka ulgi poprzez panikę, do wynikającego ze strachu gniewu. Zawiodłem go. Zawiodłem moje dziecko. Obiecałem mu, że nikt nigdy więcej go nie skrzywdzi, że przy mnie jest bezpieczny i nie dotrzymałem słowa.
Jakże chujowy był ze mnie ojciec.
Skinąłem tylko głową, gdy Lovegood wykazała się zimną krwią; musiałem go stąd zabrać, nie mógł tak dłużej leżeć, w wodzie, wychłodzi się, zamarznie. Jedną ręką sięgnąłem w kierunku pleców Jarvisa, drugą wsunąłem pod nogi, ostrożnie unosząc jego lekkie ciałko, przyciskając je do piersi, z zamiarem przeniesienia syna kawałek dalej, na suchy piach. Czułem na sobie wzrok innych, pełny współczucia, zdziwienia, strachu, wolałem jednak nie odwzajemniać spojrzeń, nie teraz, gdy rozpadałem się na ich oczach.
Wiedziałem, że nie jestem sam, że wokół mnie kręcą się inni, że kilka kroków dalej rodzice opieprzają swe dzieci, tak naprawdę odczuwając niesamowitą ulgę na wieść, że są całe i zdrowe, że to nie ich pociecha leży tam, na brzegu, wciąż obmywana falami okrutnego, nieczułego morza. Nieprzytomna, może nawet martwa. Musieli być cholernie szczęśliwi, że nie są mną. W tej chwili ja również bardzo nie chciałem być sobą. Bo przecież nie mogłem się już dłużej łudzić. Poznawałem jego buzię, bledszą niż zwykle, spokojną, prawie jak gdyby pogrążył się we śnie, choć to nie Morfeusz trzymał go w swych objęciach, a coś znacznie gorszego, złowrogiego i ohydnego. Poznawałem ubrania, które wspólnie wybraliśmy, i przy których zakładaniu tylko trochę się natrudziliśmy; czasem naprawdę trudno było trafić rączką w rękaw, prawda, Jarvis?
Jeszcze chwilę temu tryskał szczęściem, piał z radości, biegając to w jedną, to w drugą stronę; pełen energii, taki żywy, a teraz, teraz... Dopiero wtedy zauważyłem, że obok mnie stoi Rineheart, że jego usta poruszają się, mówi coś, choć docierało do mnie ledwie co drugie słowo. Jest w dobrych rękach? Czy usiądę? – To moje dziecko – wychrypiałem z naciskiem, z rozpaczą, która ledwie mieściła się w tych kilku zgłoskach, bo przecież ten krótki komunikat powinien wyjaśnić wszystko, odpowiedzieć na wszelkie pytania, również te niewypowiedziane. Nie mogłem z nim teraz rozmawiać, nie mogłem stać jak kołek; wyrwałem się z jego uścisku i już ruszałem dalej, opadałem na kolana w mokry piach, byle tylko znaleźć się bliżej syna, mojego skarbu. Kątem oka zauważyłem Susanne, jej dłonie wędrujące po ciałku Jarvisa. I może nie powinienem przeszkadzać, może naprawdę lepiej byłoby mi trzymać się z boku, dać działać innym – lecz przecież za nic w świecie bym się na to nie zgodził. Jarvis mnie potrzebował, a ja potrzebowałem jego. Drżącymi palcami odnalazłem czoło chłopca, później policzki, muskając je w czułym ojcowskim geście. – Błagam cię – jęknąłem z desperacją, z rozdzierającym serce bólem. To moja wina. Spuściłem go z oka. Pozwoliłem odejść na bok, zbyt daleko, bym mógł mu pomóc lub przeszkodzić. Czy go bolało? Kiedy plecy wyginały się w nienaturalny łuk, a sylwetkę spowijała zabarwiona grozą światłość? Czy on w ogóle oddychał? – Błagam... – Nie potrafiłem oderwać od niego wzroku, bo przecież w każdej chwili mógł drgnąć, otworzyć powieki, wyciągnąć do mnie ręce. Uparcie ignorowałem wszelkie głosy, znajome, próbujące zaprowadzić porządek, uspokoić tłum; czy to mogła być Ada, czy towarzyszył jej mąż, czy do dzieciaków mówiła coś Justine – nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że Lovegood mamrotała coś o uzdrowicielu. Uzdrowiciel. Tak, potrzebowaliśmy uzdrowiciela, teraz, w tej chwili. – MEDYKA! MEDYKA, DO CHOLERY! – zawyłem głucho, gwałtownie szarpiąc głową, tocząc dookoła nieobecnym wzrokiem; nie rozpoznawałem twarzy, nie rozpoznawałem imion, zbyt pogrążony w rozpaczy, by potrafić połączyć wspomnienia z otaczającymi mnie zjawami. – Żyje? Na pewno? Będzie żyć? – Zacząłem bełkotać, niemalże dławiąc się przy tym językiem, gdy znajdująca się najbliżej mnie czarownica wypowiedziała to piękne słowo; jedyne na jakim mi zależało. – Co mu się stało? Jest ranny? Nie widzę krwi, ale coś jest nie tak, nie budzi się, dlaczego się nie budzi... – Wwiercałem w jej twarz nachalne spojrzenie, w którym gościła cała gama emocji, od ułamka ulgi poprzez panikę, do wynikającego ze strachu gniewu. Zawiodłem go. Zawiodłem moje dziecko. Obiecałem mu, że nikt nigdy więcej go nie skrzywdzi, że przy mnie jest bezpieczny i nie dotrzymałem słowa.
Jakże chujowy był ze mnie ojciec.
Skinąłem tylko głową, gdy Lovegood wykazała się zimną krwią; musiałem go stąd zabrać, nie mógł tak dłużej leżeć, w wodzie, wychłodzi się, zamarznie. Jedną ręką sięgnąłem w kierunku pleców Jarvisa, drugą wsunąłem pod nogi, ostrożnie unosząc jego lekkie ciałko, przyciskając je do piersi, z zamiarem przeniesienia syna kawałek dalej, na suchy piach. Czułem na sobie wzrok innych, pełny współczucia, zdziwienia, strachu, wolałem jednak nie odwzajemniać spojrzeń, nie teraz, gdy rozpadałem się na ich oczach.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
― Dziękuję ― odpowiedziała miękko czarownicy, wciąż trzymając ton głosu w ryzach, choć jej duszą targał niepokój i głęboki smutek. Przyjęła chustę z wdzięcznością i raz jeszcze przeciągnęła spojrzeniem po przerzedzonym tłumie, chcąc się upewnić czy nikt aby nie planuje interweniować na własną rękę i czy nie ma w okolicy niepotrzebnych gapiów.
Akurat w tym momencie znalazł się obok niej Michael; skinęła machinalnie głową w odpowiedzi na jego słowa. Festivo nic nie wykazało, ale nie zmieniało to faktu, że była ofiara. Niewinna, kryształowo niewinna i niesprawiedliwie potraktowana przez los, bo cóż zawinić mogło dziecko? Cokolwiek to było, cokolwiek mu się przytrafiło, to właśnie najmłodszy znany jej Sykes był tym, który oberwał tu najmocniej. Adda wzięła głęboki, drżący wdech; Jarvis był jej tak bliski jak własne dziecko, jak syn, którego się nie doczekała, więc jego krzywda godziła w jej serce z podwójną mocą.
Odwróciła się plecami do ludzi, nie chcąc by ktokolwiek dostrzegł targające nią emocje i uniosła powoli dłoń by przytrzymać się ramienia męża, w tej jednej chwili czując, jak odpływają jej kolory z twarzy i jak trudno utrzymać jej sylwetkę w pionie. Z odległości wyglądać to mogło jednak tak, jakby chciała z nim coś skonsultować na osobności.
― To jego syn ― szepnęła ciężko; palce zacisnęły się na męskim ramieniu, jakby gestem próbowała nakazać sobie wzięcie w garść i opanowanie targających nią emocji. ― Jarvis to jego syn ― wydusiła z siebie pełniejszą odpowiedź, choć jej sens pozostał taki sam. Słowa miały pomóc jej stanąć na nogi, rozum buntował się pod powierzchnią czarnej rozpaczy. Nie powinna go zatrzymywać, nie powinna zbyt długo polegać na jego obecności; bo choć miła i potrzebna, choć budująca, to był potrzebny gdzie indziej.
Skinęła krótko głową, gdy zapowiedział swój zamiar pilnowania kuli i cofnęła dłoń. Kolejny wdech, kolejny wydech, szum morza w oddali, zapach soli i mokrego piasku. Wszystko było dobrze. Nic nie było dobrze.
Już opanowana i znów z maską profesjonalistki przyklejoną do twarzy obejrzała się przez ramię na rozchodzących się ludzi; znakomita część dzieci była cała i zdrowa, choć mokra i zapewne przestraszona, ale to zdawało się być niewielką ceną za słodko-gorzkie zakończenie aktu pierwszego tej historii. Akt drugi bowiem czekał tuż obok, obmywany przez kolejne fale, intrygujący i błyszczący, niebywale tajemniczy.
Jarvis został w tym czasie przetransportowany na suchy piach, zajęła się nim Susanne, obok był obecny także Everett i Vincent, choć domyślała się, że ten ostatni zapewne zostanie zawołany przez Michaela do oglądania znaleziska. Adda, mgliście pamiętając o pierwszym zawodzie Justine, spodziewała się, że i ona zaraz pojawi się tuż obok, że razem z Sue wezmą się za ratowanie Jarvisa, że zrobią wszystko co w ich mocy by go ocalić. Zbliżyła się ostrożnie w stronę wyjącego jak zbity pies Everetta, równie ostrożnie dotknęła jego ramienia, chcąc mu dać znak, że jest obok, że jest przy nim, tak jak on był przy niej w najczarniejszym momencie jej życia. I choć ta sytuacja miała jeszcze szansę na szczęśliwe zakończenie ― domyślała się, co teraz musiał czuć. Powoli przyklęknęła tuż przy Everettcie, wciąż w dłoniach trzymając chustę przeznaczoną dla chłopca i zamierzała go otulić tak szybko, jak tylko to będzie możliwe; tak szybko, jak Just i Sue stwierdzą, że to możliwe.
Spojrzała na przyjaciela spod oka i choć chciała go pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, wiedziała, że nie ma prawa kłaść mu do głowy pustych nadziei i karmić niepewnością, bo w najgorszym razie obróci się to przeciw niej. W pełnym empatii milczeniu chłonęła więc ból Everetta, gotowa spełnić każdą jego prośbę lub delikatnie wybić mu ją z głowy.
Akurat w tym momencie znalazł się obok niej Michael; skinęła machinalnie głową w odpowiedzi na jego słowa. Festivo nic nie wykazało, ale nie zmieniało to faktu, że była ofiara. Niewinna, kryształowo niewinna i niesprawiedliwie potraktowana przez los, bo cóż zawinić mogło dziecko? Cokolwiek to było, cokolwiek mu się przytrafiło, to właśnie najmłodszy znany jej Sykes był tym, który oberwał tu najmocniej. Adda wzięła głęboki, drżący wdech; Jarvis był jej tak bliski jak własne dziecko, jak syn, którego się nie doczekała, więc jego krzywda godziła w jej serce z podwójną mocą.
Odwróciła się plecami do ludzi, nie chcąc by ktokolwiek dostrzegł targające nią emocje i uniosła powoli dłoń by przytrzymać się ramienia męża, w tej jednej chwili czując, jak odpływają jej kolory z twarzy i jak trudno utrzymać jej sylwetkę w pionie. Z odległości wyglądać to mogło jednak tak, jakby chciała z nim coś skonsultować na osobności.
― To jego syn ― szepnęła ciężko; palce zacisnęły się na męskim ramieniu, jakby gestem próbowała nakazać sobie wzięcie w garść i opanowanie targających nią emocji. ― Jarvis to jego syn ― wydusiła z siebie pełniejszą odpowiedź, choć jej sens pozostał taki sam. Słowa miały pomóc jej stanąć na nogi, rozum buntował się pod powierzchnią czarnej rozpaczy. Nie powinna go zatrzymywać, nie powinna zbyt długo polegać na jego obecności; bo choć miła i potrzebna, choć budująca, to był potrzebny gdzie indziej.
Skinęła krótko głową, gdy zapowiedział swój zamiar pilnowania kuli i cofnęła dłoń. Kolejny wdech, kolejny wydech, szum morza w oddali, zapach soli i mokrego piasku. Wszystko było dobrze. Nic nie było dobrze.
Już opanowana i znów z maską profesjonalistki przyklejoną do twarzy obejrzała się przez ramię na rozchodzących się ludzi; znakomita część dzieci była cała i zdrowa, choć mokra i zapewne przestraszona, ale to zdawało się być niewielką ceną za słodko-gorzkie zakończenie aktu pierwszego tej historii. Akt drugi bowiem czekał tuż obok, obmywany przez kolejne fale, intrygujący i błyszczący, niebywale tajemniczy.
Jarvis został w tym czasie przetransportowany na suchy piach, zajęła się nim Susanne, obok był obecny także Everett i Vincent, choć domyślała się, że ten ostatni zapewne zostanie zawołany przez Michaela do oglądania znaleziska. Adda, mgliście pamiętając o pierwszym zawodzie Justine, spodziewała się, że i ona zaraz pojawi się tuż obok, że razem z Sue wezmą się za ratowanie Jarvisa, że zrobią wszystko co w ich mocy by go ocalić. Zbliżyła się ostrożnie w stronę wyjącego jak zbity pies Everetta, równie ostrożnie dotknęła jego ramienia, chcąc mu dać znak, że jest obok, że jest przy nim, tak jak on był przy niej w najczarniejszym momencie jej życia. I choć ta sytuacja miała jeszcze szansę na szczęśliwe zakończenie ― domyślała się, co teraz musiał czuć. Powoli przyklęknęła tuż przy Everettcie, wciąż w dłoniach trzymając chustę przeznaczoną dla chłopca i zamierzała go otulić tak szybko, jak tylko to będzie możliwe; tak szybko, jak Just i Sue stwierdzą, że to możliwe.
Spojrzała na przyjaciela spod oka i choć chciała go pocieszyć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, wiedziała, że nie ma prawa kłaść mu do głowy pustych nadziei i karmić niepewnością, bo w najgorszym razie obróci się to przeciw niej. W pełnym empatii milczeniu chłonęła więc ból Everetta, gotowa spełnić każdą jego prośbę lub delikatnie wybić mu ją z głowy.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Skroplony chłód lepkiej, morskiej bryzy, natychmiast przykleił się do skupionej twarzy, odsłoniętej skóry, ubrań przesiąkniętych dymną powłoką pobliskiego ogniska. Szumiące fale obijały się o zamoczone stopy; przedziwne dźwięki przebijały się przez nocną kotarę, powodując zamęt i sztuczną dezorientację. Wspólna determinacja, pozwoliła opanować wstępne zamieszanie, sprawdzić i zabezpieczyć teren, uspokoić ludzi, przedzierających się do przodu, poszukujących swych niefrasobliwych latorośli. Klatka piersiowa unosiła się w niepewnym oddechu, zaciśnięte dłonie drżały w rytmie obcego rozżalenia, wypatrującego jedynego, ukochanego syna. Nie próbował wchodzić w ów stan: rozdzierającą rozpacz targającą kończynami, przenikającą pustkę, żal wypełniający każdą, najdrobniejszą szczelinę. Odetchnął ciężko spoglądając kontrolnie w stronę przeprowadzanego ratunku. Do samego końca wierzył, iż przypuszczenia blondyna są niewłaściwe, niezasadne, pokierowane paniką - ogromną, niezrozumiałą rodzicielską troską. Jasne spojrzenie wciskało się w zarośniętą twarz, próbując pochwycić jego uwagę, uspokoić słowem, zachęcić do współpracy. Wydawał się nieobecny, odcięty od rzeczywistości, przygnieciony koszmarem realistycznych wizji, podpowiadających najgorszą ostateczność – tak znajome odczucie odciśnięte w odmętach podświadomości. Nie opanował, gdy z gardła mężczyzny wydobyły się trzy zachrypnięte, dobitne i znaczące słowa: to moje dziecko. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Automatyczny niepokój osadził się w niedalekiej przestrzeni, zmieniając obraz zaistniałej sytuacji. Już bez żadnego zawahania rozluźnił uścisk, pozwolił, aby zasmucony ojciec, przesunął się bliżej poszkodowanego. Jeszcze przez moment obserwował obraz rozdzierający serce. Chwilowa dezorientacja, zatrzymała go w miejscu, lecz głos wywołujący jego imię, przywrócił oczekiwaną świadomość. Zamrugał kilkukrotnie i zmrużył powieki, koncentrując się na sylwetce aurora. Jaśniejący, charakterystyczny przedmiot, odgrodzony od potencjalnych, zbyt ciekawskich gapiów, stanowił niepoznaną i nierozstrzygniętą zagadkę. Widząc i wiedząc, iż chłopiec znalazł się w dobrych, bezpiecznych rękach, wycofał się do tyłu, chcąc faktycznie przyjrzeć się artefaktowi, wydobywając niuanse wiedzy, zdobywanej latami. Pogrążony we własnej zadumie, nie zwracał uwagi na pozostałych. Stanął obok Michaela, na wprost rozmigotanej kuli, wykonującej drżące i niespokojne ruchy. Przykucnął zaraz, zachowując odpowiednią odległość. Wpatrzony w wirujący, brokatowy dym, zapytał współtowarzysza: – Dobrze usłyszałem, nie ma tu żadnych oznak czarnej magii? – potrzebował potwierdzenia. Zdarzało się, iż spotykane, przeklęte przedmioty, nie wykazywały jednoznacznego skażenia plugawą i wrogą magią; pochodziły z pradawnego kultu, wnętrza zamierzchłych budowli, emanujących zupełnie inną, nieznaną aurą. Skąd się tu wzięła? Jak się tu znalazła? Czy gorejące, niebiańskie zjawisko, mogło mieć z tym coś wspólnego? – Jak myślisz... – zaczął, przesuwając się lekko w lewą stronę. Przyciszony głos wykazywał skupienie: – Czy ktoś mógł ją tu zostawić? Dać ją temu chłopcu do rąk - specjalnie? – zastanawiał się eksponując rozbiegane myśli. Widywał podobne przedmioty, zaklęte szklane kule, przepowiadające przyszłość, niosące przepowiednie, śmiertelną wiadomość dotykającego potencjalnego posiadacza. Plugawe słowa wydostawały się z jej wnętrza, zniekształcony, kobiecy głos rozbrzmiał na wybrzeżu, powodując najgorsze odczucia. Wieszcz, szarlatan, poplecznik przeciwnej, dominującej frakcji? Zbyt wiele pytań cisnęło się na język. Miejsce, w którym znajdowali się w danej chwili, nie sprzyjało dokładnym oględzinom. Przysuwając się troszeczkę bliżej, wyciągną głogową broń i wyszeptał dobrze znaną formułę: – Hexa Revelio – nie liczył na odnalezienie konkretnej, dobrze znanej klątwy. Chciał wypatrzeć pewne znaki, charakterystyczne symbole, runiczne rzędy, dosadne wskazówki, mogące doprowadzić do jakiegokolwiek rozwiązania, szukania poszlaki, czy innego, rozeznanego eksperta, ukrytego w magicznym półświatku.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Przesunęła jasnym spojrzeniem po dzieciakach przed nią i rodzicach. Jej twarz nie przedstawiała żadnej konkretnej emocji, ale myśl, że to nigdy nie będzie należeć do niej - troska i miłość tak wielka - mimowolnie obiła się w niej mocniej. Dostrzeżony dalej Mike i kilka innych znajomych twarzy pozwalało jej przypuszczać, że zapanują nad sytuacją. Stanęła nad kulą, uważać, żeby ta jej nie dotknęła, ale jednocześnie by być dostatecznie blisko, by móc zareagować, gdyby ktoś wpadł na inteligentny pomysł, igrania z nią. Dała znać bratu, że tu jest, a może jednocześnie, że powinni się zmienić. Mike co prawda powinien znać podstawy pierwszej pomocy, ale więcej mogli osiągnąć zmieniając się miejscem. Zmarszczyła lekko brwi zerkając na kulę. Festivo nic nie wykazał? Tylko skąd on je rzucał właściwie? Zerknęła na kulę, czym więc była? Nie teraz, teraz zostawało zbyt wiele do zrobienia. A kiedy Mike znalazł się obok potaknęła głową. - Za dużo ludzi jest wokół, trzeba to zabezpieczyć. - orzekła w krótkim komunikacie bratu, biegiem rzucając się w stronę brzegu. - Zabierzcie dzieci i odejdźcie, potrzebujemy miejsca! - krzyknęła w tym czasie zaciskając mocniej różdżkę. Szlag. - IDĘ!!! - krzyknęła w czasie biegu słysząc docierający znad brzegu głos dziecka. Coś w niej się ścisnęło, bo zrozumiała w jakiś sposób. Rozumiała dlaczego jego zgłoski składały się dokładnie w ten sposób. Paniczny, stroskany w sposób, który trudno było pomylić. Dostrzegła znajome jednostki Susanne i Adę. Opadła na kolana obok. -Trzeba rozgonić gapiów zanim ta kula pieprznie czymś znów. - powiedziała skupiona tylko na chłopcu w tym czasie wykonując sprawdzenie pulsu. Gdyby mogła, zajęłaby się wszystkim sama - rozdwoiła, roztroiła - pieprzona zosia samosia. Ale nie mogła. - Dobra, młody. - powiedziała cicho, na chwilę układając rękę na jego policzku, wzięła wdech w płuca. Powinna była, wiedziała, że powinna była skorzystać z magii leczniczej, że powinna możliwie jak najmniejszej ilości osób zdradzić swoje prawdziwe umiejętności. Tak było - bezpieczniej. To sprawiało, że mogłaby zaskoczyć, pozbawiać wrogów możliwego zdobycia o niej informacji. I tak powinna. Justine Rebeliantka, narzędzie wojny, aurorka. Ale później uniosła wzrok na krótką chwilę, na ułamek sekundy ledwie, dostrzegając prawdziwy strach i prawdziwą rozpacz, nieuzasadnioną winę i więcej mniejszych i większych emocji wybijających się na twrzy Jaretaha. A z nich wszystkich najmocniej wybijała się miłość. Bezgraniczna, nieobjęta żadną formą ani normą, wychodząca poza wszystkie ramy. I wiedziała, że Justine Rebeliantka, narzędzie wojny, aurorka, była nadal kobietą - mimo że niepełną, mimo że wadliwą. Kobietą, która od lat pragnęła właśnie tego. Czegoś, czego sama się pozbawiła, co przehandlowała za całą tą moc. Moc dla wojny i na wojnę. A jednak, ręka i gardło zadziałały samo. Nie, nie przeciw niej, zgodnie ze skrywanymi wewnątrz emocjami i uczuciami, zepchnietym w głąb siebie samej - daleko, bardzo daleko na tyle, by ciężko było do nich dotrzeć, by ona mogła funkcjonować jakoś dalej. Choć rozum wytyczał ścieżki, serca nie dało oszukać się całkiem.
- Expecto patronum! - wypowiedziała, teraz nie zastanawiając się czy będzie tego żałować za chwilę. Może będzie, ale czy nie żałowałaby bardziej, gdyby zaklęcia medyczne przyszły zbyt wolno, albo za późno? Czy był dobry wybór w tej sytuacji i sprawie? Nie wiedziała. Zamiast tego skupiła się na melodii i kształcie feniksa. Na swoistym hymnie, który od lat już ją prowadził. Na mocy, która potrafiła zjednać ludzi pod wspólnym sztandarem. Na tym wszystkim, kierując różdżkę na chłopca, chcąc skorzystać ze swojej umiejętności. Z tego co wypracowała dzięki temu co przeszła i czego doświadczyła.
| korzystam z leczniczej mocy mojego patronusa, ST 35
- Expecto patronum! - wypowiedziała, teraz nie zastanawiając się czy będzie tego żałować za chwilę. Może będzie, ale czy nie żałowałaby bardziej, gdyby zaklęcia medyczne przyszły zbyt wolno, albo za późno? Czy był dobry wybór w tej sytuacji i sprawie? Nie wiedziała. Zamiast tego skupiła się na melodii i kształcie feniksa. Na swoistym hymnie, który od lat już ją prowadził. Na mocy, która potrafiła zjednać ludzi pod wspólnym sztandarem. Na tym wszystkim, kierując różdżkę na chłopca, chcąc skorzystać ze swojej umiejętności. Z tego co wypracowała dzięki temu co przeszła i czego doświadczyła.
| korzystam z leczniczej mocy mojego patronusa, ST 35
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 4, 8, 3, 5, 2, 6, 7, 7, 7, 7, 7
#1 'k100' : 16
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 4, 8, 3, 5, 2, 6, 7, 7, 7, 7, 7
Mimo wysokiej temperatury i wyjątkowo udanego lata, morska woda była zimna i nieustannie podmywała ciało nieprzytomnego dziecka. Sue, wiedząc, że fale stanowiły równie duże zagrożenie, jak wychłodzenie zdecydowała się na wyciągnięcie chłopczyka na suchy piasek, gdzie mogła też lepiej mu się przyjrzeć. Everett instynktownie zareagował, biorąc dziecko na ręce i przenosząc go nieco dalej, na suchy piach. Wokół panowało zamieszanie, gwar. Trudno było usłyszeć własne myśli, trudno było działać pod presją i w stresie, ale młoda czarownica powtórzyła próbę sprawdzenia jego oddechu. Zmiana położenia względem morza i oddalenie się od wody zablokowały świszczącą bryzę. Usłyszenie oddechu i poczucie go pod dłonią wymagało od Lovegood dużo skupienia, koncentracji, ale radząc sobie w trudnych chwilach i niesprzyjających warunkach, z duszą na ramieniu, była w stanie w końcu to wychwycić. Chłopczyk oddychał — powoli, spokojnie, miarowo. Jego wydechy były znacznie dłuższe niż wdechy, zdawały się urywać i cichnąć na kilka długich sekund, ale potem równie spokojnie dziecko nabierało powietrza w płuca. Susanne wiedziała, że brak widocznie unoszącej się klatki piersiowej u nieprzytomnego dziecka mógł być mylący w takiej chwili; ponowne sprawdzenie rozwiało jej wątpliwości. Oddech Jarvisa był typowy dla nieprzytomnego dziecka, a to powód utraty przytomności był bardziej niepokojący niż same jego skutki. Leżąc na piasku stopniowo klatka piersiowa dziecka zaczęła zwiększać przy wdechu swoją objętość, wracając do zupełnie normalnego zachowania śpiącego dziecka.
Adriana uważnie obserwowała tłum, ale bawiące się dzieci, które powoli przestawały płakać i krzyczeć, przytulając się do swoich rodziców, lub zbierając się z piasku, pochlipując przy tym cicho, skupiały na sobie całą uwagę. Nikt nie zamierzał zbliżać się do kuli, parę gapiów zgromadziło się dookoła, obserwując zrozpaczonego Everetta pochylonego nad chłopcem i Sue.
— Co się stało? Co to było? — spytała jedna z kobiet, która zatrzymała się na brzegu, próbując tak zmienić lokalizację, by dobrze widzieć chłopca. Po chwili do zgromadzenia zbliżył się mężczyzna z kocem w ręku. Śmiało podszedł do Addy i podał jej koc, kiedy tkwiła przy zrozpaczonym czarodzieju. Rodzice dzieci, które były już uspokojone spoglądali na małego, nieprzytomnego chłopca z mieszaniną lęku i ciekawości. Niewiele osób odeszło, zabierając swoje dzieci. Część z dorosłych została na swoich miejscach, trzymając pociechy przy sobie.
Justine, pomimo uzdrowicielskich umiejętności i znajomości zasad pierwszej pomocy nie zdecydowała się nawet na podjęcie próby sprawdzenia, co mogło być powodem braku przytomności dziecka pomimo nieustającego oddechu, tętna, bicia serca braku widocznych obrażeń. Mimo wątpliwości, skierowała różdżkę na chłopca, a z jej krańca błysnęło jasne, przyjemne światło. Świetlisty feniks, niezwykłe stworzenie jak na niezwykłe zaklęcie wyłoniło się z jej różdżki i poleciało w stronę chłopca. Nie wniknęło jednak w jego ciałko, zamiast tego wzbiło się w powietrze i rozmyło w ułamku sekundy. Zakonniczka doskonale wiedziała, że patronus wnikał w serce rannych z wielką mocą, potrafiąc uleczyć najstraszliwsze rany i zawrócić człowieka z drogi ku nieuchronnej śmierci. Tonks wiedziała też, że jej intensywność mogła przynieść nie tylko dobro, ale niewłaściwa wykorzystana także przypadkowo skrzywdzić, gdy malutkie ciało nie wymagające takiej dawki leczniczej mocy, mogło ucierpieć, nie będąc w stanie jej do siebie przyjąć. Decyzja podjęta sercem, nie rozumem okazała się błędna, patronus zniknął nie potrafiąc uleczyć czegoś, co leczenia nie wymagało. Justine mogła usłyszeć w głowie natrętną myśl, że z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Po jego obecności jednak zostało coś, co ogarnęło wszystkich. Nadzieja, poczucie ciepła i wiary w to, że wszystko się powiedzie.
Chłopiec poruszył się. Powoli sięgnął zaciśniętymi piąstkami do oczu i przetarł je, próbując się lekko wyciągnąć, prostując nogi. Nabrał powietrza w płuca i na chwilę otworzył słabo oczy.
— Tato? — spytał, marszcząc brwi i próbując rozkleić lepiące się powieki na dobre. Kiedy w końcu się udało zamrugał niewyraźnie i obrócił głowę w bok, w kierunku wody, a potem spojrzał na Sue i Everetta, a potem Addę. — Co się stało? — spytał, a w jego głosie zalękło się przerażenie. — Ja nic nie zrobiłem, naprawdę!
Kryształowa kula nie była duża. Spokojnie mieściłaby się w męskiej dłoni. Przyciągała wzrok każdego, kto trafił na nią wzrokiem. Wyglądała jakby była zrobiona z grubego szkła, a w środku niej kłębił się granatowo szary dym migocący brokatem, przypominając w ten sposób niebo. Po błysku, świetle, jakim emanowała nieb było śladu. Kula nie mówiła nic szczególnego żadnemu z obecnych i z pewnością nie była czymś, z czym ktokolwiek z nich kiedykolwiek wcześniej mógł się spotkać. Nie przypominała też kryształowych kul kojarzonych z wróżką. Była od nich znacznie mniejsza, choć podobnej budowy, co więcej nie była pusta — to jednak mogli wiedzieć wyłącznie byli uczniowie wróżbiarstwa lub czarodzieje chętnie odwiedzający jasnowidzów. Ostrożność Michaela była naturalna dla doświadczonego aurora. Nie był jednak w stanie z niczym skojarzyć przedmiotu i zjawiska, które znajdowało się w środku. Kula tkwiła nieruchomo pomiędzy dwoma lekko wystającymi, chropowatymi kamieniami, podmywana przez wodę, nie reagując na nikogo i na nic w pobliżu. Pomimo zapewnieni o braku skupiska czarnej magii, Vincent zdecydował się na własną rękę spróbować. Zaklęcie nie wskazało obecności żadnej klątwy, nie ujawniło tez żadnych znaków. Tajemnicza kula wyglądała jak wcześniej.
Uczulam i przypominam, że podstawą jest fabularny opis czynności, zamiarów, działań, nie dopisek pod postem, który może się pojawić, a nie musi i stanowić funkcję pomocniczą dla mistrza gry lub innych graczy. Dotyczy to także wykorzystywania umiejętności z drzewka.
Adriana uważnie obserwowała tłum, ale bawiące się dzieci, które powoli przestawały płakać i krzyczeć, przytulając się do swoich rodziców, lub zbierając się z piasku, pochlipując przy tym cicho, skupiały na sobie całą uwagę. Nikt nie zamierzał zbliżać się do kuli, parę gapiów zgromadziło się dookoła, obserwując zrozpaczonego Everetta pochylonego nad chłopcem i Sue.
— Co się stało? Co to było? — spytała jedna z kobiet, która zatrzymała się na brzegu, próbując tak zmienić lokalizację, by dobrze widzieć chłopca. Po chwili do zgromadzenia zbliżył się mężczyzna z kocem w ręku. Śmiało podszedł do Addy i podał jej koc, kiedy tkwiła przy zrozpaczonym czarodzieju. Rodzice dzieci, które były już uspokojone spoglądali na małego, nieprzytomnego chłopca z mieszaniną lęku i ciekawości. Niewiele osób odeszło, zabierając swoje dzieci. Część z dorosłych została na swoich miejscach, trzymając pociechy przy sobie.
Justine, pomimo uzdrowicielskich umiejętności i znajomości zasad pierwszej pomocy nie zdecydowała się nawet na podjęcie próby sprawdzenia, co mogło być powodem braku przytomności dziecka pomimo nieustającego oddechu, tętna, bicia serca braku widocznych obrażeń. Mimo wątpliwości, skierowała różdżkę na chłopca, a z jej krańca błysnęło jasne, przyjemne światło. Świetlisty feniks, niezwykłe stworzenie jak na niezwykłe zaklęcie wyłoniło się z jej różdżki i poleciało w stronę chłopca. Nie wniknęło jednak w jego ciałko, zamiast tego wzbiło się w powietrze i rozmyło w ułamku sekundy. Zakonniczka doskonale wiedziała, że patronus wnikał w serce rannych z wielką mocą, potrafiąc uleczyć najstraszliwsze rany i zawrócić człowieka z drogi ku nieuchronnej śmierci. Tonks wiedziała też, że jej intensywność mogła przynieść nie tylko dobro, ale niewłaściwa wykorzystana także przypadkowo skrzywdzić, gdy malutkie ciało nie wymagające takiej dawki leczniczej mocy, mogło ucierpieć, nie będąc w stanie jej do siebie przyjąć. Decyzja podjęta sercem, nie rozumem okazała się błędna, patronus zniknął nie potrafiąc uleczyć czegoś, co leczenia nie wymagało. Justine mogła usłyszeć w głowie natrętną myśl, że z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Po jego obecności jednak zostało coś, co ogarnęło wszystkich. Nadzieja, poczucie ciepła i wiary w to, że wszystko się powiedzie.
Chłopiec poruszył się. Powoli sięgnął zaciśniętymi piąstkami do oczu i przetarł je, próbując się lekko wyciągnąć, prostując nogi. Nabrał powietrza w płuca i na chwilę otworzył słabo oczy.
— Tato? — spytał, marszcząc brwi i próbując rozkleić lepiące się powieki na dobre. Kiedy w końcu się udało zamrugał niewyraźnie i obrócił głowę w bok, w kierunku wody, a potem spojrzał na Sue i Everetta, a potem Addę. — Co się stało? — spytał, a w jego głosie zalękło się przerażenie. — Ja nic nie zrobiłem, naprawdę!
Kryształowa kula nie była duża. Spokojnie mieściłaby się w męskiej dłoni. Przyciągała wzrok każdego, kto trafił na nią wzrokiem. Wyglądała jakby była zrobiona z grubego szkła, a w środku niej kłębił się granatowo szary dym migocący brokatem, przypominając w ten sposób niebo. Po błysku, świetle, jakim emanowała nieb było śladu. Kula nie mówiła nic szczególnego żadnemu z obecnych i z pewnością nie była czymś, z czym ktokolwiek z nich kiedykolwiek wcześniej mógł się spotkać. Nie przypominała też kryształowych kul kojarzonych z wróżką. Była od nich znacznie mniejsza, choć podobnej budowy, co więcej nie była pusta — to jednak mogli wiedzieć wyłącznie byli uczniowie wróżbiarstwa lub czarodzieje chętnie odwiedzający jasnowidzów. Ostrożność Michaela była naturalna dla doświadczonego aurora. Nie był jednak w stanie z niczym skojarzyć przedmiotu i zjawiska, które znajdowało się w środku. Kula tkwiła nieruchomo pomiędzy dwoma lekko wystającymi, chropowatymi kamieniami, podmywana przez wodę, nie reagując na nikogo i na nic w pobliżu. Pomimo zapewnieni o braku skupiska czarnej magii, Vincent zdecydował się na własną rękę spróbować. Zaklęcie nie wskazało obecności żadnej klątwy, nie ujawniło tez żadnych znaków. Tajemnicza kula wyglądała jak wcześniej.
Ramsey Mulciber
Rozpaczliwy głos Everetta, choć chciałaby w tej chwili ignorować go zupełnie, przedzierał się przez barykady umysłu. Przyciągał emocje, rozedrgane widmo rodzinnej tragedii, cienie wydarzeń rozciągniętych po kraju. Potrafiła je odsunąć, odciąć się na czas potrzebny do działania, ostatni rok krążyła od obozu do obozu, między zbitkami ludzi trzymającymi się na granicy życia, usiłując nieść im pomoc w jakiejkolwiek formie, pomoc potrzebna była bowiem wszędzie i sytuacja wcale nie zaczynała się polepszać. Widziała krzywdy, puste oczy, martwe dzieci, wygłodzone i ranne, przebrnęła przez własne traumy, przez widma zsyłane przez Azkaban i rozszalałe anomalie, umacniała się, działała mimo bólu, uczyła się z nim żyć - dlatego miała w sobie na tyle sił, by dostrzec priorytet i przedłożyć go nad gorące odczucia. Nie mogła wyzbyć się wrażliwości, serce nadal pękało pod naporem krzywdy i zła, reagowało na bolesne nawoływanie Sykesa, który chciał tylko odzyskać swoją pociechę, otoczyć chłopca opieką i zapewnić mu bezpieczeństwo. Rozumiała, ciężko byłoby tego nie rozumieć. Odkąd pamiętała pragnęła stawać w obronie tych, którzy nie mogli bronić się sami, pod wpływem impulsu przesiąkała ich sytuacją i brnęła, dopóki nie miała pewności, że więcej zrobić już nie może. Zawsze łatwiej zapominała o sobie niż o innych.
Nabrała powietrza, głębokim wdechem przywołując do porządku własny umysł - na emocje będzie czas później, nie teraz, nie nad nieprzytomnym dzieckiem. Kiwnęła w milczeniu głową, raz, czy trzy, nie zwróciła nawet uwagi - chciała tylko obiecać zdruzgotanemu ojcu, że dziecko będzie żyć, puszczała mimo uszu rzucane w panice pytania, bo gdyby tylko odezwała się słowem, gdyby pozwoliła mu mówić dalej, nie tylko podsyciłaby nastrój Everetta, ale wpłynęłaby na jasność własnego umysłu. Potrzebowała jej, potrzebowała skupienia. Układała w głowie krótki plan, coś co mogła zrealizować - dziecko na plażę, oddech, a potem inne decyzje. Bała się potwornie, że chłopiec mógł się zachłysnąć, uderzyć zbyt mocno w głowę, ale póki nie wiedziała, czy potrzebna jest interwencja mająca przywracać oddech - sprawdzała. Wkrótce z jej własnej piersi wydobyło się westchnienie ulgi, powietrze powoli wydostawało się z dziecięcych ust. Podniosła się więc, dłoń przykładając do własnej skroni, na moment, na sekundę, już gotowa kłaść dziecko na boku w bezpieczniejszej pozycji, na wszelki wypadek, ale w tle akurat zamajaczyła Justine. Ledwo zerknęła na znajomą postać, w pamięci ukazał się potrzebny fakt na jej temat, kawałek układanki, który wskoczył na miejsce dopiero wtedy, gdy miała pewność co do podstawowych funkcji życiowych malca, gdy mogła oddać myśli czemukolwiek poza jego stanem. Mieli ją, mieli Tonks - Susanne momentalnie zalała ulga, momentalnie zeszła z niej presja. Znała zaklęcia, miała możliwości, mogła przejąć pałeczkę i zadbać o to, by Jarvis wrócił do nich cały i zdrowy.
- Odd... och - zaczęła, ale nie zdążyła powiedzieć wiele, stykając się z prędkim działaniem aurorki. Była w tym doświadczona, Lovegood poddała się sytuacji, w milczeniu obserwując poczynania, nie potrafiła jednak odsunąć się od chłopca, nadal czując się za niego potwornie odpowiedzialna; dłoń zacisnęła się na chudym nadgarstku i trwała tak, wpatrując się w jaśniejącego feniksa z coraz większym spokojem, z ulgą wkraczającą do serca i przeświadczeniem, że nic nie może skończyć się źle - aż w końcu zamrugała, gdy stworzenie zniknęło nagle, niespodziewanie. Zmarszczyła brwi, mając przed oczami tylko powidok, ale wtedy pod zaciśniętymi palcami poczuła nieśmiały ruch - budził się! Natychmiast zwolniła uścisk, pozwalając dziecięcym dłoniom podążać własnymi ścieżkami, do zamkniętych oczu. Swoimi dłońmi sięgnęła policzków, wycofując się nieco z rodzinnej przestrzeni - nadal tkwiła w piasku, tuż obok, przezornie, ale to nie był jej moment, to była chwila ojca i syna. Ulga już lgnęła do mięśni, dłonie zaczynały drżeć, z opóźnieniem reagując na niepewność sytuacji, ale najsilniejsze było wzruszenie i ta przeogromna, bezgraniczna radość.
- Dobrze, że jesteś - powiedziała tylko łagodnie, spoglądając na Justine, to jej zostawiając upewnienie się, że z chłopcem na pewno wszystko jest w porządku. Zaszklonym od łez spojrzeniem powiodła w końcu wokół, próbując zorientować się, co wydarzyło się w międzyczasie. Pierwszą dostrzegła Adrianę i to jej widok zmotywował do próby podniesienia się z ziemi - nie przejmując się przyklejonym do sukienki piaskiem podeszła do kobiety, szukając w niej ukojenia dla własnych nerwów, bo stres, mimo wszystko, docierał w zakamarki ciała i umysłu. - Co za ulga - wydusiła z siebie słabo, lekko kładąc dłoń na jej ramieniu. Dopiero wtedy zerknęła na Vincenta i Michaela, marszcząc brwi w skupieniu i zastanowieniu. - Nie mów, że to jakaś klątwa - szepnęła, tak by dosłyszeć mogła ją jedynie Adriana, na którą zerknęła z przestrachem, łącząc podstawowe wątki ze sporym opóźnieniem.
Nabrała powietrza, głębokim wdechem przywołując do porządku własny umysł - na emocje będzie czas później, nie teraz, nie nad nieprzytomnym dzieckiem. Kiwnęła w milczeniu głową, raz, czy trzy, nie zwróciła nawet uwagi - chciała tylko obiecać zdruzgotanemu ojcu, że dziecko będzie żyć, puszczała mimo uszu rzucane w panice pytania, bo gdyby tylko odezwała się słowem, gdyby pozwoliła mu mówić dalej, nie tylko podsyciłaby nastrój Everetta, ale wpłynęłaby na jasność własnego umysłu. Potrzebowała jej, potrzebowała skupienia. Układała w głowie krótki plan, coś co mogła zrealizować - dziecko na plażę, oddech, a potem inne decyzje. Bała się potwornie, że chłopiec mógł się zachłysnąć, uderzyć zbyt mocno w głowę, ale póki nie wiedziała, czy potrzebna jest interwencja mająca przywracać oddech - sprawdzała. Wkrótce z jej własnej piersi wydobyło się westchnienie ulgi, powietrze powoli wydostawało się z dziecięcych ust. Podniosła się więc, dłoń przykładając do własnej skroni, na moment, na sekundę, już gotowa kłaść dziecko na boku w bezpieczniejszej pozycji, na wszelki wypadek, ale w tle akurat zamajaczyła Justine. Ledwo zerknęła na znajomą postać, w pamięci ukazał się potrzebny fakt na jej temat, kawałek układanki, który wskoczył na miejsce dopiero wtedy, gdy miała pewność co do podstawowych funkcji życiowych malca, gdy mogła oddać myśli czemukolwiek poza jego stanem. Mieli ją, mieli Tonks - Susanne momentalnie zalała ulga, momentalnie zeszła z niej presja. Znała zaklęcia, miała możliwości, mogła przejąć pałeczkę i zadbać o to, by Jarvis wrócił do nich cały i zdrowy.
