Sklep jubilerski A. Blythe
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:26, w całości zmieniany 1 raz
Święta zbliżały się wielkimi krokami, a niektóre osoby lubiły mieć już wybrane prezenty o wiele wcześniej. Do sklepu z biżuterią pewnym krokiem weszła Harriett Lovegood. Zakochała się w prawie każdej ozdobie i część z nich chciała nawet przymierzyć. Pracownica zajmowała się nią jak należy. Słuchała sugestii, wychodziła do klienta, walczyła o niego. Gdy szukała odpowiedniego rozmiaru pierścionka, uzmysłowiła sobie, że mają ostatni, a kolejne są w paczkach z dostawy. Przeprosiła na chwilę klientkę, pozostawiając ją samą wśród błyskotek. W tym czasie weszła do środka lady Megara Carrow, która od razu zaczęła wypytywać Harriett o zaopatrzenie. Szlachcianka poprosiła drugą kobietę o pomoc w dobraniu prezentu. Czyżby przez przypadek pomyliła ją z pracownicą sklepu?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy! :love:
Brakowało jej już tylko jednego prezentu, wszystkie inne, chociaż może bez większego zaaferowania i ekscytacji, wybrała o wiele wcześniej, by uniknąć późniejszego sklepowego polowania w nieprzyjemnej atmosferze pośpiechu i nerwowości. Tegoroczne święta nie malowały się w zbyt kolorowych barwach, a ostatecznym tego dowodem była czerń odziewająca Harriett, gdy szybkim krokiem przemierzała kolejne z londyńskich ulic, by ostatecznie zawitać do sklepu Kruegera. Minęły wieki, odkąd była tu ostatni raz - nie rozczarowała się ani odrobinę. Szybko straciła rachubę czasu, gdy usłużna i dobrze wyszkolona ekspedientka podsuwała jej pod nos coraz to kolejne biżuteryjne cacka, doskonale trafiające w gust kapryśnej półwili, której uwaga ostatecznie skupiła się na przepięknym pierścionku art deco. Niestety, w za dużym rozmiarze, zsuwał się bez oporów z jej szczupłego palca, a tym samym nie pasowałby do równie szczupłej dłoni jej drogiej przyjaciółki - nosiły wszak ten sam rozmiar pierścionków, co czyniło zakupy prezentów łatwiejszymi. Niepocieszona mina szybko została wyparta przez lekki uśmiech, gdy ekspedientka przypomniała sobie o pozostałych rozmiarach tego egzemplarza, znajdujących się na zapleczu, w kierunku którego niezwłocznie się udała, znikając za kotarą, a Harriett nie pozostało nic innego, jak oprzeć dłoń na kontuarze i czekać na powrót młodej sprzedawczyni.
until you come back home
all bright things must burn’
- Może kolia ze szmaragdami oprawionymi w białe złoto? Nada blasku każdej kobiecie, idealnie uzupełni kreację z nieco większym dekoltem, a pan Krueger przeszedł samego siebie, prezentując ponadczasowy wzór w odnowionej formie. Jestem przekonana o tym, że naszyjnik ten będzie wyjątkową ozdobą nie tylko w nadchodzącym sezonie - zaproponowała lekkim tonem, wskazując dłonią znajdujący się na atłasowej poduszce okaz, który przed zaledwie paroma chwilami prezentowała jej chwilowo nieobecna ekspedientka.
until you come back home
all bright things must burn’
- Och, oczywiście, to zupełnie zrozumiałe, każdemu przyda się w życiu trochę odmiany - zreflektowała się szybko, uzyskując ostateczne potwierdzenie tego, z którego rodu wywodzi się blondynka. Ale czy nie zaprotestowałaby gwałtownie, gdyby polecono jej biżuterię w barwach podobno przypisanych rodowi Bulstrode czy Yaxley? Granica była wyjątkowo płynna, a stąpanie po niej dość ryzykowne, gdy nie znało się podejścia do różnych spraw swojego rozmówcy, dlatego półwila wstrzymała się z dalszymi rekomendacjami, aż do kolejnego pytania, które zawisło w powietrzu. - Brązowe oczy? Świetnie współgrałyby z nimi topazy, te jednak wydają się być dość pospolite, a zakładam, że chodzi o wyjątkowy egzemplarz. Może więc z aleksandrytem? W zależności od oświetlenia zmienia się jego zabarwienie od jasnozielonego aż do purpurowego, wszystkie te kolory dopełnią złociste, piwne lub czekoladowe tęczówki - odpowiedziała na poczekaniu, odpychając się dłonią od kontuaru, by przesunąć spojrzeniem po gablotce z eksponatami. - Jestem pewna, że coś się zaraz znajdzie - dodała, oglądając uważnie coraz to kolejne ze schowanych za szybkami naszyjniki w poszukiwaniu wspomnianego kamienia.
until you come back home
all bright things must burn’
- Z pewnością, jednak żadna kobieta nie ucieszyłaby się, widząc, że co druga czarownica na ulicy ma podobną biżuterię - odpowiedziała lekkim tonem, spłycając wszystko i powracając do głównego tematu. Zaśmiała się szczerze, słysząc kolejne słowa blondynki. To doprawdy było niesamowicie odświeżające, przekonać się na własnej skórze, że niekażda błękitnokrwista dziedziczka musi być zmanierowana i zamknięta w klatce sztywnych konwenansów. Przez parę chwil błądziła spojrzeniem po coraz to kolejnych eksponatach, szukając czegoś godnego polecenia - w oczekiwaniu na powrót ekspedientki z zaplecza i tak nie miała niczego lepszego do roboty, a możliwość udzielenia pomocy dodawała jej skrzydeł. - Wydaje mi się, że świetnie by się sprawdził w roli prezentu. Powinna go pani przymierzyć, żeby sprawdzić czy dobrze leży na szyi - zawyrokowała, przyglądając się uważnie wskazanemu naszyjnikowi i okrążając gablotę, którą otworzyć mogła tylko pracownica sklepu. Harriett uniosła głowę, by spojrzeć w kierunku wejścia na zaplecze akurat w momencie, w którym wyłoniła się z niego ekspedientka. - Panno Brant, dobrze, że pani jest! Szanowna lady będzie potrzebowała pomocy z naszyjnikiem - odezwała się radośnie w kierunku nieco zaskoczonej widokiem kolejnej klientki brunetki, która wręczyła Lovegood do przymierzenia odpowiedni rozmiar pierścionka, a następnie skierowała swoje kroki w kierunku gabloty, by sprawnie ją otworzyć. Harriett przymierzyła pierścień, przelotnie spojrzała jak prezentuje się na dłoni i równie szybko ściągnęła, nie był przecież dla niej, nie chciała się przyzwyczajać. Podniosła spojrzenie, by zobaczyć jak się mają sprawy z naszyjnikiem - nie zniosłaby myśli, że służyła złą radą.
until you come back home
all bright things must burn’
Śmiech towarzyszki w nieznacznym stopniu sprowadzi Megarę ponownie na ziemię. Niemal czuła jak czyjąś ręka uderza ją w plecy krzycząc, że ma się zachowywać i stać prosto. Przez kilka sekund na twarzy blondynki pojawił się lekki rumieniec świadczący o zawstydzeniu ale zniknął gdy tylko pochłonęły ją poszukiwania. Gdzieś z tyłu głowy pojawiło się pytanie jak kupują biżuterię mężczyźni. Skoro jej przynosi to takie trudności co dopiero muszą przeżywać te biedne stworzenia. Wygięła usta w lekko ironicznym uśmiechu. Pierwszy raz od dawna czuła wobec przeciwnej płci coś więcej poza obrzydzeniem. Cóż za ciekawa odmiana. Gdy jej propozycja została zaakceptowana zmieniła ten grymas na radosny uśmiech. Jeszcze chwila a klasnęła by w dłonie ze szczęścia. Nareszcie miałaby to za sobą. Już chciała się pytać czy kobieta mogłaby go dla niej wyciągnąć ale w tej samej chwili pojawiła się ekspedientka. Megara przenosiła spojrzenie to na jedną to na drugą kobietę starając się jakoś ukryć zmieszanie. Pracownica sklepu mówiła coś w stylu Lady Carrow przepraszam, że musiała pani czekać. Megara zbyła ją kiwnięciem dłoni i wskazała na ozdobę, którą chciała zobaczyć. W takich chwilach jak ta upewniała się w fakcie, że wszyscy sklepikarze mają jakąś magiczną księgę w której znajdują się postacie szlachciców. Gdy podano jej naszyjnik oraz lustro Megara przymierzyła ją idąc za radą kobiety, którą wcześniej brała za ekspedientkę. Próbowała sobie wyobrazić Astorię noszącą podobną błyskotkę. Uznała, że to dobry prezent dla tego kazała go zapakować wraz z obrzydliwym naszyjnikiem dla Medei. Podeszła do Harriett uśmiechając się przyjaźnie. - Bardzo dziękuję za pomoc i za poświęcony mi czas. Przepraszam ale wzięłam panią za pracownicę. Inaczej nigdy nie zawracałbym pani głowy. - uśmiech zaczął nabierać wyraźnie skruszonego wyrazu. Kolejny błąd popełniony przez Megarę. Nie dość, że mówiła to co myślała to jeszcze przepraszała za swoje błędy. Szlachta nie przepraszam, inni i tak mają jej służyć.
Wciąż wyginając usta we wdzięcznym uśmiechu, spoglądała w kierunku młodej lady Carrow, która w asyście panny Brant mierzyła misternie zdobiony naszyjnik z okazałym aleksandrytem. Tak, z pewnością był idealny, dokładnie taki, jakiego szukała. Oczy Lovegood błysnęły krótko, gdy patrzyła, jak pięknie wokół łabędziej szyi szlachcianki układają się delikatne sploty białego złota i jak cudownie komponują się z jasnymi włosami Megary. Harriett była pewna, że jeśli tylko osoba, którą ma zamiar obdarować naszyjnikiem, jest chociaż trochę do niej podobna, prezent okaże się być strzałem w dziesiątkę. Schowała swój własny pakunek do torebki, wolała go zapakować samodzielnie w domu, niż polegać na podstawowych umiejętnościach ekspedientki w dziedzinie pakowania prezentów świątecznych - jakby to była taka wielka filozofia i gdy ponownie uniosła spojrzenie, jej uszu doleciały słowa, których nie spodziewała się usłyszeć, a które stawiały wspólne poszukiwanie naszyjnika w zupełnie innym świetle.
- Proszę nie przepraszać, to zupełnie zrozumiałe, mój strój faktycznie może wprowadzać w błąd - zareagowała pospiesznie, dopiero teraz uświadamiając sobie, w jak kłopotliwej sytuacji się znalazły. Uśmiechnęła się przyjaźnie, co jak co, ale nie spodziewała się podobnego wyznania ze strony szlachcianki. Jej doświadczenia mówiły, że urodzeni wyżej od niej nie mieli w zwyczaju otwartego przyznawania się do błędów. - Nie mam absolutnie nic przeciwko, cieszę się, że mogłam służyć radą - dodała po chwili, nie chcąc, by blondynka czuła się niekomfortowo, jeśli nie było ku temu żadnych powodów; nie chowała przecież żadnej wydumanej urazy. Przestąpiła krok w kierunku wyjścia ze sklepu, dłonią zacieśniając poły czarnego futra. - Życzę dalszych owocnych zakupów oraz zdrowych i wesołych świąt, milady. Do widzenia - pożegnała się grzecznie, racząc szlachciankę ostatnim ciepłym uśmiechem. Z jakiegoś powodu, pomimo tego, że zupełnie jej nie znała, poczuła do niej sympatię. Nim kontynuowała spacer w kierunku drzwi wyjściowych, złożyła jeszcze życzenia świąteczne pannie Brant i zapewniła ją o tym, że z pewnością przybędzie podziwiać noworoczną kolekcję perełeczek pana Kruegera. Dzisiejszą wyprawę do Londynu z pewnością mogła uznać za udaną.
until you come back home
all bright things must burn’
[koniec]
Alexandra wracając od wydawcy, przemierzała ulicę Pokątną. Wciąż buzowały w niej emocje. Kłótnia z mężczyzną popsuła cały poranek, a dzień przecież się dopiero zaczął. Przypomniała sobie, że powinna kupić jeszcze kilka rzeczy do domu. Sklep niestety znajdował się na końcu ulicy Pokątnej. Spacer byłby nawet relaksujący, gdyby nie tłum ludzi. Ciągle musiała się przepychać. Gdy znajdowała się w okolicy sklepu jubilerskiego, przystanęła na chwilę złapać oddech. Akurat ulicą przemierzała teraz grupa uczniów z Hogwartu, którzy nie zwracali uwagi na przechodniów. Nagle ktoś ją popchnął, a następnie wyrwał torebkę. W tym czasie sprzedawca w sklepie jubilerskim wybiegł na ulicę, krzycząc, aby łapać złodzieja. Całe zajście trwało dosłownie kilka sekund. Mężczyzna zaczął szukał drogi ucieczki. Nie mógł się przecisnąć przez dzieci, więc szybko zawrócił i przez nieuwagę wpadł prosto na Garretta Weasely’a, którego powalił na ziemię. Złodziej nie poddał się, podniósł się raz dwa i ze wszystkimi swoimi łupami skręcił w boczną uliczkę.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Zdecydowanie nieplanowane spotkanie z Katyą Ollivander bardzo umiliło jej przykry poranek w wydawnictwie, ale gdy dobiegło końca, nieznośne myśli powróciły do jej głowy. Co właściwie miała zrobić z niewydanym maszynopisem? Poprawianie go nie wchodziło w grę, a jeśli jej pracę odrzucił mężczyzna, z którym współpracowała od lat, jakie miała szanse, by osiągnąć swój cel w innym wydawnictwie? Jeszcze mniejsze szanse miałaby u wydawców mugolskich czy to z tego samego powodu, czy dodatkowo przez liczne magiczne nawiązania. To nie był dobry okres dla pisarzy, którzy nie chcieli podporządkować się regułom świata, w którym żyli.
Alex nie chciała wracać do domu. Oznaczałoby to, że nie pozbędzie się myśli o wydawcy aż do późnego wieczora, kiedy wreszcie uda jej się zasnąć. Nie obchodziło jej, co pomyśli Lastard, kiedy znowu zastanie puste mieszkanie. Nie obchodziło jej nawet to, jaką kłótnie rozpęta swoim zachowaniem i jakie pociągnie to za sobą konsekwencje. Już wiele razy zdarzało jej się ciskać w męża całą gamą zaklęć, gdy emocje sięgnęły zenitu. Nie, żeby Lastard pozostawał bierny. Opanowywali się dopiero wtedy, gdy komuś naprawdę stała się krzywda. To dlatego ostatnim razem przerażony namawiał ją do wizyty w Mungu, gdy bardzo niespodziewane czarnomagiczne zaklęcie musnęło jej lewe ramię. Oczywiście, że bolało jak cholera, ale duma nie pozwalała jej zgodzić się od razu. Teraz szykowała się na niezwykle podobną walkę, ale najpierw mogła pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia, a wydawanie pieniędzy należało do całkiem nie najgorszych rozrywek. W mgnieniu oka Alvey znalazła się na Pokątnej i choć było to być może nieco naiwne na dwa dni przed świętami, nie spodziewała się, że będzie musiała przeciskać się przez ogromny tłum czarodziejów i czarownic. Ten dzień zaczynał być doprawdy wymagający. Przyciskając do piersi maszynopis, przystanęła na chwilę obok wystawy, która wydawała się zapraszać do środka. Było to niezwykle taktyczne posunięcie, biorąc pod uwagę bandę dzieciaków, która rozpychała się właśnie w tłumie, nie bacząc na to czy kogoś popchną czy uderzą, żywo gestykulując. Odwróciła czujny wzrok i skupiła się na złotych bransoletkach z wystawy. Były ładne, a każda z nich z pewnością posiadała jakąś fascynującą właściwość. Zmęczona i mocno skupiona na tym, by dostać się do wnętrza sklepu, nawet nie zauważyła mężczyzny, który odłączył się od tłumu i zmierzał w jej kierunku. A potem było już za późno. Wpadł na nią z impetem, przypominając jej sytuację z panną Ollivander sprzed kilku godzin. Zachwiała się niebezpiecznie jak poprzednim razem. Teraz była jednak gotowa odwrócić się i zdecydowanie ostro potraktować nieuważnego przechodnia, ale nim zdążyła to zrobić, silne szarpnięcie odebrało jej całą determinację. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, ale i ona, próbująca wyszarpnąć różdżkę z ukrytej kieszeni płaszcza, poruszała się zbyt wolno, jakby ktoś właśnie potraktował ją zaklęciem spowolnienia. Dzieląc uwagę między zdecydowanie zbyt dużą ilość zdarzeń, patrzyła, jak złodziej wpada z impetem na kolejną osobę. Do jej uszu docierały krzyki jubilera. A gdy wreszcie wycelowała, gotowa potraktować go jakimś paskudnym, bolesnym zaklęciem... Jego już nie było. Coraz bardziej zrujnowany maszynopis powtórnie tego dnia znalazł się na ziemi. Alexandra nie kwapiła się nawet, by oczyścić go po poprzednim razie. Teraz ledwie dotarło do niej, że nie trzyma go już w ramionach. Z uwagą obserwowała mężczyznę, którego przewrócił złodziej. Opuściła różdżkę, lecz nie wyciągnęła ręki, by pomóc mu wstać. Różnica w gabarytach z pewnością zaszkodziłaby im obojgu, gdyby Alvey zdecydowała się postawić nieznajomego do pionu.
- Wszystko w porządku? Nic się panu nie stało? - zapytała tylko, wyrwawszy się z letargu. Sytuacja była tak bardzo absurdalna, że Alex udało się wreszcie osiągnąć zamierzony efekt - nie myślała zupełnie o niczym.
Po chwili leniwie wyjął papierośnicę; otworzył ją, włożył do ust papierosa i zapalił go zaklęciem. Cóż, najpewniej tym samym nadużywał swojego stanowiska; minęło już wiele czasu od wprowadzenia dekretu Minister Magii, zgodnie z którym na ulicy Pokątnej pozwalano używać czarów wyłącznie przedstawicielom Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. To był jeden z tych momentów, w których ukończenie kursu aurorskiego naprawdę popłacało.
Wypuścił z ust dym, dostrzegając, że tłum gromadzący na ulicy jakby się rozrzedził; spojrzał przez okno do wnętrza Esów i Floresów, rozważając wpadnięcie w odwiedziny do właściciela księgarni, jednak odgoniła go cała masa szarych czarodziejów na ostatnią chwilę próbujących zrobić zakupy. Tak właściwie, też potrzebował zaopatrzyć się w jedną niepozorną, małą książkę, ale najpewniej o wiele łatwiej znajdzie ją w którymś z mugolskich antykwariatów znajdujących się poza magiczną częścią Londynu.
Zaraz minął też kawiarnię Czerwony Imbryk, zerknął przez witrynę na lodziarnię rodzeństwa Fortescue (ze smutkiem spostrzegł, że aktualnie we wnętrzu nie krzątała się jego najdroższa przyjaciółka), a potem przeszedł nieopodal miejsca, w którym jeszcze niedawno mieściło się malarskie stanowisko jego siostry.
Która w przyszłym tygodniu miała wreszcie wyjść za mąż i jednocześnie spełnić jedno z największych marzeń - wkupić się w łaski arystokracji.
Uśmiechnął się cynicznie sam do siebie, a kłąb dymu, który zaraz potem wypuścił z ust, był większy od pozostałych. Bo nie rozumiał Lyry ani jej pobudek; z całą żarliwością i nie patrząc na środki próbowała wkupić się w stado żmij, wbić w środowisko, od którego on od lat uciekał, bo było zdradliwe, fałszywe, toksyczne. Nie słuchała jego rad, choć wiedziała, że niejednokrotnie sparzył się na szlacheckim półświatku; problem w tym, że on mógł uciec, a ona po zawarciu małżeństwa już nie będzie mogła.
I zatapiając się właśnie w tych pełnych goryczy rozmyślaniach, poczuł uderzenie. Nie dostrzegł nawet momentu, w którym wylądował w którejś z zasp śniegu, a zapalony papieros wypadł mu z dłoni; Garrett pozostał oszołomiony o wiele za długo, choć i tak były to ulotne sekundy, bądź nawet ich ułamki. Ale był przecież, cholera jasna, aurorem - jak to się stało, że dał się zaskoczyć?
Nie zmieniało to jednak faktu, że nie pozwolił na uśpienie swojej czujności; zaraz pospiesznie się rozejrzał, dostrzegając uciekającego mężczyznę, który trzymał coś w dłoni... kobiecą torebkę?
- Przepraszam - rzucił w stronę jasnowłosej kobiety, która, jak teraz zauważył, coś do niego powiedziała (choć nie miał zielonego pojęcia, co konkretnie; zbyt skupił się na potencjalnym złodzieju). Nie pytał jednak o szczegóły - zamiast tego zerwał się ze śniegu, zacisnął dłoń na uchwycie osikowej różdżki i zrobił to, co podpowiadał mu instynkt: rzucił się w pogoń.
Otaczały ich tłumy, przez które trudno było się przedrzeć - złodziej najpewniej również miał z tym problemy, a Garrett, jako (względnie) doświadczony już auror, niejednokrotnie radził sobie z pogoniami. Wiedział zatem, że najlepszym argumentem podczas przepychanek była siła łokci.
No i dostrzegł go - złodziej skręcił w którąś z rzadziej uczęszczanych uliczek, najpewniej planując uskok w stronę Śmiertelnego Nokturnu. Garry, nie przerywając biegu, uniósł różdżkę, celując nią w napastnika: kieszonkowca, uciekiniera, damskiego boksera.
- Confundus - wypowiedział inkantację, wybierając pierwsze lepsze zaklęcie, które zdoła go zatrzymać, a przy tym za bardzo go nie poturbuje - nie wiedział w końcu, jaka sytuacja tak właściwie zaszła i czy jego interwencja była dobrą reakcją. Może ta torebka należała do babci "złodziejaszka" i biegł tak szybko, bo pilnie potrzebowała jej zawartości?
Kto wie.
Plus był jeden - tego dnia Weasley mógł udowodnić sam przed sobą, że immunitet służb specjalnych w kwestii rzucania zaklęć na Pokątnej przydaje się do czegoś więcej niż zapalania papierosów.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
'k100' : 84