Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
To, co widzicie na zdjęciu, wbrew pozorom nie jest wcale bałaganem - to idealnie ułożona kompozycja, pozwalająca właścicielce zlokalizować puszkę z ulubioną herbatą w ułamku sekundy. Po prostu puszek jest dużo, podobnie jak słoików, talerzy, sztućców i butelek... w większości nieużywanych, bo Margie rzadko miewa gości. Jedyną niezmienną rzeczą są zawsze świeże kwiaty, które właścicielka mieszkania zmienia z chorobliwą wręcz starannością, mimo że sama spędza w nim możliwie niewiele czasu.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ciemność rozproszyło migotliwe, żółte światło w oddali. Zmarszczyłem brwi i postąpiłem kilka niepewnych kroków w jego stronę. Nie widziałem po czym idę, ani co jest wokół. Moje kroki niosą się echem, jakbym znajdował się w tunelu. Mdłe światło w oddali znów zamrugało ostrzegawczo, jakby lada moment miało zgasnąć i znów pogrążyć mnie w mroku. Serce mocniej zabiło mi w piersi. "Nie, nie, nie gaśnij!", poprosiłem w myślach i przyspieszyłem kroku. Du-dum, du-dum, du-dum - przebierałem nogami w rytmie bijącego z przestrachem serca. Światło było coraz bliżej, ale wciąż nie wiedziałem co jest jego źródłem. Zamrugało. "Nie!" Puściłem się biegiem w jego kierunku. Tupot odbił się echem, hałas się nasilił, jakby to nie był już tylko dźwięk moich kroków, ale kroków całej maszerującej armii i coraz ciaśniej mnie otaczającej. Przyspieszyłem. Rozszalałe serce chciało mi się wyrwać z piersi. Dudum dudum dudum dudumdudumdudum. Zatrzymałem się pod niewielką latarnią. Rzucała wąski snop żółto-pomarańczowego światła. Stanąłem w nim i rozejrzałem się. Wokół była tylko ciemność. I dźwięk kroków. Tym razem nie moich.
- H-halo? Jest tam kto? - głos mi zadrżał. Kroki zwolniły, a potem zapadła cisza.
- Po czyjej jesteś stronie? - czyjś szept przetoczył się wokół. Szept, a jednak brzmiący jak huk, wdzierający się do wnętrza głowy, rozdzierający na kawałki moje ciało.
Budzenie się było jak wynurzanie z ciemnej toni oceanu. Wiesz, że musisz zaczerpnąć powietrza teraz, w tej chwili, że za moment będzie za późno, bo całkiem opadniesz z sił... a jednak masz też pewność, że musisz poczekać, bo inaczej zachłyśniesz się wodą i już nic nie będzie cię w stanie uratować. Więc walczysz z naporem wody, walczysz ze sobą, walczysz o życie. I już nie możesz i czujesz ból. Rozdzierający ból żądnego powietrza ciała. I w ostatnim zrywie wytężasz wszystkie swoje siły i cały wysiłek wkładasz w jeszcze jeden ruch ręki, w jeszcze jedno kopnięcie nogą, jeszcze jeden dzielący cię od powierzchni odcinek.
Głośno zaczerpnąłem powietrza, jakbym faktycznie właśnie się wynurzył z morskiej toni. Szeroko otworzyłem oczy, łapczywie zaciągając się powietrzem. W głowie mi dzwoniło. A ból w piersi przed chwilą jeszcze tak wyraźny i realny zaczął ustępować i odchodzić w zapomnienie. Szarpnąłem się, jakbym chciał wstać, ale nie wystarczyło mi na to siły, więc znów opadłem na podłogę i... kolana blondynki. Wpatrywałem się w Leę wciąż rozszerzonymi strachem źrenicami, wciąż z trudem łapiąc powietrze, jakbym właśnie przebiegł maraton.
Gdzie jestem? Co się stało? - pytania kotłowały mi się w głowie, ale początkowo głośne, powoli cichły. Oddech spowalniał, źrenice wracały do normy, a strach lśniący w moich oczach ustępował wszechogarniającemu zmęczeniu i magicznie wywołanemu spokojowi. Powieki stały się cięższe, coraz trudniej mi było z nimi walczyć, a mimo to udało mi się przenieść spojrzenie z Lei na drugą znajomą mi twarz znajdującą się w polu widzenia.
- Mar... - wychrypiałem cicho, ale nie znalazłem w sobie siły, by dokończyć. Sen wkradał się szybko, oplatając mnie swoimi bezpiecznymi ramionami i pozwalając wraz z nim odpłynąć z dala od wszelkich trosk. Potrzebowałem odpoczynku, choć za nic nie mogłem sobie przypomnieć co tak właściwie mnie zmęczyło.
- H-halo? Jest tam kto? - głos mi zadrżał. Kroki zwolniły, a potem zapadła cisza.
- Po czyjej jesteś stronie? - czyjś szept przetoczył się wokół. Szept, a jednak brzmiący jak huk, wdzierający się do wnętrza głowy, rozdzierający na kawałki moje ciało.
Budzenie się było jak wynurzanie z ciemnej toni oceanu. Wiesz, że musisz zaczerpnąć powietrza teraz, w tej chwili, że za moment będzie za późno, bo całkiem opadniesz z sił... a jednak masz też pewność, że musisz poczekać, bo inaczej zachłyśniesz się wodą i już nic nie będzie cię w stanie uratować. Więc walczysz z naporem wody, walczysz ze sobą, walczysz o życie. I już nie możesz i czujesz ból. Rozdzierający ból żądnego powietrza ciała. I w ostatnim zrywie wytężasz wszystkie swoje siły i cały wysiłek wkładasz w jeszcze jeden ruch ręki, w jeszcze jedno kopnięcie nogą, jeszcze jeden dzielący cię od powierzchni odcinek.
Głośno zaczerpnąłem powietrza, jakbym faktycznie właśnie się wynurzył z morskiej toni. Szeroko otworzyłem oczy, łapczywie zaciągając się powietrzem. W głowie mi dzwoniło. A ból w piersi przed chwilą jeszcze tak wyraźny i realny zaczął ustępować i odchodzić w zapomnienie. Szarpnąłem się, jakbym chciał wstać, ale nie wystarczyło mi na to siły, więc znów opadłem na podłogę i... kolana blondynki. Wpatrywałem się w Leę wciąż rozszerzonymi strachem źrenicami, wciąż z trudem łapiąc powietrze, jakbym właśnie przebiegł maraton.
Gdzie jestem? Co się stało? - pytania kotłowały mi się w głowie, ale początkowo głośne, powoli cichły. Oddech spowalniał, źrenice wracały do normy, a strach lśniący w moich oczach ustępował wszechogarniającemu zmęczeniu i magicznie wywołanemu spokojowi. Powieki stały się cięższe, coraz trudniej mi było z nimi walczyć, a mimo to udało mi się przenieść spojrzenie z Lei na drugą znajomą mi twarz znajdującą się w polu widzenia.
- Mar... - wychrypiałem cicho, ale nie znalazłem w sobie siły, by dokończyć. Sen wkradał się szybko, oplatając mnie swoimi bezpiecznymi ramionami i pozwalając wraz z nim odpłynąć z dala od wszelkich trosk. Potrzebowałem odpoczynku, choć za nic nie mogłem sobie przypomnieć co tak właściwie mnie zmęczyło.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
The member 'Louis Bott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Poczułam ulgę, kiedy Margaux pojawiła się w mieszkaniu, bo sama z każdą kolejną chwilą czułam narastające poczucie bezradności i chyba nawet beznadziejności, że nie jestem w stanie sama uleczyć Louisa. Poddałam również w wątpliwość sens moich badań naukowych oraz fakt, że prawie całe swoje krótkie życie spędziłam nad zakurzonymi tomami do historii, zamiast jąć się jakiegoś praktycznego zawodu - na przykład uzdrawiania. Wydawało mi się, że podczas anomalii moja wiedza się do niczego nie przyda, a to tylko potęgowało moje rozdrażnienie.
W milczeniu spoglądam na blondynkę i jej poczynania, a kiedy kieruje wzrok na moją częściowo zabandażowaną rękę - przez którą faktycznie powoli przesiąka krew - kiwam głową.
- Nie trzeba, nic mi nie jest. - Zapewniam spokojnie. Zależy mi w gruncie rzeczy tylko na tym, by Louis się obudził. Gdy zaklęcie podziałało, a chłopak poderwał się do góry, stanowczo, zarazem delikatnie, chwyciłam go za ramiona ściągając z powrotem w dół.
- Witamy z powrotem. - Posyłam mu uśmiech, w następnej kolejności ostrożnie przekładając jego głowę ze swoich kolan na ziemię. Zdrętwiały mi nogi, a poza tym uznałam, że należałoby go przenieść do łóżka, by dokończyć sprzątanie kuchni. Nie zdążyłam jednak tego zaproponować, niemalże podskakując ze strachu i uderzając się w kant stołu, gdy w okno uderzył ptak. Jeden, po nim kolejny... i kolejny. Nie podoba mi się to w ogóle, co ukazuję zmarszczeniem czoła i szybkim biegiem do przedpokoju, po swoją różdżkę. - Na gacie Merlina, Margo, uciekaj! - Drę się jak oparzona, kiedy po moim powrocie szyba była na bardzo mocno zarysowana, zaś dzioby tych kreatur wyglądały na tyle silne, że prawie krztuszę się z wrażenia własną śliną. Z początku planowałam uciec jak prawdziwy rycerz, w ostatniej chwili podjęłam ryzyko wyczarowania tarczy ochronnej. W stanowczym szarpnięciu pociągam chyba nie mniej zaskoczoną niż ja Margaux ze sobą nad Louisa, w tej samej chwili inkantując:
- Protego maxima. - Obawiałam się efektu, który przy zaistniałych problemach z magią mógł nie przynieść nic dobrego, ale nie wiedzieć czemu uznałam to za dobre rozwiązanie; jednocześnie z moim zaklęciem ptaki rozdziobały szybę, wlatując do środka.
W milczeniu spoglądam na blondynkę i jej poczynania, a kiedy kieruje wzrok na moją częściowo zabandażowaną rękę - przez którą faktycznie powoli przesiąka krew - kiwam głową.
- Nie trzeba, nic mi nie jest. - Zapewniam spokojnie. Zależy mi w gruncie rzeczy tylko na tym, by Louis się obudził. Gdy zaklęcie podziałało, a chłopak poderwał się do góry, stanowczo, zarazem delikatnie, chwyciłam go za ramiona ściągając z powrotem w dół.
- Witamy z powrotem. - Posyłam mu uśmiech, w następnej kolejności ostrożnie przekładając jego głowę ze swoich kolan na ziemię. Zdrętwiały mi nogi, a poza tym uznałam, że należałoby go przenieść do łóżka, by dokończyć sprzątanie kuchni. Nie zdążyłam jednak tego zaproponować, niemalże podskakując ze strachu i uderzając się w kant stołu, gdy w okno uderzył ptak. Jeden, po nim kolejny... i kolejny. Nie podoba mi się to w ogóle, co ukazuję zmarszczeniem czoła i szybkim biegiem do przedpokoju, po swoją różdżkę. - Na gacie Merlina, Margo, uciekaj! - Drę się jak oparzona, kiedy po moim powrocie szyba była na bardzo mocno zarysowana, zaś dzioby tych kreatur wyglądały na tyle silne, że prawie krztuszę się z wrażenia własną śliną. Z początku planowałam uciec jak prawdziwy rycerz, w ostatniej chwili podjęłam ryzyko wyczarowania tarczy ochronnej. W stanowczym szarpnięciu pociągam chyba nie mniej zaskoczoną niż ja Margaux ze sobą nad Louisa, w tej samej chwili inkantując:
- Protego maxima. - Obawiałam się efektu, który przy zaistniałych problemach z magią mógł nie przynieść nic dobrego, ale nie wiedzieć czemu uznałam to za dobre rozwiązanie; jednocześnie z moim zaklęciem ptaki rozdziobały szybę, wlatując do środka.
The member 'Leanne Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Coś dziwnego stało się ze światem. Zamigotał, raz, później drugi; czarne plamki wkradły się na krawędzie pola widzenia, jak ciemne płatki kwiatów albo rozlewający się atrament. Zamrugała nieprzytomnie, czując nagłą, niewyjaśnioną słabość i ciche dzwonienie w uszach, sprawiające, że na moment przestała zwracać uwagę na to, gdzie się znajdowała – i co jeszcze przed chwilą próbowała zrobić. Dotarło do niej westchnienie Louisa, tak samo jak i ciche słowa Leanne, coś jej mówiło, że powinna się z tego cieszyć – czy nie próbowała go ocucić, zanim rzeczywistość rozmyła jej się przed oczami? – ale przez kilka kolejnych sekund jej myśli uparcie się rozpierzchały, nie chcąc stworzyć żadnego sensownego ciągu.
Ocknęła się dopiero na dźwięk ptasiego świergotu, wydobywającego się z ust leżącego na podłodze mężczyzny, jednak zanim zdążyła unieść jasne brwi w wyrazie zdziwienia, w szybę coś zaczęło stukać. Raz, później drugi, powietrze przeszył przenikliwy odgłos pękania, Margo, uciekaj; ale Margaux nie poruszyła się, przez przeraźliwie długi moment wpatrując się w kolejne ptaki napierające na szkło, mentalnie będąc już nie w przytulnym pokoju na St. James’s Street, a wiele mil dalej, u podnóży Kruczej Wieży. Realny świat nadal musiał robić sobie z niej żarty, to nie mogło dziać się naprawdę, dlaczego to znowu musiały być przeklęte ptaki?
Instynkt samozachowawczy wrócił do niej wraz z ostatnim jękiem pękającego okna, poderwała się z miejsca, nadal ściskając w dłoni różdżkę, za późno; nie mogła uciec, nie miała czasu, zresztą – nie mogła zostawić Louisa i Leanne, byli w jej domu, niejako – pod jej opieką. – Protego Maxima! – krzyknęła niemal odruchowo, a formuła zaklęcia spłynęła z jej ust dokładnie w tym samym momencie, w którym tarczę spróbowała wyczarować młoda Tonks. Skrzydła nadal furkotały, zbliżając się do nich coraz szybciej, co jeśli magia znów odwróci się przeciwko nim? Margaux wstrzymała powietrze, ledwie powstrzymując się przed mocnym zaciśnięciem powiek, ale i tak na wszelki wypadek odruchowo osłaniając twarz wolną dłonią.
Ocknęła się dopiero na dźwięk ptasiego świergotu, wydobywającego się z ust leżącego na podłodze mężczyzny, jednak zanim zdążyła unieść jasne brwi w wyrazie zdziwienia, w szybę coś zaczęło stukać. Raz, później drugi, powietrze przeszył przenikliwy odgłos pękania, Margo, uciekaj; ale Margaux nie poruszyła się, przez przeraźliwie długi moment wpatrując się w kolejne ptaki napierające na szkło, mentalnie będąc już nie w przytulnym pokoju na St. James’s Street, a wiele mil dalej, u podnóży Kruczej Wieży. Realny świat nadal musiał robić sobie z niej żarty, to nie mogło dziać się naprawdę, dlaczego to znowu musiały być przeklęte ptaki?
Instynkt samozachowawczy wrócił do niej wraz z ostatnim jękiem pękającego okna, poderwała się z miejsca, nadal ściskając w dłoni różdżkę, za późno; nie mogła uciec, nie miała czasu, zresztą – nie mogła zostawić Louisa i Leanne, byli w jej domu, niejako – pod jej opieką. – Protego Maxima! – krzyknęła niemal odruchowo, a formuła zaklęcia spłynęła z jej ust dokładnie w tym samym momencie, w którym tarczę spróbowała wyczarować młoda Tonks. Skrzydła nadal furkotały, zbliżając się do nich coraz szybciej, co jeśli magia znów odwróci się przeciwko nim? Margaux wstrzymała powietrze, ledwie powstrzymując się przed mocnym zaciśnięciem powiek, ale i tak na wszelki wypadek odruchowo osłaniając twarz wolną dłonią.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 44
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Zaklęcie nie podziałało, zaklęcie rzucone niemal w tym samym czasie przez Margaux też, na ucieczkę było za późno - czy właśnie tak miałyśmy zakończyć swój żywot? Zresztą, kilka sekund stałam i wpatrywałam się jak do kuchni wlatuje chmara ptaków, których dzioby wyglądały co najmniej jak kilofy - szybko jednak wracam na ziemię, kiedy te rzucają się na mnie, dziobiąc gdzie popadnie i zdzierając ze mnie skórę żywcem. Drę się wniebogłosy, bo to boli sto razy bardziej niż pokopanie prądem, czy oberwanie odłamkiem kubka, a potem chwytam leżącą na kuchence patelnię i macham nią na oślep. Prawdopodobnie ktoś obrywa, ale jestem nawet w stanie skupić się na tym, kiedy jedna z bestii targa moje włosy, przy okazji zadrapując mój policzek swoim szponem. Kątem oka widziałam walczącą nieopodal Margaux, a pod swoimi stopami uśpionego w najlepsze Louisa, o którego niechcący się potykam próbując dotrzeć od Vance. Świadomość, że to on był głównym powodem zjawienia się ptasich bestii przeraża mnie na tyle mocno, że nie chcę więcej zostawać z nim sama - kto wie, co jeszcze mógł zrobić? Wiedziałam, że działał nieświadomie i sam się bał tego, co go spotyka, ale jednocześnie wiedziałam, że z anomaliami nie ma żartów. Zbliżam się do dziewczyny, machając patelnią również wokół niej - chociaż w ten sposób jestem w stanie pomóc nam obu, obijając te durne kręgowce po łbach. Potem postanawiam zaryzykować i rzucić zaklęcie na oślep.
- Protego. - Liczę na to, że wyjdzie i że jakimś cudem zwyczajna tarcza obroni zarówno mnie, jak i jasnowłosą. O Botta wcale się teraz nie martwiłam - ptaki zdawały się ignorować jego obecność; być może uznały, że nie jest odpowiednią padliną do pożywienia się, a znacznie większy ubaw mają z żywymi stworzeniami. Nigdy nie sądziłam, że znajdę się w tak absurdalnej sytuacji, ale cieszyłam się, że nikt ze znajomych ani sama Justine tego nie widzi - jednak anomalie wzbudziły we mnie respekt do siebie, a jednocześnie zaciekawiły na tyle, żeby zacząć dociekać ich powodu. Chciałam pomóc Louisowi, światu, nam i przywrócić względny ład. A przynajmniej taki, w którym spotkanie z niemagicznym kończy się pokopaniem prądem, czy chmarą wściekłych ptaszysk.
Po rzuconym zaklęciu zamierzałam uciec stąd jak najdalej, żeby nie ucierpieć bardziej i zabrać ze sobą Margaux. Louis wydawał się bezpieczny i niegroźny, gdy leżał nieświadomy na ziemi.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Protego. - Liczę na to, że wyjdzie i że jakimś cudem zwyczajna tarcza obroni zarówno mnie, jak i jasnowłosą. O Botta wcale się teraz nie martwiłam - ptaki zdawały się ignorować jego obecność; być może uznały, że nie jest odpowiednią padliną do pożywienia się, a znacznie większy ubaw mają z żywymi stworzeniami. Nigdy nie sądziłam, że znajdę się w tak absurdalnej sytuacji, ale cieszyłam się, że nikt ze znajomych ani sama Justine tego nie widzi - jednak anomalie wzbudziły we mnie respekt do siebie, a jednocześnie zaciekawiły na tyle, żeby zacząć dociekać ich powodu. Chciałam pomóc Louisowi, światu, nam i przywrócić względny ład. A przynajmniej taki, w którym spotkanie z niemagicznym kończy się pokopaniem prądem, czy chmarą wściekłych ptaszysk.
Po rzuconym zaklęciu zamierzałam uciec stąd jak najdalej, żeby nie ucierpieć bardziej i zabrać ze sobą Margaux. Louis wydawał się bezpieczny i niegroźny, gdy leżał nieświadomy na ziemi.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leanne Tonks dnia 19.01.18 23:56, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Leanne Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Nie była w najlepszym stanie; fakt, że tak szybko dała się obezwładnić panice, mówił sam za siebie; osłabiona anomaliami i nieposłusznością jej własnej magii, zdezorientowana przez zaciskające się na szyi szpony strachu, nie zdziwiła się, gdy tarcza, którą próbowała przywołać, rozproszyła się jak wątła mgiełka pod naporem wiatru. Wystawiając ją – ich wszystkich – na niczym niepowstrzymany atak ostrych dziobów; zdążyła krzyknąć, osłonić twarz, gdy na przedramionach poczuła pieczenie; najpierw w jednym miejscu, później w następnych pięciu, coś tuż przy niej świsnęło; nieprzyjemne uderzenie, rozchodzące się dźwięcznie po pomieszczeniu, głuchy, nieprzyjemny trzask pękającej ptasiej czaszki – rozchyliła powieki, zauważając, że Leanne okazała się mieć głowę na karku i właśnie odganiała wściekłych agresorów przy pomocy zgarniętej z kuchni patelni. To w pewien sposób ją otrzeźwiło; wciąż osłaniając twarz jedną ręką, drugą chwyciła dziewczynę i razem zaczęły wycofywać się w stronę łazienki. Nie czuła się najlepiej, pozostawiając nieprzytomnego Louisa na podłodze, ale zorientowanie się, że on jeden nie był celem ataków, nie zajęło jej dużo czasu; wyglądało na to, że ptaki postanowiły zostać jego obrońcami, z niewiadomego powodu uznając je za zagrożenie. W innych okolicznościach być może nawet by ją to zainteresowało – ale w tamtej chwili nie miała czasu na rozważanie charakteru ogarniętych anomaliami zwierząt.
Błyśnięcie tarczy, niezwykle silnej i trwałej, dało jej czas na zaplanowanie odwrotu; wykorzystała chwilę wytchnienia, a choć bariera nie chroniła jej, a jedynie Leanne, mogła na moment przestać zwracać uwagę na bezpieczeństwo swojej towarzyszki. W jednym susie dopadła do drzwi, otwierając je i wykonując ponaglający gest; nie miały zbyt wiele czasu, protego miało lada chwila przestać działać. Zaczekała, aż młoda Tonks zniknie w łazience, sama przez cały czas odganiając atakujące ją ptaki, mniej już przerażona, bardziej poirytowana; dopiero gdy upewniła się, że żaden z nich nie przedostanie się przez przejście, również zniknęła za drzwiami, zatrzaskując je za sobą z hukiem. Odetchnęła, orientując się, że przez cały czas wstrzymywała powietrze. – Miejmy nadzieję, że szybko im się znudzi – mruknęła, odgarniając włosy z czoła i podchodząc do umywalki; odkręciła wodę, po czym odwróciła się przez ramię, czekając, aż się zagrzeje. – Chodź, doprowadzimy się do porządku – dodała, wskazując dłonią w nieokreślonym kierunku; nie musiała pokazywać, o co chodziło – wystające z włosów pióra i krwawiące nacięcia były aż za bardzo widoczne.
| zt
Błyśnięcie tarczy, niezwykle silnej i trwałej, dało jej czas na zaplanowanie odwrotu; wykorzystała chwilę wytchnienia, a choć bariera nie chroniła jej, a jedynie Leanne, mogła na moment przestać zwracać uwagę na bezpieczeństwo swojej towarzyszki. W jednym susie dopadła do drzwi, otwierając je i wykonując ponaglający gest; nie miały zbyt wiele czasu, protego miało lada chwila przestać działać. Zaczekała, aż młoda Tonks zniknie w łazience, sama przez cały czas odganiając atakujące ją ptaki, mniej już przerażona, bardziej poirytowana; dopiero gdy upewniła się, że żaden z nich nie przedostanie się przez przejście, również zniknęła za drzwiami, zatrzaskując je za sobą z hukiem. Odetchnęła, orientując się, że przez cały czas wstrzymywała powietrze. – Miejmy nadzieję, że szybko im się znudzi – mruknęła, odgarniając włosy z czoła i podchodząc do umywalki; odkręciła wodę, po czym odwróciła się przez ramię, czekając, aż się zagrzeje. – Chodź, doprowadzimy się do porządku – dodała, wskazując dłonią w nieokreślonym kierunku; nie musiała pokazywać, o co chodziło – wystające z włosów pióra i krwawiące nacięcia były aż za bardzo widoczne.
| zt
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czuła się winna.
Winna, że ostatnio zdawała się nie wyglądać poza czubek własnego nosa, choć paradoksalnie myślenie o sobie samej odsuwała, gdy tego rodzaju myśli przewinęły się przez jej głowę. Próbowała... Próbowała znów stanąć na nogi, odnaleźć samą siebie, bo wiedziała że straciła dużą część w Złotej Wieży.
Czuła się winna, nie tylko dlatego, głównie dlatego że pozwoliła by tak długo się nie widziały. Nie była pewna, czy brak wspólnych spotkań rzeczywiście był kwestią przypadków i braku czasu ich obu - bo właśnie tak sobie wmawiała - czy też niewyobrażalnie wielkim strachem. Nie wiedzieć czemu bała się, choć sama nie wiedziała czego.
Ale nie mogła dłużej się bać.
Zresztą nie miała też podstaw by się obawiać, Vance miała najbardziej krystaliczną duszę, rozumiała ją najlepiej ze wszystkich i nigdy nie pragnęła dla niej niczego ponad szczęściem. I były to pragnienia obustronne. Była tego pewna, gdy przemieszczała spokojnym krokiem St. James Street zbliżając się do znajomej klatki prowadzącej do mieszkania w którym spędziła tyle czasu.
Dlaczego więc przychodziła tak późno? Nie wiedziała. Martwiła się, zwłaszcza od czasu, gdy Prorok Codzienny wśród listy zaginionych umieścił Garetta. Musiałby porozmawiać. Musiała powiedzieć jej wszystko bez względu, cóż, też na wszystko. A miała też wiele do powiedzenia.
Czy wiedziała już, że złożyła wypowiedzenie? Że postanowiła obrać całkiem inną drogę, cięższą, bardziej wymagającą ale i jednocześnie pozwalającą na szybszą naukę walki. Walki, która zbliżała się do nich wielkimi krokami. Musiała przecież powiedzieć jej jeszcze że nie ma już klątwy, ale że sama nie wie do końca jak się z tym czuje. Była wolna, a jednak jakby pusta, jakby brakowało jej części którą nosiła w sobie od dawna. Musiała powiedzieć o liście, który nakreśliła do Bathildy. Chciała też powiedzieć o Skamanderze, o tym, jak wyznała mu swoje uczucia, wtedy po wybuchu anomalii pierwszego maja - to naprawdę straszne, że minęło tyle czasu od kiedy widziały się po raz ostatni, nie przelotem w pracy, nie na wspólnym dyżurze, ale same, tak prawdziwie i na spokojnie - o tym co działo się dalej, co działo się teraz. O tym, że choć tak blisko nie czuła się od niego bardziej odleglejsza. Chciała też zapytać o nią, czy w domu wszystko było w porządku, czy i tam anomalie wyrządzają krzywdy, a może to jedynie defekt Anglii. I w końcu zapytać jak ona sama się czuję, czy jest zła, czy może zrobić coś dla niej i tylko dla niej. Tak po prostu.
W końcu wspięła się na zajmowane przez nie piętro, choć zdawało jej się że droga trwała za krótko, by być w stanie wymyślić odpowiednie słowa na powitanie. Pustka jednak niezmiennie gościła w jej głowie.
Pchnęła drzwi przed oczami zastając znajomy widok. Ruszyła do przodu, już od progu, nieuważnie zahaczając dłonią o stojak na parasole który potoczył się po podłodze z rumorem. Wcześniej często go przewracała, czemu nigdy nie pamiętała, że tutaj stoi?
Westchnęła podnosząc przedmiot i klnąc pod nosem. Wejście iście w jej stylu, ale na tym się nie skończyło. Dzień zdecydowanie nie należał do najszczęśliwszych, ruszyła dalej, marszcząc lekko brwi, nie będąc początkowo pewną, czy rzeczywiście trafiła we właściwie miejsce. Niby ściany zdawały się takie same, niby umeblowanie też, ale coś było inne. Dopiero potem uświadomiła sobie po, gdy idąc potknęła się prawie zabiła się o Śnieżkę, która postanowiła przebiec jej przed nogami, a herbaty, które niosła w dłoniach pofrunęły w powietrze, by wylać całą swoją zawartość na wszystko, co tylko znajdowało się w pobliżu pozwalają, by Tonks zaliczyła spektakularny upadek, który nie należał do najprzyjemniejszych.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie potrafiła odnaleźć się we własnym mieszkaniu.
Nie była pewna, dlaczego; być może chodziło o czas – miniony, spędzony w wolnej od anomalii Francji, póki co nie nękanej wojenną zawieruchą, niewyjaśnionymi morderstwami, ani nieustannym strachem o jutro. Może brakowało jej fantomowej obecności rodziców, pozostawionych w miejscu, które nigdy już nie miało być jej. Może problemem były zmiany, które zaszły pod jej nieobecność: subtelne, jak dziwna powaga czająca się w oczach Bena, gdy zerkał na nią z ukosa, widząc, jak znów wymyka się z kamienicy przed świtem, żeby wrócić do niej późnym wieczorem. Nie rozmawiała z nim ani razu, odkąd w Proroku Codziennym pojawiło się nazwisko Garretta, udając uparcie – przed sobą i każdym, kto mógłby poruszyć ten przerażający, zakazany temat – że wcale nie śledziła obsesyjnie list zaginionych, drukowanych w prasie od czasu pożaru Ministerstwa. Nie chciała o tym rozmawiać, chociaż były chwile, że wciąż czuła na ubraniach duszący smród dymu, dławiąc się w milczeniu tysiącem niewypowiedzianych słów, którym bała się dać ujścia. Nie wiedziała, jak właściwie czuła się ze świadomością, że najprawdopodobniej już więcej go nie zobaczy; że pozostawił po sobie pytania bez odpowiedzi i nieporozumienia bez wyjaśnień, że ostatnie słowa, jakie do niego wypowiedziała, były słowami pełnymi wyrzutu; nie wiedziała i, szczerze mówiąc, nie chciała wiedzieć, bo zastanawianie się nad tym wywoływało w niej odruchowy strach. Przerażała ją perspektywa spojrzenia prawdzie w oczy, wykrzyczenia na głos zdań, które w myślach przewałkowała setki razy, zagłuszając je pracą i zalążkami prowadzonych dla Zakonu badań. Bała się też płakać, tłumiąc łzy w zalążku, przekonana, że jeżeli da im wreszcie ujście, to nigdy nie przestaną płynąć.
Chociaż nie była dobra w kłamaniu, z jakiegoś powodu świetnie wychodziło jej oszukiwanie samej siebie.
Kiedy w mieszkaniu pojawiła się Just, spała, z głową złożoną na twardym parapecie w oknie sypialni, pokonana kilkadziesiąt minut wcześniej przez numerologiczne badania. Z chaotycznego snu pełnego koszmarów wyrwał ją łoskot, sprawiając, że prawie podskoczyła, rozglądając się w dezorientacji i przez pierwszych kilka sekund nie mając pojęcia, ani gdzie się znajdowała, ani jaka była pora dnia. Otrzeźwiła ją dopiero świadomość, że hałasu z całą pewnością nie wywołał żaden z lokatorów – następujący po nim odgłos kroków był zbyt lekki w porównaniu z ciężkim stąpaniem Benjamina i zbyt niepodobny do prędkiego przemykania Louisa. Odnalezienie porzuconej różdżki zabrało jej sekundę, chwiejne stanięcie na własnych nogach – kolejną, podczas gdy pobudzone nagle serce zajmowało się własną wędrówką, najpierw skacząc do samego przełyku, a następnie ciężko opadając aż do żołądka. Wyjrzała zza uchylonych drzwi sypialni ostrożnie, w myślach już mamrotając inkantacje zaklęć obronnych, dopóki jej spojrzenie nie zatrzymało się na charakterystycznych kosmykach Tonks, frunących w powietrzu i kończących spektakularny upadek na kuchennej podłodze.
– Just – wypowiedziała na wydechu, nie tyle witając się ze zbierającą się z posadzki przyjaciółką, co przekonując samą siebie, że naprawdę ją widziała: tutaj, w ich mieszkaniu, nie na opustoszałych korytarzach spopielonego już Ministerstwa Magii, ani zakurzonym pokoju w Gospodzie pod Świńskim Łbem. Odłożyła różdżkę niemal natychmiast, nawet o tym nie myśląc i prędko pokonując dystans dzielący ją od Just. Poziomy, jak i pionowy – przykucnęła, w następnej sekundzie upadając na kolana i przysiadając na piętach, wyciągając dłonie ku szczupłym ramionom i pomagając Tonks podnieść się z pozycji parteru. Śnieżka przysiadła nieopodal, przyglądając im się z uprzejmym zdziwieniem. – Nic ci się nie stało? – zapytała – choć przecież stało się tak wiele. Uświadomiła to sobie w następnej chwili, na nowo odczuwając ciężar nieprzeprowadzonych nigdy rozmów i listów, na które nie miała odwagi odpisać. Just była osobą, z którą konfrontacji w pewnym sensie obawiała się najbardziej, zdając sobie sprawę, że przejrzy ją na wylot w minucie, w której ich spojrzenia spotkają się tak naprawdę. Nie była pewna, czy była na to gotowa.
A teraz nie miała wyjścia – bo Just, wbrew początkowym przypuszczeniom, okazała się nie być jedynie senną marą. Była tutaj, na środku kuchni, zaścielonej warstwami wspomnień i wirującymi w powietrzu emocjami.
Nie była pewna, dlaczego; być może chodziło o czas – miniony, spędzony w wolnej od anomalii Francji, póki co nie nękanej wojenną zawieruchą, niewyjaśnionymi morderstwami, ani nieustannym strachem o jutro. Może brakowało jej fantomowej obecności rodziców, pozostawionych w miejscu, które nigdy już nie miało być jej. Może problemem były zmiany, które zaszły pod jej nieobecność: subtelne, jak dziwna powaga czająca się w oczach Bena, gdy zerkał na nią z ukosa, widząc, jak znów wymyka się z kamienicy przed świtem, żeby wrócić do niej późnym wieczorem. Nie rozmawiała z nim ani razu, odkąd w Proroku Codziennym pojawiło się nazwisko Garretta, udając uparcie – przed sobą i każdym, kto mógłby poruszyć ten przerażający, zakazany temat – że wcale nie śledziła obsesyjnie list zaginionych, drukowanych w prasie od czasu pożaru Ministerstwa. Nie chciała o tym rozmawiać, chociaż były chwile, że wciąż czuła na ubraniach duszący smród dymu, dławiąc się w milczeniu tysiącem niewypowiedzianych słów, którym bała się dać ujścia. Nie wiedziała, jak właściwie czuła się ze świadomością, że najprawdopodobniej już więcej go nie zobaczy; że pozostawił po sobie pytania bez odpowiedzi i nieporozumienia bez wyjaśnień, że ostatnie słowa, jakie do niego wypowiedziała, były słowami pełnymi wyrzutu; nie wiedziała i, szczerze mówiąc, nie chciała wiedzieć, bo zastanawianie się nad tym wywoływało w niej odruchowy strach. Przerażała ją perspektywa spojrzenia prawdzie w oczy, wykrzyczenia na głos zdań, które w myślach przewałkowała setki razy, zagłuszając je pracą i zalążkami prowadzonych dla Zakonu badań. Bała się też płakać, tłumiąc łzy w zalążku, przekonana, że jeżeli da im wreszcie ujście, to nigdy nie przestaną płynąć.
Chociaż nie była dobra w kłamaniu, z jakiegoś powodu świetnie wychodziło jej oszukiwanie samej siebie.
Kiedy w mieszkaniu pojawiła się Just, spała, z głową złożoną na twardym parapecie w oknie sypialni, pokonana kilkadziesiąt minut wcześniej przez numerologiczne badania. Z chaotycznego snu pełnego koszmarów wyrwał ją łoskot, sprawiając, że prawie podskoczyła, rozglądając się w dezorientacji i przez pierwszych kilka sekund nie mając pojęcia, ani gdzie się znajdowała, ani jaka była pora dnia. Otrzeźwiła ją dopiero świadomość, że hałasu z całą pewnością nie wywołał żaden z lokatorów – następujący po nim odgłos kroków był zbyt lekki w porównaniu z ciężkim stąpaniem Benjamina i zbyt niepodobny do prędkiego przemykania Louisa. Odnalezienie porzuconej różdżki zabrało jej sekundę, chwiejne stanięcie na własnych nogach – kolejną, podczas gdy pobudzone nagle serce zajmowało się własną wędrówką, najpierw skacząc do samego przełyku, a następnie ciężko opadając aż do żołądka. Wyjrzała zza uchylonych drzwi sypialni ostrożnie, w myślach już mamrotając inkantacje zaklęć obronnych, dopóki jej spojrzenie nie zatrzymało się na charakterystycznych kosmykach Tonks, frunących w powietrzu i kończących spektakularny upadek na kuchennej podłodze.
– Just – wypowiedziała na wydechu, nie tyle witając się ze zbierającą się z posadzki przyjaciółką, co przekonując samą siebie, że naprawdę ją widziała: tutaj, w ich mieszkaniu, nie na opustoszałych korytarzach spopielonego już Ministerstwa Magii, ani zakurzonym pokoju w Gospodzie pod Świńskim Łbem. Odłożyła różdżkę niemal natychmiast, nawet o tym nie myśląc i prędko pokonując dystans dzielący ją od Just. Poziomy, jak i pionowy – przykucnęła, w następnej sekundzie upadając na kolana i przysiadając na piętach, wyciągając dłonie ku szczupłym ramionom i pomagając Tonks podnieść się z pozycji parteru. Śnieżka przysiadła nieopodal, przyglądając im się z uprzejmym zdziwieniem. – Nic ci się nie stało? – zapytała – choć przecież stało się tak wiele. Uświadomiła to sobie w następnej chwili, na nowo odczuwając ciężar nieprzeprowadzonych nigdy rozmów i listów, na które nie miała odwagi odpisać. Just była osobą, z którą konfrontacji w pewnym sensie obawiała się najbardziej, zdając sobie sprawę, że przejrzy ją na wylot w minucie, w której ich spojrzenia spotkają się tak naprawdę. Nie była pewna, czy była na to gotowa.
A teraz nie miała wyjścia – bo Just, wbrew początkowym przypuszczeniom, okazała się nie być jedynie senną marą. Była tutaj, na środku kuchni, zaścielonej warstwami wspomnień i wirującymi w powietrzu emocjami.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Potrzebowała tego spotkania - wiedziała, że tak. A jednak obawiała się go, jak żadnego innego. Obawiała się go, bo Vance była jedyną osobą, która potrafiła ją zrozumieć nie musząc nawet pytać. Tak jakby potrafiła czytać z jej postawy, lekkich drgań mięśni na twarzy i oczu. Ale nie mogła dłużej tego dokładać - i tak odkładała to już zbyt długo, cały czas znajdując kolejne wymówki. Choć wmawiała sobie równie sprawnie, że to wcale nie wymówi a zadania, gdzieś w głębi duszy wiedziała, że jest inaczej.
Dlaczego obawiała się prawdy, którą wyczyta z niej natychmiastowo? Wstydziła się jej chyba po trochu. Może nie wiedziała od czego zacząć i gdzie skończyć. Martwiła się też o nią, zwłaszcza po ostatnim spisie zaginionych w pożarze Ministerstwa. Na liście widniał Garrett - jak okropnie musiała się czuć? Tonks powinna byłą przybiec tutaj od raz jak tylko przeczytała gazetę - a jednak, nadal odsuwała to wszystko na chwilę później. Dopiero wtedy, gdy wygrała z samą sobą.
Przecież nic nie mogło jej się tutaj stać, nie w miejscu który był dla niej drugim z domów.
Weszła, czy może raczej, wdrapała się w końcu po schodach czując, jak wątły organ który otrzymał ostatnio zbyt wiele ran, kołacze się w jej wnętrzu. Co miała robić? Jak zacząć? Co powiedzieć? Denerwowała ją liczba pytań, która przewijała się przez głowę. Denerwowała ją niepewność, która osiadała cicho na ramionach. Denerwowało ją to, że nie rozumie, czemu tak się czuje, coś w tych uczuciach było nie takie i umierało ją mocno.
W końcu nacisnęła klamkę, znajdując się w środku - jak zwykle pokonana przez stojak na parasole. Cholerne badziewie. Ruszyła jednak dalej, powstrzymując chęć odwrotu i ucieczki. Przestała już uciekać, wybrała ścieżkę, postanowiła jaką drogę chce odebrać. Skupiła się więc na herbatach. Krok po kroku, malutkie nie przerażały aż tak bardzo - przynajmniej do momentu, gdy lecąc ku ziemi uświadomiła sobie, że nie jest w stanie uratować się przed upadkiem.
Jęknęła, ustaw wygięły się formułując w skrzywienie, które pojawiło się na jej twarzy. Jeden z kubków potoczył się w przód, drugi potłukł całkowicie, w jej dłoni pozostawało jedynie ucho. Nie wiedziała, czemu nie puściła ich wcześniej by spróbować obronić się dłońmi przed upadkiem. Chyba chciała uratować napój, coś, co je łączyło, coś co zawsze pomagało - choć wątpiła, by mogło pomóc i teraz.
Obiła sobie bark, i chyba rozcięła lekko brodę, bo czuła na niej jakaś ciecz, chociaż może to była rozlana malinowa herbata. Puściła ucho resztek kubka i oparła dłonie i podłogę, dźwigając się ku górze w momencie, gdy usłyszała swoje imię, wypowiadane jej głosem. Już chwilę później była przed nią, pomagając jej dźwignąć się wyżej. Skorzystała z tej pomocy. Gdy już usiadała, a pytanie padło z jej ust uniosła spojrzenie na kobietę przed sobą. Minęła chwila, a może kilka sekund, w którym jedyne co było słychać w kuchni to ciche tykanie zegara. Minęła chwila, nim ruszyła ku niej, by objąć ją ramionami mocno, może za mocno, czując jak broda drży jej lekko. - Stało się wszystko. - jęknęła, układając brodę na jej ramieniu. - Przepraszam. - wyszeptała cicho, nie oddalając się. Cichym słowem zdawała się przepraszać za wszystko, miesiące milczenia, wyprowadzenie się z mieszkania, czy może strach przed powrotem do niego. Za to, że nie było jej - tak naprawdę, gdy tego potrzebowała. Była naprawdę złą przyjaciółką. Odsunęła sie od niej powoli, nadal trzymając dłonie na jej ramionach. Spojrzenie lustrowało jej twarz. - Mam ochotę krzyczeć, Margie, rozbijać przedmioty, trzaskać w ściany. - dłonie przesunęły w dół by złapać jej ręce. Ona też, jak długo skrywała wszytko w sobie? Jak wiele ją to kosztowało? Chodźmy gdzieś - zdawało się mówić spojrzenie - gdzieś, gdzie możemy to robić. Nagle jednak coś przyciągnęło jej spojrzenie, jakaś inność, której nie dostrzegła od razu. Rozejrzała się po kuchni unosząc głowę i marszcząc lekko brwi. Nie powiedziała jednak nic na to. Wróciła spojrzeniem do przyjaciółki. - Przepraszam. - powtórzyła raz jeszcze, szczerze, warga drgała lekko.
Dlaczego obawiała się prawdy, którą wyczyta z niej natychmiastowo? Wstydziła się jej chyba po trochu. Może nie wiedziała od czego zacząć i gdzie skończyć. Martwiła się też o nią, zwłaszcza po ostatnim spisie zaginionych w pożarze Ministerstwa. Na liście widniał Garrett - jak okropnie musiała się czuć? Tonks powinna byłą przybiec tutaj od raz jak tylko przeczytała gazetę - a jednak, nadal odsuwała to wszystko na chwilę później. Dopiero wtedy, gdy wygrała z samą sobą.
Przecież nic nie mogło jej się tutaj stać, nie w miejscu który był dla niej drugim z domów.
Weszła, czy może raczej, wdrapała się w końcu po schodach czując, jak wątły organ który otrzymał ostatnio zbyt wiele ran, kołacze się w jej wnętrzu. Co miała robić? Jak zacząć? Co powiedzieć? Denerwowała ją liczba pytań, która przewijała się przez głowę. Denerwowała ją niepewność, która osiadała cicho na ramionach. Denerwowało ją to, że nie rozumie, czemu tak się czuje, coś w tych uczuciach było nie takie i umierało ją mocno.
W końcu nacisnęła klamkę, znajdując się w środku - jak zwykle pokonana przez stojak na parasole. Cholerne badziewie. Ruszyła jednak dalej, powstrzymując chęć odwrotu i ucieczki. Przestała już uciekać, wybrała ścieżkę, postanowiła jaką drogę chce odebrać. Skupiła się więc na herbatach. Krok po kroku, malutkie nie przerażały aż tak bardzo - przynajmniej do momentu, gdy lecąc ku ziemi uświadomiła sobie, że nie jest w stanie uratować się przed upadkiem.
Jęknęła, ustaw wygięły się formułując w skrzywienie, które pojawiło się na jej twarzy. Jeden z kubków potoczył się w przód, drugi potłukł całkowicie, w jej dłoni pozostawało jedynie ucho. Nie wiedziała, czemu nie puściła ich wcześniej by spróbować obronić się dłońmi przed upadkiem. Chyba chciała uratować napój, coś, co je łączyło, coś co zawsze pomagało - choć wątpiła, by mogło pomóc i teraz.
Obiła sobie bark, i chyba rozcięła lekko brodę, bo czuła na niej jakaś ciecz, chociaż może to była rozlana malinowa herbata. Puściła ucho resztek kubka i oparła dłonie i podłogę, dźwigając się ku górze w momencie, gdy usłyszała swoje imię, wypowiadane jej głosem. Już chwilę później była przed nią, pomagając jej dźwignąć się wyżej. Skorzystała z tej pomocy. Gdy już usiadała, a pytanie padło z jej ust uniosła spojrzenie na kobietę przed sobą. Minęła chwila, a może kilka sekund, w którym jedyne co było słychać w kuchni to ciche tykanie zegara. Minęła chwila, nim ruszyła ku niej, by objąć ją ramionami mocno, może za mocno, czując jak broda drży jej lekko. - Stało się wszystko. - jęknęła, układając brodę na jej ramieniu. - Przepraszam. - wyszeptała cicho, nie oddalając się. Cichym słowem zdawała się przepraszać za wszystko, miesiące milczenia, wyprowadzenie się z mieszkania, czy może strach przed powrotem do niego. Za to, że nie było jej - tak naprawdę, gdy tego potrzebowała. Była naprawdę złą przyjaciółką. Odsunęła sie od niej powoli, nadal trzymając dłonie na jej ramionach. Spojrzenie lustrowało jej twarz. - Mam ochotę krzyczeć, Margie, rozbijać przedmioty, trzaskać w ściany. - dłonie przesunęły w dół by złapać jej ręce. Ona też, jak długo skrywała wszytko w sobie? Jak wiele ją to kosztowało? Chodźmy gdzieś - zdawało się mówić spojrzenie - gdzieś, gdzie możemy to robić. Nagle jednak coś przyciągnęło jej spojrzenie, jakaś inność, której nie dostrzegła od razu. Rozejrzała się po kuchni unosząc głowę i marszcząc lekko brwi. Nie powiedziała jednak nic na to. Wróciła spojrzeniem do przyjaciółki. - Przepraszam. - powtórzyła raz jeszcze, szczerze, warga drgała lekko.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź