Punkt obserwacyjny
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Punkt obserwacyjny
Miejsce, w którym może przebywać każdy z uczestników imprezy, zarówno biorący udział w pojedynkach, jak i obserwujący morze testosteronu. To doskonały punkt obserwacyjny na trzy areny; widzowie mają do dyspozycji wygodne siedziska oraz znajdujące się kilka metrów dalej niewielkie zadaszenie, pod którym umieszczono stoły z przekąskami i napojami. Tuż obok znajduje się namiot magomedyka.
The member 'Cynthia Vanity' has done the following action : rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Nawet nie wiedział, że jest w stanie spoglądać na brata z takim chłodem - nienawiść skryta w spojrzeniu nie była jednak ani czysta, ani prawdziwa; stanowiła wyłącznie widowiskową mieszankę zmęczenia i niechęci. Uparcie piorunował go wzrokiem jeszcze przez kilka sekund, nie próbując nawet czegokolwiek powiedzieć - seplenienie nie należało do jego ulubionych czynności, tak samo jak tragiczne upokarzanie się przez ludźmi, których nie znał. Bądź znał zbyt dobrze; nie mógł dać bratu satysfakcji, dlatego po prostu skrzyżował ręce na piersi, ciężko i dramatycznie (oraz nieco dziecinnie) wypuszczając z nosa powietrze.
Odwrócił w końcu spojrzenie od Barry'ego (któremu mimo wszystko współczuł - stan jego dłoni nie wyglądał na najprzyjaźniejszy i najprzyjemniejszy; doszczętnie spieczona skóra musiała nieźle dawać w kość, złączone palce uniemożliwiały przystępne funkcjonowanie), wbijając wzrok w kręcących się nieopodal czarodziejów. Tak właściwie to tęsknił za umiejętnością mówienia; uporczywie pragnął odnaleźć Dianę i pogratulować jej zwycięstwa (zasługiwała na to), lecz nie zabierał się za to, wiedząc, że z językiem wtopionym w podniebienie nie wydusi z siebie wiele ponad niezidentyfikowane dźwięki.
Nie powstrzymał się przed spojrzeniem w stronę jednej z aren - gdy dostrzegł na niej Caesara Lestrange'a, mimowolnie zmarszczył lekko brwi i odwrócił głowę, by znów zerknąć w kierunku uzdrowicielki. Która, zapewne nie mogąc się skupić, nie była w stanie skutecznie uleczyć jego brata; mimowolnie podważył w myślach jej kompetencje (i tak nie mógł zrobić tego na głos), przez chwilę rozważając dyskretną ucieczkę i poradzenie sobie z własnym językiem - w jakiś pokrętny sposób, na jaki jeszcze nie wpadł - w samotni. Z daleka od wszystkich skutków ubocznych magii leczniczej.
Odwrócił w końcu spojrzenie od Barry'ego (któremu mimo wszystko współczuł - stan jego dłoni nie wyglądał na najprzyjaźniejszy i najprzyjemniejszy; doszczętnie spieczona skóra musiała nieźle dawać w kość, złączone palce uniemożliwiały przystępne funkcjonowanie), wbijając wzrok w kręcących się nieopodal czarodziejów. Tak właściwie to tęsknił za umiejętnością mówienia; uporczywie pragnął odnaleźć Dianę i pogratulować jej zwycięstwa (zasługiwała na to), lecz nie zabierał się za to, wiedząc, że z językiem wtopionym w podniebienie nie wydusi z siebie wiele ponad niezidentyfikowane dźwięki.
Nie powstrzymał się przed spojrzeniem w stronę jednej z aren - gdy dostrzegł na niej Caesara Lestrange'a, mimowolnie zmarszczył lekko brwi i odwrócił głowę, by znów zerknąć w kierunku uzdrowicielki. Która, zapewne nie mogąc się skupić, nie była w stanie skutecznie uleczyć jego brata; mimowolnie podważył w myślach jej kompetencje (i tak nie mógł zrobić tego na głos), przez chwilę rozważając dyskretną ucieczkę i poradzenie sobie z własnym językiem - w jakiś pokrętny sposób, na jaki jeszcze nie wpadł - w samotni. Z daleka od wszystkich skutków ubocznych magii leczniczej.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Barry widząc jego wzrok, wzruszył ramionami. Niech sobie posyła takie spojrzenie. Póki nie może mówić, nie musi słuchać jego zażaleń. Czasem to warto by było używać jęzlepa na nim. Szkoda, że wcześniej tego nie wypróbował. Ale czasy dzieciństwa już minęły i jest teraz dorosłą odpowiedzialną osobą. Pracuje, zaraz będzie miał własne cztery kąty, tylko ukochanej jemu brakuje u swego boku.
Cicho zaśmiał się słysząc polecenie kobiety w stronę jego brata. Już powstrzymał się od komentowania jego niemówienia. Ale mimo wszystko nie ma źle. Ma normalne ręce. A Barry miał pozamieniane na nie wiadomo jakie stwory.
Barry już chciał przypomnieć jej, że jest niesprawny oburącz, lecz nie musiał. Zaraz to zauważyła. Oczywiście by spróbował użyć tego zaklęcia, gdyby mógł. Ale i tak pewnie by jemu nie wyszło, bo nie znał się na uzdrawianiu. To nie jest jego działka. -Może niech pani spróbuje uleczyć mego brata, skoro nie wychodzą zaklęcia na moje dłonie. - zaproponował lekko już zniecierpliwiony, Jego dobry humor zaczynał gdzieś uciekać. Kurde, już by chciał udać się na pasztet, a nie może, bo ma problemy z dłońmi. W dodatku ta prawa dłoń zaczynała go boleć. Chyba uda się do szpitala, bo nie widać było, aby Colin zabezpieczył się w dwie uzdrowicielki.
Cicho zaśmiał się słysząc polecenie kobiety w stronę jego brata. Już powstrzymał się od komentowania jego niemówienia. Ale mimo wszystko nie ma źle. Ma normalne ręce. A Barry miał pozamieniane na nie wiadomo jakie stwory.
Barry już chciał przypomnieć jej, że jest niesprawny oburącz, lecz nie musiał. Zaraz to zauważyła. Oczywiście by spróbował użyć tego zaklęcia, gdyby mógł. Ale i tak pewnie by jemu nie wyszło, bo nie znał się na uzdrawianiu. To nie jest jego działka. -Może niech pani spróbuje uleczyć mego brata, skoro nie wychodzą zaklęcia na moje dłonie. - zaproponował lekko już zniecierpliwiony, Jego dobry humor zaczynał gdzieś uciekać. Kurde, już by chciał udać się na pasztet, a nie może, bo ma problemy z dłońmi. W dodatku ta prawa dłoń zaczynała go boleć. Chyba uda się do szpitala, bo nie widać było, aby Colin zabezpieczył się w dwie uzdrowicielki.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Ja pomogę, proszę pani Vanity - zaproponowałam pojawiając się w punkcie obserwacyjnym całe pół godziny po umówionym czasie. Było mi mega głupio przed Cynthią, szczególnie, że tak ją ostatnio zapewniałam, że będę solennie wywiązywać się z obowiązków! Ale z drugiej strony, te całe pojedynki, to też taka trochę głupota, po co się bić dla zabawy, bo dla mnie to niezabawne jest ani trochę. Ale jestem w dobrym humorze, chociaż to wcale nie dlatego, że przyszłam do pracy, bardziej dlatego, że wciąż jestem trochę pobudzona proszkiem, który pomaga mi wstać.
Zdziwiłam się widząc Barrego przy stole, o kurczaczki, co on tu robi! Kiedy Cynka zasmucona, że znów jej nie wyszło, odwróciła się na sekundkę, ja za jej plecami powiedziałam cicho jej zaklęcie - Cauma sanavi - więc jakby jednak wyszło, to Cynka może sobie wziąć całą sławę i chwałę, bo nie robiłam tego żeby się popisać, tylko żeby ona nie wyszła na tym źle. No najwyżej pomogę jej jeszcze raz później, narazie zostałam odesłana do drugiego rudzielca. Witam się z nim pełnym profesjonalizmu głosem, jakbym wcale nie była tylko na stażu, ale już na prawdę leczyła ludzi.
- Dzień dobry, pan pewnie jest rodziną Barrego? Mam nadzieję, że to nie on tak pana załatwił - podchodzę do mojego nowego pacjenta, który mi przypomina trochę Barrego przez ten specyficzny kolor włosów. Lineta wiedziałaby, czy to na prawdę Weasley kolejny, ale ja staram się nie oceniać po wyglądzie. Jednakowoż trochę się już nauczyłam w życiu, na przykład właśnie tego, żeby rudzielców na początku posądzić o Weasleyostwo. Jeżeli okaże sie, że nie są Weasleyami, to trochę smutno, ale podobno 9/10 można trafić. - Proszę nic nie mówić - żartuję sobie, chyba wszyscy w szpitalu jesteśmy tacy radośni, bo rozpylam tam gaz radości nasycony pyłkiem wróżek. Zaglądam do buzi Garreta i stwierdzam: - To mi wygląda na jęzolep, a ponieważ z takimi rzeczami miałam już do czynienia, to nie powinnam mieć problemu z odczarowaniem biedaka?
- Finite Incantatem - macham różdżką trochę niedbale, ale ja tak zawsze macham, chociaż Garett mógł się trochę przerazić że mu wydłubię oko. Ale lepiej niech się modli, żebym dobrze machała.
Zdziwiłam się widząc Barrego przy stole, o kurczaczki, co on tu robi! Kiedy Cynka zasmucona, że znów jej nie wyszło, odwróciła się na sekundkę, ja za jej plecami powiedziałam cicho jej zaklęcie - Cauma sanavi - więc jakby jednak wyszło, to Cynka może sobie wziąć całą sławę i chwałę, bo nie robiłam tego żeby się popisać, tylko żeby ona nie wyszła na tym źle. No najwyżej pomogę jej jeszcze raz później, narazie zostałam odesłana do drugiego rudzielca. Witam się z nim pełnym profesjonalizmu głosem, jakbym wcale nie była tylko na stażu, ale już na prawdę leczyła ludzi.
- Dzień dobry, pan pewnie jest rodziną Barrego? Mam nadzieję, że to nie on tak pana załatwił - podchodzę do mojego nowego pacjenta, który mi przypomina trochę Barrego przez ten specyficzny kolor włosów. Lineta wiedziałaby, czy to na prawdę Weasley kolejny, ale ja staram się nie oceniać po wyglądzie. Jednakowoż trochę się już nauczyłam w życiu, na przykład właśnie tego, żeby rudzielców na początku posądzić o Weasleyostwo. Jeżeli okaże sie, że nie są Weasleyami, to trochę smutno, ale podobno 9/10 można trafić. - Proszę nic nie mówić - żartuję sobie, chyba wszyscy w szpitalu jesteśmy tacy radośni, bo rozpylam tam gaz radości nasycony pyłkiem wróżek. Zaglądam do buzi Garreta i stwierdzam: - To mi wygląda na jęzolep, a ponieważ z takimi rzeczami miałam już do czynienia, to nie powinnam mieć problemu z odczarowaniem biedaka?
- Finite Incantatem - macham różdżką trochę niedbale, ale ja tak zawsze macham, chociaż Garett mógł się trochę przerazić że mu wydłubię oko. Ale lepiej niech się modli, żebym dobrze machała.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
The member 'Polly Havisham' has done the following action : rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 32
LECZĄC OBRAŻENIA PO POJEDYNKACH NIE MUSICIE RZUCAĆ KOSTKAMI
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 32
LECZĄC OBRAŻENIA PO POJEDYNKACH NIE MUSICIE RZUCAĆ KOSTKAMI
Wędrował akurat wzrokiem pomiędzy dwoma arenami, gdy - kompletnie znikąd - przed jego oczami zamajaczyła postura jasnowłosej młódki. Przez chwilę był pewien, że nie może mieć więcej niż piętnaście lat i w momencie, w którym zaproponowała pomoc, zwątpił. Bardzo zwątpił, tak intensywnie, że gdyby tylko mógł, zareagowałby szybkim słowem protestu i ucieczką w stronę zachodzącego słońca, ale mógł tylko w osłupieniu patrzeć, jak nastolatka kierowała swoją różdżkę w stronę tragicznie wyglądającej dłoni Barry'ego. Przed jego oczami roztaczała się już wizja palców brata topiących się jak lód, przemieniających się w trzęsącą się bezlitośnie galaretkę bądź macki godne najbardziej gibkiego głowonoga.
Ale, jakimś cudem, dłoń Barry'ego wróciła do stanu pierwotnego, a oparzenia odeszły w niepamięć. Garrett nieszczególnie subtelnie uniósł brwi, spoglądając to na naznaczoną piegami skórę brata, to na młodą... uzdrowicielkę?, która najpewniej była jednak pełnoletnia, bo nikt nie rzucił się na nią z krzykiem, grożąc Namiarem, odebraniem różdżki i tak otwartym łamaniem przepisów. Wmurowało go - dlatego też nie zareagował nawet na fakt, że jasnowłosa najprawdopodobniej-jednak-nie-nastolatka przekroczyła linię przestrzeni osobistej, zmusiła go do rozwarcia warg i bezceremonialnie obejrzała wnętrze jego ust. A działo się to tak szybko, że nie zdążył jakkolwiek zaprotestować.
Prawie wydłubała mu oko, chaotycznie machając różdżkę i musiał odchylić się lekko, by nie zyskać pamiątki w postaci rozoranego przez drewno policzka. I stało się coś, czego nie przewidział - zaklęcie zadziałało, a język odłączył się od podniebienia. Bezwolnie odkaszlnął i odetchnął głęboko, na wszelki wypadek sprawdzając jeszcze, czy zaklęcie zadziałało w stu procentach. Tak, udało się - odzyskał czucie w języku, zbadał nim powierzchnię wnętrza najpierw lewego, a potem prawego policzka, już po chwili spoglądając na Polly uważnie.
- Dziękuję - powiedział ostrożnie, wysyłając jej jednak uśmiech, w którym kryło się nie tylko zaskoczenie, ale też niemy podziw. - I tak - dodał, zerkając na stojącego nieopodal Barry'ego, a potem znowu na młodą uzdrowicielkę - jesteśmy braćmi.
Ale, jakimś cudem, dłoń Barry'ego wróciła do stanu pierwotnego, a oparzenia odeszły w niepamięć. Garrett nieszczególnie subtelnie uniósł brwi, spoglądając to na naznaczoną piegami skórę brata, to na młodą... uzdrowicielkę?, która najpewniej była jednak pełnoletnia, bo nikt nie rzucił się na nią z krzykiem, grożąc Namiarem, odebraniem różdżki i tak otwartym łamaniem przepisów. Wmurowało go - dlatego też nie zareagował nawet na fakt, że jasnowłosa najprawdopodobniej-jednak-nie-nastolatka przekroczyła linię przestrzeni osobistej, zmusiła go do rozwarcia warg i bezceremonialnie obejrzała wnętrze jego ust. A działo się to tak szybko, że nie zdążył jakkolwiek zaprotestować.
Prawie wydłubała mu oko, chaotycznie machając różdżkę i musiał odchylić się lekko, by nie zyskać pamiątki w postaci rozoranego przez drewno policzka. I stało się coś, czego nie przewidział - zaklęcie zadziałało, a język odłączył się od podniebienia. Bezwolnie odkaszlnął i odetchnął głęboko, na wszelki wypadek sprawdzając jeszcze, czy zaklęcie zadziałało w stu procentach. Tak, udało się - odzyskał czucie w języku, zbadał nim powierzchnię wnętrza najpierw lewego, a potem prawego policzka, już po chwili spoglądając na Polly uważnie.
- Dziękuję - powiedział ostrożnie, wysyłając jej jednak uśmiech, w którym kryło się nie tylko zaskoczenie, ale też niemy podziw. - I tak - dodał, zerkając na stojącego nieopodal Barry'ego, a potem znowu na młodą uzdrowicielkę - jesteśmy braćmi.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Panna Yaxley była niewątpliwie osobą, która angażowała wokół siebie uwagę większości, jeśli nie wszystkich mężczyzn, którzy ich właśnie mijali; niektórzy pozwalali sobie nawet na bezczelne zwolnienie kroku, by przyjrzeć się bliżej dziewczynie, a może nawet skubnąć kilka dodatkowych sekund w jej pośrednim towarzystwie. Widząc wzrok męskich przedstawicieli ludzkości Colin poczuł się z lekka nieswojo, że po prostu tak beztrosko sobie siedzi, zamiast zapewne wielbić już na kolanach swoją towarzyszkę, która - tego domyślił się szybko po reakcjach tychże mężczyzn - musiała mieć w sobie odrobinę krwi wili. Może gdyby nie był tak zaaferowany swoją rolą gospodarza, ciążącą na nim odpowiedzialnością, widokiem Samaela, który właśnie gniótł jakąś biedną dziewczynę na miazgę, gdyby nie przejmował się siedzącą w piwnicy Raven i gdyby jego myśli wolne były od wizji kolejnych (nie)przyjemności, jakie planował jej zafundować, nie okazałby się aż takim ślepcem i dostrzegł to wcześniej. Doprawdy, co z ciebie za mężczyzna Fawley, że tak beztrosko konwersujesz sobie z półwilą i właściwie nawet tego nie zauważyłeś?
I czy wszystkie półwile są tak wygadane, czy tylko jemu trafił się egzemplarz, któremu buzia się nie zamyka? Niestety nie mógł tego sprawdzić; jego znajomość z wilami i półwilami ograniczała się do kilku przelotnych spotkań na ulicy, gdy jego wzrok automatycznie kierował się ku tym przewspaniałym niewiastom, ale jeszcze z żadną nie miał do czynienia, aż do teraz. Chyba że się pomylił i panna Yaxley jest po prostu wyjątkowo urodziwą, młodą kobietą przyciągającą wzrok i nie ma w niej ani kropli magicznej krwi tych... stworzeń? A może po prostu czuje się zdenerwowana jego obecnością i faktem, że łamią ważne konwenanse, dyskutując sobie w najlepsze bez niczyjego towarzystwa? Cóż, nie było to zachowaniem godnym damy ze szlachty, ani tym bardziej mężczyzny równie wysokiego pochodzenia, ale przecież nie byli aż tak sami, bo dookoła kręciło się sporo osób.
- Panno Rosalie - wtrącił w końcu rozbawiony, gdy dziewczyna zaczerpnęła głębszy oddech i w końcu dopuściła go do słowa, przy okazji zajmując się na powrót jego kotem, który wciąż łasił się w pobliżu. - Proszę mi wierzyć, rozkoszą jest słuchać panienki głosu, ale czy mogę coś powiedzieć? Pani ojciec z pewnością w obecnej chwili bardziej zainteresowany jest pojedynkami, a o braku narzeczonego mogę jedynie wyrazić swoje ubolewanie - powiedział miękko, przesuwając wzrokiem po ciele siedzącej dziewczyny i na moment skupiając się na dłoniach, które pieszczotliwie gładziły kocie futro. - Dlatego pozwolę sobie zaproponować swoje towarzystwo... przynajmniej na kilka minut, gdy moje obowiązki nie zawezwą mnie w inne miejsce - uśmiechnął się, wyciągając samemu dłoń ku zwierzęciu i ostrożnie głaszcząc mu łepek. Kociak podniósł głowę, odsłaniając szyję i dając wyraźny sygnał, że właśnie tak chce być dotykany i drapany, co też Colin od razu uczynił. Rozparł się wygodnie, przez chwilę marszcząc czoło w wyrazie zastanowienia, szukając odpowiednich odpowiedzi na pytania zadane przez pannę Yaxley.
- Przez wiele lat nie byłem towarzyskim osobnikiem, dlatego teraz się to na mnie mści. Wielki dom i całkowicie pusty - mało brakowało, a skrzyżowałby palce za plecami, ale przecież drobne kłamstewko nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Większość czasu spędzałem w swoich księgarniach, potem w Esach... tak, wykupiłem je dwa lata temu, więc bardzo wątpliwe, czy mieliśmy się już przyjemność spotkać. Z pewnością bym panią zapamiętał - dorzucił jeszcze delikatny komplement do zestawu z uroczym uśmiechem, który nie schodził mu z ust. Wsparł dłoń na oparciu, przechylając się lekko w stronę dziewczyny. - Panno Yaxley, jeśli się nie mylę, nasze rody nie darzą się sympatią. To głupota, ale co zrobić - wzruszył ramionami. - Nie dziwię się więc, że nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
I czy wszystkie półwile są tak wygadane, czy tylko jemu trafił się egzemplarz, któremu buzia się nie zamyka? Niestety nie mógł tego sprawdzić; jego znajomość z wilami i półwilami ograniczała się do kilku przelotnych spotkań na ulicy, gdy jego wzrok automatycznie kierował się ku tym przewspaniałym niewiastom, ale jeszcze z żadną nie miał do czynienia, aż do teraz. Chyba że się pomylił i panna Yaxley jest po prostu wyjątkowo urodziwą, młodą kobietą przyciągającą wzrok i nie ma w niej ani kropli magicznej krwi tych... stworzeń? A może po prostu czuje się zdenerwowana jego obecnością i faktem, że łamią ważne konwenanse, dyskutując sobie w najlepsze bez niczyjego towarzystwa? Cóż, nie było to zachowaniem godnym damy ze szlachty, ani tym bardziej mężczyzny równie wysokiego pochodzenia, ale przecież nie byli aż tak sami, bo dookoła kręciło się sporo osób.
- Panno Rosalie - wtrącił w końcu rozbawiony, gdy dziewczyna zaczerpnęła głębszy oddech i w końcu dopuściła go do słowa, przy okazji zajmując się na powrót jego kotem, który wciąż łasił się w pobliżu. - Proszę mi wierzyć, rozkoszą jest słuchać panienki głosu, ale czy mogę coś powiedzieć? Pani ojciec z pewnością w obecnej chwili bardziej zainteresowany jest pojedynkami, a o braku narzeczonego mogę jedynie wyrazić swoje ubolewanie - powiedział miękko, przesuwając wzrokiem po ciele siedzącej dziewczyny i na moment skupiając się na dłoniach, które pieszczotliwie gładziły kocie futro. - Dlatego pozwolę sobie zaproponować swoje towarzystwo... przynajmniej na kilka minut, gdy moje obowiązki nie zawezwą mnie w inne miejsce - uśmiechnął się, wyciągając samemu dłoń ku zwierzęciu i ostrożnie głaszcząc mu łepek. Kociak podniósł głowę, odsłaniając szyję i dając wyraźny sygnał, że właśnie tak chce być dotykany i drapany, co też Colin od razu uczynił. Rozparł się wygodnie, przez chwilę marszcząc czoło w wyrazie zastanowienia, szukając odpowiednich odpowiedzi na pytania zadane przez pannę Yaxley.
- Przez wiele lat nie byłem towarzyskim osobnikiem, dlatego teraz się to na mnie mści. Wielki dom i całkowicie pusty - mało brakowało, a skrzyżowałby palce za plecami, ale przecież drobne kłamstewko nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Większość czasu spędzałem w swoich księgarniach, potem w Esach... tak, wykupiłem je dwa lata temu, więc bardzo wątpliwe, czy mieliśmy się już przyjemność spotkać. Z pewnością bym panią zapamiętał - dorzucił jeszcze delikatny komplement do zestawu z uroczym uśmiechem, który nie schodził mu z ust. Wsparł dłoń na oparciu, przechylając się lekko w stronę dziewczyny. - Panno Yaxley, jeśli się nie mylę, nasze rody nie darzą się sympatią. To głupota, ale co zrobić - wzruszył ramionami. - Nie dziwię się więc, że nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
– Jestem przekonana, że sobie poradzisz – rzuciłam motywacyjnie do Polly, choć pewnie nie potrzebowała żadnych podobnych słów ode mnie. Była zdolną młodą osóbką, którą teraz jedynie pozostało mi namówić na domowe wypiekanie. Z pewnością miało jej to przypaść do gustu... Miałam jednakże obawy co do jej spóźnień, gdyż takim podejściem do życia mogła wiele ciast spalić. I mogła też zabić wielu oczekujących pacjentów... Jednakże nie tępiłam jej za to, gdyż mi samej zdarzało się spóźniać i to dosyć często.
– Widzi, pan? Jedną ręką już może pan jeść – stwierdziłam usatysfakcjonowana. – Mają tu doskonałe jedzenie – przyznałam się, nie próbując nawet zataić faktu, iż podjadłam więcej niż powinnam.
– Finite Incantatem – dodałam zaraz, kierując koniec różdżki w stronę drugiej ręki, którą pozbawiono wolnych paluszków. Ta cała zlepiająca je tkanka zniknęła, ja zaś mogłam odprawić już mojego pacjenta do domku... albo w kierunku stołów zawalonych jedzeniem. Nie zapomniałam również podziękować za cierpliwość.
– Widzę, że poszło pannie Havisham doskonale – zauważyłam. Mrugnęłam do niej oczkiem. – Niech się już pan tak na nas nie boczy. Czasem dobrze jest się wyluzować i nieco pożartować. Szczególnie z siebie – rzuciłam, po raz milionowy w swoim życiu otwierając buźkę wtedy, gdy powinnam zachować milczenie.
– Widzi, pan? Jedną ręką już może pan jeść – stwierdziłam usatysfakcjonowana. – Mają tu doskonałe jedzenie – przyznałam się, nie próbując nawet zataić faktu, iż podjadłam więcej niż powinnam.
– Finite Incantatem – dodałam zaraz, kierując koniec różdżki w stronę drugiej ręki, którą pozbawiono wolnych paluszków. Ta cała zlepiająca je tkanka zniknęła, ja zaś mogłam odprawić już mojego pacjenta do domku... albo w kierunku stołów zawalonych jedzeniem. Nie zapomniałam również podziękować za cierpliwość.
– Widzę, że poszło pannie Havisham doskonale – zauważyłam. Mrugnęłam do niej oczkiem. – Niech się już pan tak na nas nie boczy. Czasem dobrze jest się wyluzować i nieco pożartować. Szczególnie z siebie – rzuciłam, po raz milionowy w swoim życiu otwierając buźkę wtedy, gdy powinnam zachować milczenie.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Też byłam przekonana, że mi się uda, bo dziś zjadłam duże śniadanie - a każdy dobrze wie, że jak się najesz, to potem cały dzień jest udany. Także, uznałam moje powodzenie w obu zaklęciach za wielki sukces, którego zaczątkiem była wielka miska owsianki, którą rano wtrząchnęłam.
Coś czuję, że kiedy w końcu umówię się z panią Vanity na pieczenie ciast (mogłabym jej pomagać piec ciasto na ślub!), to wezmę ze sobą mugolskie dodatki po których wszystkim będzie wesolutko. Ciekawe czy Cynthia lubi robić takie ciasta niespodzianki? Bo ja nigdy nie robiłam, ale słyszałam wiele opowieści o tym, że podobne rzeczy można robić.
Widzę strach w oczach rudzielca, ale później słyszę podziw w jego głosie. Uśmiecham się nieskromnie.
- O, to bardzo rodzinnie się nam tu zrobiło - zadwolona oglądam się na Barrego i pytam Garreta cicho, się przychylając - Panie rudy, bo pana brat, to jest mój dobry kolega, więc my też możemy zostać znajomymi- no jakby pan rudy2 nie chciał jednak, to byłoby mi przykro. Wlaśnie wtedy wpadłam na genialny pomysł. Odsuwam się od Garreta i odwracam do Barrego z różdżką gotową do użycia. Cała promienieję, tak bardzo się cieszę przecież. - Barry! Przyjdź na moje urodziny! - troche głupio mi tak, że pani V ani brata Barrego nie zaprosiłam, więc udaję, że ich nie ma.
Coś czuję, że kiedy w końcu umówię się z panią Vanity na pieczenie ciast (mogłabym jej pomagać piec ciasto na ślub!), to wezmę ze sobą mugolskie dodatki po których wszystkim będzie wesolutko. Ciekawe czy Cynthia lubi robić takie ciasta niespodzianki? Bo ja nigdy nie robiłam, ale słyszałam wiele opowieści o tym, że podobne rzeczy można robić.
Widzę strach w oczach rudzielca, ale później słyszę podziw w jego głosie. Uśmiecham się nieskromnie.
- O, to bardzo rodzinnie się nam tu zrobiło - zadwolona oglądam się na Barrego i pytam Garreta cicho, się przychylając - Panie rudy, bo pana brat, to jest mój dobry kolega, więc my też możemy zostać znajomymi- no jakby pan rudy2 nie chciał jednak, to byłoby mi przykro. Wlaśnie wtedy wpadłam na genialny pomysł. Odsuwam się od Garreta i odwracam do Barrego z różdżką gotową do użycia. Cała promienieję, tak bardzo się cieszę przecież. - Barry! Przyjdź na moje urodziny! - troche głupio mi tak, że pani V ani brata Barrego nie zaprosiłam, więc udaję, że ich nie ma.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
Barry widząc Polkę, lekko podniósł brwi zaskoczony. Nie spodziewał się jej tutaj, szczególnie na stanowisku pomocy medycznej. Jednak nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się do niej. Cieszył się, że jej zaklęcie zadziało.
-Dzięki. - cicho podziękował, zanim ta druga kobieta spojrzała i zadowolony obejrzał zdrową już prawą dłoń. No i mógł już czarować. Spojrzał na brata z ulgą, po czym wrócił wzrokiem na swą medyczkę, której pozostało do wyleczenia jego lewą dłoń.
-A co pani poleca? - zapytał międzyczasie. Ponoć pasztet z królika był wyśmienity, ale może coś jeszcze było dobrego. On tam nie wiedział i warto by było poznać opinię eksperta w tej dziedzinie.
-Dziękuję.- podziękował za pomoc, po czym lekko zdziwiony zerknął na brata, który był pod odstrzałem Polki. No tak, nie uprzedził go, że Polka może mieć ruchliwe ręce, ale Barry modlił się, aby mimo wszystkiego nie wydłubała bratu oku. Lepiej aby on był bez języka, niż bez oka. Odetchnął wyraźnie z ulgą, gdy bratu jednak nic złego się nie stało i jak zaczął mówić.
-Brat z pewnością już dawno wybaczył żarty.- odpowiedział w stron uzdrowicielki, po czym zerknął ponownie na Polkę, która do niego wręcz doskoczyła z różdżką. Chłopak podniósł dłoń i skierował ją w stronę jej różdżki lekko zmuszając, aby ją opuściła w dół.
-Przyjdę, jak mnie teraz nie zabijesz.- odpowiedział uśmiechając się powoli, po czym rozejrzał się w stron aren. Usłyszał nazwiska osób, które przeszły dalej i co dziwnego, on był na tej liście. Chwila... Że co? On przecież przegrał. Spojrzał zdziwiony na brata, a potem na Polkę. Mogą życzyć powodzenia, aby nie zginął, bo walczy z Rosierem. Wpierw Avery, potem Rosier... ciekawe kogo dostanie jak wygra [nie wie jak] ten pojedynek.
- To ... chyba ... czas na mnie.- wydusił z siebie słowa i skierował się w stronę aren. Ciekawe, co jeszcze go dziś spotka. Bo raczej przewiduje, że tu znów trafi.
Po kilku minutach walki zjawił się zadowolony. Nie spodziewał się, że wygra ten pojedynek. I to z Rosierem. To było szokujące, ale przynajmniej dostał się do kolejnego etapu. Westchnął bezgłośnie, po czym udał się do punktu medycznego, gdzie był kilka minut wcześniej. Mimo wszystko wolał czarować werbalnie, łatwiej jemu wychodzą zaklęcia.
Z uśmiechem na ustach podszedł do brata. Ciekawe, czy on widział tę walkę. Z pewnością coś teraz dopowie zarówno o walce, jak i jego braku możliwości mówienia. Sam przecież robił to wcześniej przeciwko bratu.
-Przywrócisz? - zapytał bezgłośnie starając się poruszać tak wargami, aby były łatwe do odczytania przez swego brata. W razie czego to tu ma fachową pomoc, jeśli Garrett pozostawi go z tym pechem.
-Dzięki. - cicho podziękował, zanim ta druga kobieta spojrzała i zadowolony obejrzał zdrową już prawą dłoń. No i mógł już czarować. Spojrzał na brata z ulgą, po czym wrócił wzrokiem na swą medyczkę, której pozostało do wyleczenia jego lewą dłoń.
-A co pani poleca? - zapytał międzyczasie. Ponoć pasztet z królika był wyśmienity, ale może coś jeszcze było dobrego. On tam nie wiedział i warto by było poznać opinię eksperta w tej dziedzinie.
-Dziękuję.- podziękował za pomoc, po czym lekko zdziwiony zerknął na brata, który był pod odstrzałem Polki. No tak, nie uprzedził go, że Polka może mieć ruchliwe ręce, ale Barry modlił się, aby mimo wszystkiego nie wydłubała bratu oku. Lepiej aby on był bez języka, niż bez oka. Odetchnął wyraźnie z ulgą, gdy bratu jednak nic złego się nie stało i jak zaczął mówić.
-Brat z pewnością już dawno wybaczył żarty.- odpowiedział w stron uzdrowicielki, po czym zerknął ponownie na Polkę, która do niego wręcz doskoczyła z różdżką. Chłopak podniósł dłoń i skierował ją w stronę jej różdżki lekko zmuszając, aby ją opuściła w dół.
-Przyjdę, jak mnie teraz nie zabijesz.- odpowiedział uśmiechając się powoli, po czym rozejrzał się w stron aren. Usłyszał nazwiska osób, które przeszły dalej i co dziwnego, on był na tej liście. Chwila... Że co? On przecież przegrał. Spojrzał zdziwiony na brata, a potem na Polkę. Mogą życzyć powodzenia, aby nie zginął, bo walczy z Rosierem. Wpierw Avery, potem Rosier... ciekawe kogo dostanie jak wygra [nie wie jak] ten pojedynek.
- To ... chyba ... czas na mnie.- wydusił z siebie słowa i skierował się w stronę aren. Ciekawe, co jeszcze go dziś spotka. Bo raczej przewiduje, że tu znów trafi.
Po kilku minutach walki zjawił się zadowolony. Nie spodziewał się, że wygra ten pojedynek. I to z Rosierem. To było szokujące, ale przynajmniej dostał się do kolejnego etapu. Westchnął bezgłośnie, po czym udał się do punktu medycznego, gdzie był kilka minut wcześniej. Mimo wszystko wolał czarować werbalnie, łatwiej jemu wychodzą zaklęcia.
Z uśmiechem na ustach podszedł do brata. Ciekawe, czy on widział tę walkę. Z pewnością coś teraz dopowie zarówno o walce, jak i jego braku możliwości mówienia. Sam przecież robił to wcześniej przeciwko bratu.
-Przywrócisz? - zapytał bezgłośnie starając się poruszać tak wargami, aby były łatwe do odczytania przez swego brata. W razie czego to tu ma fachową pomoc, jeśli Garrett pozostawi go z tym pechem.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mimowolnie uśmiechnął się do Polly tak, jak zawsze uśmiechał się do dzieci. Wyjątkowo ciepło. Zazwyczaj jego usta wzbraniały się przez wygięciem w tak serdeczny uśmiech do dorosłych, szczególnie tych, których widział na oczy pierwszy raz, ale młoda uzdrowicielka zdawała się nie przekroczyć jeszcze granicy naiwnej niewinności, słodkich bezkresów dzieciństwa pozbawionych większych dylematów moralnych. Może się mylił. Ba, na pewno się mylił, ale czasem lubił okłamywać sam siebie, jeśli tylko było to w stanie sprawić, by poczuł się choć odrobinę lepiej.
- Cóż, jeśli panienka sobie życzy, to rzeczywiście możemy zostać znajomymi - wysłał jej kolejny, choć dość słaby uśmiech, by zaraz spojrzeć na Cynthię przychylnie, lecz nie mówiąc nic - zupełnie jakby uznał, że milczenie było najwyższą formą pożegnania. - Dziękuję raz jeszcze - rzucił na odchodne, oddalając się od punktu medycznego. Stanął kawałek dalej, przyglądając się odbywającym się pojedynkom - do jego brata dziś uśmiechnęło się szczęście (albo nieszczęście? może i wrócił na arenę, lecz musiał zmierzyć się z Rosierem, kto wie, w jakim stanie wyjdą obaj z tego pojedynku); choć tak naprawdę nie odczuwał potrzeby, by w ogóle na niego patrzeć, a wraz z widokiem piegowatej twarzy brata wracały - jakby przywołane zaklęciem - zdenerwowanie i niema frustracja, to nie mógł odwrócić wzroku. Wmawiał sobie, że pragnie ujrzeć brata plującego ślimakami lub zwijającego się w konwulsjach, lecz tak naprawdę wcale nie życzył mu źle. Nigdy nie byłby w stanie.
Garrett uniósł lekko brwi, gdy Barry'emu udało się rzucić niewerbalne zaklęcie; różdżka Tristana wyrwała się z jego dłoni, ze świstem przecinając powietrze. Spojrzał na brata z pewnego rodzaju zastanowieniem, może zaskoczeniem, może zdumieniem. Szczęście musiało uśmiechnąć się dziś do rudzielca jeszcze szerzej, niż Garry z początku myślał. Ale, jak to mówią, głupi ma szczęście.
Nie ruszył się z miejsca do momentu, gdy brat pojawił się tuż obok i przez chwilę chciał mu pogratulować, a dwa słowa dobra robota zawisły na jego języku, jednak przełknął je, zanim zdążyły wypłynąć. Zamiast tego po prostu na niego patrzył, nie mówiąc nic, znów czując rodzącą się złość, której jednak nie chciał pozwolić na rozkwitnięcie.
Wyjął powoli różdżkę, zerkając ostrożnie na Barry'ego, jakby spodziewając się, że ten zaraz znowu rzuci się na niego z pięściami.
- Finite Incantatem - mruknął, wykonując doskonale przećwiczony ruch nadgarstkiem. Zawiesił pusty wzrok na bracie jeszcze na ulotną chwilę, niespiesznie chowając osikową różdżkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i zawieszając w powietrzu niewypowiedziane słowa. A potem, na nowo tonąc w milczeniu, wyminął go i oddalił się, nie spoglądając za siebie.
| zt
- Cóż, jeśli panienka sobie życzy, to rzeczywiście możemy zostać znajomymi - wysłał jej kolejny, choć dość słaby uśmiech, by zaraz spojrzeć na Cynthię przychylnie, lecz nie mówiąc nic - zupełnie jakby uznał, że milczenie było najwyższą formą pożegnania. - Dziękuję raz jeszcze - rzucił na odchodne, oddalając się od punktu medycznego. Stanął kawałek dalej, przyglądając się odbywającym się pojedynkom - do jego brata dziś uśmiechnęło się szczęście (albo nieszczęście? może i wrócił na arenę, lecz musiał zmierzyć się z Rosierem, kto wie, w jakim stanie wyjdą obaj z tego pojedynku); choć tak naprawdę nie odczuwał potrzeby, by w ogóle na niego patrzeć, a wraz z widokiem piegowatej twarzy brata wracały - jakby przywołane zaklęciem - zdenerwowanie i niema frustracja, to nie mógł odwrócić wzroku. Wmawiał sobie, że pragnie ujrzeć brata plującego ślimakami lub zwijającego się w konwulsjach, lecz tak naprawdę wcale nie życzył mu źle. Nigdy nie byłby w stanie.
Garrett uniósł lekko brwi, gdy Barry'emu udało się rzucić niewerbalne zaklęcie; różdżka Tristana wyrwała się z jego dłoni, ze świstem przecinając powietrze. Spojrzał na brata z pewnego rodzaju zastanowieniem, może zaskoczeniem, może zdumieniem. Szczęście musiało uśmiechnąć się dziś do rudzielca jeszcze szerzej, niż Garry z początku myślał. Ale, jak to mówią, głupi ma szczęście.
Nie ruszył się z miejsca do momentu, gdy brat pojawił się tuż obok i przez chwilę chciał mu pogratulować, a dwa słowa dobra robota zawisły na jego języku, jednak przełknął je, zanim zdążyły wypłynąć. Zamiast tego po prostu na niego patrzył, nie mówiąc nic, znów czując rodzącą się złość, której jednak nie chciał pozwolić na rozkwitnięcie.
Wyjął powoli różdżkę, zerkając ostrożnie na Barry'ego, jakby spodziewając się, że ten zaraz znowu rzuci się na niego z pięściami.
- Finite Incantatem - mruknął, wykonując doskonale przećwiczony ruch nadgarstkiem. Zawiesił pusty wzrok na bracie jeszcze na ulotną chwilę, niespiesznie chowając osikową różdżkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i zawieszając w powietrzu niewypowiedziane słowa. A potem, na nowo tonąc w milczeniu, wyminął go i oddalił się, nie spoglądając za siebie.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Spodziewał się, że Garrett może być mało gadatliwy, ale myślał że chociaż tu chwilę poudawał, by ludzie nie zaczęli się zastanawiać. Jednak się pomylił. Jego zwycięski uśmiech zaraz znikł i zerkał milcząco na brata. Nawet dobrze, że nie mógł nic teraz mówić, bo by pewnie zaczął próbować jakąkolwiek głupią konwersację na temat pojedynku. Teraz wie, że w kuchni głupio i nierozsądnie się zachował i że jak wróci jeszcze do domu rodzeństwa, to raczej może się niczego wyjątkowego nie spodziewać. Zostanie tu długo jak będzie możliwe i rozejrzy się za tanimi mieszkaniami. Trochę pieniędzy uzbierał i planował dać je na mieszkanie, ale nastąpi mała zmiana planu.
Skinął głową dając mu znak, że nie będzie protestować. Wiedział, a raczej wierzył że mimo kłótni Garrett raczej by nie zrobił jemu psikusa. W końcu i jemu musiało choć odrobinę zależeć na tym, aby jako ród Weasley'ów wypadli najlepiej. A że oboje tymczasowo nie pajali do siebie miłością, tylko obojętnością i skrytą złością, trudno.
Gdy odzyskał głos, nie potrafił nic powiedzieć. Słowo dziękuję nie chciało współpracować z jego śliną i językiem, więc tylko lekko skinął ponownie głową dziękując mu nieme. Chwilę pośledził wzrokiem jak brat w ciszy odchodzi, po czym sam poszedł w swoją stronę w zamyśleniu.
z/t
Skinął głową dając mu znak, że nie będzie protestować. Wiedział, a raczej wierzył że mimo kłótni Garrett raczej by nie zrobił jemu psikusa. W końcu i jemu musiało choć odrobinę zależeć na tym, aby jako ród Weasley'ów wypadli najlepiej. A że oboje tymczasowo nie pajali do siebie miłością, tylko obojętnością i skrytą złością, trudno.
Gdy odzyskał głos, nie potrafił nic powiedzieć. Słowo dziękuję nie chciało współpracować z jego śliną i językiem, więc tylko lekko skinął ponownie głową dziękując mu nieme. Chwilę pośledził wzrokiem jak brat w ciszy odchodzi, po czym sam poszedł w swoją stronę w zamyśleniu.
z/t
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zarumieniłam się, gdy zapytał mnie, czy mógłby coś powiedzieć. Zrobiło mi się niezwykle głupio, że tak zamęczam go swoim gadulstwem. W końcu nie chciałam go zanudzać czy wręcz się naprzykrzać swoim monologiem. Nie miałam przecież niczego złego na myśli. Pan Fawley jednak nie wydawał się, jakoby był zniesmaczony moim gadulstwem, wręcz przeciwnie, wyglądał na takiego, który aktualnie miło spędza czas.
- Bardzo chętnie przyjmę pańską propozycję, mam nadzieję, że te kilka chwil będą dla pana przyjemnością - skwitowałam, posyłając mu delikatny uśmiech.
Colin zabrał się za odpowiadanie na moje pytanie. Wysłuchałam go uważnie, co jakiś czas kiwając głową na znak, że go słucham i doskonale rozumiem to co mówi. Było mi go trochę żal, spędzać tyle czasu samemu, nie mając się do kogo odezwać, było na pewno niezwykle przykre i frustrujące. Ja na przykład nie dałabym rady, gdybym nie miała się do kogo odezwać. Uwielbiam rozmawiać i słuchać, jak ktoś do mnie mówi. Potrafię się też niezwykle rozgadać, nie mogłabym żyć bez tego. Ciekawa byłam, czy moja matka też taka była? Bo ojciec do zbytnio rozmownych osób też nie należy.
- Ah, to może dlatego. Nie wiedziałam, że jest pan właścicielem Esów dopiero od dwóch lat, dawno mnie tam nie było, więc prawdopodobnie dlatego nigdy tam pana nie spotkałam - stwierdziłam kiwając głową.
Uśmiechnęłam się uroczo. Na pewno by mnie zapamiętał, bo jakże można zapomnieć o wili? Niewykonalne. Każda dziewczyna, która ma w swojej kroplę tych genów, mężczyznom pada w pamięć na bardzo, bardzo długo. Miałam nadzieję, że i tym razem tak będzie.
- Czy ja wiem, czy to głupota. W wielu kwestiach te sprawy są niezwykle ważne i bardzo dobrze, że są ciągnięte nawet do teraz. Jeżeli dany ród nie oddaje należytego szacunku i nie traktuje poważnie, nie zasługuje na jakiekolwiek dobre relacje. Uważam, że póki nie otrzymamy odpowiednich przeprosin, przyznania się do dawnych win, to wszelkie większe kontakty, nie mając sensu - powiedziałam. - Zapewne pan wie, że ród Yaxley’ów jest niezwykle dumnym rodem i my nie wybaczamy, od tak. Ja jednak jestem kobietą, nie mi osądzać co jest dobre a co złe w tej całej sytuacji. Póki traktuje się mnie odpowiednio, tak jak na członka rodu Yaxley’ów przystało, jestem miła i potrafię porozmawiać nawet z największym wrogiem. Ale tego, niech pan mojemu ojcu nie powtarza.
Zaśmiałam się zasłaniając usta dłonią, aby odjąć trochę powagi moim słowa, które chyba wyszły trochę zbyt górnolotnie. Miałam nadzieję, że pan Fawley się nie wystraszył i zaraz nie ucieknie, a jego zdanie na ten temat jest zbliżone do mojego.
- Dodatkowo, głupotą jest to, że nas sobie nie przedstawiono, chociażby z czystej grzeczności. Jest pan niezwykle interesującym człowiekiem, panie Fawley - z trudem powstrzymałam się, aby nie powiedzieć, że przystojnym - dlatego absolutnie nie przeszkadza mi w tym momencie to, z jakiego pochodzi pan rodu. Widzi pan, nie wszyscy Yaxley’owie są źli. Wydaje mi się, że to dzięki genom matki, które złagodziły ostre geny ojca. Oh, przepraszam. Znowu się rozgadałam.
Uśmiechnęłam się szeroko poprawiając kota na kolanach.
- Bardzo chętnie przyjmę pańską propozycję, mam nadzieję, że te kilka chwil będą dla pana przyjemnością - skwitowałam, posyłając mu delikatny uśmiech.
Colin zabrał się za odpowiadanie na moje pytanie. Wysłuchałam go uważnie, co jakiś czas kiwając głową na znak, że go słucham i doskonale rozumiem to co mówi. Było mi go trochę żal, spędzać tyle czasu samemu, nie mając się do kogo odezwać, było na pewno niezwykle przykre i frustrujące. Ja na przykład nie dałabym rady, gdybym nie miała się do kogo odezwać. Uwielbiam rozmawiać i słuchać, jak ktoś do mnie mówi. Potrafię się też niezwykle rozgadać, nie mogłabym żyć bez tego. Ciekawa byłam, czy moja matka też taka była? Bo ojciec do zbytnio rozmownych osób też nie należy.
- Ah, to może dlatego. Nie wiedziałam, że jest pan właścicielem Esów dopiero od dwóch lat, dawno mnie tam nie było, więc prawdopodobnie dlatego nigdy tam pana nie spotkałam - stwierdziłam kiwając głową.
Uśmiechnęłam się uroczo. Na pewno by mnie zapamiętał, bo jakże można zapomnieć o wili? Niewykonalne. Każda dziewczyna, która ma w swojej kroplę tych genów, mężczyznom pada w pamięć na bardzo, bardzo długo. Miałam nadzieję, że i tym razem tak będzie.
- Czy ja wiem, czy to głupota. W wielu kwestiach te sprawy są niezwykle ważne i bardzo dobrze, że są ciągnięte nawet do teraz. Jeżeli dany ród nie oddaje należytego szacunku i nie traktuje poważnie, nie zasługuje na jakiekolwiek dobre relacje. Uważam, że póki nie otrzymamy odpowiednich przeprosin, przyznania się do dawnych win, to wszelkie większe kontakty, nie mając sensu - powiedziałam. - Zapewne pan wie, że ród Yaxley’ów jest niezwykle dumnym rodem i my nie wybaczamy, od tak. Ja jednak jestem kobietą, nie mi osądzać co jest dobre a co złe w tej całej sytuacji. Póki traktuje się mnie odpowiednio, tak jak na członka rodu Yaxley’ów przystało, jestem miła i potrafię porozmawiać nawet z największym wrogiem. Ale tego, niech pan mojemu ojcu nie powtarza.
Zaśmiałam się zasłaniając usta dłonią, aby odjąć trochę powagi moim słowa, które chyba wyszły trochę zbyt górnolotnie. Miałam nadzieję, że pan Fawley się nie wystraszył i zaraz nie ucieknie, a jego zdanie na ten temat jest zbliżone do mojego.
- Dodatkowo, głupotą jest to, że nas sobie nie przedstawiono, chociażby z czystej grzeczności. Jest pan niezwykle interesującym człowiekiem, panie Fawley - z trudem powstrzymałam się, aby nie powiedzieć, że przystojnym - dlatego absolutnie nie przeszkadza mi w tym momencie to, z jakiego pochodzi pan rodu. Widzi pan, nie wszyscy Yaxley’owie są źli. Wydaje mi się, że to dzięki genom matki, które złagodziły ostre geny ojca. Oh, przepraszam. Znowu się rozgadałam.
Uśmiechnęłam się szeroko poprawiając kota na kolanach.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zmarszczyłam brwi, kiedy już panowie nas zostawili. Co prawda nie przejęłam się milczeniem tego drugiego, ale nieco mnie przejął pierwszy młodzieniec, gdyż, jak zwykle nieostrożnie, polecałam mu słodkości. Paszteciki również, ale ciasta... Cóż, miałam do nich niemałą słabość i nie mogłam, się powstrzymać przed reklamowaniem ich mocnych stron, doskonałości, niepowtarzalnego smaku. Musiałam przyznać, że jakość miały niebiańską co niektóre. Gotowa byłam ukłonić się przed osóbką, której to kunsztu miałam zaszczyt skosztować. Nie znałam jednakże pani kuchmistrzyni tego przybytku. Chyba.
Co zaś się tyczyło Barry’ego Weasleya, poleciłam to poleciłam. Niech teraz pójdzie mu na zdrowie, nieprawdaż? Na zdrowie.
– Polly, co tak zawsze zawraca twą głowę, że czas kompletnie z niej ucieka? – zagadałam do dziewczyny ni stąd, ni zowąd. Kto wie? Może miała jakieś kłopoty? – Może mogę jakoś pomóc...? – poleciłam się, patrząc na pojedynkujących się na arenie mężczyzn, aczkolwiek co i rusz spoglądałam na nią.
Życie bywało przewrotne. Wiedziałam coś o tym, więc jeśli mogłam jej jakoś ulżyć w tej trudnej drodze, to byłam na to gotowa i to całkowicie bezinteresownie. Miałam tę małą... w sumie nie taką małą, blondyneczką za kogoś w rodzaju córki, bądź starszej siostry. Czułam się nawet czasami za nią odpowiedzialna. To chyba normalne, prawda? Po prostu jak kogoś się lubiło, to się o niego troszczyło, prawda?
Co zaś się tyczyło Barry’ego Weasleya, poleciłam to poleciłam. Niech teraz pójdzie mu na zdrowie, nieprawdaż? Na zdrowie.
– Polly, co tak zawsze zawraca twą głowę, że czas kompletnie z niej ucieka? – zagadałam do dziewczyny ni stąd, ni zowąd. Kto wie? Może miała jakieś kłopoty? – Może mogę jakoś pomóc...? – poleciłam się, patrząc na pojedynkujących się na arenie mężczyzn, aczkolwiek co i rusz spoglądałam na nią.
Życie bywało przewrotne. Wiedziałam coś o tym, więc jeśli mogłam jej jakoś ulżyć w tej trudnej drodze, to byłam na to gotowa i to całkowicie bezinteresownie. Miałam tę małą... w sumie nie taką małą, blondyneczką za kogoś w rodzaju córki, bądź starszej siostry. Czułam się nawet czasami za nią odpowiedzialna. To chyba normalne, prawda? Po prostu jak kogoś się lubiło, to się o niego troszczyło, prawda?
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Brwi Colina, unoszące się z każdym kolejnym zdaniem wypowiedzianym przez pannę Yaxley, osiągnęły punkt krytyczny, śmiesznie wydłużając jego twarz i opadły z powrotem do stanu normalności, a sam ich właściciel wpatrywał się jedynie w rozmówczynię bez słowa, starając się opanować błąkający się po ustach uśmieszek. Doprawdy, zaczynał rozumieć - a przynajmniej podejrzewać - powód, dla którego ta młoda dama nie miała jeszcze narzeczonego; który bowiem młodzieniec opanowałby tak rozgadaną pannicę? I choć Colin znał przynajmniej kilka różnych sposobów, aby to uczynić - kilka mniej, a kilka bardziej przyjemnych - w duchu wątpił, czy nawet jemu udałoby się to zrobić. Chociaż, co przyznał po równych trzech sekundach zastanowienia, z miłą chęcią by przynajmniej spróbował. W tej młodej twarzy, w kosmykach włosów lekko na nią opadających, w tym ambitnym spojrzeniu i nieustannie poruszających się ustach było coś szalenie pociągającego. Albo raczej: coś zachęcającego, jakby dziewczyna nieświadomie (świadomie?) rzucała mu wyzwanie, badając jego granicę samokontroli. Nie obchodziło go właściwie, czy był tylko jej kolejny celem, na którym chciała przetestować swój wrodzony dar; czy był zabawką do ćwiczeń, na której mogła sprawdzać swoje umiejętności w panowaniu nad mężczyznami; czy nawet nie zdawała sobie sprawy, że na niego oddziałuje. To były kwestie tak nieistotne, że Colin nie zaprzątał sobie nimi głowy, nazbyt skupiony na swojej roli dobrego gospodarza.
- Skoro ma pani takie liberalne podejście do kwestii rodowych animozji, czy będzie nietaktem - wypowiedział ostatnie słowa takim tonem, który wyraźnie świadczył o tym, że z pewnością byłoby to nietaktem - jeśli zaproszę panią kiedyś do swojej rezydencji, by w spokoju podziwiać piękno moich ogrodów - znów ten dwuznaczny, prowokacyjny ton, którego nie umiał się za nic pozbyć - bez otoczki pojedynkowych emocji? - ledwie się powstrzymał, by nie sięgnąć po jej dłoń, nie przechylić się jeszcze bardziej w jej stronę i nie szepnąć jej tych słów na ucho w obawie, że ktoś przypadkowy mógłby ich podsłuchać. Nie dalej jak chwilę temu przekomarzał się z Eileen, by teraz w sposób wysoce niestosowny (niech sczezną w piekle domorośli moraliści) flirtować w najlepsze w panienką młodszą od siebie o co najmniej dekadę. I to w pośredniej obecności jej ojca, który brał udział w pojedynkach i z pewnością nie zawahałby się wyzwać na pojedynek Colina, nakrywając go w obecnej sytuacji z córką. - Będę mógł pani pokazać, jak bardzo jestem interesujący - mruknął jeszcze, nagle dostrzegając bezczelną dwuznaczność swoich słów; miał na tyle taktu, że odsunąć się nieco, o kilka centymetrów, ale nadal nie odrywał od dziewczyny wzroku, jakby w obawie, że choćby mrugnięcie przeniesie go setki mil stąd.
- Skoro ma pani takie liberalne podejście do kwestii rodowych animozji, czy będzie nietaktem - wypowiedział ostatnie słowa takim tonem, który wyraźnie świadczył o tym, że z pewnością byłoby to nietaktem - jeśli zaproszę panią kiedyś do swojej rezydencji, by w spokoju podziwiać piękno moich ogrodów - znów ten dwuznaczny, prowokacyjny ton, którego nie umiał się za nic pozbyć - bez otoczki pojedynkowych emocji? - ledwie się powstrzymał, by nie sięgnąć po jej dłoń, nie przechylić się jeszcze bardziej w jej stronę i nie szepnąć jej tych słów na ucho w obawie, że ktoś przypadkowy mógłby ich podsłuchać. Nie dalej jak chwilę temu przekomarzał się z Eileen, by teraz w sposób wysoce niestosowny (niech sczezną w piekle domorośli moraliści) flirtować w najlepsze w panienką młodszą od siebie o co najmniej dekadę. I to w pośredniej obecności jej ojca, który brał udział w pojedynkach i z pewnością nie zawahałby się wyzwać na pojedynek Colina, nakrywając go w obecnej sytuacji z córką. - Będę mógł pani pokazać, jak bardzo jestem interesujący - mruknął jeszcze, nagle dostrzegając bezczelną dwuznaczność swoich słów; miał na tyle taktu, że odsunąć się nieco, o kilka centymetrów, ale nadal nie odrywał od dziewczyny wzroku, jakby w obawie, że choćby mrugnięcie przeniesie go setki mil stąd.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Punkt obserwacyjny
Szybka odpowiedź