- Odd... och - zaczęła, ale nie zdążyła powiedzieć wiele, stykając się z prędkim działaniem aurorki. Była w tym doświadczona, Lovegood poddała się sytuacji, w milczeniu obserwując poczynania, nie potrafiła jednak odsunąć się od chłopca, nadal czując się za niego potwornie odpowiedzialna; dłoń zacisnęła się na chudym nadgarstku i trwała tak, wpatrując się w jaśniejącego feniksa z coraz większym spokojem, z ulgą wkraczającą do serca i przeświadczeniem, że nic nie może skończyć się źle - aż w końcu zamrugała, gdy stworzenie zniknęło nagle, niespodziewanie. Zmarszczyła brwi, mając przed oczami tylko powidok, ale wtedy pod zaciśniętymi palcami poczuła nieśmiały ruch - budził się! Natychmiast zwolniła uścisk, pozwalając dziecięcym dłoniom podążać własnymi ścieżkami, do zamkniętych oczu. Swoimi dłońmi sięgnęła policzków, wycofując się nieco z rodzinnej przestrzeni - nadal tkwiła w piasku, tuż obok, przezornie, ale to nie był jej moment, to była chwila ojca i syna. Ulga już lgnęła do mięśni, dłonie zaczynały drżeć, z opóźnieniem reagując na niepewność sytuacji, ale najsilniejsze było wzruszenie i ta przeogromna, bezgraniczna radość.
- Dobrze, że jesteś - powiedziała tylko łagodnie, spoglądając na Justine, to jej zostawiając upewnienie się, że z chłopcem na pewno wszystko jest w porządku. Zaszklonym od łez spojrzeniem powiodła w końcu wokół, próbując zorientować się, co wydarzyło się w międzyczasie. Pierwszą dostrzegła Adrianę i to jej widok zmotywował do próby podniesienia się z ziemi - nie przejmując się przyklejonym do sukienki piaskiem podeszła do kobiety, szukając w niej ukojenia dla własnych nerwów, bo stres, mimo wszystko, docierał w zakamarki ciała i umysłu. - Co za ulga - wydusiła z siebie słabo, lekko kładąc dłoń na jej ramieniu. Dopiero wtedy zerknęła na Vincenta i Michaela, marszcząc brwi w skupieniu i zastanowieniu. - Nie mów, że to jakaś klątwa - szepnęła, tak by dosłyszeć mogła ją jedynie Adriana, na którą zerknęła z przestrachem, łącząc podstawowe wątki ze sporym opóźnieniem.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
-Nie ma. - potwierdził, gdy Vincent dobiegł do niego. -Siedzieliśmy z Addą niedaleko, nie widzieliśmy nikogo w pobliżu tych dzieci. - ale czy patrzyli wystarczająco uważnie? -Wyglądało to raczej, jakby dzieci znalazły coś w morzu... - czy gdyby samemu chciał coś komuś podrzucić, zdałby się na przypadek, na morskie fale? Wątpił, to zbyt chaotyczne - a na Sylwestrze w Dolinie Godryka przekonał się, że jeśli ktoś chciał zagrozić zabawie to mógł znaleźć lepsze sposoby. Spojrzał nerwowo na Everetta, czy mógł mieć wrogów, czy to przypadek, że jego dziecko (Sykes miał dziecko, to wciąż wydawało się abstrakcyjne) wyłowiło kulę? Nie wyglądał na takiego człowieka, skryty w tym swoim lesie i za tarczą czystokrwistego nazwiska, ale z drugiej strony Mike właśnie przekonał się, jak niewiele o nim wiedział. Będzie musiał podpytać Addy i z nim porozmawiać... po tym wszystkim.
Nie sądził, by przedmiot był przeklęty, ale miał nadzieję, że Rineheart zerknął się kiedyś z czymś egzotycznym. Nie wyglądało jednak na to, by Rineheart miał jakieś natychmiastowe skojarzenia. Cierpliwie odczekał aż Vincent rzuci Hexa Revelio, bo choć nie spodziewał się wyników sprzecznych z Festivo, to wziął to za standardową procedurę w fachu łamacza klątw.
Przyglądał się kuli, nieco sfrustrowany tym, że ani on - ani najwyraźniej Vincent - nie mają z nią żadnych konkretnych skojarzeń. Zjawisko kłębiące się w kuli wydawało się mniej niepokojące niż światło, które widzieli; magia wydawała się stabilna skoro nie zmieniało się z czasem; ustalił też brak plugawej, czarnej magii. -I jak? Kojarzysz ją z czymś? - dopytał Vincenta, gdy ten rzucił zaklęcie. Kątem oka dostrzegł świetlistego feniksa i samemu poczuł się spokojniej. Chłopiec był w dobrych rękach - czy mu się zdawało, czy słyszał jego głos? - z ojcem, już bezpieczny. Nad niepokojącymi słowami, które wypowiedział mogą zastanowić się później. A kula...
-Sprawdzę jej ślad magiczny, zaklęciem. - mruknął do Vincenta, odczekawszy wcześniej na jego odpowiedź na pierwsze pytanie i kucnął nad kulą. -Potrafiłbyś ją bezpiecznie przetransportować? - czy nadal reagowała na dotyk? Mogliby owinąć ją w koszulę - albo tą chustę, którą dostała Adda - i chwycić za supeł prowizorycznego tobołka; a potem teleportować się do Plymouth. Rineheart, zajmujący się niebezpiecznymi artefaktami częściej, mógł mieć też lepsze pomysły. -Specialis revelio. - mruknął, nakierowując różdżkę na kulę. Odkąd ustalił brak czarnej magii, chciał sprawdzić resztę magicznych właściwości tajemniczego przedmiotu, licząc, że naprowadzą ich na jakiś trop.
Nie sądził, by przedmiot był przeklęty, ale miał nadzieję, że Rineheart zerknął się kiedyś z czymś egzotycznym. Nie wyglądało jednak na to, by Rineheart miał jakieś natychmiastowe skojarzenia. Cierpliwie odczekał aż Vincent rzuci Hexa Revelio, bo choć nie spodziewał się wyników sprzecznych z Festivo, to wziął to za standardową procedurę w fachu łamacza klątw.
Przyglądał się kuli, nieco sfrustrowany tym, że ani on - ani najwyraźniej Vincent - nie mają z nią żadnych konkretnych skojarzeń. Zjawisko kłębiące się w kuli wydawało się mniej niepokojące niż światło, które widzieli; magia wydawała się stabilna skoro nie zmieniało się z czasem; ustalił też brak plugawej, czarnej magii. -I jak? Kojarzysz ją z czymś? - dopytał Vincenta, gdy ten rzucił zaklęcie. Kątem oka dostrzegł świetlistego feniksa i samemu poczuł się spokojniej. Chłopiec był w dobrych rękach - czy mu się zdawało, czy słyszał jego głos? - z ojcem, już bezpieczny. Nad niepokojącymi słowami, które wypowiedział mogą zastanowić się później. A kula...
-Sprawdzę jej ślad magiczny, zaklęciem. - mruknął do Vincenta, odczekawszy wcześniej na jego odpowiedź na pierwsze pytanie i kucnął nad kulą. -Potrafiłbyś ją bezpiecznie przetransportować? - czy nadal reagowała na dotyk? Mogliby owinąć ją w koszulę - albo tą chustę, którą dostała Adda - i chwycić za supeł prowizorycznego tobołka; a potem teleportować się do Plymouth. Rineheart, zajmujący się niebezpiecznymi artefaktami częściej, mógł mieć też lepsze pomysły. -Specialis revelio. - mruknął, nakierowując różdżkę na kulę. Odkąd ustalił brak czarnej magii, chciał sprawdzić resztę magicznych właściwości tajemniczego przedmiotu, licząc, że naprowadzą ich na jakiś trop.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Próbowałem poskromić język, nie zarzucać Lovegood gradem kolejnych pytań, choć zagnieżdżony pod skórą niepokój oraz dochodząca do głosu panika atakowały mnie naręczem wątpliwości, których sam nie potrafiłem przecież rozwiać. Zbyt przejęty, roztrzęsiony, zawieszony między rozdzierającym serce bólem a topniejącą w obliczu jego potęgi naiwną nadzieją. Kiedy więc przeniosłem Jarvisa kawałek dalej, na niepodmywany falami piasek i ułożyłem go na nim na tyle ostrożnie, na ile pozwalały mi na to napięte mięśnie czy dyszący w kark pośpiech – w końcu musiał zostać przebadany już, teraz, natychmiast – pozwoliłem jasnowłosej działać. Chwilę temu obwieściła, że mały żyje, że moje dziecko wciąż tu jest. Co jeszcze mogła mi powiedzieć? Czy rozumiała z tej sytuacji więcej niż ja? Widziała jakieś urazy, na które nie zwróciłem uwagi, które umykały mojemu rozumieniu? Wiedziała, co doprowadziło go do tego stanu...? Bo ja nie miałem bladego pojęcia, na karb czego powinienem zrzucić to omdlenie, śpiączkę, cokolwiek, z czym przyszło nam się mierzyć. Pamiętałem nienaturalne, jaskrawe światło, przez nie zatrzymałem się w pół kroku – za co teraz plułem sobie w brodę, bo może gdybym dotarł do Jarvisa szybciej, choćby kilka sekund wcześniej, mógłbym mu jakoś pomóc; jakoś, jakkolwiek – do tego przedziwne słowa, brzmiące jak jakaś przepowiednia czy inne poetyckie bzdury. To jednak nie wyjaśniało, dlaczego mój syn znalazł się w takim niejednoznacznym stanie. I dlaczego spotkało to jego, akurat jego spośród wszystkich bawiących się na brzegu dzieciaków.
Poczułem na ramieniu delikatny dotyk; zauważyłem ten fakt dopiero po chwili, reagując na niezwiązane z Jarvisem bodźce z opóźnieniem, wtedy też bezwiednie obejrzałem się przez ramię, zawiesiłem spojrzenie na znajomej twarzy Ady. Musiała być gdzieś opodal, że zjawiła się tu tak szybko. Czy była świadkiem całej tej przedziwnej sceny? Zakleszczyłem palce przyjaciółki w kurczowym uścisku; ścisnąłem je mocno, mocniej niż powinienem, próbując porozumieć się z nią bez słów. Nie wiedziałem nawet, co mógłbym teraz powiedzieć, by znów nie popaść w słowotok. Milczałem więc, uparcie niczym osioł, na którego wyszedłem, którym okazałem się być, niezbyt przytomnie odbierając od niej jakiś materiał, chustę czy koc. Wolną dłonią gładziłem ramię Jarvisa, nie potrafiąc trzymać się na dystans, nie dotykać; zupełnie jak gdybym tylko dzięki temu mógł utrzymać kontakt z rzeczywistością, nie oszaleć do reszty.
Nie zwracałem uwagi na otaczających nas ludzi, rodziców i ich pociechy, przypadkowych gapiów; i tak nie odpowiedziałbym na ich pytania, nawet gdybym mógł. Wścibskie, zbędne, tylko podsycały mą złość, potęgowały odczuwaną irytację. Zgrzytnąłem więc zębami, nie zaszczycając ględzącej nad uchem nieznajomej choćby spojrzeniem. To szum tła, nic więcej. Najważniejsze miałem przed sobą, na piasku; wciąż nieruchome, nieświadome obsadzenia w głównej roli tego pieprzonego dramatu. Nawet nie drgnąłem, gdy zaraz obok przyklęknęła kolejna osoba; prędko rozpoznałem w niej Justine – a więc dobrze rozpoznałem jej głos, nawet jeśli przytłumiony, dobiegający z pewnej odległości. Czy mogła go uratować? Czy była medykiem? – Pomóż mu – sapnąłem, lokując na jej twarzy zabarwione udręką spojrzenie. – Proszę – dodałem jeszcze, dla zmiękczenia przekazu, choć wyglądało na to, że nie musiałem jej namawiać. Wspominała jakąś kulę, za cholerę nie wiedziałem, o czym mówi, nie przejmowałem się jednak. Oględziny nie trwały długo; podobnie jak Susanne, zaczęła od sprawdzenia pulsu, tak przynajmniej podejrzewałem. Później przeniosła dłoń na siniejący policzek Jarvisa, jak gdyby się nad czym zastanawiając. Tylko nad czym? Przecież nie mieliśmy na to czasu, nie mogła zwlekać. Pochwyciłem wzrok Justine, nie próbując udawać dzielniejszego niż byłem; umierałem ze strachu, skręcałem się pod naporem wyrzutów sumienia, nawet nie zdając sobie sprawy z faktu, że drżę, nie tyle z zimna, co z nerwów. Pomóż mu – pomóżcie, obie, wszak Lovegood wciąż musiała być obok; mogłem jej nie widzieć, ale wyczuwałem obecność – błagam, błagam, błagam.
Potrząsnąłem lekko, z niedowierzaniem, głową, gdy dobiegły mnie słowa znajomej inkantacji, Expecto Patronum. Co? Dlaczego? Nie rozumiałem, z jakiego powodu zdecydowała się na to akurat zaklęcie, co nią kierowało, zanim jednak zdążyłbym się odezwać, oburzyć, zdziwić, srebrzysty feniks zawisł nad nami na ledwie mgnienie, po czym zniknął niemalże bez śladu; wszak zostawił po sobie nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że Jarvis z tego wyjdzie. Musiał. Prawda?
I wtedy poruszył się. Zauważyłem to ledwie kątem oka, w pierwszej chwili podejrzewając, że to tylko złudzenie, że wyobraźnia płata mi figla. Lecz wtedy sięgnął w kierunku buzi, zaczął przecierać oczy, mrugać – a ja rzuciłem się na niego bez opamiętania. Od razu porwałem go w swe ramiona, by jak najszybciej przytulić do piersi, poczuć go obok – oraz bicie jego malutkiego serca. – Jarvis, och, Jarvis, wróciłeś – jęknąłem w jego czuprynę, po czym złożyłem na niej pocałunek, później jeszcze jeden. Moje usta nie wiedziały, czy powinny składać się w uśmiechach, czy we wciąż gniewnych, zatroskanych grymasach. – Wiem, nic nie zrobiłeś, nic złego – przytaknąłem gorączkowo, wierząc mu na słowo; skoro tak mówił, to tak było. Mój biedny syn, ofiara sytuacji. – Musiałeś... musiałeś zemdleć... Czy coś cię boli? Głowa? Plecy? Cokolwiek? Nie zachłysnąłeś się wodą? – Odsunąłem go na tyle, by móc zerknąć mu prosto w oczy, objąć twarzyczkę uważnym, badawczym spojrzeniem. Gdyby próbował kłamać, oczywiście po to, by mnie uspokoić, chciałem to zobaczyć; nie umiał kręcić, łgać, zmyślać – chyba że niestworzone historie o panu Płomyku, jego wiernym zabawkowym smoku – toteż coś musiałoby go zdradzić. Uciekający wzrok, drżące usta.
Kamień spadł mi z serca, znów mogłem oddychać, choć wciąż nie rozumiałem, jak do tego wszystkiego doszło. – Nic nie pamiętasz? – zapytałem jeszcze, pocierając jego ramiona, plecy, w celu szybszego ich rozgrzania.
Poczułem na ramieniu delikatny dotyk; zauważyłem ten fakt dopiero po chwili, reagując na niezwiązane z Jarvisem bodźce z opóźnieniem, wtedy też bezwiednie obejrzałem się przez ramię, zawiesiłem spojrzenie na znajomej twarzy Ady. Musiała być gdzieś opodal, że zjawiła się tu tak szybko. Czy była świadkiem całej tej przedziwnej sceny? Zakleszczyłem palce przyjaciółki w kurczowym uścisku; ścisnąłem je mocno, mocniej niż powinienem, próbując porozumieć się z nią bez słów. Nie wiedziałem nawet, co mógłbym teraz powiedzieć, by znów nie popaść w słowotok. Milczałem więc, uparcie niczym osioł, na którego wyszedłem, którym okazałem się być, niezbyt przytomnie odbierając od niej jakiś materiał, chustę czy koc. Wolną dłonią gładziłem ramię Jarvisa, nie potrafiąc trzymać się na dystans, nie dotykać; zupełnie jak gdybym tylko dzięki temu mógł utrzymać kontakt z rzeczywistością, nie oszaleć do reszty.
Nie zwracałem uwagi na otaczających nas ludzi, rodziców i ich pociechy, przypadkowych gapiów; i tak nie odpowiedziałbym na ich pytania, nawet gdybym mógł. Wścibskie, zbędne, tylko podsycały mą złość, potęgowały odczuwaną irytację. Zgrzytnąłem więc zębami, nie zaszczycając ględzącej nad uchem nieznajomej choćby spojrzeniem. To szum tła, nic więcej. Najważniejsze miałem przed sobą, na piasku; wciąż nieruchome, nieświadome obsadzenia w głównej roli tego pieprzonego dramatu. Nawet nie drgnąłem, gdy zaraz obok przyklęknęła kolejna osoba; prędko rozpoznałem w niej Justine – a więc dobrze rozpoznałem jej głos, nawet jeśli przytłumiony, dobiegający z pewnej odległości. Czy mogła go uratować? Czy była medykiem? – Pomóż mu – sapnąłem, lokując na jej twarzy zabarwione udręką spojrzenie. – Proszę – dodałem jeszcze, dla zmiękczenia przekazu, choć wyglądało na to, że nie musiałem jej namawiać. Wspominała jakąś kulę, za cholerę nie wiedziałem, o czym mówi, nie przejmowałem się jednak. Oględziny nie trwały długo; podobnie jak Susanne, zaczęła od sprawdzenia pulsu, tak przynajmniej podejrzewałem. Później przeniosła dłoń na siniejący policzek Jarvisa, jak gdyby się nad czym zastanawiając. Tylko nad czym? Przecież nie mieliśmy na to czasu, nie mogła zwlekać. Pochwyciłem wzrok Justine, nie próbując udawać dzielniejszego niż byłem; umierałem ze strachu, skręcałem się pod naporem wyrzutów sumienia, nawet nie zdając sobie sprawy z faktu, że drżę, nie tyle z zimna, co z nerwów. Pomóż mu – pomóżcie, obie, wszak Lovegood wciąż musiała być obok; mogłem jej nie widzieć, ale wyczuwałem obecność – błagam, błagam, błagam.
Potrząsnąłem lekko, z niedowierzaniem, głową, gdy dobiegły mnie słowa znajomej inkantacji, Expecto Patronum. Co? Dlaczego? Nie rozumiałem, z jakiego powodu zdecydowała się na to akurat zaklęcie, co nią kierowało, zanim jednak zdążyłbym się odezwać, oburzyć, zdziwić, srebrzysty feniks zawisł nad nami na ledwie mgnienie, po czym zniknął niemalże bez śladu; wszak zostawił po sobie nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że Jarvis z tego wyjdzie. Musiał. Prawda?
I wtedy poruszył się. Zauważyłem to ledwie kątem oka, w pierwszej chwili podejrzewając, że to tylko złudzenie, że wyobraźnia płata mi figla. Lecz wtedy sięgnął w kierunku buzi, zaczął przecierać oczy, mrugać – a ja rzuciłem się na niego bez opamiętania. Od razu porwałem go w swe ramiona, by jak najszybciej przytulić do piersi, poczuć go obok – oraz bicie jego malutkiego serca. – Jarvis, och, Jarvis, wróciłeś – jęknąłem w jego czuprynę, po czym złożyłem na niej pocałunek, później jeszcze jeden. Moje usta nie wiedziały, czy powinny składać się w uśmiechach, czy we wciąż gniewnych, zatroskanych grymasach. – Wiem, nic nie zrobiłeś, nic złego – przytaknąłem gorączkowo, wierząc mu na słowo; skoro tak mówił, to tak było. Mój biedny syn, ofiara sytuacji. – Musiałeś... musiałeś zemdleć... Czy coś cię boli? Głowa? Plecy? Cokolwiek? Nie zachłysnąłeś się wodą? – Odsunąłem go na tyle, by móc zerknąć mu prosto w oczy, objąć twarzyczkę uważnym, badawczym spojrzeniem. Gdyby próbował kłamać, oczywiście po to, by mnie uspokoić, chciałem to zobaczyć; nie umiał kręcić, łgać, zmyślać – chyba że niestworzone historie o panu Płomyku, jego wiernym zabawkowym smoku – toteż coś musiałoby go zdradzić. Uciekający wzrok, drżące usta.
Kamień spadł mi z serca, znów mogłem oddychać, choć wciąż nie rozumiałem, jak do tego wszystkiego doszło. – Nic nie pamiętasz? – zapytałem jeszcze, pocierając jego ramiona, plecy, w celu szybszego ich rozgrzania.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wystarczyło jedno dziecko.
Tylko tyle, by straciła zimną krew. Spojrzenie jego ojca, by zawładnąć jej myślą. Co się z nią stało? Czemu nie zauważyła tego wcześniej? Nie była pewna, ale kiedy wypowiedziała zaklęcie kiedy feniks pojawił się a potem zniknął dotarło do niej wszystko. Wszystko to, jak mocno się pomyliła. Jak bardzo. Jak blisko tragedii nie tylko była ale mogła do niej doprowadzić. Właśnie dlatego się przecież odcinała. Dlatego zostawiła rodzinę wyprowadzając się z domu. Dlatego ogrodziła się murem wysokim i potężnym. Poświęciła wszystko, a jednak nadal popełniała błąd za błędem. Raz za razem, tak samo nieskuteczna. Tak samo beznadziejna, żyła tylko przez szczęście.
Czy naprawdę potrafiła komukolwiek pomóc?
Może wszystko to było tylko jednym z kłamstw które sama sobie wmówiła. Opuściła głowę, jej ręka opadła obok ciała bezwładnie, nie puszczając różdżki z uścisku. Nie umiała spojrzeć mu w twarz, ani jemu ani chłopcu - Jarvisowi. A może nie nadawała się już by ratować, a tylko do tego by bezwględnie zabijać wrogów. Może tylko wydawało jej się, że podjęła decyzję podyktowaną sercem. Przecież już od dawna nie miała serca. Była zabójcą, niczym więcej. Susanne się myliła - to wcale nie było dobrze, że była obok. Za sobą prowadziła jedynie śmierć. Dzisiaj, przez przypadek - a może dzięki szczęściu kogoś innego - nie pozwalając jej do końca poruszyć kosą. Nie uniosła głowy, kiedy dzieciak się odezwał. Nie spojrzała w górę, ledwie drgnęła biorąc spokojne oddechy. Justine Tonks miała jedną unikalną umiejętność, potrafiła spieprzyć wszystko, obok czego była zbyt długo. Musiała się skupić, odepchnąć od siebie natrętne myśli. Potrafiła to, funkcjonować mimo wszystko.
- Użyj Evanesco. - wypowiedziała pomiędzy nich, należało go osuszyć. Sama przesunęła się na kolanach. Pytaniami o to jak się czuł wypadły już z ust Everetta. - Pokaż czoło, młody. - poprosiła, unosząc rękę do jego czoła. Zamierzała ją przyłożyć i sprawdzić temperaturę ciała. Wyglądał, że nie zrobiła mu nic więcej. - Przyłożę ci różdżkę o tutaj, żeby posłuchać jak bije ci serducho, dobra? - zapytała się go palcami wskazując na pierś. - Potrzebuję żebyś nic wtedy nie mówił i pooddychał głęboko. Umowa? - zapytała go, wyraz jej twarzy wydawał się nawet przyjemny. Tylko ona wiedziała że czuła się jak całkowity partacz. - Diagno coro. - kierując różdżkę na chłopca, może tego nie miała spieprzyć dzisiaj. Podstawowego zaklęcia. Wykręciła nadgarstkiem gotowa przyłożyć ucho do różdżki by sprawdzić jak funkcjonuje jego organ. Zrobić to, od czego powinna zacząć, gdyby umiała myśleć odpowiedzialnie i konkretnie.
| przepraszam za bycie lamą jak zawsze #nothingnewhere
Tylko tyle, by straciła zimną krew. Spojrzenie jego ojca, by zawładnąć jej myślą. Co się z nią stało? Czemu nie zauważyła tego wcześniej? Nie była pewna, ale kiedy wypowiedziała zaklęcie kiedy feniks pojawił się a potem zniknął dotarło do niej wszystko. Wszystko to, jak mocno się pomyliła. Jak bardzo. Jak blisko tragedii nie tylko była ale mogła do niej doprowadzić. Właśnie dlatego się przecież odcinała. Dlatego zostawiła rodzinę wyprowadzając się z domu. Dlatego ogrodziła się murem wysokim i potężnym. Poświęciła wszystko, a jednak nadal popełniała błąd za błędem. Raz za razem, tak samo nieskuteczna. Tak samo beznadziejna, żyła tylko przez szczęście.
Czy naprawdę potrafiła komukolwiek pomóc?
Może wszystko to było tylko jednym z kłamstw które sama sobie wmówiła. Opuściła głowę, jej ręka opadła obok ciała bezwładnie, nie puszczając różdżki z uścisku. Nie umiała spojrzeć mu w twarz, ani jemu ani chłopcu - Jarvisowi. A może nie nadawała się już by ratować, a tylko do tego by bezwględnie zabijać wrogów. Może tylko wydawało jej się, że podjęła decyzję podyktowaną sercem. Przecież już od dawna nie miała serca. Była zabójcą, niczym więcej. Susanne się myliła - to wcale nie było dobrze, że była obok. Za sobą prowadziła jedynie śmierć. Dzisiaj, przez przypadek - a może dzięki szczęściu kogoś innego - nie pozwalając jej do końca poruszyć kosą. Nie uniosła głowy, kiedy dzieciak się odezwał. Nie spojrzała w górę, ledwie drgnęła biorąc spokojne oddechy. Justine Tonks miała jedną unikalną umiejętność, potrafiła spieprzyć wszystko, obok czego była zbyt długo. Musiała się skupić, odepchnąć od siebie natrętne myśli. Potrafiła to, funkcjonować mimo wszystko.
- Użyj Evanesco. - wypowiedziała pomiędzy nich, należało go osuszyć. Sama przesunęła się na kolanach. Pytaniami o to jak się czuł wypadły już z ust Everetta. - Pokaż czoło, młody. - poprosiła, unosząc rękę do jego czoła. Zamierzała ją przyłożyć i sprawdzić temperaturę ciała. Wyglądał, że nie zrobiła mu nic więcej. - Przyłożę ci różdżkę o tutaj, żeby posłuchać jak bije ci serducho, dobra? - zapytała się go palcami wskazując na pierś. - Potrzebuję żebyś nic wtedy nie mówił i pooddychał głęboko. Umowa? - zapytała go, wyraz jej twarzy wydawał się nawet przyjemny. Tylko ona wiedziała że czuła się jak całkowity partacz. - Diagno coro. - kierując różdżkę na chłopca, może tego nie miała spieprzyć dzisiaj. Podstawowego zaklęcia. Wykręciła nadgarstkiem gotowa przyłożyć ucho do różdżki by sprawdzić jak funkcjonuje jego organ. Zrobić to, od czego powinna zacząć, gdyby umiała myśleć odpowiedzialnie i konkretnie.
| przepraszam za bycie lamą jak zawsze #nothingnewhere
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset