Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Kuchnia w całym mieszkaniu wydaje się po prostu...pusta. Może wynika to z faktu, że wszelkie posiłki właściciel jada w innych miejscach, a wszystkie konieczne przybory kurzą się w szafkach. To co można zawsze tutaj znaleźć to kawa, a jedyną sensową potrawą, jaką w ogóle potrafi tutaj przygotować - to jajecznica. Nie żeby mu się za często zdarzało.
Na to pomieszczenie nałożone jest zaklęcia Muffliato, Cave Inimicum.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 02.09.17 18:29, w całości zmieniany 1 raz
Czuł się dziwnie, ale chyba zaczynał się do tego przyzwyczajać. W kółko ganiał po kolejnych anomaliach, a kiedy tego nie robił, znów był w ich okolicy. Na Pokątnej tak długo trwały, że odbierał już w pewnym momencie drżenie ziemi w tamtym miejscu czy dziwną wibrację w powietrzu jak coś naturalnego. Nic więc dziwnego że odczuwając to samo tutaj wpierw pomyślał że zwyczajnie jest to kolejne miejsce wybuchu. Pukał do drzwi Skamandera, spodziewając się że ten nawet o tym nie wspomni, a jeśli - zamierzał zaoferować pomoc w naprawie jeśli ten wiedział gdzie owa anomalia ma miejsce i co się tam dzieje. Kiedy jednak nie mógł naprawić, nie mógł nic zrobić, starał się przechodzić ze wszystkim co się działo do porządku dziennego, tworzyć z tego nową, pokraczną normę. Do pewnego stopnia - jak zawsze upychając złe myśli w specjalne miejsce w swojej głowie, gdzie mogą egzystować skotłowane, stłamszone, zamknięte i uwalniać się w szczególnych sytuacjach.
Kiedy Sam mu otworzył, po prostu zaczął paplać i wszedł do środka zupełnie jakby wszystko było normalne, w tej chwili jednak zaczęło się robić dziwnie. Jeszcze dziwniej. Przez chwilę powietrze zadrgało jakby mocniej, on odruchowo sięgnął do swojej różdżki, jednak to co pojawiło się przed jego oczami nie było złe ani groźne, choć raczej nie było też niczym dobrym. Nie trzeba być wybitnie bystrym by wiedzieć, że milczący patronus to nie jest dobra wiadomość. Zmarszczył brwi na widok patronusa spodziewając się, że za chwilę usłyszą czyjś głos. To się jednak nie stało i... chyba to właśnie było w tym wszystkim najdziwniejsze. Kto wysyła milczące patronusy? Uniósł brwi i spojrzał na Sama, spodziewając się wyjaśnienia lub tego że gwardzista zwyczajnie go spławi mówiąc że to coś o czym Bott wiedzieć nie musi, to jednak także się nie stało. Kiedy Sam się odezwał okazało się, że w tej chwili wiedzą mniej więcej tyle samo.
- Wyglądał... dziwnie.
Stwierdził. Choć może to kwestia tego że nigdy wcześniej nie widział patronusa Bena. Ten czar to odzwierciedlenie czarodzieja. Jego pies skacze i merda ogonem, biega w kółko i poluje na własny ogon, nie każde magiczne zwierzę będzie takie samo. Niektóre mogą być melancholijne, przybite. To jednak nie tłumaczy braku treści.
- Myślisz, że... coś mu się stało?
Myślisz, że nie zdążył wypowiedzieć treści?
Spojrzał na Sama. Przeszły go dreszcze. Ledwo znał Wrighta, jednak to nie miało znaczenia, mogłoby chodzić o każdego, o kogoś kogo w życiu nie widział, po prostu. Londyn był w chaosie, niebezpieczeństwo było z każdej strony. Oni wprost na nie wyskakują, wskakują w ogień anomalii, walczą choć o przeciwnikach tak na prawdę cholernie mało wiedzą. To dzieje się wszędzie. Obok. Nieraz dotyka przypadkowych osób.
Milczał jednak, nie zadawał kolejnych pytań. Patrzył jak Skamander tworzy własnego patronusa najwidoczniej w tej chwili nie wiedząc wiele więcej od niego. Sam oparł się o ścianę, przymknął oczy i czekał, aż cokolwiek się wyjaśni.
Chociaż oczywiście w tej chwili chodziło o Bena, jemu kołatało się w głowie coś innego, jedna z myśli które zwykle upychał w tym specjalnym miejscu wymknęła się i zaczęła hałasować w jego głowie pytając czy jego rodzina jest tu bezpieczna. Czy to dobrze że Anastasia wróciła właśnie teraz, kiedy na każdym kroku może spotkać ją kolejne nieszczęście. I ile - a raczej jak mało - oni mogą zrobić.
Kiedy Sam mu otworzył, po prostu zaczął paplać i wszedł do środka zupełnie jakby wszystko było normalne, w tej chwili jednak zaczęło się robić dziwnie. Jeszcze dziwniej. Przez chwilę powietrze zadrgało jakby mocniej, on odruchowo sięgnął do swojej różdżki, jednak to co pojawiło się przed jego oczami nie było złe ani groźne, choć raczej nie było też niczym dobrym. Nie trzeba być wybitnie bystrym by wiedzieć, że milczący patronus to nie jest dobra wiadomość. Zmarszczył brwi na widok patronusa spodziewając się, że za chwilę usłyszą czyjś głos. To się jednak nie stało i... chyba to właśnie było w tym wszystkim najdziwniejsze. Kto wysyła milczące patronusy? Uniósł brwi i spojrzał na Sama, spodziewając się wyjaśnienia lub tego że gwardzista zwyczajnie go spławi mówiąc że to coś o czym Bott wiedzieć nie musi, to jednak także się nie stało. Kiedy Sam się odezwał okazało się, że w tej chwili wiedzą mniej więcej tyle samo.
- Wyglądał... dziwnie.
Stwierdził. Choć może to kwestia tego że nigdy wcześniej nie widział patronusa Bena. Ten czar to odzwierciedlenie czarodzieja. Jego pies skacze i merda ogonem, biega w kółko i poluje na własny ogon, nie każde magiczne zwierzę będzie takie samo. Niektóre mogą być melancholijne, przybite. To jednak nie tłumaczy braku treści.
- Myślisz, że... coś mu się stało?
Myślisz, że nie zdążył wypowiedzieć treści?
Spojrzał na Sama. Przeszły go dreszcze. Ledwo znał Wrighta, jednak to nie miało znaczenia, mogłoby chodzić o każdego, o kogoś kogo w życiu nie widział, po prostu. Londyn był w chaosie, niebezpieczeństwo było z każdej strony. Oni wprost na nie wyskakują, wskakują w ogień anomalii, walczą choć o przeciwnikach tak na prawdę cholernie mało wiedzą. To dzieje się wszędzie. Obok. Nieraz dotyka przypadkowych osób.
Milczał jednak, nie zadawał kolejnych pytań. Patrzył jak Skamander tworzy własnego patronusa najwidoczniej w tej chwili nie wiedząc wiele więcej od niego. Sam oparł się o ścianę, przymknął oczy i czekał, aż cokolwiek się wyjaśni.
Chociaż oczywiście w tej chwili chodziło o Bena, jemu kołatało się w głowie coś innego, jedna z myśli które zwykle upychał w tym specjalnym miejscu wymknęła się i zaczęła hałasować w jego głowie pytając czy jego rodzina jest tu bezpieczna. Czy to dobrze że Anastasia wróciła właśnie teraz, kiedy na każdym kroku może spotkać ją kolejne nieszczęście. I ile - a raczej jak mało - oni mogą zrobić.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Do dziwaczności samopoczucia mógł się przyzwyczaić. Tyle razy, ile spotykał się z chaotyczną magią anomalii, tyle razy, ile dopadała i jego i towarzyszących mu - zapętleń mocy, wywracającej pierwotny zarys, że nie powinien się dziwić zaistniałej sytuacji. Mimo to, ciało reagowało na wibrujące w powietrzu napięcie, niby zapowiedz nadchodzącego...echa? Bo i tym musiał być świetlisty patronus, którego rozpaczliwe wierzganie, nie mogło być zwyczajna pomyłką. Nawet jeśli powitało go tylko, brzęczące w uszach milczenie, a odpowiedzi nie otrzymał jeszcze długo.
Tryb, jaki wyrabiał ostatnio, kwalifikował się pod syndrom daleko idącego przepracowania. Ale nikt, kto chociaż odrobinę wiedział o pracy aurora, nie mógł się dziwić i była to naturalna kolej rzeczy. To, co działo się jednak aktualnie, wykraczało poza granice
Obecność Bertiego, początkowo wydawała się odrywać całość niepokoju od rzeczywistości. Powód był zarysowany mgliście, bardziej zdawkowo, ale ze słów Matta wynikało, że chodziło o coś więcej. Kila pierwszych wyrazów, trafiło centralnie w temat, więc początkowe zdziwienie umknęło pod naporem magicznych wrażeń - Zdecydowanie. I wcale nie napawał optymizmem. Coś musiało się spieprzyć - zacisną usta, nieco zbyt szybko wypuszczając ku werbalizacji, cisnące się na języku przekleństwo. Szczęśliwie, towarzystwo nie powinno było narzekać za zakres jego słownictwa - Nie wiem - pokręcił głową i przeszedł przez całość kuchni, aż do okna, wyglądając przez nie i zerkając na osadzony za nim dach - Ale się dowiem - tego akurat był pewien. Ktoś musiał coś wiedzieć, a aurorskie nawyki podpowiadały, że i tak urządziłby sobie śledztwo. Magia, magią, ale nawet znając nadpobudliwe pomysły Bena, nie posądzał go o skrajną głupotę zabawy patronusem. Nie, kiedy sama świetlista postać, niosła ze sobą jakiś niepokój.
Kilka listów, też mogło złapać trop, ale do tego czasu, mógł dokończyć rozmowę z gościem. Senność i zmęczona ciężkość umknęły, oczyszczając klarowność myśli. Tężejące do tej pory, napięte od magii powietrze - w końcu się rozpłynęło, jak wstrzymywany zbyt długo oddech.
Samuel usiadł na parapecie i złapał w rękę leżącą w rogu paczę, zaczętych papierosów. Wysunął jednego i wsunął go w usta, po czym z zawahaniem wysunął w stronę mężczyzny. Niezależnie od decyzji, odpalił swojego, zaciągając się pierwszą dawką tytoniowego dymu - Zanim znowu coś się wydarzy, możesz wyjaśnić nieco klarowniej powód swojej wizyty. Wiem tylko mniej więcej o twoich kłopotach... zdaje się finansowych - podniósł wzrok, wskazując miejsce na jednym z krzeseł przy kuchennym stole. Na blacie wciąż stała niedopita kawa, ale zimna też nadawała się do wchłonięcia - Jeśli masz ochotę na coś do picia i jest to woda, albo kawa, to się częstuj - tyle, albo aż tyle. Z gotowaniem był na bakier i jeśli już coś jadał, to były to miejskie wyroby, ale dzieło dobrych dusz, które zechciały dokarmić Skamandera. Dziś musiał poprzestać na kawie.
Tryb, jaki wyrabiał ostatnio, kwalifikował się pod syndrom daleko idącego przepracowania. Ale nikt, kto chociaż odrobinę wiedział o pracy aurora, nie mógł się dziwić i była to naturalna kolej rzeczy. To, co działo się jednak aktualnie, wykraczało poza granice
Obecność Bertiego, początkowo wydawała się odrywać całość niepokoju od rzeczywistości. Powód był zarysowany mgliście, bardziej zdawkowo, ale ze słów Matta wynikało, że chodziło o coś więcej. Kila pierwszych wyrazów, trafiło centralnie w temat, więc początkowe zdziwienie umknęło pod naporem magicznych wrażeń - Zdecydowanie. I wcale nie napawał optymizmem. Coś musiało się spieprzyć - zacisną usta, nieco zbyt szybko wypuszczając ku werbalizacji, cisnące się na języku przekleństwo. Szczęśliwie, towarzystwo nie powinno było narzekać za zakres jego słownictwa - Nie wiem - pokręcił głową i przeszedł przez całość kuchni, aż do okna, wyglądając przez nie i zerkając na osadzony za nim dach - Ale się dowiem - tego akurat był pewien. Ktoś musiał coś wiedzieć, a aurorskie nawyki podpowiadały, że i tak urządziłby sobie śledztwo. Magia, magią, ale nawet znając nadpobudliwe pomysły Bena, nie posądzał go o skrajną głupotę zabawy patronusem. Nie, kiedy sama świetlista postać, niosła ze sobą jakiś niepokój.
Kilka listów, też mogło złapać trop, ale do tego czasu, mógł dokończyć rozmowę z gościem. Senność i zmęczona ciężkość umknęły, oczyszczając klarowność myśli. Tężejące do tej pory, napięte od magii powietrze - w końcu się rozpłynęło, jak wstrzymywany zbyt długo oddech.
Samuel usiadł na parapecie i złapał w rękę leżącą w rogu paczę, zaczętych papierosów. Wysunął jednego i wsunął go w usta, po czym z zawahaniem wysunął w stronę mężczyzny. Niezależnie od decyzji, odpalił swojego, zaciągając się pierwszą dawką tytoniowego dymu - Zanim znowu coś się wydarzy, możesz wyjaśnić nieco klarowniej powód swojej wizyty. Wiem tylko mniej więcej o twoich kłopotach... zdaje się finansowych - podniósł wzrok, wskazując miejsce na jednym z krzeseł przy kuchennym stole. Na blacie wciąż stała niedopita kawa, ale zimna też nadawała się do wchłonięcia - Jeśli masz ochotę na coś do picia i jest to woda, albo kawa, to się częstuj - tyle, albo aż tyle. Z gotowaniem był na bakier i jeśli już coś jadał, to były to miejskie wyroby, ale dzieło dobrych dusz, które zechciały dokarmić Skamandera. Dziś musiał poprzestać na kawie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Skinął lekko na kolejne informacje, które w sumie to nijak nie rozwiewały jego wątpliwości dotyczących patronusa. Niepokój wypełnił pomieszczenie, zmieszał się z powietrzem, dookoła zapanowała dziwna niepewność, a cisza stawała się jakby trochę trudniejsza do przełamania. Nic nie wiedzieli, a przez to że nie mieli żadnych informacji - nic też nie mogli zrobić. No, chyba że Sam da radę dowiedzieć się czegoś więcej. On w sumie miał co do tego jakieś szanse ze względu na wykonywany zawód.
Przynajmniej delikatne drżenie i napięcie związane z anomalią w końcu zaczęło ustępować, co niosło ze sobą pewną ulgę. A Sam po prostu wrócił do wcześniejszego tematu - co ostatecznie było jedynym co mogli teraz zrobić.
Zacisnął na moment usta na wzmiankę o problemach finansowych domyślając się w jaki sposób zostały one przedstawione przez kuzyna któremu trudno odmówić tendencji do wyolbrzymiania i pociągu do przedstawiania go jako debila. Kolejna myśl nie była bardziej pocieszająca - bo wiedział że kiedy wyjaśni wszystko na głos, wcale nie zabrzmi jak dorosły, poważny człowiek. Cóż.
Grunt to samoświadomość, prawda?
- Noo... - w sumie to miał zamiar po prostu powiedzieć o swoich planach, czuł jednak że to by było nie w porządku. Wiedział że fakt iż już ma jakieś długi nie świadczy o nim dobrze, ale też nie jest czymś co powinien ukrywać przez kolejną osobą od której chce pożyczki. W jakiś sposób miał wrażenie, że byłoby to oszustwo. - Widziałeś Ruderę więc się pewnie domyślasz że dwudziestoletni dzieciak zmieniający robotę co trzy miesiące nie kupił jej bez pożyczki, hm?
Nie była może żadną willą, jednak była sporych rozmiarów kamienicą, poddaną solidnemu remontowi który także kosztował. Podobnie jak później drugi remont po potopie. - Co prawda Titus nie nalicza odsetek, a czasem mam wrażenie że pierniczkowy galeon cieszy go bardziej niż prawdziwy, ale dług to dług.
Wzruszył ramionami. Oddawał. Plus był taki, że Titus to szlachcic. Cholerny bogacz. Co oznacza, że jeśli Bertie się spóźnia to swój czas dostaje bo ostatecznie Ollivander nie odczuł tej pożyczki aż tak mocno. Sam Bott z kolei stara się nie spóźniać - bo szkoda by było mieszać w przyjaźni nieczystościami związanymi z kasą.
- W każdym razie kombinuję z robotą. - wzruszył ramionami. Miał stałą pracę którą lubił, ale to nie dla niego. Nie w pełni, nie na stałe. On potrzebuje czegoś bardziej... wymagającego kombinowania, kreatywności? Badania prowadzone z Fortescue bardzo mu w tym kombinowaniu pomogły. - Chcę otworzyć lokal. Mam dość sporo pomysłów i niezły zapas produktów, w sumie głównie jednego, tylko że pożyczyłem hajs od goblinów i okazało się, że nie do końca dogadałem się z właścicielem lokalu.
No dobra, Bertie czuł się przez niego totalnie oszukany, ale nie miał żadnych dowodów, więc co mógł zrobić. Był idiotą wierząc, że lokal całkiem niezłej jakości w dobrej lokalizacji mógłby być TAK tani jak przedstawiano mu to na początku.
- W każdym razie zostałem z nowym długiem, tym razem u goblinów i bez lokalu, albo oddam kasę i odsetki i zapomnę o sprawie albo się solidnie zapożyczę i spróbuję. - spojrzał na Sama uważnie, jego decyzja była raczej oczywista. - Jak się nie uda, sprzedam go, a może i Ruderę.
Dodał po prostu. Nie pociągnąłby z upadającym lokalem, wielkim domem który nie zawsze ma wszystkie pełne pokoje i długami spłacanymi w trzech miejscach. Nie bazując na pracy w Próżności. I może będzie tego żałował, może wróci do wynajmowania pokoju gdziekolwiek byle tanio, ale czy mógłby nie spróbować? Bo może się to skończyć źle, ale on wierzył że wszystko pójdzie po jego myśli i problemy finansowe w końcu zaczną znikać.
Przynajmniej delikatne drżenie i napięcie związane z anomalią w końcu zaczęło ustępować, co niosło ze sobą pewną ulgę. A Sam po prostu wrócił do wcześniejszego tematu - co ostatecznie było jedynym co mogli teraz zrobić.
Zacisnął na moment usta na wzmiankę o problemach finansowych domyślając się w jaki sposób zostały one przedstawione przez kuzyna któremu trudno odmówić tendencji do wyolbrzymiania i pociągu do przedstawiania go jako debila. Kolejna myśl nie była bardziej pocieszająca - bo wiedział że kiedy wyjaśni wszystko na głos, wcale nie zabrzmi jak dorosły, poważny człowiek. Cóż.
Grunt to samoświadomość, prawda?
- Noo... - w sumie to miał zamiar po prostu powiedzieć o swoich planach, czuł jednak że to by było nie w porządku. Wiedział że fakt iż już ma jakieś długi nie świadczy o nim dobrze, ale też nie jest czymś co powinien ukrywać przez kolejną osobą od której chce pożyczki. W jakiś sposób miał wrażenie, że byłoby to oszustwo. - Widziałeś Ruderę więc się pewnie domyślasz że dwudziestoletni dzieciak zmieniający robotę co trzy miesiące nie kupił jej bez pożyczki, hm?
Nie była może żadną willą, jednak była sporych rozmiarów kamienicą, poddaną solidnemu remontowi który także kosztował. Podobnie jak później drugi remont po potopie. - Co prawda Titus nie nalicza odsetek, a czasem mam wrażenie że pierniczkowy galeon cieszy go bardziej niż prawdziwy, ale dług to dług.
Wzruszył ramionami. Oddawał. Plus był taki, że Titus to szlachcic. Cholerny bogacz. Co oznacza, że jeśli Bertie się spóźnia to swój czas dostaje bo ostatecznie Ollivander nie odczuł tej pożyczki aż tak mocno. Sam Bott z kolei stara się nie spóźniać - bo szkoda by było mieszać w przyjaźni nieczystościami związanymi z kasą.
- W każdym razie kombinuję z robotą. - wzruszył ramionami. Miał stałą pracę którą lubił, ale to nie dla niego. Nie w pełni, nie na stałe. On potrzebuje czegoś bardziej... wymagającego kombinowania, kreatywności? Badania prowadzone z Fortescue bardzo mu w tym kombinowaniu pomogły. - Chcę otworzyć lokal. Mam dość sporo pomysłów i niezły zapas produktów, w sumie głównie jednego, tylko że pożyczyłem hajs od goblinów i okazało się, że nie do końca dogadałem się z właścicielem lokalu.
No dobra, Bertie czuł się przez niego totalnie oszukany, ale nie miał żadnych dowodów, więc co mógł zrobić. Był idiotą wierząc, że lokal całkiem niezłej jakości w dobrej lokalizacji mógłby być TAK tani jak przedstawiano mu to na początku.
- W każdym razie zostałem z nowym długiem, tym razem u goblinów i bez lokalu, albo oddam kasę i odsetki i zapomnę o sprawie albo się solidnie zapożyczę i spróbuję. - spojrzał na Sama uważnie, jego decyzja była raczej oczywista. - Jak się nie uda, sprzedam go, a może i Ruderę.
Dodał po prostu. Nie pociągnąłby z upadającym lokalem, wielkim domem który nie zawsze ma wszystkie pełne pokoje i długami spłacanymi w trzech miejscach. Nie bazując na pracy w Próżności. I może będzie tego żałował, może wróci do wynajmowania pokoju gdziekolwiek byle tanio, ale czy mógłby nie spróbować? Bo może się to skończyć źle, ale on wierzył że wszystko pójdzie po jego myśli i problemy finansowe w końcu zaczną znikać.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Samuel z typową dla męskiej natury "gracją", nie umiał skupiać się jednocześnie na zbyt wielu rzeczach. Była to cecha, magiczna - w uznaniu aurora - którą posiadły wyłącznie kobiety. I nawet obserwacja zjawiska nie tłumaczyła, jak płeć piękna to robiła. Pozostawał więc fakt jako odległy. I w ten sposób postępował w tej chwili. Magiczne drżenie i całe nagromadzone napięcie, wywołane przez moc, odsunął na bok, chociaż wciąż czuł na granicy rozumienia jej nachalne wibrowanie. Podobnie rzecz miała ze świadomością kłębiącego się gdzieś dalej niebezpieczeństwa, które - to wiedział - krążyło wokół Wrighta. Nie rozumiał tylko, w jaki sposób czemu świetlisty patronus pojawił się akurat u niego.
Napisany pospiesznie list tylko połowicznie odegnał uporczywą chęć... zrobienia czegoś więcej. Nie wiedział jednak, gdzie miał szukać Benjamina, ale jeśli do rana nie otrzyma żadnych wieści, będzie musiał zdecydować się na bardziej radykalne kroki. Ktoś musiał coś wiedzieć. A teraz... teraz zmusił umysł, by przekierować uwagę na gościa, którego wpuścił do mieszkania. Próba bezładnego działania nie wchodziła w grę, potrzebował wskazówek i skupienia, a zanim to miało nastąpić, obiecał porozmawiać z Bertiem. Tym bardziej, że przez głowę kołatały mu się mętne słowa Matta o kłopotach kuzyna. Mniej lub bardziej realnych, bo obrazowość opisów przyjaciela, podsycona emocja i alkoholem, mogła wykroczyć poza domniemane uczynki.
Odetchnął cicho i oparł się barkiem o ścianę przy oknie, które uchylił. Odpalił papierosa i powoli wdychał jego opary, jakby nikotynowa zawartość miała rzeczywiście rozluźnić napięcie ciała. Mgiełka dymu rozlała się wokół głowy Skamandera, niby groteskowa aureola. Słuchał słów Botta, w zasadzie nie przerywając, od czasu do czasu kiwając głową na potwierdzenie, że rozumiał. Rzeczywiście widział wspomnianą Ruderę i jej stan początków ie zachęcał, ale słyszał, że nieco się zmieniło w jej postrzeganiu. Przechylił głowę, na moment zerkając w stronę przestrzeni za oknem, ale wrócił do rozmówcy, skupiając powtórnie na nim wzrok - Goblinów?... - powtórzył, unosząc brwi i wypuszczając przy okazji porcję dymu z ust. Papieros kurczył się, a opadając popiół znalazł się przy popielniczce - Musiałeś rzeczywiście mieć konkretne powody, skoro zdecydowałeś się na nich - przekręcił w palcach peta, po czym zdusił resztki na parapecie a niedopałek rzucił przez uchyloną ramę okienną. Zaplótł ramiona przed sobą i wygodniej oparł sie plecami o szybę - Co to za lokal będzie? - Samuel nie miał większej żyłki do interesów, ale odkładał pieniądze. Nie był idiotą, żeby wszystko roztrwonić. Jako auror zarabiał nieźle, a wydatki pozwalały na solidną "inwestycję".
- Rozumiem - potwierdził powtórnie - mam udzielić ci pożyczki - stwierdził bez pośpiechu oczywistość. Musiał przyznać, że Bott wykazał się swoistą odwagą. Nie żeby Skamander był kimś wyjątkowym, ale sam nienawidził zaciągać długów. Jakichkolwiek. I czuł się źle, gdy winien był komukolwiek, nawet przysługę. Wolał być na czysto - Ile i na jak długi czas? - ot, konkrety, jakby decyzja już zdążyła zapaść - Po słowach wnioskuję, że na tyle duża, że nie będę jej miał przy sobie. Będziemy musieli odwiedzić Bank Gringrotta. Pomogę ci- nie uśmiechnął się, ale nie dał tez odczuć jakiekolwiek presji. Nawet jeśli Bott nie należał do najbliższych przyjaciół, to Skamander doskonale wiedział, że mógł mu ufać. A owo votum zaufania w dużej mierze porywała przynależność do Zakonu Feniksa.
Napisany pospiesznie list tylko połowicznie odegnał uporczywą chęć... zrobienia czegoś więcej. Nie wiedział jednak, gdzie miał szukać Benjamina, ale jeśli do rana nie otrzyma żadnych wieści, będzie musiał zdecydować się na bardziej radykalne kroki. Ktoś musiał coś wiedzieć. A teraz... teraz zmusił umysł, by przekierować uwagę na gościa, którego wpuścił do mieszkania. Próba bezładnego działania nie wchodziła w grę, potrzebował wskazówek i skupienia, a zanim to miało nastąpić, obiecał porozmawiać z Bertiem. Tym bardziej, że przez głowę kołatały mu się mętne słowa Matta o kłopotach kuzyna. Mniej lub bardziej realnych, bo obrazowość opisów przyjaciela, podsycona emocja i alkoholem, mogła wykroczyć poza domniemane uczynki.
Odetchnął cicho i oparł się barkiem o ścianę przy oknie, które uchylił. Odpalił papierosa i powoli wdychał jego opary, jakby nikotynowa zawartość miała rzeczywiście rozluźnić napięcie ciała. Mgiełka dymu rozlała się wokół głowy Skamandera, niby groteskowa aureola. Słuchał słów Botta, w zasadzie nie przerywając, od czasu do czasu kiwając głową na potwierdzenie, że rozumiał. Rzeczywiście widział wspomnianą Ruderę i jej stan początków ie zachęcał, ale słyszał, że nieco się zmieniło w jej postrzeganiu. Przechylił głowę, na moment zerkając w stronę przestrzeni za oknem, ale wrócił do rozmówcy, skupiając powtórnie na nim wzrok - Goblinów?... - powtórzył, unosząc brwi i wypuszczając przy okazji porcję dymu z ust. Papieros kurczył się, a opadając popiół znalazł się przy popielniczce - Musiałeś rzeczywiście mieć konkretne powody, skoro zdecydowałeś się na nich - przekręcił w palcach peta, po czym zdusił resztki na parapecie a niedopałek rzucił przez uchyloną ramę okienną. Zaplótł ramiona przed sobą i wygodniej oparł sie plecami o szybę - Co to za lokal będzie? - Samuel nie miał większej żyłki do interesów, ale odkładał pieniądze. Nie był idiotą, żeby wszystko roztrwonić. Jako auror zarabiał nieźle, a wydatki pozwalały na solidną "inwestycję".
- Rozumiem - potwierdził powtórnie - mam udzielić ci pożyczki - stwierdził bez pośpiechu oczywistość. Musiał przyznać, że Bott wykazał się swoistą odwagą. Nie żeby Skamander był kimś wyjątkowym, ale sam nienawidził zaciągać długów. Jakichkolwiek. I czuł się źle, gdy winien był komukolwiek, nawet przysługę. Wolał być na czysto - Ile i na jak długi czas? - ot, konkrety, jakby decyzja już zdążyła zapaść - Po słowach wnioskuję, że na tyle duża, że nie będę jej miał przy sobie. Będziemy musieli odwiedzić Bank Gringrotta. Pomogę ci- nie uśmiechnął się, ale nie dał tez odczuć jakiekolwiek presji. Nawet jeśli Bott nie należał do najbliższych przyjaciół, to Skamander doskonale wiedział, że mógł mu ufać. A owo votum zaufania w dużej mierze porywała przynależność do Zakonu Feniksa.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Taa. Sądziłem, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Kiepskie założenie. - przyznał, może trochę rozbawiony bo cóż mógł innego zrobić? Gobliny to kiepski ruch, jednak wcale nie brzmiało to tak źle kiedy sądził, że tak po prostu pożyczy, otworzy, zacznie i... no i zwróci jak wszystko zacznie się kręcić. No, ale się nie udało i stracił masę czasu jedynie. A gobliny nie przedłużają terminów, tego był już całkowicie pewien. - Cukiernia. Bardziej sklep, głównie z magicznymi wyrobami wszelkiej maści, ale też z miejscem dla gości. - stwierdził. Miał w głowie konkretne plany, już to wszystko widział i... no i trzeba było jeszcze się wziąć za realizację. Miał już wcześniej cośtam odłożone, ale no spora część musi pójść na opłacenie cholernych goblinów.
- Potrzebuję tysiąca. - wiedział, że to olbrzymia kasa. Przerażała go i w sumie to się nie spodziewał, że Skamander tak po prostu wyciągnie ją z rękawa, może mu powie że ma tylko część, a wtedy Bertie będzie musiał zapożyczyć się u kogoś jeszcze. Liczył się z tym oczekując tak wielkich sum, choć zdecydowanie wolałby zatrzymać się przy jednej osobie. Nie chciał dookoła finansów robić sobie zamieszania. - Dziesięć miesięcy. Maksymalnie. - stwierdził. Miał widocznie wszystko przemyślane, tym razem o wiele dokładniej niż kiedy szedł do banku. - Może krócej ale szczerze to wolę założyć minimum bo nie wiem jak szybko to wszystko na prawdę ruszy.
Sto galeonów miesięcznie to i tak spora kwota, jednak był w stanie sobie na nią pozwolić dzięki pracy w Ministerstwie, a lokal... no, już teraz dużo w niego ładował, jednak wierzył że i on będzie w końcu przynosił jakieś korzyści.
Na kolejną informację poczuł... ulgę? W gruncie rzeczy Zakon był jakiegoś rodzaju punktem spójnym między wieloma względnie-obcymi osobami, gwarantował jakiegoś rodzaju zaufanie. No i fakt, że Bertie raczej nie uciekłby daleko przed aurorem, nie ma co ukrywać że bycie oszustem mogłoby być dla niego szczególnie trudne. Tak czy inaczej oparł się o ścianę. Cudownie.
- Mam podpisać jakąś umowę że będę cię dożywotnio karmić czy coś? - uśmiechnął się pod nosem. W sumie to kilku Zakonników już karmi, nikt do tej pory nie narzekał. I choć pół-żartował to wiedział że jak już wszystko się uda - bo przecież musi się udać - będzie musiał się jakoś Samowi odpłacić.
- Potrzebuję tysiąca. - wiedział, że to olbrzymia kasa. Przerażała go i w sumie to się nie spodziewał, że Skamander tak po prostu wyciągnie ją z rękawa, może mu powie że ma tylko część, a wtedy Bertie będzie musiał zapożyczyć się u kogoś jeszcze. Liczył się z tym oczekując tak wielkich sum, choć zdecydowanie wolałby zatrzymać się przy jednej osobie. Nie chciał dookoła finansów robić sobie zamieszania. - Dziesięć miesięcy. Maksymalnie. - stwierdził. Miał widocznie wszystko przemyślane, tym razem o wiele dokładniej niż kiedy szedł do banku. - Może krócej ale szczerze to wolę założyć minimum bo nie wiem jak szybko to wszystko na prawdę ruszy.
Sto galeonów miesięcznie to i tak spora kwota, jednak był w stanie sobie na nią pozwolić dzięki pracy w Ministerstwie, a lokal... no, już teraz dużo w niego ładował, jednak wierzył że i on będzie w końcu przynosił jakieś korzyści.
Na kolejną informację poczuł... ulgę? W gruncie rzeczy Zakon był jakiegoś rodzaju punktem spójnym między wieloma względnie-obcymi osobami, gwarantował jakiegoś rodzaju zaufanie. No i fakt, że Bertie raczej nie uciekłby daleko przed aurorem, nie ma co ukrywać że bycie oszustem mogłoby być dla niego szczególnie trudne. Tak czy inaczej oparł się o ścianę. Cudownie.
- Mam podpisać jakąś umowę że będę cię dożywotnio karmić czy coś? - uśmiechnął się pod nosem. W sumie to kilku Zakonników już karmi, nikt do tej pory nie narzekał. I choć pół-żartował to wiedział że jak już wszystko się uda - bo przecież musi się udać - będzie musiał się jakoś Samowi odpłacić.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Plany mają to do siebie, że zmieniają się w miarę realizacji - przytaknął, a nieco krzywy uśmiech wcisnął się na wargi. Skamander był zmęczony, a tłukąca się z tyłu głowy myśl, że działo się coś nie tak z Wrightem, nie dawał mu odetchnąć. Musiał jednak uzbroić się w cierpliwość, nie tylko czekając na list, ale także na wyjaśnienia Bertiego. Przyczyna wizyty, wydawał się już oczywista, ale Samuel wiedział, że żadne decyzje nie były tak proste, na jakie zapowiadały się na początku. Gobliny, nie należały do tych prostych czynników i nawet auror nie życzył sobie spotkań z takimi upierdliwcami. Znając ich naturę, nawet względnie, wyprowadziłby go z równowagi po kilku wizytach. Na szczęście, nie musiał się tego obawiać. Przynajmniej dotychczasowo.
Przekręcił papierosa w palcach i przyłożył tytoń do ust. Słuchał swego gościa uważnie, nawet jeśli momentami wydawał się być nieco oderwany od rozmowy - Myślisz, że znajdzie się tam miejsce dla stałego klienta? - Chociaż spojrzał w okno, pytanie kierował do młodszego mężczyzny. odwrócił się powtórnie, patrząc przez smugę dymu, dopiero, gdy usłyszał ile rzeczywiście potrzebował. Skamander uniósł brwi i gwizdnął cicho, wydychając przez nos resztki gryzącego dymu - Duża kwota - podsumował tylko, powoli opuszczając dłoń z papierosem. Nie zdusił peta w popielniczce, ale zawiesił palce nad parapetem, jakby chciał nimi uderzyć w chłodną powierzchnię. Drugą dłonią przejechał po czarnej brodzie, zatrzymując się przy ustach - Jeśli zagwarantujesz mi to dożywotnie dokarmianie,m to na pewno się dogadamy - tu wyszczerzył się kwadratowo, nieco bezczelnie. Może auror nie był zbyt interesowany, ale pamiętał, że Bott słynął z kulinarnych umiejętności. Skamander nawet teraz czuł w żołądku nieprzyjemny ucisk, który przypominał, że powinien w końcu wygrzebać coś zamkniętych szuflad i przynajmniej wypić kawę, zagłuszając głód.
Do tej pory, łączyły go z Bertiem dosyć specyficzne relacje. Wcześniej, potencjalny kandydat na chłopaka jego siostry, dziś był kimś bliższym. A więc i wcześniejsza wrogość serwowana każdemu, kto kręcił się wokół młodszej latorośli Skamander - ewoluowała - Mam nadzieję, że ci się powiedzie - w końcu zgniótł papieros w popielniczce i wysunął dłoń w stronę mężczyzny. Brakowało tylko, by plunął na dłoń, pieczętując ich dzisiejsza umowę, ale - zdecydował ograniczyć się do uściśnienia.
Przekręcił papierosa w palcach i przyłożył tytoń do ust. Słuchał swego gościa uważnie, nawet jeśli momentami wydawał się być nieco oderwany od rozmowy - Myślisz, że znajdzie się tam miejsce dla stałego klienta? - Chociaż spojrzał w okno, pytanie kierował do młodszego mężczyzny. odwrócił się powtórnie, patrząc przez smugę dymu, dopiero, gdy usłyszał ile rzeczywiście potrzebował. Skamander uniósł brwi i gwizdnął cicho, wydychając przez nos resztki gryzącego dymu - Duża kwota - podsumował tylko, powoli opuszczając dłoń z papierosem. Nie zdusił peta w popielniczce, ale zawiesił palce nad parapetem, jakby chciał nimi uderzyć w chłodną powierzchnię. Drugą dłonią przejechał po czarnej brodzie, zatrzymując się przy ustach - Jeśli zagwarantujesz mi to dożywotnie dokarmianie,m to na pewno się dogadamy - tu wyszczerzył się kwadratowo, nieco bezczelnie. Może auror nie był zbyt interesowany, ale pamiętał, że Bott słynął z kulinarnych umiejętności. Skamander nawet teraz czuł w żołądku nieprzyjemny ucisk, który przypominał, że powinien w końcu wygrzebać coś zamkniętych szuflad i przynajmniej wypić kawę, zagłuszając głód.
Do tej pory, łączyły go z Bertiem dosyć specyficzne relacje. Wcześniej, potencjalny kandydat na chłopaka jego siostry, dziś był kimś bliższym. A więc i wcześniejsza wrogość serwowana każdemu, kto kręcił się wokół młodszej latorośli Skamander - ewoluowała - Mam nadzieję, że ci się powiedzie - w końcu zgniótł papieros w popielniczce i wysunął dłoń w stronę mężczyzny. Brakowało tylko, by plunął na dłoń, pieczętując ich dzisiejsza umowę, ale - zdecydował ograniczyć się do uściśnienia.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 10.01.19 21:36, w całości zmieniany 1 raz
Plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Bertie uśmiechnął się na te słowa, choć obecna zmiana planów nie była w żaden sposób wesoła, prawie zaśmiał się na te słowa, bo dostrzegał pewną życiową ironię w prawdziwości tych słów. Po prostu życie nie lubi nudy. Rzeczy nie lubią się dziać tak po prostu, coś musi nie wyjść, zagmatwać się - żeby potem wszystko mogło się udać o wiele lepiej, lub chociaż wystarczająco. Tak przynajmniej działało życie Bertiego i to sprawiało, że Bott musiał wierzyć, że nawet kiedy jest źle - przy pewnym nakładzie pracy i sporym nakładzie ryzyka - z czasem wszystko zacznie działać.
- No nie wiem, może będziesz musiał się przepychać przez niezłe tłumy. - stwierdził. I w sumie to może trochę żartował, ale skoro już wziął się za taki ruch, musiał wierzyć w jego powodzenie, musiał zakładać, że się uda, że sklep będzie pełen ludzi, prawda? Nie na samym początku może, jednak skoro planował opłacać Skamandera stówą galeonów miesięcznie, jednocześnie oddawać Titusowi jego działki i jednocześnie dalej się jakoś utrzymywać... cóż, Bertie Bott zawsze był marzycielem.
- Załatwione. - w sumie to lubił dokarmiać ludzi, szczególnie tych którzy w swojej codzienności zapominali o tej prozie życia, bo kiedy podsunąć im pod nos dobrze zrobioną potrawkę, zagłodzone żołądki potrafią ją docenić jak mało kto! A i człowiek może sobie myśleć, że coś dobrego dla społeczeństwa zrobił, bo dobrze wykarmiony urzędnik, uzdrowiciel czy auror na pewno pracuje lepiej.
- Dzięki. - odetchnął z ulgą i zapewne było to widać. Po nim zawsze wszystko było widać i chyba się do tego przyzwyczaił. Jakie to z resztą ma znaczenie, jeśli znów ma szansę otworzyć swój sklep, zacząć robić rzeczy po prostu, po swojemu, rozwijać to co na prawdę lubił robić.
Uścisnął rękę Skamandera i cóż - zaczął się zbierać. Z nową energią i jakimś takim spokojem, którego od dawna mu brakowało. I który zniknie za chwilę, bo czeka go masa pracy - to jednak za chwilę.
- Kiedy mam przyjść?
Dopytał jeszcze, zanim wyszedł - pora była żeby ruszać do Munga.
zt
- No nie wiem, może będziesz musiał się przepychać przez niezłe tłumy. - stwierdził. I w sumie to może trochę żartował, ale skoro już wziął się za taki ruch, musiał wierzyć w jego powodzenie, musiał zakładać, że się uda, że sklep będzie pełen ludzi, prawda? Nie na samym początku może, jednak skoro planował opłacać Skamandera stówą galeonów miesięcznie, jednocześnie oddawać Titusowi jego działki i jednocześnie dalej się jakoś utrzymywać... cóż, Bertie Bott zawsze był marzycielem.
- Załatwione. - w sumie to lubił dokarmiać ludzi, szczególnie tych którzy w swojej codzienności zapominali o tej prozie życia, bo kiedy podsunąć im pod nos dobrze zrobioną potrawkę, zagłodzone żołądki potrafią ją docenić jak mało kto! A i człowiek może sobie myśleć, że coś dobrego dla społeczeństwa zrobił, bo dobrze wykarmiony urzędnik, uzdrowiciel czy auror na pewno pracuje lepiej.
- Dzięki. - odetchnął z ulgą i zapewne było to widać. Po nim zawsze wszystko było widać i chyba się do tego przyzwyczaił. Jakie to z resztą ma znaczenie, jeśli znów ma szansę otworzyć swój sklep, zacząć robić rzeczy po prostu, po swojemu, rozwijać to co na prawdę lubił robić.
Uścisnął rękę Skamandera i cóż - zaczął się zbierać. Z nową energią i jakimś takim spokojem, którego od dawna mu brakowało. I który zniknie za chwilę, bo czeka go masa pracy - to jednak za chwilę.
- Kiedy mam przyjść?
Dopytał jeszcze, zanim wyszedł - pora była żeby ruszać do Munga.
zt
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To czego doświadczał, wydawało się dziwnie oderwane... od siebie. Z jednej strony, szaleństwo magii, szalejący czarnoksiężnicy, pożary, wybuchy, Próby i Merlin wiedział co jeszcze. A egzystencja nadal wymagała skupianie się na rzeczach tak prozaicznych, jak chęć zjedzenia obiadu, którego nie musiało się próbować zrobić samemu. Albo, zajmując się rachunkami, chociaż dziś w zupełnie innej formie.
Kiedyś mógł mieć mieszane uczucia co do samego Botta, ale dziś - nie tylko darzył go specyficzną forma przyjaźni, ale tez doceniał odwagę?, która popchnęła go akurat z prośbą do Skamandera. Co prawda Matt mgliście zapowiedział wizytę swojego kuzyna, ale nadal pobrzmiewały w tym tony niezdecydowania, albo żartu. Widząc jednak zapał i skrywana powagę, z jaką Bertie opowiadał o pomyśle, auro nie miał wątpliwości, że mu zależało. I nie widział przeciwwskazań, by mu nie pomóc, chociaż kwota, która usłyszał, była zdecydowanie niebanalna.
- Podpiszę stolik, grożąc petryfikacją - uśmiechnął się blado. Skoro już miał w ten sposób inwestować swoje oszczędności, planował przynajmniej od czasu do czasu zerknąć na postępy, jakie osiągnął. Prawdopodobnie czekała go jeszcze długa droga do zdobycia celu, ale, życzył mu dobrze.
Szczerze uśmiechnął się, gdy potwierdzone zostały stawiane warunki. Co, jak co, ale darmowym posiłkiem nigdy nie pogardzał. Większość czasu spędzał w pracy, albo działając przy zakonie, a w tym wszystkim, gdzieś gubił się czas na samodzielne pamiętanie o burczącym wściekle żołądku.
Mocno uścisną dłoń młodszego mężczyzny, tym samym, ostatecznie pieczętując ich umowę. Kiwną głową, przyjmując słowa i odsuwając się pod okno - Kiedy... dziś jaki jest dzień? - zmarszczył brwi w krótkim zamyśleniu. Bywały momenty, ze dni zlewały mu się w jedno, gubiąc gdzieś daty. Poniedziałek, wpadło mu migiem do głowy, gdy przypomniał sobie spotkanie w biurze - W piątek będę po nocce, więc mógłbym od razu dotrzeć pod Gringrotta. Tam od razu spiszemy umowę i tam przekażę ci na konto całość kwoty - zaplótł dłonie przed sobą, wertując konieczne do tego dokumenty. Nienawidził biurokracji, ale tym razem, gobliny mogły okazać się nieoceniona pomocą
- Do zobaczenia - zamknął za Bottem drzwi, w końcu sięgając po wyszczerbiony kubek, w którym zaparzył kawę. Żołądek upomniał się o swoje.
zt
Kiedyś mógł mieć mieszane uczucia co do samego Botta, ale dziś - nie tylko darzył go specyficzną forma przyjaźni, ale tez doceniał odwagę?, która popchnęła go akurat z prośbą do Skamandera. Co prawda Matt mgliście zapowiedział wizytę swojego kuzyna, ale nadal pobrzmiewały w tym tony niezdecydowania, albo żartu. Widząc jednak zapał i skrywana powagę, z jaką Bertie opowiadał o pomyśle, auro nie miał wątpliwości, że mu zależało. I nie widział przeciwwskazań, by mu nie pomóc, chociaż kwota, która usłyszał, była zdecydowanie niebanalna.
- Podpiszę stolik, grożąc petryfikacją - uśmiechnął się blado. Skoro już miał w ten sposób inwestować swoje oszczędności, planował przynajmniej od czasu do czasu zerknąć na postępy, jakie osiągnął. Prawdopodobnie czekała go jeszcze długa droga do zdobycia celu, ale, życzył mu dobrze.
Szczerze uśmiechnął się, gdy potwierdzone zostały stawiane warunki. Co, jak co, ale darmowym posiłkiem nigdy nie pogardzał. Większość czasu spędzał w pracy, albo działając przy zakonie, a w tym wszystkim, gdzieś gubił się czas na samodzielne pamiętanie o burczącym wściekle żołądku.
Mocno uścisną dłoń młodszego mężczyzny, tym samym, ostatecznie pieczętując ich umowę. Kiwną głową, przyjmując słowa i odsuwając się pod okno - Kiedy... dziś jaki jest dzień? - zmarszczył brwi w krótkim zamyśleniu. Bywały momenty, ze dni zlewały mu się w jedno, gubiąc gdzieś daty. Poniedziałek, wpadło mu migiem do głowy, gdy przypomniał sobie spotkanie w biurze - W piątek będę po nocce, więc mógłbym od razu dotrzeć pod Gringrotta. Tam od razu spiszemy umowę i tam przekażę ci na konto całość kwoty - zaplótł dłonie przed sobą, wertując konieczne do tego dokumenty. Nienawidził biurokracji, ale tym razem, gobliny mogły okazać się nieoceniona pomocą
- Do zobaczenia - zamknął za Bottem drzwi, w końcu sięgając po wyszczerbiony kubek, w którym zaparzył kawę. Żołądek upomniał się o swoje.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Kroki zdawały się ciężkie, gdy z naręczem siatek wchodziła po klatce schodowej na górę. Ale to nie zakupy jej ciążyły a jej własna dusza. Wcześniejszy wieczór zdawał się lekki, jakby oderwany od rzeczywistości w której przyszło jej teraz funkcjonować. Ale musiała wrócić, nie tylko dlatego, że napisała że się dzisiaj zjawi. Zwitek papieru ciążył w jej kieszeni, jakby ważył zbyt wiele. A nie mógł - przecież nie posiadał takich właściwości. Jednak gdy szok po Próbie przeszedł, a ona sprawdziła już wszystkie znajome anomalie nie miała nic więcej poza myśleniem. Myślała więc sporo przez ostatnie dni, ale nie tylko to robiła. Upewniła się, że Leanne nie zbliża się do czarnej magii i miała zamiar nadzorować ją podczas badań. Nie sądziła, by była w stanie pozbawić ją życia raz jeszcze. Przez kilka krótkich chwil, podczas których siostra nauczyła ją podstawowych podstaw gotowania sprawdziła każdą możliwą oznakę. A potem poddała się, zamierzając zaufać mądrości siostry.
Wiedziała, że jeszcze go nie będzie. Znała rozkład jego zmian niemal na pamięć. Nie wiedziała jednak, czy nie planuje ruszyć gdzieś dalej. Mogła jednie mieć nadzieję, ze nie.
Weszła do mieszkania, nie, do domu. Jej, już od jakiegoś czasu. Miejsca w którym czuła się swobodnie. Swobodniej, niż gdziekolwiek indziej. Buty szybko zostały w korytarzu. Nie pod ścianą, bardziej znacząc ścieżkę początkowych kroków. Postawiła siatki w kuchni, a później wróciła do korytarza by ściągnąć z ramion płaszcz. Zaraz jednak dopadła do nich zabierając się do roboty. Podwinęła rękawy koszuli, odsłaniając oplecione bandażami pachnącymi ziołami dłonie. Upierdliwe obranie ziemniaków, oczyszczenie piersi z wszystkiego tego co było nie takie - w rezultacie czego wyrzuciła połowę mięsa, ale nie miało to znaczenia. Por, który umyła i pokroiła, dodała do niego rodzinki i trochę majonezu. Ziemniaki w tym czasie gotowały się już w garnku na kuchence. Ona zaraz zabrała się z kurczaka, doprawiając go solą, pieprzem i ostrą czerwoną papryką. Gdy ten smażył się na patelni drzwi do mieszkania zgrzytnęły cicho. Nie zaprzestała jednak, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie uniosła wzrok.
- Usiądź, zaraz będzie gotowe. - powiedziała jedynie, wstawiając wodę. Niewiele czasu upłynęło w ciszy, gdy wszystko było gotowe. Nałożyła jedzenie na talerz. Uważnie, jakby odmierzała składniki na eliksirach. W końcu postawiła przed nim talerz. Usiadła na przeciw z własny zabierając się za niego. Nie było to danie z kilku gwiazdkowej restauracji. Zdecydowanie brakowało mu trochę przypraw. Ale zrobiła je sama.
Podniosła się, gdy czajnik zagwizdał, zabierając swój - już prawie pusty talerz. Włożyła go do zlewu. Zalała dwie kawy. Jedną, dokładnie tak jak obiad, ustawiła przed nim. Zniknęła na chwilę w przedpokoju, by wrócić z kartką papieru i paczką papierosów. Położyła je na stole, a pergamin kilka razy obróciła w dłoniach, jakby wahają się jeszcze, co zrobić. W końcu położyła go przed nim bez słowa. Sama wyciągnęła a paczki kilka papierosów. Położyła przed nim popielniczkę. Złapała za swoją kawę i ruszyła w stronę okna niedaleko łóżka. Napój postawiła na szafce odpalając papierosa wychyliła się przez okno, które otworzyła. Teraz nie pozostawało jej nic, poza oczekiwaniem na decyzję. Nie zerkała w jego kierunku. Pewnie właśnie otwierał kartkę, list, który zawierał następujące słowa:
Sammy,
musiałam napisać to wszytko. Musiałam napisać, bo mogłabym coś pominąć. Bo mógłbyś przerwać mi, nim powiedziałabym wszystko. Bo mogłabym stchórzyć. Powodów było wiele. Gdy skończysz już czytać, nie będzie nic, o czym zapomnę czy nie wspomnę, czy przed powiedzeniem czegokolwiek powstrzyma mnie Twoje spojrzenie.
Nie rozumiem, choć uwierz mi, próbowałam dojść do tego sama - jak do wszystkiego (prawdopodobnie właśnie to sprowadza na mnie problemy). Nie rozumiem i rozsadza mnie to od środka.
Odsuwasz się, każdego dnia coraz bardziej. Jakbyś próbował odsunąć mnie bezboleśnie. Jakby wolne tempo miało pomóc. Nie widzisz, że jest całkiem odwrotnie? Powoli ginę, gdy zasypiając jesteś blisko, jednak nie obok. Przestaję rozumieć czy to ja robię coś nie tak, czy to celowe działania mające jakiś cel. Nie wiem czy mówię rzeczy dobrze i czy w ogóle powinnam cokolwiek mówić. Nie jestem już pewna, czy moja obecność tu jest pożądana, czy potrzebujesz jej, lub chociaż ją lubisz. Czy też pozwalasz mi tu trwać, niby obok, a jednak daleko, tylko dlatego że ja tego potrzebuję.
Dlaczego mnie odsuwasz? Głowa podpowiada kilka rozwiązań. Z troski - nader wszystko zawsze o sobie myślałeś dopiero na końcu, jeśli w ogóle. Może sądzisz, że przy tobie nie będę bezpieczna. Ale czy nie widzisz, że bezpieczna nie będę już nigdzie? A może paradoksalnie, najbezpieczniejsza będę właśnie przy Tobie?
Czy może z mojej winy? Nie będę pytać, czy zrobiłam coś nie tak. Bo wiem, że podjęłam wiele decyzji w ostatnim czasie z którymi się nie zgadzasz.
Ale proszę cię o jedno. Zamknij oczy. Znaczy, nie od razu, zamknij je, jak już napiszę po co. Zamknij oczy. Wyobraź sobie, tylko na kilka chwil, że wojny już nie ma, a my jakimś prawdziwym cudem nadal stoimy na zgliszczach, które po sobie pozostawiała. Albo wyobraź sobie, że nigdy jej nie było.
Czy widzisz mnie tam? Obok, przy Tobie. Dla Ciebie. Czy gdyby nie to wszystko, byłabym odpowiednia dla Ciebie całkowicie i bezsprzecznie?
Nigdy nie chciałam Nie, nigdy to nieodpowiednie słowo. Od czasu kiedy się dowiedziałam zrozumiałam, że nigdy jej nie zastąpię - ale też nigdy tego nie chciałam. Jak mogłabym? Czy nie byłoby to najbardziej egoistyczną zachcianką na świecie? Jedyne czego chciałam to być. Dla Ciebie, przy Tobie. Bezwarunkowo.
Ale nie tak, Sam.
Jesteś głupcem, jeśli odsuwasz mnie, dla mojego bezpieczeństwa. Jesteś głupcem, największym gupkiem, jaki przemierzał londyńskie ulice. Dlaczego każesz nieść sobie ciężar świata sam? Dlaczego nie pozwolisz, by ktoś podtrzymał Ci ramię gdy zadrży, starł krople potu świadczące o wysiłku? Nie mówię o mnie, mówię o kimkolwiek. Nie rób tego sobie, proszę. Bo oglądanie tego boli po stokroć.
To śmieszne wiesz? Bo nie wiem czemu, ale ciągle powraca do mnie wspomnienie opowieści babci Wilde. O Hellawes, kobiecie, która pokochała Lancelota. Kobiecie, która rzuciła klątwę morawy. Wydawało mi się to zabawne, gdy babcia opowiadała o tym z powagą. Jednak teraz drżę lekko na myśl, że nie posłuchałam jej ostrzeżenia, gdy przekazywała dalej podania ostrzegając, że pokochamy bez pamięci, jednak sięgając po czystą krew przyniesiemy jedynie problemy i cierpienie dla swoich wybranków.
Mimo pokonania dwóch klątw, inne i tak zamierzają ciągnąć się za mną jak cień.
Nigdy nie będę Twoim pierwszym wyborem. Zwłaszcza teraz. I ja nigdy nie postawię na Ciebie jako pierwszego. Dokonaliśmy wyboru. Ale czy drugie miejsce nie jest nadal na podium? Czy nie jest to też moja decyzja? Może świadomie chcę trwać u twego boku wiedząc, że nie mogę liczyć na nic więcej niźli wspólny posiłek czy noc w Twoich ramionach. Może świadomie chcę kroczyć u Twego boku, mimo że jutro może nigdy nie nadejść? Może świadomie chcę postanowić, by tu był mój dom, nasz wspólny, oaza w której na kilka chwil - nawet sekund - to co na zewnątrz nie będzie miało znaczenia.
Nigdy nie potrzebowałam rycerza na białym koniu - choć z pewnością otrzymałam jednego. Jednak, choć czasem bym tego chciała, wizerunek księżniczki którą należało ratować nie jest dla mnie. Nigdy nie był. Od zawsze chciałam pomagać. Zawsze chciałam też być Ci partnerem, dorównywać Twojej mądrości i umiejętnościom. Być towarzyszem, nie obciążeniem.
Długo nad tym myślałam Sam. Naprawdę. I choć próbowałam wielu miejsc, to jedno zdaje się najmocniej przypominać dom. Nie, nie ono - ty. Moja mama zawsze powtarzała, że dom nie tworzą ściany, a ludzie.
Decyzja jednak należy do Ciebie. Tym razem nie będę się kłócić. Nie długo przynajmniej. Postaram się przyjąć Twój wybór z pokorą i spokojem - choć łatwiej się to pisze, niż przyjdzie wykonać.
Jaki miała otrzymać wynik? To miało się dopiero okazać. I tym razem nic nie miało zależeć od niej. Tym razem, postanowiła zgodzić się z jego postanowieniem. Tylko, czy naprawdę to potrafiła?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Piekące ukłucie rozlało się przez bark i szyję, gdy uzdrowiciel rzucił kolejne zaklęcie, w końcu zasklepiając głęboką ranę, rozdzierającą skórę do żywego mięsa. Starszy mężczyzna odsunął się i odetchnął - Miał pan szczęście - skwitował krótko, chowając różdżkę, która jeszcze przed momentem lśniła od blasku magii. Samuel rozciągnął lewy kącik spierzchniętych warg i poruszył ramieniem, czując już tylko nieprzyjemne ciągniecie napinającej się skóry, na świeżo zasklepionej ranie - I na pewno nie zostawi tak paskudnej blizny, jak to... - uzdrowiciel uwiesił wzrok na poszarpanej i brzydko zrośniętej części na szyi Skamandera. Auror nie skomentował stwierdzenia, czasem zwyczajnie zapominając, jak wyglądało jego ciało. Ale bez skrupułów zasłaniał się aurorstwem - Taka praca - odezwał się w końcu - i dziękuję - dodał, podnosząc się z prowizorycznej ławki, na której wcześniej położyli aurora - Zwijaj się stąd Skamander, mamy wszystko - rzucił starszy stażem auror, dzisiejszy partner Samuela na akcji. Przez sekundę wodził wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego, spetryfikowanego i skutego, nad którym pochylały się kolejne sylwetki - Chyba że wolisz kilkudniowy pobyt w Mungu - uzupełnił auror i Samuel szybko podniósł dłoń na znak zgody.
Mógł wrócić do mieszkania.
...
Osłabienie i utrata krwi dały o sobie szybko znać. Już na klatce schodowej, trącając zawrotami głowy. Rzeczywiście potrzebował odpoczynku, a burczenie w żołądku zaalarmowały, że od rana nie miał okazji na nic specjalnego do zjedzenia. Zazwyczaj nie wystarczała kawa. Możliwe dlatego ze zdziwieniem stwierdził, że idąc po schodach, czuje przyjemny zapach posiłku. Odetchnął ciężko, wykluczając możliwość, że cudownym zrządzeniem ... woń wyciekała zza drzwi jego mieszkania. Zmarszczył brwi przez moment zastanawiając się, czy nie pomylił adresów. Pchnął drzwi, odnajdując (i przypominając sobie) obecność zapowiedzianego listownie gościa. Lokatora?
Zatrzymał się w progu, niedowierzając obrazowi, który się przed nim malował. Tonks. W kuchni. Gotowała. Obrócił się za siebie, raz jeszcze biorąc pod uwagę zmęczenie umysłu i magiczną anomalię, wywołującą halucynacje - Co? - zapytał głupio, nim zdążył powiedzieć cokolwiek innego. Bardziej sensownego. Zsunął z ramion płaszcz, poprawiając jedynie fragment rozdartej i wciąż nie pozbawionej krwi koszuli.
Kobieta wydawała się całkowicie skupiona na czynności i Samuel czuł się całkowicie zbity z tropu. Tym bardziej, gdy postawiła przed nim talerz. Spojrzał najpierw na Tonks, potem na posiłek, do którego nie trzeba było go namawiać, wchłaniając zawartość w wilczym tempie. Nie odzywał się, bo właściwie wciąż nie wiedział co jest grane i nawet przez kilka chwil zapomniał, że powietrze w mieszkaniu dziwnie drżało, jakby wypełnione skupieniem. Albo napięciem. Jak w magii.
Nie umiał zatrzymać westchnienia, które urwało się w chwili, gdy dziewczyna postawiła przed nim najpierw parującą kawę, potem paczkę z papierosami i popielniczkę. Na końcu, tuż przed nim znalazła się kartka. To już wróżyło kłopoty?... List - Co..? - zmęczony ton nie znalazł dokończenia, bo osoba, do której kierował urwaną wypowiedź, zniknęła za jego plecami. Miał wrażenie, że czuje wiercące na sobie spojrzenie błękitu, ale to skierowane było w stronę okna. Umknęła, nim uchwycił ten obraz we własnej źrenicy. Nie rozumiał, chociaż widoczne blizny i rysujące się na kobiecych przedramionach szramy, mówiły wiele. Zbyt wiele, by nie połączył ze sobą faktów.
Mimowolnie wysunął z paczki papierosa i rzeczywiście odpalił go, zanim sięgnął po ułożony przed nim pergamin, w końcu skupiając się na tekście, który zawierał.
Nie poruszył się ani na moment, gdy wzrok śledził zgrabnie kreślone litery. Oddychał cicho, mrugając też niewiele, tylko raz orientując się, że żar z papierosa opadł na stół, nim zdusił go w popielniczce. Na koniec zgiął palce, najpierw zaciskając je w pięść, potem rozluźniając, bo burzowa mieszanka, którą zaatakowała jego umysł, wyrwała się na wolność, mącąc nawet ciemne źrenice. W końcu przymknął powieki, nie odrywając lewej dłoni, którą opierał się o stół. Wyciągnął drugiego papierosa, odpalając go powoli i tym razem zaciągając się mocno i wypuszczając dym przez nos. Usta zaciskały się w wąską linię, nie dając rozluźnienia, którego potrzebował.
Skołtunione myśli, pospołu z uczuciami, które zbiły się w niejasną, chaotyczną anomalię. Zabawne. Albo po prostu ironiczne.
- Tonks - kiedy się odezwał, głos miał paradoksalnie spokojny. Złapał za oparcie stojącego obok krzesła, po czym bez delikatności pociągnął je, stawiając obok siebie. Sam przesunął się w bok, by mieć je na przeciwko. Papieros wciąż tkwił między wagarami - Usiądź tutaj - szurnął nogami, odsuwając siebie i dając kobiecie pole manewru. Nie patrzył na nią, czekał, aż podejdzie. Nie sadził też, by teraz mu odmówiła - Proszę - zakończył ciszej, ale równie spokojnie, chociaż w tonie zadrgała fałszywa nuta - I spójrz na mnie - sam uniósł głowę, patrząc wprost w jasne, tak różne od niego oczy. Kiedyś jaśniejące inaczej, dziś obleczone w cień podobny im. Gwardzistom. Nie odwrócił spojrzenia, tak jak nie dał uciec jej. Był zmęczony, piekielnie wręcz. A ciężar przytłaczał, starając się strącić go na kolana. Jak teraz.
Wysunął z ust dogasającego papierosa - Nie mogę wytłumaczyć ci wszystkiego. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie, zadane pytania. Prawda, której nie mogę ci zdradzić - zacisnął zęby na tyle mocno, że pod czarną brodą rysował się ostry zarys szczęki - zgasił papierosa, który wciąż dymił w palcach prawej dłoni. Oparł ją o udo, opadając na sekundę i wzrokiem, zatrzymując się na bruzdach znaczących wierzch ręki - Nie mogę ci dać, tego, na co zasługujesz - i czego potrzebujesz - Wbrew temu co sądzisz, nie jestem ślepy, ani głupi - nawet jeśli zachowuje się, jakbym był - i wszystko co robię, ma sens. - Miał paskudne zadanie, znał finał tej rozmowy, starał się zebrać w całość chaos, który go otoczył, wyrywkowo odpowiadając na zawartą w liście treść. Nie wiedział czy potrafił.
Przerwał, przecierając szorstką dłonią policzek, zatrzymując się na dłużej, przy oczach. Myśli zapętliły się wobec dwóch słów, których nie był w stanie wypowiedzieć. Nie mógł. Nie powinien. Nawet jeśli doszukiwał się w nich prawdy. Opuścił rękę, znowu patrząc na siedzącą nieruchomo kobietę. Nachylił się ku niej, nie będąc pewnym, co właściwie chciał zrobić, albo czego potrzebował - Jakie miałby znaczenie, co teraz powiem? Co byłoby gdyby? Ale nie jest - urwał i pokręcił głową, odsuwając się pospiesznie, rzucając ponownie dystans, który tyle czasu zaplatał - nie ma to znaczenia. Wojna nie zniknie. A my dokonaliśmy wyboru - i nie było w niej miejsca na miłość. Na słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić. Na gorszą śmierć tylko dlatego, że chciała być z nim, nieświadomie przyjmując i klątwę, którą nosił od Próby.
- Chcę, żebyś wróciła do siostry - zakończył krzywo, prostując się i czując jak na język zakrada się suchość, by zacisnąć się wokół krtani, kotłując się emocją, którą tak gładko wyprowadził. Zmusił ciało, by emocje nie popłynęły na usta, nie zawitały do oczu. Potrafił. Oklumencja potrafiła je wyprać do czysta.
Mógł wrócić do mieszkania.
...
Osłabienie i utrata krwi dały o sobie szybko znać. Już na klatce schodowej, trącając zawrotami głowy. Rzeczywiście potrzebował odpoczynku, a burczenie w żołądku zaalarmowały, że od rana nie miał okazji na nic specjalnego do zjedzenia. Zazwyczaj nie wystarczała kawa. Możliwe dlatego ze zdziwieniem stwierdził, że idąc po schodach, czuje przyjemny zapach posiłku. Odetchnął ciężko, wykluczając możliwość, że cudownym zrządzeniem ... woń wyciekała zza drzwi jego mieszkania. Zmarszczył brwi przez moment zastanawiając się, czy nie pomylił adresów. Pchnął drzwi, odnajdując (i przypominając sobie) obecność zapowiedzianego listownie gościa. Lokatora?
Zatrzymał się w progu, niedowierzając obrazowi, który się przed nim malował. Tonks. W kuchni. Gotowała. Obrócił się za siebie, raz jeszcze biorąc pod uwagę zmęczenie umysłu i magiczną anomalię, wywołującą halucynacje - Co? - zapytał głupio, nim zdążył powiedzieć cokolwiek innego. Bardziej sensownego. Zsunął z ramion płaszcz, poprawiając jedynie fragment rozdartej i wciąż nie pozbawionej krwi koszuli.
Kobieta wydawała się całkowicie skupiona na czynności i Samuel czuł się całkowicie zbity z tropu. Tym bardziej, gdy postawiła przed nim talerz. Spojrzał najpierw na Tonks, potem na posiłek, do którego nie trzeba było go namawiać, wchłaniając zawartość w wilczym tempie. Nie odzywał się, bo właściwie wciąż nie wiedział co jest grane i nawet przez kilka chwil zapomniał, że powietrze w mieszkaniu dziwnie drżało, jakby wypełnione skupieniem. Albo napięciem. Jak w magii.
Nie umiał zatrzymać westchnienia, które urwało się w chwili, gdy dziewczyna postawiła przed nim najpierw parującą kawę, potem paczkę z papierosami i popielniczkę. Na końcu, tuż przed nim znalazła się kartka. To już wróżyło kłopoty?... List - Co..? - zmęczony ton nie znalazł dokończenia, bo osoba, do której kierował urwaną wypowiedź, zniknęła za jego plecami. Miał wrażenie, że czuje wiercące na sobie spojrzenie błękitu, ale to skierowane było w stronę okna. Umknęła, nim uchwycił ten obraz we własnej źrenicy. Nie rozumiał, chociaż widoczne blizny i rysujące się na kobiecych przedramionach szramy, mówiły wiele. Zbyt wiele, by nie połączył ze sobą faktów.
Mimowolnie wysunął z paczki papierosa i rzeczywiście odpalił go, zanim sięgnął po ułożony przed nim pergamin, w końcu skupiając się na tekście, który zawierał.
Nie poruszył się ani na moment, gdy wzrok śledził zgrabnie kreślone litery. Oddychał cicho, mrugając też niewiele, tylko raz orientując się, że żar z papierosa opadł na stół, nim zdusił go w popielniczce. Na koniec zgiął palce, najpierw zaciskając je w pięść, potem rozluźniając, bo burzowa mieszanka, którą zaatakowała jego umysł, wyrwała się na wolność, mącąc nawet ciemne źrenice. W końcu przymknął powieki, nie odrywając lewej dłoni, którą opierał się o stół. Wyciągnął drugiego papierosa, odpalając go powoli i tym razem zaciągając się mocno i wypuszczając dym przez nos. Usta zaciskały się w wąską linię, nie dając rozluźnienia, którego potrzebował.
Skołtunione myśli, pospołu z uczuciami, które zbiły się w niejasną, chaotyczną anomalię. Zabawne. Albo po prostu ironiczne.
- Tonks - kiedy się odezwał, głos miał paradoksalnie spokojny. Złapał za oparcie stojącego obok krzesła, po czym bez delikatności pociągnął je, stawiając obok siebie. Sam przesunął się w bok, by mieć je na przeciwko. Papieros wciąż tkwił między wagarami - Usiądź tutaj - szurnął nogami, odsuwając siebie i dając kobiecie pole manewru. Nie patrzył na nią, czekał, aż podejdzie. Nie sadził też, by teraz mu odmówiła - Proszę - zakończył ciszej, ale równie spokojnie, chociaż w tonie zadrgała fałszywa nuta - I spójrz na mnie - sam uniósł głowę, patrząc wprost w jasne, tak różne od niego oczy. Kiedyś jaśniejące inaczej, dziś obleczone w cień podobny im. Gwardzistom. Nie odwrócił spojrzenia, tak jak nie dał uciec jej. Był zmęczony, piekielnie wręcz. A ciężar przytłaczał, starając się strącić go na kolana. Jak teraz.
Wysunął z ust dogasającego papierosa - Nie mogę wytłumaczyć ci wszystkiego. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie, zadane pytania. Prawda, której nie mogę ci zdradzić - zacisnął zęby na tyle mocno, że pod czarną brodą rysował się ostry zarys szczęki - zgasił papierosa, który wciąż dymił w palcach prawej dłoni. Oparł ją o udo, opadając na sekundę i wzrokiem, zatrzymując się na bruzdach znaczących wierzch ręki - Nie mogę ci dać, tego, na co zasługujesz - i czego potrzebujesz - Wbrew temu co sądzisz, nie jestem ślepy, ani głupi - nawet jeśli zachowuje się, jakbym był - i wszystko co robię, ma sens. - Miał paskudne zadanie, znał finał tej rozmowy, starał się zebrać w całość chaos, który go otoczył, wyrywkowo odpowiadając na zawartą w liście treść. Nie wiedział czy potrafił.
Przerwał, przecierając szorstką dłonią policzek, zatrzymując się na dłużej, przy oczach. Myśli zapętliły się wobec dwóch słów, których nie był w stanie wypowiedzieć. Nie mógł. Nie powinien. Nawet jeśli doszukiwał się w nich prawdy. Opuścił rękę, znowu patrząc na siedzącą nieruchomo kobietę. Nachylił się ku niej, nie będąc pewnym, co właściwie chciał zrobić, albo czego potrzebował - Jakie miałby znaczenie, co teraz powiem? Co byłoby gdyby? Ale nie jest - urwał i pokręcił głową, odsuwając się pospiesznie, rzucając ponownie dystans, który tyle czasu zaplatał - nie ma to znaczenia. Wojna nie zniknie. A my dokonaliśmy wyboru - i nie było w niej miejsca na miłość. Na słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić. Na gorszą śmierć tylko dlatego, że chciała być z nim, nieświadomie przyjmując i klątwę, którą nosił od Próby.
- Chcę, żebyś wróciła do siostry - zakończył krzywo, prostując się i czując jak na język zakrada się suchość, by zacisnąć się wokół krtani, kotłując się emocją, którą tak gładko wyprowadził. Zmusił ciało, by emocje nie popłynęły na usta, nie zawitały do oczu. Potrafił. Oklumencja potrafiła je wyprać do czysta.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Czuła każde uderzenie serca, które tłukło się miarowo w jej piersi. Paradoksalnie zwyczajnie, spokojnie, wyznaczając rytm jej życia - jej trwania. Pieprzone, cholerne spokojne bicie, które jako jedyne słyszała w uszach, gdy kroiła ziemniaki na ćwiartki, dokładnie tak, jak mówiła jej Lyanne. Justine Tonks gotowała. Mało kto byłby w stanie w to uwierzyć. A ona skupiała się dokładnie na każdym jednym zadaniu przy przygotowywaniu obiadu pilnując by jej myśli nie zapuścił się w rejony w które za chwilę i tak miała zatopić się cała.
I jak podejrzewała - utopić się kolejny raz.
Gestem głowy wskazała mu jedynie miejsce gdy zdezorientowane pytanie wydobyło się z jego ust. Nadal skupiając się na wykonywaniu czynności. Tak zwyczajnie prozaicznych. Dopiero gdy zaczął jeść wypuściła powietrze spostrzegając, że wstrzymywała go, czekając na wyrok. Ale to nic nie znaczyło, prawda?
Pierwsza kolacja którą zrobiła dla niego własnymi dłońmi.
Pierwsza i równie możliwe, że ostatnia.
Ta ponura myśl odbierała Tonks apetyt, jednak zjadła, zostawiając go przy stole samego ze słowami, które kreśliła godzinami starając się dobrać te najbardziej odpowiednie, zastanawiając się, czy jakiekolwiek są w stanie zyskać to miano. Opierała się okiennice spoglądając na znajomy widok, na dym, który wędrował ku górze i mieszał się z powietrzem całkowicie znikając. Znów słyszała to cholernie bicie serca marząc, by w końcu usłyszeć cokolwiek innego. Jak długo tak stała obserwując dym z palonego papierosa, jakby to on wyznaczać miał kres jej świata. Świata, który znała dotychczas.
Opuściła go już raz, opuściła własne dzieci i wiedziała, że gdyby musiała podjąć się wyboru ponownie, ten pozostałby niezmiennym. Jednak to nie ona miała decydować tym razem. Zgodziła się na to.
Obiecała
Gdy jej nazwisko wybrzmiało zgasiła końcówkę papierosa odwracając w jego stronę najpierw tylko głowę. Jakby zastanawiając się, czy powinna pochodzić bliżej. Jednak gdy poprosił ją o to ruszyła w kierunku krzesła, które dla niej szykował. Nie musiał i tak by do niego podeszła. Wypuściła z płuc powietrze, sięgając do rękawów by pociągnąć je w dół tak by zakryły bandaże którymi oplecione były rany. Słodkawo gorzki zapach ziół podążał wraz z nią. Usiadła na krześle i w nawyku chciała podciągnąć nogi. Przerwała jednak w połowie, opuszczając je na ziemię. Splotła dłonie na kolanach, przez chwilę mierząc je uważnym spojrzeniem by w końcu podnieść błękitne tęczówki ku jego obliczu.
Pokręciła głową żywo, jakby chcąc zaprzeczyć, od razu powiedzieć, że nie potrzebuje ich wszystkich. Że wystarczy tylko kilka. Jednak zamarła słysząc kolejne słowa. Broda zadrgała lekko, brwi zmarszczyły się na kilka sekund, a Tonks poczuła jednocześnie rozdrażnienie i jeszcze większe niezrozumienie. Dłonie zacisnęły się mimowolnie w pięści, rozprostowała je jednak, układając płasko na kolanach.
- Wytłumacz mi cokolwiek. - poprosiła cicho, znów zaciskając dłonie tylko na kilka sekund. Czemu to sobie zrobiła. Czemu oddała mu całą, nawet złudną kontrolę. Może powinna była nie robić nic, zostawić wszystko tak jak było, pozwolić sobie na przebywanie w jego obecności. Jednak jak zwykle, sama burzyła nawet co, co było namiastką szczęścia.
-Skąd wiesz, Samuel? Skąd wiesz, na co zasługuje? - zapytała głosem drżącym z budującej się w niej złości , którą próbowała powstrzymać. Przecież sama prosiła o odpowiedzi. Czy nie wiedział? Nie był tego świadom, że nie chciała niczego innego. Że nie potrzebowała nikogo innego. Że jeśli ktoś na coś nie zasługiwał to właśnie ona, na niego. Obserwowała uważnie każdy jego gest, cicho prosząc wszechświat by nie łamał jej ponownie. Wątpiła jednak, by miał wysłuchać jej cichych próśb.
- Musi mieć jakieś znaczenie? Może potrzebuje to usłyszeć. Wojna się kiedyś skończy. Z nami albo bez, dla nich, albo dla nas. - wzruszyła ramionami i machnęła prawą ręką, jakby próbując zrzucić z siebie cokolwiek z ciężaru, który czuła. - Czy byłbyś w stanie mnie pokochać? Kiedykolwiek, obojętnie czy w tym świecie, czy tylko w opcji, która nigdy nie zaistniała. - oczy zaszkliły jej się ponownie. Odwróciła głowę wraz ze spojrzeniem w bok. Czuła się tak okropnie obnażona i bezbronna. Zaplotła dłonie na piersi chcąc się zakryć, odgrodzić, ale to nic nie zmieniło. - Czy może każda z decyzji którą podjęłam, jedynie utwierdzała cię w przekonaniu, że… - nie skończyła. Słowa nie chciały jej przejść przez usta. Wzięła wdech, a potem wypuściła powietrze. Ułożyła łokcie na kolanach a w dłoniach schowała twarz. Tylko na chwilę. Podniosła się nie potrafiąc zostać w jednej pozycji. Obeszła krzesło i na jego oparciu ułożyła dłonie zaciskając je oparciu. Może dla niego nie miało to znaczenia, może dla niej też nie powinno być. Ale potrzebowała czegoś, czego mogłaby się uczepić, na co mogłaby czekać.
Gdy wypowiedział ostatnie słowa jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, a wszystko co powiedział wcześniej i czego nie powiedział w ogóle zaczęło w nią uderzać. Zamrugała kilka razy, starając się odgonić piekące łzy. Przecież wiedziała. Wiedziała, że to jedna z prawdopodobniejszych opcji. nic nie zapowiadało innego obrotu sprawy. A jednak jej serce… ono wierzyło nadal, przyjmując każdy jeden cios.
I w końcu cholerne, pieprzone serce ruszyło. Pompując krew, gdy fantomowe uczucie bólu w klatce po zaklęciu z próby do niej wróciło. Pierś unosiła się to w górę, to w dół. Nierówno, szybko. Przymknęła oczy, w końcu wracając spojrzeniem w jego kierunku. W końcu wygrywając z nawiedzającym ją bólem, a może ten sam zwyczajnie ją opuścił.
- Nie wrócę do domu, Sam. Możliwe, że z tego samego powodu z którego ty każesz wrócić tam mnie. Wynajmę mieszkanie. Na te kilka dni… - głos ją zawiódł, gdy ciężka gula zeszła do jej gardła. Gdy wspomnienia powędrowały do próby naprawy anomalii którą podjęła wraz z Kieranem i późniejszej rozmowy. - Zamieszkam z Kieranem i Jackie. - mógł jej tutaj nie chcieć. Miał do tego prawo, zgodziła się przecież przyjąć jego zdanie. Ale każde słowo które wychodziło z jej ust było ciężkie i obleczone drżeniem. Starała się zachować dumę. Jakąkolwiek. Ale jedyne o czym marzyła to chwycenie się najgorszych środków, może płaczu, może błagania by nie zostawił jej samej sobie.
Ale w jednym miał rację, dokonali wyboru. Czemu sądziła, że rzeczywistość będzie inna, niż to, co zobaczyła na Próbie? Mimo wszystko postanowiła jeszcze spróbować.
- Gdybyś mi pozwolił, Sam. - szepnęła cicho, ruszając powoli w jego kierunku, niepewnie, jakby nie jednocześnie doskonale wiedząc po co idzie, ale i bojąc się po to sięgnąć. - Gdybyś mnie dopuścił. - postąpiła kolejny krok zbliżając się bardziej. - Mogłabym być dla ciebie towarzyszką, przyjaciółką, kobietą. - jeszcze jeden i była już przy nim, spoglądając na niego z góry. - Byłabym wsparciem, zdjęła z ramion choć część ciężaru, który dźwigasz, wysłuchałabym. - uniosła dłoń, chcąc otulić nią jego policzek, dotknąć szorstkiej brody. - Pomogłoby rozładować ci napięcie. - uniosła leciutko kącik ust ku górze. Tylko na ułamek sekundy, po którym opadł na swoje miejsce. - Wiem, że po to sięgną. Możliwe, że już wiedzą. - mówiła dalej, przeraźliwie spokojnie, choć jej serce szalało całkiem. Wszak Mulciber widział ich wtedy, na pogrzebie. Czy wyciągnął jakieś wnioski, czy nie prędzej czy później mieli się dowiedzieć? Co dawało rozdzielnie się teraz, kiedy już od dawna mogli wszystko wiedzieć. Myślała inaczej niż on, może nie dostrzegała czegoś istotnego. - Ale to siła, której oni nie dostrzegają. Droga, bardziej kręta i trudniejsza też przez to. Nie byłabym sobą, gdybym nie kochała właśnie ciebie. - zakończyła milknąc, a może tamując słowa. Nadal posiadała ich w sobie zbyt wiele.
I jak podejrzewała - utopić się kolejny raz.
Gestem głowy wskazała mu jedynie miejsce gdy zdezorientowane pytanie wydobyło się z jego ust. Nadal skupiając się na wykonywaniu czynności. Tak zwyczajnie prozaicznych. Dopiero gdy zaczął jeść wypuściła powietrze spostrzegając, że wstrzymywała go, czekając na wyrok. Ale to nic nie znaczyło, prawda?
Pierwsza kolacja którą zrobiła dla niego własnymi dłońmi.
Pierwsza i równie możliwe, że ostatnia.
Ta ponura myśl odbierała Tonks apetyt, jednak zjadła, zostawiając go przy stole samego ze słowami, które kreśliła godzinami starając się dobrać te najbardziej odpowiednie, zastanawiając się, czy jakiekolwiek są w stanie zyskać to miano. Opierała się okiennice spoglądając na znajomy widok, na dym, który wędrował ku górze i mieszał się z powietrzem całkowicie znikając. Znów słyszała to cholernie bicie serca marząc, by w końcu usłyszeć cokolwiek innego. Jak długo tak stała obserwując dym z palonego papierosa, jakby to on wyznaczać miał kres jej świata. Świata, który znała dotychczas.
Opuściła go już raz, opuściła własne dzieci i wiedziała, że gdyby musiała podjąć się wyboru ponownie, ten pozostałby niezmiennym. Jednak to nie ona miała decydować tym razem. Zgodziła się na to.
Obiecała
Gdy jej nazwisko wybrzmiało zgasiła końcówkę papierosa odwracając w jego stronę najpierw tylko głowę. Jakby zastanawiając się, czy powinna pochodzić bliżej. Jednak gdy poprosił ją o to ruszyła w kierunku krzesła, które dla niej szykował. Nie musiał i tak by do niego podeszła. Wypuściła z płuc powietrze, sięgając do rękawów by pociągnąć je w dół tak by zakryły bandaże którymi oplecione były rany. Słodkawo gorzki zapach ziół podążał wraz z nią. Usiadła na krześle i w nawyku chciała podciągnąć nogi. Przerwała jednak w połowie, opuszczając je na ziemię. Splotła dłonie na kolanach, przez chwilę mierząc je uważnym spojrzeniem by w końcu podnieść błękitne tęczówki ku jego obliczu.
Pokręciła głową żywo, jakby chcąc zaprzeczyć, od razu powiedzieć, że nie potrzebuje ich wszystkich. Że wystarczy tylko kilka. Jednak zamarła słysząc kolejne słowa. Broda zadrgała lekko, brwi zmarszczyły się na kilka sekund, a Tonks poczuła jednocześnie rozdrażnienie i jeszcze większe niezrozumienie. Dłonie zacisnęły się mimowolnie w pięści, rozprostowała je jednak, układając płasko na kolanach.
- Wytłumacz mi cokolwiek. - poprosiła cicho, znów zaciskając dłonie tylko na kilka sekund. Czemu to sobie zrobiła. Czemu oddała mu całą, nawet złudną kontrolę. Może powinna była nie robić nic, zostawić wszystko tak jak było, pozwolić sobie na przebywanie w jego obecności. Jednak jak zwykle, sama burzyła nawet co, co było namiastką szczęścia.
-Skąd wiesz, Samuel? Skąd wiesz, na co zasługuje? - zapytała głosem drżącym z budującej się w niej złości , którą próbowała powstrzymać. Przecież sama prosiła o odpowiedzi. Czy nie wiedział? Nie był tego świadom, że nie chciała niczego innego. Że nie potrzebowała nikogo innego. Że jeśli ktoś na coś nie zasługiwał to właśnie ona, na niego. Obserwowała uważnie każdy jego gest, cicho prosząc wszechświat by nie łamał jej ponownie. Wątpiła jednak, by miał wysłuchać jej cichych próśb.
- Musi mieć jakieś znaczenie? Może potrzebuje to usłyszeć. Wojna się kiedyś skończy. Z nami albo bez, dla nich, albo dla nas. - wzruszyła ramionami i machnęła prawą ręką, jakby próbując zrzucić z siebie cokolwiek z ciężaru, który czuła. - Czy byłbyś w stanie mnie pokochać? Kiedykolwiek, obojętnie czy w tym świecie, czy tylko w opcji, która nigdy nie zaistniała. - oczy zaszkliły jej się ponownie. Odwróciła głowę wraz ze spojrzeniem w bok. Czuła się tak okropnie obnażona i bezbronna. Zaplotła dłonie na piersi chcąc się zakryć, odgrodzić, ale to nic nie zmieniło. - Czy może każda z decyzji którą podjęłam, jedynie utwierdzała cię w przekonaniu, że… - nie skończyła. Słowa nie chciały jej przejść przez usta. Wzięła wdech, a potem wypuściła powietrze. Ułożyła łokcie na kolanach a w dłoniach schowała twarz. Tylko na chwilę. Podniosła się nie potrafiąc zostać w jednej pozycji. Obeszła krzesło i na jego oparciu ułożyła dłonie zaciskając je oparciu. Może dla niego nie miało to znaczenia, może dla niej też nie powinno być. Ale potrzebowała czegoś, czego mogłaby się uczepić, na co mogłaby czekać.
Gdy wypowiedział ostatnie słowa jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, a wszystko co powiedział wcześniej i czego nie powiedział w ogóle zaczęło w nią uderzać. Zamrugała kilka razy, starając się odgonić piekące łzy. Przecież wiedziała. Wiedziała, że to jedna z prawdopodobniejszych opcji. nic nie zapowiadało innego obrotu sprawy. A jednak jej serce… ono wierzyło nadal, przyjmując każdy jeden cios.
I w końcu cholerne, pieprzone serce ruszyło. Pompując krew, gdy fantomowe uczucie bólu w klatce po zaklęciu z próby do niej wróciło. Pierś unosiła się to w górę, to w dół. Nierówno, szybko. Przymknęła oczy, w końcu wracając spojrzeniem w jego kierunku. W końcu wygrywając z nawiedzającym ją bólem, a może ten sam zwyczajnie ją opuścił.
- Nie wrócę do domu, Sam. Możliwe, że z tego samego powodu z którego ty każesz wrócić tam mnie. Wynajmę mieszkanie. Na te kilka dni… - głos ją zawiódł, gdy ciężka gula zeszła do jej gardła. Gdy wspomnienia powędrowały do próby naprawy anomalii którą podjęła wraz z Kieranem i późniejszej rozmowy. - Zamieszkam z Kieranem i Jackie. - mógł jej tutaj nie chcieć. Miał do tego prawo, zgodziła się przecież przyjąć jego zdanie. Ale każde słowo które wychodziło z jej ust było ciężkie i obleczone drżeniem. Starała się zachować dumę. Jakąkolwiek. Ale jedyne o czym marzyła to chwycenie się najgorszych środków, może płaczu, może błagania by nie zostawił jej samej sobie.
Ale w jednym miał rację, dokonali wyboru. Czemu sądziła, że rzeczywistość będzie inna, niż to, co zobaczyła na Próbie? Mimo wszystko postanowiła jeszcze spróbować.
- Gdybyś mi pozwolił, Sam. - szepnęła cicho, ruszając powoli w jego kierunku, niepewnie, jakby nie jednocześnie doskonale wiedząc po co idzie, ale i bojąc się po to sięgnąć. - Gdybyś mnie dopuścił. - postąpiła kolejny krok zbliżając się bardziej. - Mogłabym być dla ciebie towarzyszką, przyjaciółką, kobietą. - jeszcze jeden i była już przy nim, spoglądając na niego z góry. - Byłabym wsparciem, zdjęła z ramion choć część ciężaru, który dźwigasz, wysłuchałabym. - uniosła dłoń, chcąc otulić nią jego policzek, dotknąć szorstkiej brody. - Pomogłoby rozładować ci napięcie. - uniosła leciutko kącik ust ku górze. Tylko na ułamek sekundy, po którym opadł na swoje miejsce. - Wiem, że po to sięgną. Możliwe, że już wiedzą. - mówiła dalej, przeraźliwie spokojnie, choć jej serce szalało całkiem. Wszak Mulciber widział ich wtedy, na pogrzebie. Czy wyciągnął jakieś wnioski, czy nie prędzej czy później mieli się dowiedzieć? Co dawało rozdzielnie się teraz, kiedy już od dawna mogli wszystko wiedzieć. Myślała inaczej niż on, może nie dostrzegała czegoś istotnego. - Ale to siła, której oni nie dostrzegają. Droga, bardziej kręta i trudniejsza też przez to. Nie byłabym sobą, gdybym nie kochała właśnie ciebie. - zakończyła milknąc, a może tamując słowa. Nadal posiadała ich w sobie zbyt wiele.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Chciałby powiedzieć, że wszystko było proste. Była decyzja. Była i na nią odpowiedź. Trudność kotwiczyła się dopiero wtedy, gdy odpowiedź rozumu i serca, brzmiały zgoła inaczej, stojąc po dwóch rożnych stronach skrajności. Nie było nic pomiędzy, bo to rodziło więcej cierpienia, niż można było sobie wyobrazić. Być może, dawno temu, był to jeden z powodów, dla których wybrał stronę, po której miał wędrować. Skrajność, za którą oddał coś więcej niż swoje życie, a Próba przypieczętowała decyzję magia potężniejsza, niż znała rzeczywistość. I rosła razem ze Skamanderem, z każdą kolejną odpowiedzią i czynem. Zabawne, że nienawidząc fanatyzmu i by z nim walczyć, sam oparł się o jej ostre krawędzie. I robił to z pełną świadomością kary, jaka czekać go miała za wszystko co zrobił, robił teraz i zrobi w przyszłości. O tym wiedział i nie uciekał.
Najtrudniejsze były decyzje związane z nim samym. Te sięgające zakamarków serca, szarpiące się z pamięcią, wyrywające fragmenty z przeszłości, jak zgubione elementy puzzli.
Chciałby móc powiedzieć, że zgoda za pierwszym razem, znaczyła następujące po niej decyzje. Prawda była inna, trudniejsza, bardziej koślawa, przypominając bardziej nierówne litery rysowane przez nieumiejętną dłoń dziecka. Los. Fatum? I przede wszystkim, wymagała powtarzania odpowiedzi od nowa, za każdym razem, jak mantra w modlitwach mugolskich mnichów. Tę trudniejszą przyszło mu spotkać powtórnie, jakby rzeczywistość nie przyjęła jakości, z jaką się w niej ukazał. Odpowiedź, którą usłyszeć miała ona, ubierając się w obraz, który sięgał głębiej niż ktokolwiek inny.
Czytany list, ślizgał się w palcach, które raz za razem zaciskał mocniej, tylko po to, by rozluźnić je i sięgnąć dymiącego papierosa. Mówił sobie, że nie potrzebował tytoniu, ale prawda była inna. Nikotyna krążąca we krwi, możliwe, że jako placebo, dawało mu namiastkę rozluźnienia, czy też rozproszenia napiętych skupisk myśli. I mięśni. Odprężająco, chociaż zapewne złudnie, działał zaspokojony głód, leniwie przeciskając się przez świadomość, która tylko na chwile chciała zasnąć. Krótką, ulotną, natarczywą i równie pospiesznie znikającą. Do głosu dotarły tłamszone emocje, uwolnione spod palców, które śledziły tor pisanych na pergaminie słów, słów, za którymi wciąż nie nadążał, nie kiedy próbował zebrał je w całość, ułożyć... i odpowiedzieć.
Były momenty, że potrafił patrzeć na siebie w perspektywie. Odrywając niewidzialne dłonie od zaciśniętej kurczowo szczęki. Mógł spojrzeć na przygarbione ramiona czarnowłosego mężczyzny, który pochylał się przed drobną kobietą, siadającą właśnie przed nim. Kontrast, który wkroczył w widziany obraz poruszał napięte struny w krtani, czekając, aż wyda z siebie głos. Wtedy musiał wrócić do siebie, spotkać z ciężarem, którego brzemię opierało się już nie tylko na jego barkach. Podobny, przyjęła - na pozór krucha sylwetka Tonks - Wszystkie odpowiedzi kryją się w jednej - patrzył na blade, smukłe palce, które gięły się na kobiecych kolanach, a mieszanka ziół i krwi, wdzierając się do nosa, przypominała wyraźniej, kogo miał przed sobą.
Niemal widzialnie mógł spostrzec, jak powietrze wokół jasnych włosów zmienia się. Jak kształtne wargi zaciskają się i drżą pod naporem dużo cięższych słów, niż zostały wypowiedziane - Ta odpowiedź też kryje się w jednym - jak bardzo mętne wydawały się jego odpowiedzi, jak bardzo niejasne dla uszu, którym nie mógł udzielić zrozumienia. Jakkolwiek żałośnie nie miało to brzmieć - Znam cię - dodał, jakby kryć się za tym miała chociaż cząstka prawdy. Odetchnął cicho, przez nos, wypuszczając powietrze, które kotłowało się w płucach, już pozbawione tytoniowej otoczki.
- Dla nas się nie skończy - podniósł wzrok, powoli wędrując z drobnych dłoni, ślizgając się nieco zbyt pospiesznie z materii koszuli i odsłoniętego niechcący obojczyka, do szyi i zagłębienia w niej, znaczonego bladością. Zatrzymał się przy ustach, by w końcu trafić na dwa błękity oczu. I tym wyraźniej słyszał padające słowa, drażniące język do odpowiedzi, której udzielić nie mógł. Nie potrafił oderwać własnych, pogrążonych w cieniu tęczówek w dwóch, znajomych źrenicach, w końcu zrywając go z uwięzi. Pochylił się nagle, nieznacznie hamując dopiero, gdy zrozumiał, za czym tak podążał. Wyprostował się, czując jak chłodny impuls przeciska się przez całą długość kręgosłupa. Tak łatwo było doprowadzić ją do łez. W końcu nabrał wprawy przez lata doświadczeń, testowanych na innych. Kiedyś - chciał zranić, chociaż nie musiał. Dziś musiał, chociaż nie chciał. Ironia losu.
- Nie próbuj ściągać winy na siebie - zmarszczył gniewnie czarne brwi i sam odwrócił twarz, opierając spojrzenie na okiennym widoku. Dlaczego z jednej wypowiedzi, powstawało jeszcze więcej niejasnych?
Mimowolnie podążył za kobiecym gestem, gdy oczy i blade lico skryło się w dłoniach. Jego własna ręka zawisła nad jasnym pasmem włosów, odrywając się , gdy postanowiła bez zapowiedzi - podnieść się. Idiotyczne zachowanie, którego nie kontrolował akurat teraz. Opuścił obie dłonie, opierając barki o wezgłowie krzesła. W milczeniu obserwował, jak obchodzi krzesło, jak coś zbiera się pod zaczerwienionymi powiekami. Jak szykuje nową stronę, z którą miał się zmierzyć. Zwinął palce w pięści i zaplótł ramiona przed sobą.
Złudna maska obojętności nie opadła, gdy w końcu zwróciła się ku niemu. Powoli kiwnął głową, przyjmując kreowaną odpowiedź. Był okrutny, ale widział w tym najlepsze z możliwych rozwiązań. Nie opuścił jednak gardy, doskonale wyczuwając, że to co miała do powiedzenie, jeszcze nie rozogniło pełni mocy. Sam musiał mierzyć się z paskudnym poczuciem winy i bolesnym (dla niego) drżeniem, które targało drobny ciałem Just. Czuł się jak ostatni drań, ale proste cięcia były najbardziej skuteczne. Ciął więc szybko, ostro. A nawet nie wiedział, że trafi na dużo cięższą przeszkodę.
Drgnął, gdy tonacja głosu zmieniła się. I nawet jeśli nie rozplótł zamkniętych ramion, czuł, jak dłonie zaciskają się, wiedzione siłą, która miała go za chwile uderzyć. Kolejne słowa i dystans skrócił się, a Skamander musiał zmierzyć się z ciepłem, które zatańczyło we krwi. Rozluźnił w końcu dłonie, które uwolnione, opadły na uda. Jej wzrok uwięziła we własnym spojrzeniu, nie pozwalając nawet na chwilę, by zgubił ich treść. Mówiły wyraźniej, niż same słowa, chociaż te, drażniły jego język, wcale nie układając na jego powierzchni wyrazów. Chciał czegoś zupełnie innego.
Nie zawahał się, gdy smukłe palce zatrzymały się przy jego policzku. Podniósł własną rękę, zamykając tę drobniejszą w ujęciu, tym samym nie pozwalając jej umknąć - Just - głos miał ochrypły, a w niemal czarnych źrenicach, kryło się, rozpaczliwie hamowane i zbyt szybko rosnące pragnienie - Mogłabyś... - mówił cicho - wiem, że mogłabyś - kontynuował, gdy nieco mocniej zaciskał dłoń, by zapleść jej palce z własnymi, tylko po to, by odsunąć je od policzka. nie wypuścił jej jednak z ujęcia. odchylił rękę za siebie, przyciągając ja bliżej. Za blisko - Chciałbym - dodał jeszcze ciszej, ledwie poruszając ustami, które zdawały się mówić to, o czym tylko zdążył pomyśleć. Był okrutny, ale nie tylko wobec kobiety, a wobec siebie i własnych postanowień, które ugięły się niebezpiecznie. Nim zdołał przyciągnąć jej usta do swoich, zatrzymał się - ... ale ci na to nie pozwolę - nie rozumiał dalszych padających wyrazów. Wstał z miejsca, w końcu wypuszczając kobiecą dłoń, tylko po to, by objąć ją ramionami. Z cichym westchnieniem, szaleńczo bijącym sercem i ogniem, który nie wypuszczał go z okowów, opuścił głowę, układając brodę na czubku jasnych włosów - Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz - nie był pewien, czy słowa mówił wyraźnie, chowając wargi w miękkich pasmach i wdychając zbyt znajomą mieszankę zapachów, którego własnie próbował się wyrzec. Czemu akurat teraz, musiała pachnieć jabłkami?
Najtrudniejsze były decyzje związane z nim samym. Te sięgające zakamarków serca, szarpiące się z pamięcią, wyrywające fragmenty z przeszłości, jak zgubione elementy puzzli.
Chciałby móc powiedzieć, że zgoda za pierwszym razem, znaczyła następujące po niej decyzje. Prawda była inna, trudniejsza, bardziej koślawa, przypominając bardziej nierówne litery rysowane przez nieumiejętną dłoń dziecka. Los. Fatum? I przede wszystkim, wymagała powtarzania odpowiedzi od nowa, za każdym razem, jak mantra w modlitwach mugolskich mnichów. Tę trudniejszą przyszło mu spotkać powtórnie, jakby rzeczywistość nie przyjęła jakości, z jaką się w niej ukazał. Odpowiedź, którą usłyszeć miała ona, ubierając się w obraz, który sięgał głębiej niż ktokolwiek inny.
Czytany list, ślizgał się w palcach, które raz za razem zaciskał mocniej, tylko po to, by rozluźnić je i sięgnąć dymiącego papierosa. Mówił sobie, że nie potrzebował tytoniu, ale prawda była inna. Nikotyna krążąca we krwi, możliwe, że jako placebo, dawało mu namiastkę rozluźnienia, czy też rozproszenia napiętych skupisk myśli. I mięśni. Odprężająco, chociaż zapewne złudnie, działał zaspokojony głód, leniwie przeciskając się przez świadomość, która tylko na chwile chciała zasnąć. Krótką, ulotną, natarczywą i równie pospiesznie znikającą. Do głosu dotarły tłamszone emocje, uwolnione spod palców, które śledziły tor pisanych na pergaminie słów, słów, za którymi wciąż nie nadążał, nie kiedy próbował zebrał je w całość, ułożyć... i odpowiedzieć.
Były momenty, że potrafił patrzeć na siebie w perspektywie. Odrywając niewidzialne dłonie od zaciśniętej kurczowo szczęki. Mógł spojrzeć na przygarbione ramiona czarnowłosego mężczyzny, który pochylał się przed drobną kobietą, siadającą właśnie przed nim. Kontrast, który wkroczył w widziany obraz poruszał napięte struny w krtani, czekając, aż wyda z siebie głos. Wtedy musiał wrócić do siebie, spotkać z ciężarem, którego brzemię opierało się już nie tylko na jego barkach. Podobny, przyjęła - na pozór krucha sylwetka Tonks - Wszystkie odpowiedzi kryją się w jednej - patrzył na blade, smukłe palce, które gięły się na kobiecych kolanach, a mieszanka ziół i krwi, wdzierając się do nosa, przypominała wyraźniej, kogo miał przed sobą.
Niemal widzialnie mógł spostrzec, jak powietrze wokół jasnych włosów zmienia się. Jak kształtne wargi zaciskają się i drżą pod naporem dużo cięższych słów, niż zostały wypowiedziane - Ta odpowiedź też kryje się w jednym - jak bardzo mętne wydawały się jego odpowiedzi, jak bardzo niejasne dla uszu, którym nie mógł udzielić zrozumienia. Jakkolwiek żałośnie nie miało to brzmieć - Znam cię - dodał, jakby kryć się za tym miała chociaż cząstka prawdy. Odetchnął cicho, przez nos, wypuszczając powietrze, które kotłowało się w płucach, już pozbawione tytoniowej otoczki.
- Dla nas się nie skończy - podniósł wzrok, powoli wędrując z drobnych dłoni, ślizgając się nieco zbyt pospiesznie z materii koszuli i odsłoniętego niechcący obojczyka, do szyi i zagłębienia w niej, znaczonego bladością. Zatrzymał się przy ustach, by w końcu trafić na dwa błękity oczu. I tym wyraźniej słyszał padające słowa, drażniące język do odpowiedzi, której udzielić nie mógł. Nie potrafił oderwać własnych, pogrążonych w cieniu tęczówek w dwóch, znajomych źrenicach, w końcu zrywając go z uwięzi. Pochylił się nagle, nieznacznie hamując dopiero, gdy zrozumiał, za czym tak podążał. Wyprostował się, czując jak chłodny impuls przeciska się przez całą długość kręgosłupa. Tak łatwo było doprowadzić ją do łez. W końcu nabrał wprawy przez lata doświadczeń, testowanych na innych. Kiedyś - chciał zranić, chociaż nie musiał. Dziś musiał, chociaż nie chciał. Ironia losu.
- Nie próbuj ściągać winy na siebie - zmarszczył gniewnie czarne brwi i sam odwrócił twarz, opierając spojrzenie na okiennym widoku. Dlaczego z jednej wypowiedzi, powstawało jeszcze więcej niejasnych?
Mimowolnie podążył za kobiecym gestem, gdy oczy i blade lico skryło się w dłoniach. Jego własna ręka zawisła nad jasnym pasmem włosów, odrywając się , gdy postanowiła bez zapowiedzi - podnieść się. Idiotyczne zachowanie, którego nie kontrolował akurat teraz. Opuścił obie dłonie, opierając barki o wezgłowie krzesła. W milczeniu obserwował, jak obchodzi krzesło, jak coś zbiera się pod zaczerwienionymi powiekami. Jak szykuje nową stronę, z którą miał się zmierzyć. Zwinął palce w pięści i zaplótł ramiona przed sobą.
Złudna maska obojętności nie opadła, gdy w końcu zwróciła się ku niemu. Powoli kiwnął głową, przyjmując kreowaną odpowiedź. Był okrutny, ale widział w tym najlepsze z możliwych rozwiązań. Nie opuścił jednak gardy, doskonale wyczuwając, że to co miała do powiedzenie, jeszcze nie rozogniło pełni mocy. Sam musiał mierzyć się z paskudnym poczuciem winy i bolesnym (dla niego) drżeniem, które targało drobny ciałem Just. Czuł się jak ostatni drań, ale proste cięcia były najbardziej skuteczne. Ciął więc szybko, ostro. A nawet nie wiedział, że trafi na dużo cięższą przeszkodę.
Drgnął, gdy tonacja głosu zmieniła się. I nawet jeśli nie rozplótł zamkniętych ramion, czuł, jak dłonie zaciskają się, wiedzione siłą, która miała go za chwile uderzyć. Kolejne słowa i dystans skrócił się, a Skamander musiał zmierzyć się z ciepłem, które zatańczyło we krwi. Rozluźnił w końcu dłonie, które uwolnione, opadły na uda. Jej wzrok uwięziła we własnym spojrzeniu, nie pozwalając nawet na chwilę, by zgubił ich treść. Mówiły wyraźniej, niż same słowa, chociaż te, drażniły jego język, wcale nie układając na jego powierzchni wyrazów. Chciał czegoś zupełnie innego.
Nie zawahał się, gdy smukłe palce zatrzymały się przy jego policzku. Podniósł własną rękę, zamykając tę drobniejszą w ujęciu, tym samym nie pozwalając jej umknąć - Just - głos miał ochrypły, a w niemal czarnych źrenicach, kryło się, rozpaczliwie hamowane i zbyt szybko rosnące pragnienie - Mogłabyś... - mówił cicho - wiem, że mogłabyś - kontynuował, gdy nieco mocniej zaciskał dłoń, by zapleść jej palce z własnymi, tylko po to, by odsunąć je od policzka. nie wypuścił jej jednak z ujęcia. odchylił rękę za siebie, przyciągając ja bliżej. Za blisko - Chciałbym - dodał jeszcze ciszej, ledwie poruszając ustami, które zdawały się mówić to, o czym tylko zdążył pomyśleć. Był okrutny, ale nie tylko wobec kobiety, a wobec siebie i własnych postanowień, które ugięły się niebezpiecznie. Nim zdołał przyciągnąć jej usta do swoich, zatrzymał się - ... ale ci na to nie pozwolę - nie rozumiał dalszych padających wyrazów. Wstał z miejsca, w końcu wypuszczając kobiecą dłoń, tylko po to, by objąć ją ramionami. Z cichym westchnieniem, szaleńczo bijącym sercem i ogniem, który nie wypuszczał go z okowów, opuścił głowę, układając brodę na czubku jasnych włosów - Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz - nie był pewien, czy słowa mówił wyraźnie, chowając wargi w miękkich pasmach i wdychając zbyt znajomą mieszankę zapachów, którego własnie próbował się wyrzec. Czemu akurat teraz, musiała pachnieć jabłkami?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Był jej tlenem, był powietrzem bez którego nie potrafiła się obejść. Nie, inaczej. Potrafiła oddychać sama, choć ból w klatce piersiowej znacząco wskazywał na pewną trudność. Był więc jej częścią, bardziej materialną, potrzebną i ważną, a jednocześnie taką, bez której wiedziała, że jest w stanie dalej funkcjonować. Sama zaś, wolała określać go swoim sercem, bo to je właśnie jemu oddała. I nie kryła się już z tym, nie ukrywała pokątnie każdego jednego zachwytu, czy drżenia w które wprawiał jej spragnione jego bliskości ciało. Nie ukrywała uczucia, które rozlewało się w niej całej znacząc jasne spojrzenie, kiedy spotykało się z kontrastującymi, ciemnymi źrenicami.
Ale czas nie był dla nich łaskawy, postanawiając zadrwić z nich obojga, zagrać serenadę prześmiewczej melodii na nosie, prawdopodobnie lubując się w tym, czego dokonał. Nie, nie był dla nich dobry, a może oni sami nieświadomie krzywdzili siebie samych i siebie wzajemnie. Mijali się, nie potrafiąc zatrzymać w jednym dobrym momencie. W jednym, który mogłaby dla nich wszystko zmienić.
A ona? Ona była przeklęta.
Nie przez Mulcibera, który zesłał na nią widmo pod postacią Nits. Teraz przypominało to bardziej wspomnienie, krótki epizod o nic nie znaczącym wydźwięku. Przeklęła ją własna krew, a może krew jej przodków - w tym konkretnym względzie nie była jednoznacznie stwierdzić, która z odpowiedzi jest właściwie. Miała ochotę czasem zaśmiać się gorzko. Jej brudna krew, nic nie znacząca, nosiła w sobie magię. Magię, która podążała za jedną stroną jej rodziny od wieków. Miłość miała być czysta, miłość miała mieć moc. I ona miała pokochać, miała zrozumieć czystość tego uczucia, miała zrozumieć jego siłę, jednocześnie miała przynieść też zgubę. Pamiętała dokładnie w jakie słowa ubierała babcia zawsze rodzinną legendę która pośród wersów niosła jedynie prawdę i nie mogła nic poradzić na to, że gdy patrzyła dzisiaj w jego kierunku słowa wypowiadane babcinym głosem pojawiały się w jej głowie. (...) od tej pory miałyśmy kochać beznamiętnie, oddawać serce tylko jednemu mężczyźnie i nie godzić się na namiastki tego, co zwać można było prawdziwym uczuciem. Choć nigdy nie patrzymy na to płynie w żyłach, to kochając tych, których krew nazwać można było czystą, czy szlachetną na wspólne życie miałyśmy ściągać komplikacje.
Głupota, tak myślała kiedyś, za młodu, gdy razem z matką jechały do babki, gdy na miejscu spotykała Wilde i obie z małą Leanne obok siebie słuchały słów wypowiadanych przez babcię. Rodzinne legendy, nijak mające się do rzeczywistości będące jedynie chwytająca za serce opowieścią.
Dzisiaj, dzisiaj jej racjonalna strona opierała się nadal, jednak organ bijący w środku ciała zdawał się w końcu rozumieć.
Spojrzenie jasnych błękitów przeniosło się na niego, zmarszczyła lekko brwi. Jak wszystkie odpowiedzi mogły kryć się w jednej. W czym jednym mogła kryć się jedna odpowiedź. Patrzyła milcząc, próbując rozsupłać zagadkę, którą przed nią zostawił. Nie zamierzał jej odpowiedzieć, nie chciał, albo nie mógł, może w tej sposób chciał odsunąć ją jeszcze mocniej, jeszcze bardziej, nie zauważając jednak, że nic co robił nie przesuwało jej nawet o milimetr. Choć porównanie było absurdalne zakorzeniała się w miejscu swojego uczucia, wbiła w podłoże mocne korzenie i sięgnęła koroną z liści aż do nieba. Absurdalne, gdy spoglądało się na jej wzrost.
Znał ją, oczywiście że ją znał. Każdą zaletę i każdą wadę, którą bezskutecznie próbowała przed nim skryć. Wiedział, że była pewniejsza, gdy podskoczyła krótko trzy razy przed teleportacją, choć było to głupie, wiedział, że potrafiła wykonać ja i bez bzdurnych podskoków, które były niczym talizman zaklęty w ruchach. Wiedział, że zakładała włosy za uszy, a czasem nawet powietrze gdy te były spięte, gdy próbowała ukryć zdenerwowanie lub skupiała się nad czymś mocno. Wiedział, że nie robiło jej różnicy czy pije wino, czy ognistą, ale od herbaty wolała kawę, choć w niej samej więcej było mleka niż kofeiny. Że, gdy nikt nie patrzył lubiła przez pasy przechodzić, skacząc jedynie po białych. Wiedział, że potrafiła wzruszyć się w momentach, które nie roztkliwiały innych, ale i zachować zimną krew i jasność umysłu, gdy wymagała tego sytuacja. W końcu wiedział, że go kochała i wiedział też, że tak naprawdę starczyłoby jej jedno słowo w odpowiedzi na zadane pytania.
Myśli nagle zatrzymały się gwałtownie na ostatnich wyrazach, zataczając jednocześnie koło, powracając do wypowiedzianych przez niego słów.
Westchnęła lekko, kręcąc głową. Odpowiedź kryje się w jednym - jednym słowie. Drań - pomyślała, krzywiąc się lekko. Skąd miała wiedzieć, czy chodziło mu o tak, czy o nie. Sądziła, że o to pierwsze. A może znów - i tylko - miała nadzieję. Ale jego gesty, jego gesty zdawały się poświadczać za cichym potwierdzeniem którego nie chciał - a może nie mógł - wypowiedzieć głośno.
Wszystkie odpowiedzi kryją się w jednej. To zdawało się coraz jaśniejsze. Choć nie chciała jej nazywać. Tej, które naznaczyła ich ciała. Tej, na której oddali własne dusze. Jeśli jej odpowiedzi skrywały się tam, nie miała nigdy ich dostać.
Wojna nie miała się dla nich skończyć. Wiedziała, że miał rację, po tej będą następne walki do wygrania, kolejne rzeczy do zrobienia i oni sami zgodzili się na to. Nie odpowiedziała więc w końcu skrywając twarz w rękach opartych na kolanach.
W końcu odchyliła się z siłą uderzając łopatkami w oparcie krzesła. Zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
- Dobrze. - zgodziła się w końcu jednym, odpowiadając na wszystko co padło wcześniej. Podniosła się jednak zaraz mówiąc dalej, a może wyrzucając z siebie słowa, których skrywała zbyt wiele. Zatrzymał jej dłoń nim zdążyła sięgnąć celu. Ale nie pozwolił jej cofnąć zamykając ją w objęciu. Gdy jej imię zadrgało na jego ustach poczuła jak znacząc się pragnieniem, zadrżała lekko, nie potrafiąc zapanować nad ciałem. Nie spuszczała z niego spojrzenia wyczekując - i każda sekunda oczekiwania zdawała się trwać wieczność. Wstrzymywała oddech, gdy słowa mieszały się z dotykiem, który zaciskał się mocniej, gdy jego palce splatały się z jej własnymi. Gdy przyznawał, że rzeczywiście byłaby w stanie tego dokonać. Ona, głupia, brudna, szalona, Tonks.
Bum. Bum. Zabiło z szaleńczą siłą serce, gdy przyciągał ją bliżej. Rozedrgane, nerwowe, rozpaczliwe i szczęśliwe jednocześnie, gdy na jego wargach znalazło się kolejne słowo. Słowo, które zmieniło wszystko. Które zdawało się nieść i wszystkie odpowiedzi. Które wszystkim było. Jak wszystkim był on. Kiedy zbliżała się, za jego działaniem. Jednak ruch ustał, gdy była blisko, tak blisko, że widziała dokładnie każdą pojedynczą rzęsę. Rozchyliła bezwiednie usta w szoku czując jakby dostała obuchem w głowę. Kompletnie zagubiona, nie zdołała nic zrobić, nie zdołała uciec, gdy męskie ramiona zamykały się wokół niej.
(...) która darzyła rycerza uczuciem platonicznym, ale jednocześnie tęsknym i gorącym. Oddała mu swe serce, jednak on nie przyjął go(...) - usłyszała znów w głowie głos babki, przygryzła dolną wargę, aż do bólu. Nie, te słowa nie niosły prawdy. Choć rozum mówił jedno, jej serce sprzeciwiało mu się. A słowa, które wypowiedział jako ostatnie owinęły się wokół niej napięły jej ciało. Stała, przymykając powieki, słuchając jego serca i wdychając zapach, który tak dobrze znała jednocześnie słysząc jak mantrę słowa które wypowiedział. Słowa, które rozpalały w niej złość.
Uniosła drżące dłonie układając je na jego klatce i odpychając się. Wyrywając z objęć, które były dla niej wszystkim. Cofnęła się o krok nie podnosząc wzroku, drżąc od emocji, które wypełniały ją całą. Od miłości, złości, zgody po niemy protest.
- Jesteś… - zaczęła, unosząc dłonie i kryjąc w nich twarz, przetarła nią nimi, jakby mogąc w ten sposób odnaleźć brakujące słowa. Odwróciła się, oddychając szybko, nierówno, ogniskują całą złość na krześle, na którym przed chwilą siedziała. - Niereformowalnym. - zaczęła zaciskając dłonie w pięści. Unosząc nogę, która powędrowała w kierunku krzesła, i gdy zderzała się z nim jej usta wypuściły kolejne słowo. - Kretynem. - krzesłu nic się nie stało, przesunęło się z piskiem po drewnianej podłodze i opadło na jeden bok. A ona dalej stała plecami do niego, próbując uspokoić oddech, pochylając głowę, chowając ją w ramionach, które opadły.
- Pieprzyć to. - mruknęła, odwracając się w jego kierunku. Rozedrgania, widocznie zła i poruszona jednocześnie. Patrzyła na niego, ostro, hardo z miłością której się już nie bała ale i złością, głównie na to, że sądził że ma co mu wybaczać. Nie miała, bo nie był w stanie jej do siebie zrazić. - Ja będę, Skamander. Niezmiennie. Niezależnie. Zawsze. - w głosie brzmiała pewność, które nic nie burzyło. Pewność, która potęgowała wymawianą przez nią prawdę. Będę, może nie tutaj, może nie obok - ale przy Tobie. Będę, może nie z tobą - ale dla ciebie. Będę czekać, tak jak czekałam od zawsze. I będę kochać, czy tego chcesz czy nie. - Ale dzisiaj będę egoistką, chcę zburzyć mury, chcę przejść przez wszystkie linie. - niepisane, od lat ograniczające ich samych, wytyczających jasne granice tej znajomości. - Więc tak, pieprzyć to. - powtórzyła raz jeszcze ruszając w jego kierunku. Nie pytając o pozwolenie sięgnęła do jego ust, pragnąc poczuć smak jego warg. Pragnąc by tego jednego wieczoru przyjął ją i dał je wszystko o czym marzyła od dawna. Chciała być jego, choćby tylko na kilka chwil, póki pierwszy promień słońca na naznaczy się nowym dniem. Chciała poczuć go całego i raz prawdziwie go mieć.
By zniknąć nim słońce ponownie wzejdzie nad Londynem - zgodnie z jego postanowieniem.
Tylko jej pragnienia, mogły rozbić się o niego.
Ale czas nie był dla nich łaskawy, postanawiając zadrwić z nich obojga, zagrać serenadę prześmiewczej melodii na nosie, prawdopodobnie lubując się w tym, czego dokonał. Nie, nie był dla nich dobry, a może oni sami nieświadomie krzywdzili siebie samych i siebie wzajemnie. Mijali się, nie potrafiąc zatrzymać w jednym dobrym momencie. W jednym, który mogłaby dla nich wszystko zmienić.
A ona? Ona była przeklęta.
Nie przez Mulcibera, który zesłał na nią widmo pod postacią Nits. Teraz przypominało to bardziej wspomnienie, krótki epizod o nic nie znaczącym wydźwięku. Przeklęła ją własna krew, a może krew jej przodków - w tym konkretnym względzie nie była jednoznacznie stwierdzić, która z odpowiedzi jest właściwie. Miała ochotę czasem zaśmiać się gorzko. Jej brudna krew, nic nie znacząca, nosiła w sobie magię. Magię, która podążała za jedną stroną jej rodziny od wieków. Miłość miała być czysta, miłość miała mieć moc. I ona miała pokochać, miała zrozumieć czystość tego uczucia, miała zrozumieć jego siłę, jednocześnie miała przynieść też zgubę. Pamiętała dokładnie w jakie słowa ubierała babcia zawsze rodzinną legendę która pośród wersów niosła jedynie prawdę i nie mogła nic poradzić na to, że gdy patrzyła dzisiaj w jego kierunku słowa wypowiadane babcinym głosem pojawiały się w jej głowie. (...) od tej pory miałyśmy kochać beznamiętnie, oddawać serce tylko jednemu mężczyźnie i nie godzić się na namiastki tego, co zwać można było prawdziwym uczuciem. Choć nigdy nie patrzymy na to płynie w żyłach, to kochając tych, których krew nazwać można było czystą, czy szlachetną na wspólne życie miałyśmy ściągać komplikacje.
Głupota, tak myślała kiedyś, za młodu, gdy razem z matką jechały do babki, gdy na miejscu spotykała Wilde i obie z małą Leanne obok siebie słuchały słów wypowiadanych przez babcię. Rodzinne legendy, nijak mające się do rzeczywistości będące jedynie chwytająca za serce opowieścią.
Dzisiaj, dzisiaj jej racjonalna strona opierała się nadal, jednak organ bijący w środku ciała zdawał się w końcu rozumieć.
Spojrzenie jasnych błękitów przeniosło się na niego, zmarszczyła lekko brwi. Jak wszystkie odpowiedzi mogły kryć się w jednej. W czym jednym mogła kryć się jedna odpowiedź. Patrzyła milcząc, próbując rozsupłać zagadkę, którą przed nią zostawił. Nie zamierzał jej odpowiedzieć, nie chciał, albo nie mógł, może w tej sposób chciał odsunąć ją jeszcze mocniej, jeszcze bardziej, nie zauważając jednak, że nic co robił nie przesuwało jej nawet o milimetr. Choć porównanie było absurdalne zakorzeniała się w miejscu swojego uczucia, wbiła w podłoże mocne korzenie i sięgnęła koroną z liści aż do nieba. Absurdalne, gdy spoglądało się na jej wzrost.
Znał ją, oczywiście że ją znał. Każdą zaletę i każdą wadę, którą bezskutecznie próbowała przed nim skryć. Wiedział, że była pewniejsza, gdy podskoczyła krótko trzy razy przed teleportacją, choć było to głupie, wiedział, że potrafiła wykonać ja i bez bzdurnych podskoków, które były niczym talizman zaklęty w ruchach. Wiedział, że zakładała włosy za uszy, a czasem nawet powietrze gdy te były spięte, gdy próbowała ukryć zdenerwowanie lub skupiała się nad czymś mocno. Wiedział, że nie robiło jej różnicy czy pije wino, czy ognistą, ale od herbaty wolała kawę, choć w niej samej więcej było mleka niż kofeiny. Że, gdy nikt nie patrzył lubiła przez pasy przechodzić, skacząc jedynie po białych. Wiedział, że potrafiła wzruszyć się w momentach, które nie roztkliwiały innych, ale i zachować zimną krew i jasność umysłu, gdy wymagała tego sytuacja. W końcu wiedział, że go kochała i wiedział też, że tak naprawdę starczyłoby jej jedno słowo w odpowiedzi na zadane pytania.
Myśli nagle zatrzymały się gwałtownie na ostatnich wyrazach, zataczając jednocześnie koło, powracając do wypowiedzianych przez niego słów.
Westchnęła lekko, kręcąc głową. Odpowiedź kryje się w jednym - jednym słowie. Drań - pomyślała, krzywiąc się lekko. Skąd miała wiedzieć, czy chodziło mu o tak, czy o nie. Sądziła, że o to pierwsze. A może znów - i tylko - miała nadzieję. Ale jego gesty, jego gesty zdawały się poświadczać za cichym potwierdzeniem którego nie chciał - a może nie mógł - wypowiedzieć głośno.
Wszystkie odpowiedzi kryją się w jednej. To zdawało się coraz jaśniejsze. Choć nie chciała jej nazywać. Tej, które naznaczyła ich ciała. Tej, na której oddali własne dusze. Jeśli jej odpowiedzi skrywały się tam, nie miała nigdy ich dostać.
Wojna nie miała się dla nich skończyć. Wiedziała, że miał rację, po tej będą następne walki do wygrania, kolejne rzeczy do zrobienia i oni sami zgodzili się na to. Nie odpowiedziała więc w końcu skrywając twarz w rękach opartych na kolanach.
W końcu odchyliła się z siłą uderzając łopatkami w oparcie krzesła. Zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
- Dobrze. - zgodziła się w końcu jednym, odpowiadając na wszystko co padło wcześniej. Podniosła się jednak zaraz mówiąc dalej, a może wyrzucając z siebie słowa, których skrywała zbyt wiele. Zatrzymał jej dłoń nim zdążyła sięgnąć celu. Ale nie pozwolił jej cofnąć zamykając ją w objęciu. Gdy jej imię zadrgało na jego ustach poczuła jak znacząc się pragnieniem, zadrżała lekko, nie potrafiąc zapanować nad ciałem. Nie spuszczała z niego spojrzenia wyczekując - i każda sekunda oczekiwania zdawała się trwać wieczność. Wstrzymywała oddech, gdy słowa mieszały się z dotykiem, który zaciskał się mocniej, gdy jego palce splatały się z jej własnymi. Gdy przyznawał, że rzeczywiście byłaby w stanie tego dokonać. Ona, głupia, brudna, szalona, Tonks.
Bum. Bum. Zabiło z szaleńczą siłą serce, gdy przyciągał ją bliżej. Rozedrgane, nerwowe, rozpaczliwe i szczęśliwe jednocześnie, gdy na jego wargach znalazło się kolejne słowo. Słowo, które zmieniło wszystko. Które zdawało się nieść i wszystkie odpowiedzi. Które wszystkim było. Jak wszystkim był on. Kiedy zbliżała się, za jego działaniem. Jednak ruch ustał, gdy była blisko, tak blisko, że widziała dokładnie każdą pojedynczą rzęsę. Rozchyliła bezwiednie usta w szoku czując jakby dostała obuchem w głowę. Kompletnie zagubiona, nie zdołała nic zrobić, nie zdołała uciec, gdy męskie ramiona zamykały się wokół niej.
(...) która darzyła rycerza uczuciem platonicznym, ale jednocześnie tęsknym i gorącym. Oddała mu swe serce, jednak on nie przyjął go(...) - usłyszała znów w głowie głos babki, przygryzła dolną wargę, aż do bólu. Nie, te słowa nie niosły prawdy. Choć rozum mówił jedno, jej serce sprzeciwiało mu się. A słowa, które wypowiedział jako ostatnie owinęły się wokół niej napięły jej ciało. Stała, przymykając powieki, słuchając jego serca i wdychając zapach, który tak dobrze znała jednocześnie słysząc jak mantrę słowa które wypowiedział. Słowa, które rozpalały w niej złość.
Uniosła drżące dłonie układając je na jego klatce i odpychając się. Wyrywając z objęć, które były dla niej wszystkim. Cofnęła się o krok nie podnosząc wzroku, drżąc od emocji, które wypełniały ją całą. Od miłości, złości, zgody po niemy protest.
- Jesteś… - zaczęła, unosząc dłonie i kryjąc w nich twarz, przetarła nią nimi, jakby mogąc w ten sposób odnaleźć brakujące słowa. Odwróciła się, oddychając szybko, nierówno, ogniskują całą złość na krześle, na którym przed chwilą siedziała. - Niereformowalnym. - zaczęła zaciskając dłonie w pięści. Unosząc nogę, która powędrowała w kierunku krzesła, i gdy zderzała się z nim jej usta wypuściły kolejne słowo. - Kretynem. - krzesłu nic się nie stało, przesunęło się z piskiem po drewnianej podłodze i opadło na jeden bok. A ona dalej stała plecami do niego, próbując uspokoić oddech, pochylając głowę, chowając ją w ramionach, które opadły.
- Pieprzyć to. - mruknęła, odwracając się w jego kierunku. Rozedrgania, widocznie zła i poruszona jednocześnie. Patrzyła na niego, ostro, hardo z miłością której się już nie bała ale i złością, głównie na to, że sądził że ma co mu wybaczać. Nie miała, bo nie był w stanie jej do siebie zrazić. - Ja będę, Skamander. Niezmiennie. Niezależnie. Zawsze. - w głosie brzmiała pewność, które nic nie burzyło. Pewność, która potęgowała wymawianą przez nią prawdę. Będę, może nie tutaj, może nie obok - ale przy Tobie. Będę, może nie z tobą - ale dla ciebie. Będę czekać, tak jak czekałam od zawsze. I będę kochać, czy tego chcesz czy nie. - Ale dzisiaj będę egoistką, chcę zburzyć mury, chcę przejść przez wszystkie linie. - niepisane, od lat ograniczające ich samych, wytyczających jasne granice tej znajomości. - Więc tak, pieprzyć to. - powtórzyła raz jeszcze ruszając w jego kierunku. Nie pytając o pozwolenie sięgnęła do jego ust, pragnąc poczuć smak jego warg. Pragnąc by tego jednego wieczoru przyjął ją i dał je wszystko o czym marzyła od dawna. Chciała być jego, choćby tylko na kilka chwil, póki pierwszy promień słońca na naznaczy się nowym dniem. Chciała poczuć go całego i raz prawdziwie go mieć.
By zniknąć nim słońce ponownie wzejdzie nad Londynem - zgodnie z jego postanowieniem.
Tylko jej pragnienia, mogły rozbić się o niego.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Mógł być zawadiaką, którego nie obchodziło nic, ponad własną próżność. Lekkoduchem, który petryfikował kobiece serca jednym, niecierpliwym spojrzeniem i uśmiechem. Mógł kraść pocałunki i zapominać o nich, tylko dlatego, że nie mogły nic znaczyć. Zamiast tego, zdecydował się na nienawiść. Tę, która stanowić miała broń obusieczną. I boleśnie był tego dziś świadomy. Decyzja jednak nie mogła być cofnięta. Znowu było za późno. Niezależnie od ilości żałosnej kawalkady myśli "gdyby".
Mógł być egoistą, tym pieprzonym draniem sprzed kilku lat, który szukał ulotnego spokoju w objęciach kolejnych kobiet. Spokoju, który umykał wraz z nastaniem poranka i jego samego, który znikał, nim śpiąca kochanka spróbowała go zatrzymać na dłużej. Tak było łatwiej. Bez zobowiązań. Bez pytań o uczucia. Bez możliwości zagrania "o coś więcej". Nigdy na to nie pozwalał, chociaż - przyczyna zachowania różniła się od źródła dzisiejszego ja. Nawet, jeśli sprowadzała się do jednego, a drążąca serce pustka, nadal trawiła go bezkresem. Klątwa jedna z wielu, która ciągnęła się za Skamanderem, niczym tabliczka wydziału z palącego się złowieszczo Ministerstwa.
I była znowu miłość. Te pamiętał najbardziej. Być może prawdziwą, najczystszą, jaką znał, której uczyła go Gabrielle. Oddzielała wizję, którą nosił wcześniej, rysując ostra rysę w jego sercu. Nosił ja do dziś, rozerwana podczas Próby. Te samą, którą tak uparcie próbowała załatać Tonks. I w końcu, tę sama, której Skamander nie potrafił zamknąć, nieświadomie? warcząc, niby raniony śmiertelnie wilk. Walcząc nawet wtedy, gdy sięgająca u nemu dłoń, nosiła znamiona ukojenia. Ile było w tym pozorów, ile prawdy, nie umiał ocenić. Wiedział za to coś innego.
Rysa, być może bardzo stara blizna, której tak zaciekle bronił stanowiła o ścieżce jaką wybrał. Przypominała o tym, kim był i co wybrał. I nie mógł stracić z oczu światła, które widział przed sobą. Nawet, jeśli przy okazji, miał zniszczyć większą część siebie samego. I kobietę, która wdzierała się do jego serca.
Tylko ostre cięcia gwarantowały sukces. Szybkie, możliwie najbardziej czyste. I najbardziej bolesne. Nienawiść, była przecież skuteczną bronią. Czemu więc akurat ona przyjmowała kolejne ciosy z tym samym co na początku ogniem w błękitnych źrenicach? Dlaczego nie rozumiała słabości uczucia, jakim go darzyła? Uczucia, którego nie mógł jej ofiarować. Słabości, na którą pozwolić sobie nie mógł z powodów zbyt wielu i odpowiedzi tylko jednej.
List wydawał się wtapiać w drewniany stół, a litery, które przeczytał kilka razy, wypalały ciemne smugi na blacie. Zdawały się jarzyć pod jego wzrokiem, raz za razem wrzucając w pole umysłu słowa. Jemu - pozostawiając tylko ułamek, an który próbował odpowiedzieć. Bezskutecznie.
I znowu - ona - wydawała się rozumieć wszystko i jednocześnie, nie rozumieć niczego. Sprzecznie mówiły o tym jej oczy, krzyczały gesty i drżące wargi. Najmniej przekazywały - wbrew pozorom - wypowiadane słowa. Na te reagował rosnącą mieszanką złości, bezsilności i smutku. Ale żadnej emocji nie umiał się poddać, żadnej też nie dał się ujawnić, chowając pod ciemnością źrenic, które obserwowały rozgrywający sie przed nim obraz. Były też jego dłonie i rozognione ciało, które wypełniało pragnienie. Męska natura, rządziła sie własnymi prawami, a te zachwiane, stanowiły pożywkę do drgające pod naporem błękitów - mury. Jeszcze nie było za późno. Tylko na co i dla kogo?
Odetchnął, gdy w końcu sie zgodziła. Odetchnął, chociaż nie było w nim ulgi, a ciężkie, osiadłe na języku wreszcie. Ciemne tęczówki na krótko osiadły gdzieś nad obieca głową, lokując się na cienkiej rysie, znaczącej ścianę do sypialni. Tylko po to, by kilka uderzeń serca potem, zmienić perspektywę oglądanego obrazu. Dwa błękity blisko jego własnych cieni. Rzęsy, które kotarą zbierały się nad niebem źrenic i bezkres, który rozlewał się w ich granicach. Nie utonął.
Ciało posłusznie podniosło sie do pionu, posłusznie też otoczyło drobna sylwetę, która przed nim stała i równie posłusznie poddała się dłoniom, które go odepchnęły. Nie protestował, odczytując błędnie odpowiedź, którą umysł podpowiedział. Sprostowanie miało przyjść kilka słów i czynów potem.
Chłodne dłonie, które trąciły go w pierś, wydawały się dziwnie odległe, przynosząc niemo przeraźliwe, chociaż fałszywe skojarzenie szponów, które atakowały go podczas Próby. Wrażenie umknęło jedna zbyt szybko, nim przyjął jej źródło. Ramiona na moment zgarbiły się, opadając pod naporem gniotącego ich ciężaru. Wyprostował się dopiero, gdy skrzypienie przewracanego krzesła rozbiło się w pomieszczeniu. Zacisnął wargi i dłonie, ale uniósł brodę wyżej, wlewając chłód w tańczący w oczach ogień. Musiał go zgasić - Słyszałem gorsze określenia - skwitował cicho, krótko, zamykając usta, gdy tylko padł ostatni wyraz - Nie nazywaj mnie tak - dodał chłodniej, odwracając wzrok wyżej, na to samo pękniecie, które wypatrzył na ścianie wcześniej. Ogień wciąż trawił jego skórę, walcząc o przetrwanie z wolą, która gnała postanowieniami. Czuł się przeraźliwie zmęczony. Zupełnie, jakby kilka wypowiedzianych wcześniej wyrazów, wyssało z niego całą energię. Ale słowa, które padły w następnej kolejności, wybiły go z zalewającego go uczucia. Dlatego nie poruszył się, stojąc jak portowy kołek, przy miotanych w płomieniu wyrazach, które w jedynej chwili niemal całkowicie wypalały postanowienie.
Gdzieś w jego głowie musiało nastąpić potężne zwarcie, bo gdy drobna sylwetka w kilku krokach pokonała dzielącą ich odległość, nie poruszył się. Wstrzymany oddech spotkał się z przeszkodą w postaci ust zbyt ciepłych, by mógł z nim walczyć. Zareagował instynktownie, zachłannie oddając pocałunek, który tak niespodziewanie otrzymał. Równie instynktownie opuścił dłoń, zatrzymując na kobiecej talii i przyciągając ją bliżej, podczas gdy druga dłoń wsunął na kark, poprawiając objęcie, które nie mogło pozwolić wymknąć się uchwytu. Zupełnie zapominając na tych kilka chwil, że decydował o czymkolwiek. Bo był jej zapach tak odurzający, że zmysły zgubiły się w tańcu, który zawładnął ciałem. Był i płomień, który rysował się pod ścieżką palców, którą rysował, wsuwając pod cienką koszulę, gdzieś po drodze zaczepiając się o guzik. Były i kroki, gdy ruszył nieprzytomnie do przodu, w końcu trafiając na nieszczęsną ścianę. Gnany rozognionym impulsem, opuścił niecierpliwie dłonie do talii, tylko po to, by unieść smukłe ciało wyżej i bliżej, napierając na nie własnym. I nawet na moment nie dając oddechu ustom, które tak beztrosko mu dziś oddała. Nie zastanawiał się nad palącym drżeniem i pożądaniem które oderwał wargi nie po to, by złapać oddech, a zejść niżej, przesuwając językiem po gorącej skórze, drażniąc ciepłym, wydychanym przez nos powietrzem i zatrzymując się dopiero na szyi. Zapach ziół, który uderzył go gwałtowanie, po raz pierwszy od początku nieprzytomnej ścieżki ognia - przypomniało mu o rzeczywistości. Tej pachnącej winą... i jego własną głupotą. Drgające pod skórą pragnienie wciąż głośno protestowało, gdy odsunął głowę, opierając czoło o kobiecą pierś. Oddech rwał się, a dłonie wciąż obejmowały zakleszczoną w klatce objęć sylwetkę - Tonks - wydusił, mieszając schrypiałe słowo z własnym, urwanym oddechem, nie wierząc jeszcze w krótki wyraz, który padł zaraz potem - Nie - i to mówił on. Musiał to w końcu zakończyć.
Mógł być egoistą, tym pieprzonym draniem sprzed kilku lat, który szukał ulotnego spokoju w objęciach kolejnych kobiet. Spokoju, który umykał wraz z nastaniem poranka i jego samego, który znikał, nim śpiąca kochanka spróbowała go zatrzymać na dłużej. Tak było łatwiej. Bez zobowiązań. Bez pytań o uczucia. Bez możliwości zagrania "o coś więcej". Nigdy na to nie pozwalał, chociaż - przyczyna zachowania różniła się od źródła dzisiejszego ja. Nawet, jeśli sprowadzała się do jednego, a drążąca serce pustka, nadal trawiła go bezkresem. Klątwa jedna z wielu, która ciągnęła się za Skamanderem, niczym tabliczka wydziału z palącego się złowieszczo Ministerstwa.
I była znowu miłość. Te pamiętał najbardziej. Być może prawdziwą, najczystszą, jaką znał, której uczyła go Gabrielle. Oddzielała wizję, którą nosił wcześniej, rysując ostra rysę w jego sercu. Nosił ja do dziś, rozerwana podczas Próby. Te samą, którą tak uparcie próbowała załatać Tonks. I w końcu, tę sama, której Skamander nie potrafił zamknąć, nieświadomie? warcząc, niby raniony śmiertelnie wilk. Walcząc nawet wtedy, gdy sięgająca u nemu dłoń, nosiła znamiona ukojenia. Ile było w tym pozorów, ile prawdy, nie umiał ocenić. Wiedział za to coś innego.
Rysa, być może bardzo stara blizna, której tak zaciekle bronił stanowiła o ścieżce jaką wybrał. Przypominała o tym, kim był i co wybrał. I nie mógł stracić z oczu światła, które widział przed sobą. Nawet, jeśli przy okazji, miał zniszczyć większą część siebie samego. I kobietę, która wdzierała się do jego serca.
Tylko ostre cięcia gwarantowały sukces. Szybkie, możliwie najbardziej czyste. I najbardziej bolesne. Nienawiść, była przecież skuteczną bronią. Czemu więc akurat ona przyjmowała kolejne ciosy z tym samym co na początku ogniem w błękitnych źrenicach? Dlaczego nie rozumiała słabości uczucia, jakim go darzyła? Uczucia, którego nie mógł jej ofiarować. Słabości, na którą pozwolić sobie nie mógł z powodów zbyt wielu i odpowiedzi tylko jednej.
List wydawał się wtapiać w drewniany stół, a litery, które przeczytał kilka razy, wypalały ciemne smugi na blacie. Zdawały się jarzyć pod jego wzrokiem, raz za razem wrzucając w pole umysłu słowa. Jemu - pozostawiając tylko ułamek, an który próbował odpowiedzieć. Bezskutecznie.
I znowu - ona - wydawała się rozumieć wszystko i jednocześnie, nie rozumieć niczego. Sprzecznie mówiły o tym jej oczy, krzyczały gesty i drżące wargi. Najmniej przekazywały - wbrew pozorom - wypowiadane słowa. Na te reagował rosnącą mieszanką złości, bezsilności i smutku. Ale żadnej emocji nie umiał się poddać, żadnej też nie dał się ujawnić, chowając pod ciemnością źrenic, które obserwowały rozgrywający sie przed nim obraz. Były też jego dłonie i rozognione ciało, które wypełniało pragnienie. Męska natura, rządziła sie własnymi prawami, a te zachwiane, stanowiły pożywkę do drgające pod naporem błękitów - mury. Jeszcze nie było za późno. Tylko na co i dla kogo?
Odetchnął, gdy w końcu sie zgodziła. Odetchnął, chociaż nie było w nim ulgi, a ciężkie, osiadłe na języku wreszcie. Ciemne tęczówki na krótko osiadły gdzieś nad obieca głową, lokując się na cienkiej rysie, znaczącej ścianę do sypialni. Tylko po to, by kilka uderzeń serca potem, zmienić perspektywę oglądanego obrazu. Dwa błękity blisko jego własnych cieni. Rzęsy, które kotarą zbierały się nad niebem źrenic i bezkres, który rozlewał się w ich granicach. Nie utonął.
Ciało posłusznie podniosło sie do pionu, posłusznie też otoczyło drobna sylwetę, która przed nim stała i równie posłusznie poddała się dłoniom, które go odepchnęły. Nie protestował, odczytując błędnie odpowiedź, którą umysł podpowiedział. Sprostowanie miało przyjść kilka słów i czynów potem.
Chłodne dłonie, które trąciły go w pierś, wydawały się dziwnie odległe, przynosząc niemo przeraźliwe, chociaż fałszywe skojarzenie szponów, które atakowały go podczas Próby. Wrażenie umknęło jedna zbyt szybko, nim przyjął jej źródło. Ramiona na moment zgarbiły się, opadając pod naporem gniotącego ich ciężaru. Wyprostował się dopiero, gdy skrzypienie przewracanego krzesła rozbiło się w pomieszczeniu. Zacisnął wargi i dłonie, ale uniósł brodę wyżej, wlewając chłód w tańczący w oczach ogień. Musiał go zgasić - Słyszałem gorsze określenia - skwitował cicho, krótko, zamykając usta, gdy tylko padł ostatni wyraz - Nie nazywaj mnie tak - dodał chłodniej, odwracając wzrok wyżej, na to samo pękniecie, które wypatrzył na ścianie wcześniej. Ogień wciąż trawił jego skórę, walcząc o przetrwanie z wolą, która gnała postanowieniami. Czuł się przeraźliwie zmęczony. Zupełnie, jakby kilka wypowiedzianych wcześniej wyrazów, wyssało z niego całą energię. Ale słowa, które padły w następnej kolejności, wybiły go z zalewającego go uczucia. Dlatego nie poruszył się, stojąc jak portowy kołek, przy miotanych w płomieniu wyrazach, które w jedynej chwili niemal całkowicie wypalały postanowienie.
Gdzieś w jego głowie musiało nastąpić potężne zwarcie, bo gdy drobna sylwetka w kilku krokach pokonała dzielącą ich odległość, nie poruszył się. Wstrzymany oddech spotkał się z przeszkodą w postaci ust zbyt ciepłych, by mógł z nim walczyć. Zareagował instynktownie, zachłannie oddając pocałunek, który tak niespodziewanie otrzymał. Równie instynktownie opuścił dłoń, zatrzymując na kobiecej talii i przyciągając ją bliżej, podczas gdy druga dłoń wsunął na kark, poprawiając objęcie, które nie mogło pozwolić wymknąć się uchwytu. Zupełnie zapominając na tych kilka chwil, że decydował o czymkolwiek. Bo był jej zapach tak odurzający, że zmysły zgubiły się w tańcu, który zawładnął ciałem. Był i płomień, który rysował się pod ścieżką palców, którą rysował, wsuwając pod cienką koszulę, gdzieś po drodze zaczepiając się o guzik. Były i kroki, gdy ruszył nieprzytomnie do przodu, w końcu trafiając na nieszczęsną ścianę. Gnany rozognionym impulsem, opuścił niecierpliwie dłonie do talii, tylko po to, by unieść smukłe ciało wyżej i bliżej, napierając na nie własnym. I nawet na moment nie dając oddechu ustom, które tak beztrosko mu dziś oddała. Nie zastanawiał się nad palącym drżeniem i pożądaniem które oderwał wargi nie po to, by złapać oddech, a zejść niżej, przesuwając językiem po gorącej skórze, drażniąc ciepłym, wydychanym przez nos powietrzem i zatrzymując się dopiero na szyi. Zapach ziół, który uderzył go gwałtowanie, po raz pierwszy od początku nieprzytomnej ścieżki ognia - przypomniało mu o rzeczywistości. Tej pachnącej winą... i jego własną głupotą. Drgające pod skórą pragnienie wciąż głośno protestowało, gdy odsunął głowę, opierając czoło o kobiecą pierś. Oddech rwał się, a dłonie wciąż obejmowały zakleszczoną w klatce objęć sylwetkę - Tonks - wydusił, mieszając schrypiałe słowo z własnym, urwanym oddechem, nie wierząc jeszcze w krótki wyraz, który padł zaraz potem - Nie - i to mówił on. Musiał to w końcu zakończyć.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
- Zabroń mi. - warknęła w odpowiedzi a w oczach zatańczyło widoczne wyzwanie. Nie czekała jednak na odpowiedź, mówiła dalej. A potem zmusiła własne ciało do ruchu. Do drogi, jedynej właściwej w jej wypadku. Była zła. Była wściekła i zraniona - ale nie przez niego, a przez świat. Bo nikt jej nigdy nie powiedział, że miłość będzie tak bolała. A może tylko jej miała to w zwyczaju. Nie wiedziała, nigdy wcześniej nie kochała tak mocno, tak całkowicie. Jednocześnie gdzieś wewnątrz niej formowało się zrozumienie, nie jej własne a jego. Rozumiała co nim kieruje, choć nie wiedziała wszystkiego. Z drugiej jednak nie rozumiała tego w ogóle. Wiedziała, że razem mogli więcej, wiedziała jak wygląda jej marzenie, jakie twarze mają jej dzieci. Widziała miłość w jego i ich oczach. Wspomnienie tak ostre, tak jasne, rysujące się pod powiekami za każdym razem gdy je zamykała. Widziała też troskę i teraz, choć coraz mocniej ukrywał przed nią to, co czuł. Czuła jak coś - jakaś potężna siła, której nie znała - rozrywa ją od środka, jak ciągnie ją w dwie różne strony, boleśnie, bez skrupułów. Zmuszając do podjęcia jednego wyboru nim zostanie rozerwana całkowicie. Zmuszając do wyboru wiedząc, że żaden nie jest odpowiednim. Dlatego nie zamierzała wybierać. Zamierzała iść własną ścieżką tak, jak robiła to do tej pory.
Nie wiedziała czego się spodziewa. Nie wiedziała już, czy konkretnie chciała coś osiągnąć, czy tęskniła za nim tak bardzo, że nie potrafiła dłużej trzymać się na dystans gdy każda komórka ciała wręcz wyrywała się w jego kierunku. Pozwoliła im więc na to - pozwoliła sobie - kierując się wprost na upragnione wargi. Z początku - zdziwiona i oszołomiona, zadowolona zarazem. Smakował jabłkami, kawą i tytoniem. Oddawał jej pocałunek zachłannie, drapieżnie, wprawiając jej całe ciało w euforię. Zadrżała, gdy jego dłonie znalazły się na niej. I mruknęła cicho, gdy przyciągnął ją bliżej doskonale czując pożądanie które rozchodziło się ciepłem pod palcami. Dłonie uniosły się, najpierw oplatając twarz. Ledwie sekundy później jedna wędrowała na kark, wnikając swobodnie w kruczoczarne włosy. Druga wędrowała od góry, rozpinając guziki przy których tym razem nie zatrzymała się nawet na chwilę. Może bardziej szarpała je, szybko, nieuważnie, nerwowo, chcąc pozbyć się jak najszybciej cienkiej przeszkody blokującej dostęp do jego ciała. Pasowała do niego, wiedziała że tak, nawet teraz, gdy bezbłędnie stawiała kolejne kroki, pozwalając się prowadzić. Plecy natrafiły na zimną ścianę, która kontrastowała z jej rozgrzanym ciałem i ciepłem jego dłoni, które wsunęły się na jej talię. Zaśmiała się krótko, gardłowo, gdy uniósł ją ku górze, ponownie łącząc usta, cichy jęk wyrwał się z gardła, znalazł się jeszcze bliżej kiedy przygwoździł ją do ściany. Nogi oplotły go szczelnie, przyjemne ciepło rozpalało ją całą. Dłonie ochoczo badały odsłonięte kawałki ciała. Żadne zgrubienie powodowane bliznami nie zatrzymało jej ruchu, nie miały dla niej znaczenia. Odchyliła głowę, gdy jego usta zsunęły się niżej. Przygryzła wargę nie potrafiąc poradzić nic na to, że rozpuszczała się całkowicie pod jego dotykiem. Oddech przyśpieszył, szarpał się dziko, wraz z kołaczącym w piersi sercem. Pragnęła go od tak dawna, a on pragnął jej choć odsuwał ją sumiennie za każdym razem. Jego i seksu. Coś zatrąbiło na ulicy, ale w ogóle tego nie słyszała zajęta badaniem każdego zgłębienia ciała pod palcami, które jeszcze wędrowały chwilę, nim zrozumiała że coś się zmieniło.
Przerwał.
Oddychała ciężko próbując zrozumieć pozostawiona sobie zupełnie sama. Ręce przesunęły się na ramiona. Zmarszczyła brwi, nadal walcząc z pragnieniem, które kotłowało się w niej zdając się coraz bardziej niewygodne. Dopiero jej imię w jego ustach zabrzmiało znajomo.
- hmmmrrco? - wydusiła z siebie zbitkę głosek ledwie przytomnie, gdy nie docierało do niej co próbuje jej powiedzieć. Gdy wzrok nadal zasnuwała lekka mgła namiętności. Ale na zrozumienie nie musiała czekać długo. Odchyliła głowę i oparła ją o zimną ścianę. W końcu pochyliła się nad jego głową i złożyła krótki pocałunek na karku, który rozszedł się elektrycznym wstrząsem po jej ciele. Wycofywała głowę powoli. - Jesteś mój. - mruknęła cicho, nadal ogarnięta pożądaniem, co nadało jej głosu zmysłowego tembru choć wcale tego nie planowała. Sama świadomość że go podniecała, że jej pragnął wlewała w nią dziką euforię. Oddech dalej pozostawał niespokojny, ciało domagało się więcej, miała ochotę poruszyć biodrami, zachęcić mocniej, przylgnąć bardziej, nie pozwalać by zaraz znów została bez niczego. Dłonie poruszały się, delikatnie obejmując jego twarz by podciągnąć ją przed swoją. Zatopiła się w ciemnych źrenicach, a na usta wstąpił leniwy uśmiech. Dłoń zamknęła się wokół policzka, palec wskazujący drugiej wędrował od twarzy, by zaraz przesunął się po odsłoniętym torsie. Musiało go to wiele kosztować, by przerwać teraz. A może coś go otrzeźwiło, tak ją ją kiedyś guzik. Ale jeśli on beznamiętnie próbował ją odsunąć, ona mogła skorzystać z własnych atutów, by zostać choć w części. Choć na chwilę. Choć tutaj. Tym bardziej, że większość więzów, którymi się oplotła próbując zachować zimną krew i jakieś resztki godności rozmyła się pod jego dotykiem. Gdy on zamykał szczelnie dostęp do swojej każdej myśli, ona obnażyła się całkowicie. I póki nie oddał dziś jej pocałunku gdzieś dalej, wewnątrz, czuła się jak kompletna idiotka. - Chcę obiadów. - cichy głos wydobył się z jej ust. Jego bliskość ją ogłupiała, nie mogła się skupić, wzrok przesuwał się po odsłoniętym torsie i smakowitych wargach, wracając do ciemnych tęczówek. - I seksu. - warga jej drgnęła, uśmiech stał się lekko drapieżny. Musiała znaleźć gdzieś ujście, on też tego potrzebował. Oboje wiedzieli, że tak. Przysunęła twarz bliżej prawie całkowicie niwelując odległości między ich ustami. Palce przesunęły się po jego skroni, kończąc na wargach. - Na wyłączność nie chcesz żebym zaczęła wyrywać komuś zęby. Co najmniej raz w tygodniu. - wymruczała w jego usta i w dacie chodziło jej o obiady, choć kolejność wypowiadanych słów mogła na to nie wskazywać. Gdy mówiła, jej wargi czasem dotykały jego. Tak, właśnie postanowiła prowadzić pertraktacje, zyskała więcej pewności siebie, a może zaczęła walczyć o to, czego chciała. Poruszyła się leniwie, powoli z premedytacją wprawiając biodra w krótki ruch, przylgnęła do niego bardziej wyraźnie wyczuwając napięte mięśnie, całe jego ciało było gotowe do działania, a ona była równie chętna i gotowa. Dłonie przesunęły się na plecy wsuwając się pod materiał koszuli. Paznokcie powoli przesuwały się po skórze. Kusiła go świadomie, wiedząc, że za chwilę może zostawić ją kompletnie samą. Nie była pewna, czy potrafiłaby się powstrzymać przed spełnieniem tej obietnicy, gdyby dowiedziała się że postanowił zaspokoić się w ramionach innej. Choć podświadomie wiedziała, że pewnie nie zrobiłaby tego. Zraniona i zdradzona miotłaby się w sobie, pozostając na swoim miejscu. Wiernie, cierpliwie czekając. - Wyniosę się, i dam znać gdzie wylądowałam. - mówiła dalej, przesuwając spojrzeniem po ciele i lądując znów na twarzy. Nie chciała, wolała by zostać tutaj w jego ramionach. Czując co ranek ciepły pocałunek na swojej skroni. Odnajdując radość w nic nie znaczących rutynach przed którymi tak bardzo się wzbraniał. - Nie nazwę cię już więcej kretynem. - obiecała usłużnie, sam przecież chciał by nie nazywała go tak. Nie zająknęła się nawet na temat niereformowalnego. - Za tymi drzwiami, na zewnątrz, będziesz moim przyjacielem, moim przełożonym. Nauczę się kłamać tak, żeby nikt nie miał wątpliwości co do tego, że poza tym nic nas nie łączy. Będę kroczyć obok ciebie, będę podążać za twoimi wskazówkami. Nie sprzeciwię się twoim decyzjom i poleceniom - chyba, że będą pozbawione krzty sensu. Nie powiedziała tego głośno, choć znał ją na tyle dobrze by wyczytać to z ognika, który zapalił się gdzieś w spojrzeniu. Jej dłonie nie poruszały się już dziko, niecierpliwie. Były spokojne, choć całe jej ciało krzyczało, by nie zwalniać. Złapały jego twarz po obu stronach twarz, niebieskie tęczówki zatopiły się w ciemnych źrenicach, klepnęła go lekko w prawy policzek. - Jestem twoja. - pogódź się z tym, bo nigdzie się nie wybieram. Spróbuję ponownie i następny raz. I będę próbować tak długo, aż w końcu tego nie zrozumiesz. Była chaotyczna, narwana, czasem działała nim pomyślała. Wzruszały ją głupoty i wywracała się na prostej drodze. Doprowadzał ją do szewskiej pasji, do niemieszczącej się w niewielkim ciele złości, czy frustracji. I ona nie była dłużna podnosząc mu ciśnienie. Ale złość mijała jej szybko. Ale należała cała do niego. Musiał mieć tego świadomość. Zamierzała przypominać mu o tym, odpowiednio często by nie zapomniał, nawet jeśli postanowi ranić ją za każdym razem.
Należała do niego.
Nie wiedziała czego się spodziewa. Nie wiedziała już, czy konkretnie chciała coś osiągnąć, czy tęskniła za nim tak bardzo, że nie potrafiła dłużej trzymać się na dystans gdy każda komórka ciała wręcz wyrywała się w jego kierunku. Pozwoliła im więc na to - pozwoliła sobie - kierując się wprost na upragnione wargi. Z początku - zdziwiona i oszołomiona, zadowolona zarazem. Smakował jabłkami, kawą i tytoniem. Oddawał jej pocałunek zachłannie, drapieżnie, wprawiając jej całe ciało w euforię. Zadrżała, gdy jego dłonie znalazły się na niej. I mruknęła cicho, gdy przyciągnął ją bliżej doskonale czując pożądanie które rozchodziło się ciepłem pod palcami. Dłonie uniosły się, najpierw oplatając twarz. Ledwie sekundy później jedna wędrowała na kark, wnikając swobodnie w kruczoczarne włosy. Druga wędrowała od góry, rozpinając guziki przy których tym razem nie zatrzymała się nawet na chwilę. Może bardziej szarpała je, szybko, nieuważnie, nerwowo, chcąc pozbyć się jak najszybciej cienkiej przeszkody blokującej dostęp do jego ciała. Pasowała do niego, wiedziała że tak, nawet teraz, gdy bezbłędnie stawiała kolejne kroki, pozwalając się prowadzić. Plecy natrafiły na zimną ścianę, która kontrastowała z jej rozgrzanym ciałem i ciepłem jego dłoni, które wsunęły się na jej talię. Zaśmiała się krótko, gardłowo, gdy uniósł ją ku górze, ponownie łącząc usta, cichy jęk wyrwał się z gardła, znalazł się jeszcze bliżej kiedy przygwoździł ją do ściany. Nogi oplotły go szczelnie, przyjemne ciepło rozpalało ją całą. Dłonie ochoczo badały odsłonięte kawałki ciała. Żadne zgrubienie powodowane bliznami nie zatrzymało jej ruchu, nie miały dla niej znaczenia. Odchyliła głowę, gdy jego usta zsunęły się niżej. Przygryzła wargę nie potrafiąc poradzić nic na to, że rozpuszczała się całkowicie pod jego dotykiem. Oddech przyśpieszył, szarpał się dziko, wraz z kołaczącym w piersi sercem. Pragnęła go od tak dawna, a on pragnął jej choć odsuwał ją sumiennie za każdym razem. Jego i seksu. Coś zatrąbiło na ulicy, ale w ogóle tego nie słyszała zajęta badaniem każdego zgłębienia ciała pod palcami, które jeszcze wędrowały chwilę, nim zrozumiała że coś się zmieniło.
Przerwał.
Oddychała ciężko próbując zrozumieć pozostawiona sobie zupełnie sama. Ręce przesunęły się na ramiona. Zmarszczyła brwi, nadal walcząc z pragnieniem, które kotłowało się w niej zdając się coraz bardziej niewygodne. Dopiero jej imię w jego ustach zabrzmiało znajomo.
- hmmmrrco? - wydusiła z siebie zbitkę głosek ledwie przytomnie, gdy nie docierało do niej co próbuje jej powiedzieć. Gdy wzrok nadal zasnuwała lekka mgła namiętności. Ale na zrozumienie nie musiała czekać długo. Odchyliła głowę i oparła ją o zimną ścianę. W końcu pochyliła się nad jego głową i złożyła krótki pocałunek na karku, który rozszedł się elektrycznym wstrząsem po jej ciele. Wycofywała głowę powoli. - Jesteś mój. - mruknęła cicho, nadal ogarnięta pożądaniem, co nadało jej głosu zmysłowego tembru choć wcale tego nie planowała. Sama świadomość że go podniecała, że jej pragnął wlewała w nią dziką euforię. Oddech dalej pozostawał niespokojny, ciało domagało się więcej, miała ochotę poruszyć biodrami, zachęcić mocniej, przylgnąć bardziej, nie pozwalać by zaraz znów została bez niczego. Dłonie poruszały się, delikatnie obejmując jego twarz by podciągnąć ją przed swoją. Zatopiła się w ciemnych źrenicach, a na usta wstąpił leniwy uśmiech. Dłoń zamknęła się wokół policzka, palec wskazujący drugiej wędrował od twarzy, by zaraz przesunął się po odsłoniętym torsie. Musiało go to wiele kosztować, by przerwać teraz. A może coś go otrzeźwiło, tak ją ją kiedyś guzik. Ale jeśli on beznamiętnie próbował ją odsunąć, ona mogła skorzystać z własnych atutów, by zostać choć w części. Choć na chwilę. Choć tutaj. Tym bardziej, że większość więzów, którymi się oplotła próbując zachować zimną krew i jakieś resztki godności rozmyła się pod jego dotykiem. Gdy on zamykał szczelnie dostęp do swojej każdej myśli, ona obnażyła się całkowicie. I póki nie oddał dziś jej pocałunku gdzieś dalej, wewnątrz, czuła się jak kompletna idiotka. - Chcę obiadów. - cichy głos wydobył się z jej ust. Jego bliskość ją ogłupiała, nie mogła się skupić, wzrok przesuwał się po odsłoniętym torsie i smakowitych wargach, wracając do ciemnych tęczówek. - I seksu. - warga jej drgnęła, uśmiech stał się lekko drapieżny. Musiała znaleźć gdzieś ujście, on też tego potrzebował. Oboje wiedzieli, że tak. Przysunęła twarz bliżej prawie całkowicie niwelując odległości między ich ustami. Palce przesunęły się po jego skroni, kończąc na wargach. - Na wyłączność nie chcesz żebym zaczęła wyrywać komuś zęby. Co najmniej raz w tygodniu. - wymruczała w jego usta i w dacie chodziło jej o obiady, choć kolejność wypowiadanych słów mogła na to nie wskazywać. Gdy mówiła, jej wargi czasem dotykały jego. Tak, właśnie postanowiła prowadzić pertraktacje, zyskała więcej pewności siebie, a może zaczęła walczyć o to, czego chciała. Poruszyła się leniwie, powoli z premedytacją wprawiając biodra w krótki ruch, przylgnęła do niego bardziej wyraźnie wyczuwając napięte mięśnie, całe jego ciało było gotowe do działania, a ona była równie chętna i gotowa. Dłonie przesunęły się na plecy wsuwając się pod materiał koszuli. Paznokcie powoli przesuwały się po skórze. Kusiła go świadomie, wiedząc, że za chwilę może zostawić ją kompletnie samą. Nie była pewna, czy potrafiłaby się powstrzymać przed spełnieniem tej obietnicy, gdyby dowiedziała się że postanowił zaspokoić się w ramionach innej. Choć podświadomie wiedziała, że pewnie nie zrobiłaby tego. Zraniona i zdradzona miotłaby się w sobie, pozostając na swoim miejscu. Wiernie, cierpliwie czekając. - Wyniosę się, i dam znać gdzie wylądowałam. - mówiła dalej, przesuwając spojrzeniem po ciele i lądując znów na twarzy. Nie chciała, wolała by zostać tutaj w jego ramionach. Czując co ranek ciepły pocałunek na swojej skroni. Odnajdując radość w nic nie znaczących rutynach przed którymi tak bardzo się wzbraniał. - Nie nazwę cię już więcej kretynem. - obiecała usłużnie, sam przecież chciał by nie nazywała go tak. Nie zająknęła się nawet na temat niereformowalnego. - Za tymi drzwiami, na zewnątrz, będziesz moim przyjacielem, moim przełożonym. Nauczę się kłamać tak, żeby nikt nie miał wątpliwości co do tego, że poza tym nic nas nie łączy. Będę kroczyć obok ciebie, będę podążać za twoimi wskazówkami. Nie sprzeciwię się twoim decyzjom i poleceniom - chyba, że będą pozbawione krzty sensu. Nie powiedziała tego głośno, choć znał ją na tyle dobrze by wyczytać to z ognika, który zapalił się gdzieś w spojrzeniu. Jej dłonie nie poruszały się już dziko, niecierpliwie. Były spokojne, choć całe jej ciało krzyczało, by nie zwalniać. Złapały jego twarz po obu stronach twarz, niebieskie tęczówki zatopiły się w ciemnych źrenicach, klepnęła go lekko w prawy policzek. - Jestem twoja. - pogódź się z tym, bo nigdzie się nie wybieram. Spróbuję ponownie i następny raz. I będę próbować tak długo, aż w końcu tego nie zrozumiesz. Była chaotyczna, narwana, czasem działała nim pomyślała. Wzruszały ją głupoty i wywracała się na prostej drodze. Doprowadzał ją do szewskiej pasji, do niemieszczącej się w niewielkim ciele złości, czy frustracji. I ona nie była dłużna podnosząc mu ciśnienie. Ale złość mijała jej szybko. Ale należała cała do niego. Musiał mieć tego świadomość. Zamierzała przypominać mu o tym, odpowiednio często by nie zapomniał, nawet jeśli postanowi ranić ją za każdym razem.
Należała do niego.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź