Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Cmentarz
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Cmentarz
Wiekowy już cmentarz, zlokalizowany w pobliżu wybrzeża z charakterystycznymi białymi klifami. W mogiłach oznaczonych starodwanymi tablicami i sarkofagami pochowano ciała mieszkańców miasta, a także osób szczególnie dla tych ziem zasłużonych. Wzrok najbardziej przyciąga pomnik upamiętniający żołnierzy poległych na terenach hrabstwa Kent podczas tzw. Wojny Baronów z XIII w. Na cmentarzu chowani są zarówno mugole, jak i - w części, na której nałożone są zaklęcia, które odstraszają mugoli - czarodzieje.
| 8 września
Wirujące w ciepłym powietrzu liście, mieniące się złotem i żywą czerwienią. Kiedy końcówka lata przemieniła się w jesień, której łaskawość w pierwszej połowie miesiąca przeoczyłam zupełnie, barykadując się w domu o szczelnie zasłoniętych oknach, wciąż wierząc święcie w to, że koszmar już zaraz się skończy? Ósmego września bezchmurne niebo raziło w oczy błękitem, nie wpisując się ani trochę w ponurą atmosferę, lecz wszystkie jaskrawe barwy, wszystkie przejawy jakiegokolwiek piękna na tym świecie umykały sprzed mych oczu zakrytych woalką, gdy ściskając rączkę Charliego przewodziłam konduktowi żałobnemu, modląc się tylko o to, czerń maskowała wystarczająco to, z jakim trudem przychodzi mi każdy kolejny oddech i każdy kolejny krok. Nikt nigdy nie ostrzegał, że bajki kończą się aż tak gwałtownie i tak brutalnie.
Czy w kilku minutach zgrabnych słów można zawrzeć całe życie? Czy można wszystko spłycić do paru ogólników, wyidealizować, skupić się na zasługach, pomijając przy tym małe powszednie przywary, właśnie te, które czynią nas bardziej ludzkimi? Stojąc nad rozkopanym grobem i bojąc się rzucić chociażby krótkie spojrzenie do ziejącego chłodem dołu, słuchałam słów odprawiającego ceremonię pochówku urzędnika, opowiadającego górnolotnie o Zaimie, jakiego znali wszyscy jego przyjaciele i jego współpracownicy. Ci sami współpracownicy, za których oddał życie - bo przecież musiał oddać za nich życie, bo inaczej nie byłby jedyną ofiarą, podczas gdy wszyscy inni wyszli z akcji bez szwanku, prawda? Słowa piękne i wzniosłe prześlizgiwały się pomiędzy zgromadzonymi żałobnikami, mając budzić jak najlepsze wspomnienia o zmarłym. Dlaczego więc w moim sercu budziły tylko obezwładniające rozżalenie i przekonanie, że przez kryzys, który w ostatnich tygodniach został nieproszonym lokatorem w naszym domu, Zaim wcale nie robił wszystkiego, by wyjść z opresji w jednym kawałku i w jednym kawałku wrócić do mnie, że wcale nie robił wszystkiego, by nie czynić z naszego promieniującego radością synka półsieroty?
Z zamyślenia wyrwało mnie dopiero lekkie szturchnięcie Seliny, gdy urzędnik ministerstwa zakończył przemowę i gotów był przejść do następnego etapu ceremonii. Drgnęłam lekko, gdy w moich uszach zadźwięczała cisza, która powinna zostać przerwana przez moje uroczyste pożegnanie męża, którego nie byłam gotowa żegnać, nie przez kolejne pół wieku. Potrząsnęłam lekko głową, dając tym samym znać, że żadne roztkliwiające wspominki nie padną z moich ust, nie teraz, gdy głos odmówiłby mi współpracy i załamał się w środku zdania. Ścisnęłam mocniej rączkę Charliego, podchodząc razem z nim kilka kroków bliżej krawędzi grobu, by tam klęknąć na trawie i nabrać w dłoń garść miękkiej ziemi, którą wsypałam w drobną rączkę chłopca, szeptem tłumacząc mu, że to, co zaraz zrobimy, będzie swoistego rodzaju zaklęciem, zapewniającym tacie pokój ducha i instruując, by zrobił to samo, co ja.
- Niech ci ziemia lekką będzie. - sięgnęłam po raz kolejny po garść nieco gliniastej gleby i wypowiedziałam te pięć słów, których nigdy nie powinnam wypowiadać, rozluźniając palce i rzucając ziemię miękkim gestem, by już po chwili zacisnąć mocno powieki, gdy usłyszałam jej ciche dudnienie o drewniane wieko trumny.
Stając nieco z boku grobu i wspierając się na ramieniu Aarona, spojrzeniem zaćmionym przez czarną woalkę patrzyłam, jak coraz to kolejni żałobnicy podchodzą, by dorzucić symboliczną garść ziemi i paroma słowami uhonorować Zaima. Ledwie powstrzymałam się od odwrócenia wzroku, gdy grób został zakopany jednym sprawnym zaklęciem, dobitnie obwieszczając, że pora opuścić cmentarz. I mojego męża.
Chyba nie ma co się rozwodzić nad samą ceremonią, więc piszcie po jednym poście (albo i więcej, jeśli macie życzenie, bo np. ktoś chce być tylko na pogrzebie!) tutaj na cmentarzu, a później przenosimy się na stypę i tam zobaczymy jak się wszystko będzie toczyć. Jeśli chcecie, po napisaniu tutaj możecie pisać od razu na stypie, nie musicie tam czekać na mój post, który będę pisać dopiero, gdy będę już wiedzieć co się dzieje i jak mam reagować ♥
Wirujące w ciepłym powietrzu liście, mieniące się złotem i żywą czerwienią. Kiedy końcówka lata przemieniła się w jesień, której łaskawość w pierwszej połowie miesiąca przeoczyłam zupełnie, barykadując się w domu o szczelnie zasłoniętych oknach, wciąż wierząc święcie w to, że koszmar już zaraz się skończy? Ósmego września bezchmurne niebo raziło w oczy błękitem, nie wpisując się ani trochę w ponurą atmosferę, lecz wszystkie jaskrawe barwy, wszystkie przejawy jakiegokolwiek piękna na tym świecie umykały sprzed mych oczu zakrytych woalką, gdy ściskając rączkę Charliego przewodziłam konduktowi żałobnemu, modląc się tylko o to, czerń maskowała wystarczająco to, z jakim trudem przychodzi mi każdy kolejny oddech i każdy kolejny krok. Nikt nigdy nie ostrzegał, że bajki kończą się aż tak gwałtownie i tak brutalnie.
Czy w kilku minutach zgrabnych słów można zawrzeć całe życie? Czy można wszystko spłycić do paru ogólników, wyidealizować, skupić się na zasługach, pomijając przy tym małe powszednie przywary, właśnie te, które czynią nas bardziej ludzkimi? Stojąc nad rozkopanym grobem i bojąc się rzucić chociażby krótkie spojrzenie do ziejącego chłodem dołu, słuchałam słów odprawiającego ceremonię pochówku urzędnika, opowiadającego górnolotnie o Zaimie, jakiego znali wszyscy jego przyjaciele i jego współpracownicy. Ci sami współpracownicy, za których oddał życie - bo przecież musiał oddać za nich życie, bo inaczej nie byłby jedyną ofiarą, podczas gdy wszyscy inni wyszli z akcji bez szwanku, prawda? Słowa piękne i wzniosłe prześlizgiwały się pomiędzy zgromadzonymi żałobnikami, mając budzić jak najlepsze wspomnienia o zmarłym. Dlaczego więc w moim sercu budziły tylko obezwładniające rozżalenie i przekonanie, że przez kryzys, który w ostatnich tygodniach został nieproszonym lokatorem w naszym domu, Zaim wcale nie robił wszystkiego, by wyjść z opresji w jednym kawałku i w jednym kawałku wrócić do mnie, że wcale nie robił wszystkiego, by nie czynić z naszego promieniującego radością synka półsieroty?
Z zamyślenia wyrwało mnie dopiero lekkie szturchnięcie Seliny, gdy urzędnik ministerstwa zakończył przemowę i gotów był przejść do następnego etapu ceremonii. Drgnęłam lekko, gdy w moich uszach zadźwięczała cisza, która powinna zostać przerwana przez moje uroczyste pożegnanie męża, którego nie byłam gotowa żegnać, nie przez kolejne pół wieku. Potrząsnęłam lekko głową, dając tym samym znać, że żadne roztkliwiające wspominki nie padną z moich ust, nie teraz, gdy głos odmówiłby mi współpracy i załamał się w środku zdania. Ścisnęłam mocniej rączkę Charliego, podchodząc razem z nim kilka kroków bliżej krawędzi grobu, by tam klęknąć na trawie i nabrać w dłoń garść miękkiej ziemi, którą wsypałam w drobną rączkę chłopca, szeptem tłumacząc mu, że to, co zaraz zrobimy, będzie swoistego rodzaju zaklęciem, zapewniającym tacie pokój ducha i instruując, by zrobił to samo, co ja.
- Niech ci ziemia lekką będzie. - sięgnęłam po raz kolejny po garść nieco gliniastej gleby i wypowiedziałam te pięć słów, których nigdy nie powinnam wypowiadać, rozluźniając palce i rzucając ziemię miękkim gestem, by już po chwili zacisnąć mocno powieki, gdy usłyszałam jej ciche dudnienie o drewniane wieko trumny.
Stając nieco z boku grobu i wspierając się na ramieniu Aarona, spojrzeniem zaćmionym przez czarną woalkę patrzyłam, jak coraz to kolejni żałobnicy podchodzą, by dorzucić symboliczną garść ziemi i paroma słowami uhonorować Zaima. Ledwie powstrzymałam się od odwrócenia wzroku, gdy grób został zakopany jednym sprawnym zaklęciem, dobitnie obwieszczając, że pora opuścić cmentarz. I mojego męża.
Chyba nie ma co się rozwodzić nad samą ceremonią, więc piszcie po jednym poście (albo i więcej, jeśli macie życzenie, bo np. ktoś chce być tylko na pogrzebie!) tutaj na cmentarzu, a później przenosimy się na stypę i tam zobaczymy jak się wszystko będzie toczyć. Jeśli chcecie, po napisaniu tutaj możecie pisać od razu na stypie, nie musicie tam czekać na mój post, który będę pisać dopiero, gdy będę już wiedzieć co się dzieje i jak mam reagować ♥
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie znałem Zaima, a przynajmniej nie tak, jakbym tego chciał. Najprawdopodobniej mijaliśmy się czasem w szkole, ostatecznie różnica wiekowa była niemalże żadna. Harriett z pewnością trochę o nim mówiła, ale czy tak naprawdę można poznać drugiego człowieka? Szczególnie, kiedy ma się tak znikomy kontakt z daną osobą? Nie chciałem myśleć o nim ani dobrze, ani źle. Myślałem jedynie o swej drogiej przyjaciółce i jej synu, którzy doświadczyli tak ogromnej straty. Lato miało się ku końcowi, krajobraz coraz mocniej przypominał ten jesienny; kiedy to tonęło się w różnobarwnych liściach i brodziło w płytkich kałużach. Dzisiejszy dzień był smutny, wręcz przykry. Obyło się bez uśmiechów, zadowolenia z porannego wstawania i bez rozpamiętywania snów. Jedynie mechaniczne czynności, którymi rozpoczyna się dzień. Punkt, w którym należało się ubrać był wyjątkowo mozolny; nikt przecież nie chciał świadomie ubierać się w czerń, o ile nie wybierał się na zwykłe przyjęcie. Śmierć była tragedią przede wszystkim dla najbliższych, którzy oglądając tych wszystkich ludzi z grobowymi minami stojącymi nad trumną uświadamiali sobie, że to wszystko prawda. Nie można zamieść sprawy pod dywan wymówek, przeczuć i mylnych wyobrażeń. Wszystko staje się tak mocno namacalne, że aż boli. Doświadczyłem tego na kilku pogrzebach i wiem, że nigdy nie będę w stanie się do tego przyzwyczaić. Zupełnie jak do przemijającego czasu i świadomości, że z każdym naszym oddechem coś tracimy bezpowrotnie.
Dla Harriett chciałem być oparciem, nawet, jeśli zdawałem sobie sprawę z tego, że w tej chwili nic nie zdoła ukoić bólu czy żalu. Stałem nieopodal wsłuchując się w słowa urzędnika i myśląc o tym, co teraz? To koniec czy zaledwie początek? Poczekałem na swoją kolej sypania ziemi na drewnianą trumnę zanurzoną w dole i kiedy było już po wszystkim, skierowałem kroki w stronę... wdowy. To brzmiało tak dziwnie, wręcz nienaturalnie. Jeszcze nie tak dawno temu rodzina Naifeh była cała i zdrowa.
- Moje kondolencje - powiedziałem stojąc przed kobietą. Nie było odpowiednich słów na tę chwilę. Ja najprawdopodobniej poszedłbym zapijać smutki, ale to tylko ja. Moja rodzina dopiero się kształtowała, była wręcz w powijakach. Nie mogłem czuć żadnej odpowiedzialności, nie to co Harriett. - Jeżeli tylko mógłbym coś zrobić... - dodałem jeszcze. Żeby wiedziała, że ekipa z Indii zawsze przy niej będzie! Tak jak choćby Aaron, któremu skinąłem głową na powitanie.
Dla Harriett chciałem być oparciem, nawet, jeśli zdawałem sobie sprawę z tego, że w tej chwili nic nie zdoła ukoić bólu czy żalu. Stałem nieopodal wsłuchując się w słowa urzędnika i myśląc o tym, co teraz? To koniec czy zaledwie początek? Poczekałem na swoją kolej sypania ziemi na drewnianą trumnę zanurzoną w dole i kiedy było już po wszystkim, skierowałem kroki w stronę... wdowy. To brzmiało tak dziwnie, wręcz nienaturalnie. Jeszcze nie tak dawno temu rodzina Naifeh była cała i zdrowa.
- Moje kondolencje - powiedziałem stojąc przed kobietą. Nie było odpowiednich słów na tę chwilę. Ja najprawdopodobniej poszedłbym zapijać smutki, ale to tylko ja. Moja rodzina dopiero się kształtowała, była wręcz w powijakach. Nie mogłem czuć żadnej odpowiedzialności, nie to co Harriett. - Jeżeli tylko mógłbym coś zrobić... - dodałem jeszcze. Żeby wiedziała, że ekipa z Indii zawsze przy niej będzie! Tak jak choćby Aaron, któremu skinąłem głową na powitanie.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowo nie rozumiałem, co się wydarzyło. Byłem zły a tatę, że nie zjawił się wieczorem i nie przytulał mamy, gdy ona płakała. Sam nie wiedziałem czemu płacze, ale mimo tego przytuliłem ją. Ciężko mi było widzieć, jak mama płacze i na mój widok płacz się powiększa. Potem dowiedziałem się, że tata odszedł. Chciałem wierzyć, że odszedł broniąc niewinnych ludzi, bo chyba nie wybaczyłbym mu tego, że zostawił mamę w takim stanie.
Teraz z podobnymi myślami stałem koło mamusi trzymając ją za rączkę. Widziałem przed sobą wiele grobów, gdzie leżą umarli. Za mną i mamą idzie tłum ludzi, lecz nie chciałem odwracać głowy w ich stronę. Chciałem pokazać mamie, że mogę być silny jak tata. Będę taki jak on i walczył ze złem, które napotkałbym po drodze. Zerkam na mamusię widząc jej zdenerwowanie, rozpacz, wszelkie jej uczucia. Ścisnąłem mocniej swoją maciupeńką dłoń, by dodać jej otuchy i oboje doprowadziliśmy pielgrzymkę ludu pod grób jego ojca. O j c a, który już zostanie samym wspomnieniem. Nie zobaczę jego kolejnych uśmiechów, nie zostanię przytulony, pocieszony, rozbawiony. I gdy tak stanąłem przy jego trumnie, ujrzałem jego martwe, blade ciało, to poczułem jedną łezkę, która wbrew moim oczekiwaniom wydostała się na powierzchnię. Szybko starłem ją swoim czarnym rękawkiem. Gdy mama uklęknęła, sam na chwilę spojrzałem jeszcze w dół. Po chwili usłyszałem słowa matki i ukucnąłem koło niej na swoich drobnych nogach. Spojrzałem smutny na grudkę ziemi, którą mama mi wepchnęła do rączki. Przyglądałem się, jak mama to robi, po czym wyciągnąłem swoją dłoń w kierunku grobu. Co powinienem teraz powiedzieć? Wiele rzeczy chciało się wydostać z moich ust, ale nie umiałem tego powiedzieć.
- Kocham Cię tato. Zaopiekuję się mamą, obiecuję. - wyszeptałem i puściłem grudkę ziemi, która została jednocześnie znakiem mego danego słowa. Nie pozwolę, by mamie coś się stało. Zajmę się nią tak samo jak to tata robił. Zaraz potem odsunąłem się z mamą i stanąłem na boku obserwując, jak ludzie podchodzą i powtarzają ich czynność. To z pewnością umocni zaklęcie, którymi byłem wraz z mamą autorem. Stałem dzielnie u boku mamy, póki nie nadszedł czas zakopania grobu. Nie mogłem już dłużej na to patrzeć, więc przytuliłem się do ojca czując jednocześnie pustkę. Pustkę, która pozostała po tacie. Przynajmniej miałem mamę, do której teraz się przytulam chcąc poczuć odrobinę ciepła, które zacznie wypełniać powstającą, głęboką pustkę. Jednocześnie chcę jej pokazać, że nie jest sama w tej tragedii.
Teraz z podobnymi myślami stałem koło mamusi trzymając ją za rączkę. Widziałem przed sobą wiele grobów, gdzie leżą umarli. Za mną i mamą idzie tłum ludzi, lecz nie chciałem odwracać głowy w ich stronę. Chciałem pokazać mamie, że mogę być silny jak tata. Będę taki jak on i walczył ze złem, które napotkałbym po drodze. Zerkam na mamusię widząc jej zdenerwowanie, rozpacz, wszelkie jej uczucia. Ścisnąłem mocniej swoją maciupeńką dłoń, by dodać jej otuchy i oboje doprowadziliśmy pielgrzymkę ludu pod grób jego ojca. O j c a, który już zostanie samym wspomnieniem. Nie zobaczę jego kolejnych uśmiechów, nie zostanię przytulony, pocieszony, rozbawiony. I gdy tak stanąłem przy jego trumnie, ujrzałem jego martwe, blade ciało, to poczułem jedną łezkę, która wbrew moim oczekiwaniom wydostała się na powierzchnię. Szybko starłem ją swoim czarnym rękawkiem. Gdy mama uklęknęła, sam na chwilę spojrzałem jeszcze w dół. Po chwili usłyszałem słowa matki i ukucnąłem koło niej na swoich drobnych nogach. Spojrzałem smutny na grudkę ziemi, którą mama mi wepchnęła do rączki. Przyglądałem się, jak mama to robi, po czym wyciągnąłem swoją dłoń w kierunku grobu. Co powinienem teraz powiedzieć? Wiele rzeczy chciało się wydostać z moich ust, ale nie umiałem tego powiedzieć.
- Kocham Cię tato. Zaopiekuję się mamą, obiecuję. - wyszeptałem i puściłem grudkę ziemi, która została jednocześnie znakiem mego danego słowa. Nie pozwolę, by mamie coś się stało. Zajmę się nią tak samo jak to tata robił. Zaraz potem odsunąłem się z mamą i stanąłem na boku obserwując, jak ludzie podchodzą i powtarzają ich czynność. To z pewnością umocni zaklęcie, którymi byłem wraz z mamą autorem. Stałem dzielnie u boku mamy, póki nie nadszedł czas zakopania grobu. Nie mogłem już dłużej na to patrzeć, więc przytuliłem się do ojca czując jednocześnie pustkę. Pustkę, która pozostała po tacie. Przynajmniej miałem mamę, do której teraz się przytulam chcąc poczuć odrobinę ciepła, które zacznie wypełniać powstającą, głęboką pustkę. Jednocześnie chcę jej pokazać, że nie jest sama w tej tragedii.
being human is complicated, time to be a dragon
Właściwie słabo znała Zaima. Poznali się przelotnie na początku jej pracy w brytyjskim ministerstwie i czasami zamienili kilka słów na korytarzu czy w windzie. Wydawał się jednak całkiem sympatycznym mężczyzną, przyjemnie wyróżniającym się w tym tłumie sztywnych, staroświeckich Brytyjczyków, których zazwyczaj spotykała w pracy. Kimś, kogo mimowolnie się zapamiętywało, i kogo pewnie by polubiła, gdyby tylko mieli okazję poznać się lepiej.
Wieść o tragicznym końcu jego aurorskiej akcji mocno ją zaskoczyła, ale i przygnębiła, napełniając przeświadczeniem, jak ryzykowna i niebezpieczna jest praca aurora, i jak to dobrze, że sama nigdy nie brała pod uwagę takiej ścieżki kariery. Przynajmniej nie tak poważnie. Niemniej jednak, postanowiła pojawić się na pogrzebie dzielnego, wąsatego aurora, chociaż wiele wskazywało na to, że praktycznie nikogo nie będzie tam znała. Ale to było chyba najmniej ważne w tym momencie.
Kroczyła między nagrobkami, ubrana jak zwykle po mugolsku, jednak w ciemne, pasujące do okazji kolory, a jasne włosy zaplotła w krótki warkocz. Jej oczy przysłaniały ciemne okulary, a policzki wydawały się dziwnie blade pod grubą warstwą makijażu, którym maskowała siniaki i zadrapania powstałe po niedawnej bójce w podmiejskim pubie z kobietą, która obraziła ciężko jej ojca.
Trzymała się z boku, patrząc na ceremonię pogrzebową i czarodziejów żegnających Zaima, na jego żonę i stojące obok niej małe dziecko o kręconych włosach. Podeszła do nich przelotnie po rzuceniu garści ziemi na trumnę, zapewne jako jedna z wielu wyrażając swoje współczucie z powodu utraty męża, jednak wydawało jej się, że jej słowa brzmiały dziwnie pusto. Szczęśliwie w swoim życiu nie uczestniczyła w wielu podobnych wydarzeniach i nie bardzo wiedziała, co powinna mówić.
Odchodząc jednak od nich i rzucając jeszcze szybkie spojrzenie na grób aurora, zauważyła w pobliżu bardzo znajomą postać, którą ostatni raz widziała w lipcu. Tamtego dnia, kiedy odbyli rozmowę w parku i pożegnali się.
- Witaj, Glaucusie – rzekła, stając tuż obok. Nie zdjęła jednak okularów, by nie mógł zobaczyć jej podkrążonych oczu oraz sińców. Z pewnością się go tutaj nie spodziewała. Czyżby znał Zaima lub jego rodzinę?
Wieść o tragicznym końcu jego aurorskiej akcji mocno ją zaskoczyła, ale i przygnębiła, napełniając przeświadczeniem, jak ryzykowna i niebezpieczna jest praca aurora, i jak to dobrze, że sama nigdy nie brała pod uwagę takiej ścieżki kariery. Przynajmniej nie tak poważnie. Niemniej jednak, postanowiła pojawić się na pogrzebie dzielnego, wąsatego aurora, chociaż wiele wskazywało na to, że praktycznie nikogo nie będzie tam znała. Ale to było chyba najmniej ważne w tym momencie.
Kroczyła między nagrobkami, ubrana jak zwykle po mugolsku, jednak w ciemne, pasujące do okazji kolory, a jasne włosy zaplotła w krótki warkocz. Jej oczy przysłaniały ciemne okulary, a policzki wydawały się dziwnie blade pod grubą warstwą makijażu, którym maskowała siniaki i zadrapania powstałe po niedawnej bójce w podmiejskim pubie z kobietą, która obraziła ciężko jej ojca.
Trzymała się z boku, patrząc na ceremonię pogrzebową i czarodziejów żegnających Zaima, na jego żonę i stojące obok niej małe dziecko o kręconych włosach. Podeszła do nich przelotnie po rzuceniu garści ziemi na trumnę, zapewne jako jedna z wielu wyrażając swoje współczucie z powodu utraty męża, jednak wydawało jej się, że jej słowa brzmiały dziwnie pusto. Szczęśliwie w swoim życiu nie uczestniczyła w wielu podobnych wydarzeniach i nie bardzo wiedziała, co powinna mówić.
Odchodząc jednak od nich i rzucając jeszcze szybkie spojrzenie na grób aurora, zauważyła w pobliżu bardzo znajomą postać, którą ostatni raz widziała w lipcu. Tamtego dnia, kiedy odbyli rozmowę w parku i pożegnali się.
- Witaj, Glaucusie – rzekła, stając tuż obok. Nie zdjęła jednak okularów, by nie mógł zobaczyć jej podkrążonych oczu oraz sińców. Z pewnością się go tutaj nie spodziewała. Czyżby znał Zaima lub jego rodzinę?
Ponure emocje wbijały się w jego psychikę niczym szpilki przytrzymujące zdjęcia zawieszone na tablicy pamiątkowej. Każda fotografia przedstawiała jedno wspomnienie. Nieważne, czy było to wspomnienie szczęśliwe czy też pełne żalu. Chociaż te pierwsze miały predyspozycje do szybkiego znikania. Utrwalane były w słabym atramencie, irytująco szybko blaknącym, a kiedy nie dbano o nie, papier fotograficzny kruszył się i opadał w popiele na podłogę, czekając na całkowite zapomnienie. Te drugie... cóż, one znacznie lepiej potrafiły uczepić się człowieka. Zakorzeniały się w umyśle, barwiąc wszystkie myśli mocnym, czarnym, lepkim tuszem, czasami uniemożliwiając podjęcie najprostszych działań dążących do odegnania tych czarnych chmur krążących ponuro nad głową.
Dzisiejszy dzień był taką fotografią. Piękna, złota jesień przestała mieć jakiekolwiek znaczenie w obliczu wszystkich szarych myśli zgromadzonych w jednej sprawie, które skutecznie usuwały z dzisiejszego menu pojęcie szczęścia. Uległ tej atmosferze, nie miał innego wyjścia. W domu powoli zakładał garnitur uparcie przy tym myśląc, jakimi słowami mógłby pocieszyć Hattie oprócz tych, które koślawo zawarł w liście. Czy w ogóle w języku ludzi istniały słowa mogące dać ulgę po takiej stracie?
Wspierał ją swoim ramieniem, mimowolnie gładząc swoją dłoń tę jej, jasną, chłodną, bezlitośnie smaganą przez wiatr. Wierzył, że chociaż w ten sposób przekaże jej wsparcie, jakiego teraz potrzebowała. Kiedy nadeszła jego kolej, z nostalgią wrzucił do dołu garść ciemnej ziemi. Podniósł się, powoli wydychając z płuc powietrze. Jedno życie odeszło, a los nie pokwapił się dać czegoś w zamian.
Skinął głową Glaucusowi żałując, że musieli spotkać się po latach akurat w takich okolicznościach. Miał nadzieję, że będzie mógł porozmawiać z nim chociaż na stypie. Spojrzał w kierunku Seliny, a potem Setha.
Czuł na barkach coraz cięższy obowiązek zaopiekowania się nimi, chociaż w małym stopniu. W machinalnym geście objął nieco mocniej dłoń Hattie swoją.
Dzisiejszy dzień był taką fotografią. Piękna, złota jesień przestała mieć jakiekolwiek znaczenie w obliczu wszystkich szarych myśli zgromadzonych w jednej sprawie, które skutecznie usuwały z dzisiejszego menu pojęcie szczęścia. Uległ tej atmosferze, nie miał innego wyjścia. W domu powoli zakładał garnitur uparcie przy tym myśląc, jakimi słowami mógłby pocieszyć Hattie oprócz tych, które koślawo zawarł w liście. Czy w ogóle w języku ludzi istniały słowa mogące dać ulgę po takiej stracie?
Wspierał ją swoim ramieniem, mimowolnie gładząc swoją dłoń tę jej, jasną, chłodną, bezlitośnie smaganą przez wiatr. Wierzył, że chociaż w ten sposób przekaże jej wsparcie, jakiego teraz potrzebowała. Kiedy nadeszła jego kolej, z nostalgią wrzucił do dołu garść ciemnej ziemi. Podniósł się, powoli wydychając z płuc powietrze. Jedno życie odeszło, a los nie pokwapił się dać czegoś w zamian.
Skinął głową Glaucusowi żałując, że musieli spotkać się po latach akurat w takich okolicznościach. Miał nadzieję, że będzie mógł porozmawiać z nim chociaż na stypie. Spojrzał w kierunku Seliny, a potem Setha.
Czuł na barkach coraz cięższy obowiązek zaopiekowania się nimi, chociaż w małym stopniu. W machinalnym geście objął nieco mocniej dłoń Hattie swoją.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie myślała, że ponowne spotkanie z Hattie, będzie odbywać się w tak gorzkich okolicznościach. Ledwie była w stanie ogarnąć natłok zdarzeń i wydarzeń, które niekontrolowaną lawiną zsunęły się na jej głowę, a teraz wszystko zniknęło na ten jeden moment, w którym cienka, bolesna nitka pękła, pozostawiając po sobie ponurą ciszę.
Samego Zaima nie znała aż tak dobrze, jednak Harriet była jej tak bliska osobą, że nawet chwili nie zastanawiała się, czy ma pojawiać się na pogrzebie jej męża. Nieco więc bokiem przeszła przez cały tłumek osób, by znaleźć się jak najbliżej przyjaciółki.
Nie mogła nie zauważyć silnego kontrastu między układającymi się w kolorach czerwieni liśćmi, a czernią, zakrywającą niemal każdą wędrująca sylwetkę. A pośród nich Hattie z twarzą tak strasznie...czystą? Pustą? Zupełnie, jakby nie można było odnaleźć w niej żadnej emocji, czegokolwiek, czy świadczyłoby o niekończącym się bólu, który...raził niczym piorun z jej jasnych jak niebo oczu.
Zatrzymała się, przejęta i na wskroś przeniknięta wzrokiem, jakim ja obdarzyła Hattie - nawet, zapewne nie dostrzegając jej lica. Zbliżyła się, stąpając po cmentarnej ziemi, jakby deptała nie ją, a zgubione w tym miejscu ludzkie serca. Zatrzymała się, tak w krokach, jak i wydechu, przesączonym jesiennym wiatrem, dostrzegając zbliżających się ku jej przyjaciółce - osób. Zbliżyła się więc najpierw ku czteroletniemu chłopcu, który stał obok, zaciskając drobniutką rączką - dłoń swojej matki.
- Cześć Przystojniaku - niemal wyszeptała, kucając tuż przed chłopcem, by nachylić się mocniej i ucałować czubek jego splątanych loków. Z kieszeni wyciągnęła złożoną na pół kartkę, na której widniał jeden z malunków, które wykonała..podczas wypraw w towarzystwie Benjamina i Percivala. Widniał na nim atramentowy szkic smoka - rogogona węgierskiego - za to, jak bardzo jesteś dzielny - odezwała się ponownie, równie cicho, co wcześniej i dopiero wtedy podniosła się, by stanąć przy Harriet. I teraz, patrząc w jej twarz, nie powiedziała ani słowa. Nie musiała. Wciąż wpatrując się w błękitne oczy, wyciągnęła dłonie, by sięgnąć po opuszczoną wzdłuż ciała, rękę wdowy, by ukryć ją w swoich i niemo przekazać ciepło, jakie było zarezerwowane tylko dla niej.
Samego Zaima nie znała aż tak dobrze, jednak Harriet była jej tak bliska osobą, że nawet chwili nie zastanawiała się, czy ma pojawiać się na pogrzebie jej męża. Nieco więc bokiem przeszła przez cały tłumek osób, by znaleźć się jak najbliżej przyjaciółki.
Nie mogła nie zauważyć silnego kontrastu między układającymi się w kolorach czerwieni liśćmi, a czernią, zakrywającą niemal każdą wędrująca sylwetkę. A pośród nich Hattie z twarzą tak strasznie...czystą? Pustą? Zupełnie, jakby nie można było odnaleźć w niej żadnej emocji, czegokolwiek, czy świadczyłoby o niekończącym się bólu, który...raził niczym piorun z jej jasnych jak niebo oczu.
Zatrzymała się, przejęta i na wskroś przeniknięta wzrokiem, jakim ja obdarzyła Hattie - nawet, zapewne nie dostrzegając jej lica. Zbliżyła się, stąpając po cmentarnej ziemi, jakby deptała nie ją, a zgubione w tym miejscu ludzkie serca. Zatrzymała się, tak w krokach, jak i wydechu, przesączonym jesiennym wiatrem, dostrzegając zbliżających się ku jej przyjaciółce - osób. Zbliżyła się więc najpierw ku czteroletniemu chłopcu, który stał obok, zaciskając drobniutką rączką - dłoń swojej matki.
- Cześć Przystojniaku - niemal wyszeptała, kucając tuż przed chłopcem, by nachylić się mocniej i ucałować czubek jego splątanych loków. Z kieszeni wyciągnęła złożoną na pół kartkę, na której widniał jeden z malunków, które wykonała..podczas wypraw w towarzystwie Benjamina i Percivala. Widniał na nim atramentowy szkic smoka - rogogona węgierskiego - za to, jak bardzo jesteś dzielny - odezwała się ponownie, równie cicho, co wcześniej i dopiero wtedy podniosła się, by stanąć przy Harriet. I teraz, patrząc w jej twarz, nie powiedziała ani słowa. Nie musiała. Wciąż wpatrując się w błękitne oczy, wyciągnęła dłonie, by sięgnąć po opuszczoną wzdłuż ciała, rękę wdowy, by ukryć ją w swoich i niemo przekazać ciepło, jakie było zarezerwowane tylko dla niej.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie jest dobrze. Pomyślał, szukając wzrokiem blondwłosej półwili i jej latorośli. Żony nie powinny chować swoich mężów w tak młodym wieku, a synowie jeszcze nie wkroczywszy w okres dojrzewania, nie powinni opłakiwać swoich ojców stojąc nad głęboko wykopanym dołem. Nie uważał, by pogrzeb był właściwym widokiem dla tak małego dziecka. Jednak w tak dramatycznej sytuacji zarówno Seth (nie przepadał za jego prawdziwym imieniem) jak i Harriett, potrzebowali siebie nawzajem. Wiadomość o śmierci szkolnego kolegi wstrząsnęła nim i pomimo tego, że Zaim należał zawodowo do przeciwnej strony barykady i niejednokrotnie nie zgadzali się w większości to zazwyczaj udawało im się znaleźć wspólny język. Arabski. Poproszenie młodszego Gryfona o podszkolenie z tegoż języka nie przyszło mu łatwo. Kosztowało go to ślizgońską dumę, którą podczas jednej z przerw musiał wepchnąć na samo dno szkolnej szaty przyozdobionej zielono – srebrnymi nićmi. Świadomość, że Naifeh zginął w tak młodym wieku wprowadziła go w parszywy nastrój, który towarzyszył mu zazwyczaj na pogrzebach. Córki, ojca, brata, ciotki, wujka, profesora Slughorna. Niczym się od siebie nie różniły. Zmarli dostępowali wiecznego spokoju w Merlin raczy wiedzieć gdzie, a pozostali w martwym punkcie. Ile czasu powinna trwać żałoba? Żyć dalej? Czy może nie wypada? Jego spojrzenie zatrzymało się na mugolskim stroju tak różnym od czarodziejskich ubrań. Burke zazgrzytał zębami na samą myśl, że ktokolwiek mógł to na siebie włożyć. Odrobinę spóźnił się, pojawiając się najpierw w domu pani Naifeh, by przekazać służbie krzątającej się w ogrodzie, wszystko co było niezbędne do palenia opium. Dlatego kiedy odnalazł właściwy adres na cmentarzu, wokół grobu zgromadzony był już spory tłumek. Odczekał, aż Harriett skończy rozmawiać z żałobnikami i ruszył w jej stronę. Miał ułożone w głowie zdania, które powinien był jej powiedzieć, ale żadne z nich nie przeszło mu przez gardło. Naraz doszedł do wniosku, że były puste i bezwartościowe. Przede wszystkim nie mogły wypełnić pustki, która odbijała się w jej oczach, odbijając stan jej ducha. Otoczył ją ramionami i uściskał mocno, wiedząc co czuła. Przytrzymał ją odrobinę dłużej w uścisku, ściszonym głosem mówiąc wprost do jej ucha, tak, że mogła słyszeć to jedynie ona. – Wiem, że jest Ci ciężko, a wierz mi. Będzie jeszcze gorzej. Ale nie wolno Ci się poddawać. I nie odwracaj się od ludzi. Nie jesteś sama, pamiętaj. – To powiedziawszy, wypuścił ją i odsunął się. Jego spojrzenie spoczęło na Inarze, która właśnie podnosiła się z klęczek oraz na Sethcie z rysunkiem w dłoni. Skinął głową dalekiej kuzynce, żeby nie powiedzieć niedoszłej bratanicy. Rad był, widząc ją w dobrym zdrowiu, ale przemilczał wszelkie grzecznościowe uwagi. Wycofał się, stby nie wadzić paniom, poklepał młodego po ramieniu i zatrzymał obok Aarona, który pełnił przy Harriett straż przyboczną. Jego również potraktował poklepaniem w ramię, jak gdyby jego i Setha wcale nie dzieliło dwadzieścia dwa lata różnicy wieku. Wcześniej w zamiarze miał porozmawiać chwilę z Glaucusem, jednak blondwłosa mugolka udaremniła mu ten pomysł, a on nie miał w zwyczaju wchodzić komuś w konwersację.
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdawał się zawsze być przygotowany do dołączenia do orszaku żałobnego. Śmierć była nieodłącznym elementem pracy aurora, o czym miał okazję przekonać się już wielokrotnie, a jego szafa tonęła w odcieniach czerni i szarości - na wszelki wypadek. Taki, jak ten.
Zaim nie powinien był umrzeć. To musiał być nieszczęsny zbieg okoliczności, który - zupełnie przypadkiem - nie tylko zabrał jedno życie, ale rozkruszył też dwa inne. Garrett stał daleko, wsłuchując się w żałobne słowa, tak brutalnie łamiące ciepłe, wrześniowe powietrze. Różany zapach i kwiaty pnące się na cmentarzu brzydko kontrastowały z czernią, którą wszyscy przybrali, by jeszcze mocniej uwydatnić niezdrowo blade cery i ciemne kręgi kreślące się pod oczami. Wbił spojrzenie gdzieś w dal, z pozoru beznamiętnie spoglądając na drewno trumny. Ktoś mógłby pomyśleć, że, biorąc udział w niezliczonej ilości pogrzebów, przyzwyczaił się do żałobnej atmosfery, a podniosłe słowa i opuchnięte oczy przestały robić na nim wrażenie. Ale wciąż czuł, jak niewidzialna siła zaciska jego gardło, jak wypełnia go pustka, w teorii wykradająca wszystkie emocje, lecz tak naprawdę kumulująca ból i wdzięcznym zaklęciem transmutująca go w coś, co był w stanie znieść. Już dawno jego reakcją obronną stał się chłód, a odkąd rozpoczął naukę oklumencji, uciekanie od uczuć okazało się jeszcze prostsze.
A przynajmniej tak mu się zdawało, dopóki nie spojrzał uważniej na Harriett. Nawet nie próbował wyobrazić sobie, co musiała czuć; co musiał czuć ich syn, czteroletni syn, którego nie obchodził fakt, że jego tato zginął, ratując kogoś przed okrutnym losem. Liczyło się tylko to, że już nigdy nie otuli go do snu, nie pochwali go, nie powie mu, że jest z niego dumny, nie będzie mu wzorem i nie spędzi z nim całego tego czasu, jaki należał się Sethowi.
Mimowolnie powędrował wzrokiem do osoby, której nie powinien szukać w trakcie pogrzebu; patrzył odrobinę zbyt długo na jasne włosy rozwichrzone jesiennym, ciepłym wiatrem, na bladą cerę kontrastującą z żałobną czernią. Dopiero wtedy, gdy (po krótkiej walce z samym sobą) odwrócił spojrzenie, dostrzegł, że ktoś towarzyszył mu w milczeniu. - Nie są to najlepsze okoliczności na spotkanie po latach, Russell - rzucił cicho w formie przywitania, a w jego spojrzeniu, oprócz dobrze widocznego smutku, kryła się też czysta sympatia. Niewynaturzona przez przyjacielską kpinę, która od zawsze towarzyszyła ich relacji - to nie był na nią odpowiedni czas ani miejsce.
Ziemia, jaką Garrett posypywał trumnę Zaima, była w jego palcach dziwnie chłodna; dźwięk, który wydała po zetknięciu się z drewnem brzmiał tak ostatecznie. Nie powinien jeszcze umrzeć, obijało się po jego głowie, choć wiedział, że bunt nie miał najmniejszego sensu. Że dobrzy ludzie też docierali do kresu życia, nawet jeśli zbyt wcześnie, nawet jeśli świat powinien zaoszczędzić ich, wymienić dusze na te czarne, zgorzkniałe, które w bezpośredni sposób przyczyniły się do tego, że życie bliskich Naifeha bezpowrotnie pękło.
- Harriett - powiedział, kiedy nadeszła jego chwila na złożenie kondolencji i zawahał się ledwie sekundę później, nie wiedząc, co powiedzieć. Zerknął na Setha, wysłał mu słaby uśmiech, który zaraz znów przeniósł na Hattie. Uścisnął lekko jej dłoń; mógł powiedzieć tak wiele, przypomnieć, że zawsze będzie na jej zawołanie, że może na nim polegać, że odnajdzie u niego pomóc. Jednak w niektórych momentach żadne słowa, nawet najbardziej szczere i ciepłe, nie były odpowiednie, dlatego milczał. Starał się spojrzeniem przekazać, że wszystko będzie dobrze, choć był pewien, że wcale nie będzie - sezon pogrzebów i pożegnań dopiero miał się rozpocząć.
W końcu odsunął się, znów przelotnie zerkając na Margaux (gdzieś głęboko w duszy, całkowicie masochistycznie, miał nadzieję, że ich spojrzenia skrzyżują się choćby na ulotną sekundę), po czym powrócił do Crispina. - Chodź, powspominamy na stypie stare czasy. W towarzystwie procentów - zaproponował z pozoru lekko, sięgając dłonią po metalową papierośnicę.
Zaim nie powinien był umrzeć. To musiał być nieszczęsny zbieg okoliczności, który - zupełnie przypadkiem - nie tylko zabrał jedno życie, ale rozkruszył też dwa inne. Garrett stał daleko, wsłuchując się w żałobne słowa, tak brutalnie łamiące ciepłe, wrześniowe powietrze. Różany zapach i kwiaty pnące się na cmentarzu brzydko kontrastowały z czernią, którą wszyscy przybrali, by jeszcze mocniej uwydatnić niezdrowo blade cery i ciemne kręgi kreślące się pod oczami. Wbił spojrzenie gdzieś w dal, z pozoru beznamiętnie spoglądając na drewno trumny. Ktoś mógłby pomyśleć, że, biorąc udział w niezliczonej ilości pogrzebów, przyzwyczaił się do żałobnej atmosfery, a podniosłe słowa i opuchnięte oczy przestały robić na nim wrażenie. Ale wciąż czuł, jak niewidzialna siła zaciska jego gardło, jak wypełnia go pustka, w teorii wykradająca wszystkie emocje, lecz tak naprawdę kumulująca ból i wdzięcznym zaklęciem transmutująca go w coś, co był w stanie znieść. Już dawno jego reakcją obronną stał się chłód, a odkąd rozpoczął naukę oklumencji, uciekanie od uczuć okazało się jeszcze prostsze.
A przynajmniej tak mu się zdawało, dopóki nie spojrzał uważniej na Harriett. Nawet nie próbował wyobrazić sobie, co musiała czuć; co musiał czuć ich syn, czteroletni syn, którego nie obchodził fakt, że jego tato zginął, ratując kogoś przed okrutnym losem. Liczyło się tylko to, że już nigdy nie otuli go do snu, nie pochwali go, nie powie mu, że jest z niego dumny, nie będzie mu wzorem i nie spędzi z nim całego tego czasu, jaki należał się Sethowi.
Mimowolnie powędrował wzrokiem do osoby, której nie powinien szukać w trakcie pogrzebu; patrzył odrobinę zbyt długo na jasne włosy rozwichrzone jesiennym, ciepłym wiatrem, na bladą cerę kontrastującą z żałobną czernią. Dopiero wtedy, gdy (po krótkiej walce z samym sobą) odwrócił spojrzenie, dostrzegł, że ktoś towarzyszył mu w milczeniu. - Nie są to najlepsze okoliczności na spotkanie po latach, Russell - rzucił cicho w formie przywitania, a w jego spojrzeniu, oprócz dobrze widocznego smutku, kryła się też czysta sympatia. Niewynaturzona przez przyjacielską kpinę, która od zawsze towarzyszyła ich relacji - to nie był na nią odpowiedni czas ani miejsce.
Ziemia, jaką Garrett posypywał trumnę Zaima, była w jego palcach dziwnie chłodna; dźwięk, który wydała po zetknięciu się z drewnem brzmiał tak ostatecznie. Nie powinien jeszcze umrzeć, obijało się po jego głowie, choć wiedział, że bunt nie miał najmniejszego sensu. Że dobrzy ludzie też docierali do kresu życia, nawet jeśli zbyt wcześnie, nawet jeśli świat powinien zaoszczędzić ich, wymienić dusze na te czarne, zgorzkniałe, które w bezpośredni sposób przyczyniły się do tego, że życie bliskich Naifeha bezpowrotnie pękło.
- Harriett - powiedział, kiedy nadeszła jego chwila na złożenie kondolencji i zawahał się ledwie sekundę później, nie wiedząc, co powiedzieć. Zerknął na Setha, wysłał mu słaby uśmiech, który zaraz znów przeniósł na Hattie. Uścisnął lekko jej dłoń; mógł powiedzieć tak wiele, przypomnieć, że zawsze będzie na jej zawołanie, że może na nim polegać, że odnajdzie u niego pomóc. Jednak w niektórych momentach żadne słowa, nawet najbardziej szczere i ciepłe, nie były odpowiednie, dlatego milczał. Starał się spojrzeniem przekazać, że wszystko będzie dobrze, choć był pewien, że wcale nie będzie - sezon pogrzebów i pożegnań dopiero miał się rozpocząć.
W końcu odsunął się, znów przelotnie zerkając na Margaux (gdzieś głęboko w duszy, całkowicie masochistycznie, miał nadzieję, że ich spojrzenia skrzyżują się choćby na ulotną sekundę), po czym powrócił do Crispina. - Chodź, powspominamy na stypie stare czasy. W towarzystwie procentów - zaproponował z pozoru lekko, sięgając dłonią po metalową papierośnicę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Od tygodnia w naszym domu panował smutek. Od tygodnia w naszym domu nie pachniało żadnymi wypiekami. Nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, chociaż tragedia wcale nie dotyczyła mnie. Nie wiedziałam, co męczy mnie bardziej: pomaganie w organizacji pogrzebu dla zasłużonego czarodzieja czy widok przygnębionych osób, które nie tak dawno stały się moją rodziną. Najbardziej bolało mnie to, że nie potrafię, nie jestem w stanie im pomóc. Magia wskrzeszenia była jedynie legendą. Atmosfera była czasami tak ciężka, że bałam się odzywać. Nawet jeżeli śmierć Zaima miała jakiś cel, nie chciałam go nawet znaleźć. Podziwiałam Setha, zastanawiając się, kto jest tu bardziej dorosły. Czerń sukienki wtapiała się w moją bladą skórę. Starałam się nie uronić żadnej łzy, ale gdy Charles się odezwał, momentalnie przestałam nad sobą panować. „Kocham Cię tato. Zaopiekuję się mamą, obiecuję” to zdanie dudniło w mojej głowie, a ja tylko liczyłam sekundy aż trumna zniknie pod grudami ziemi. Czy właśnie tak wyglądało zasłużone, chwalebne życie? Złożyłam kwiaty, zebrane z ogrodu mojej mamy. Nigdy nie widziałam piękniejszego bukietu. Mama włożyła w niego wiele miłości. Złączyła się z nieznaną jej rodziną i prosiła, aby przekazać swoje kondolencje. Słowa grzęzły mi w gardle, a gdy wszyscy ustawili się w absurdalnej kolejce do Harriet. Stałam z boku, bo nie chciałam im zabierać tego „rodzinnego prawa”. Nagle poczułam się zupełnie obcą osobą, która pomimo tego, że pomagała w organizacji wszystkiego, powinna stać z boku. Nie trzymać Setha za rękę, a drugą obejmować Harriett. Dałam im tę absurdalną bliskość. Teraz na pewno nie czuli się całością, ale nie wyobrażałam sobie dołączyć do nich . Te wspomnienia zostaną na zawsze w ich pamięci, a już moim zdaniem było, aby obydwoje lepiej się poczuli. Gdy większość się rozeszła, ja zostałam na szarym końcu kolejki. Dopiero wtedy podeszłam do Harriett, przytulając ją mocno do siebie.
- Nie ma słów, które mogłabym Ci powiedzieć, zawsze możesz na mnie liczyć i nigdy, ale to nigdy słodka Harriett nie bój się prosić o pomoc – wyszeptałam do jej ucha. Chciałam pokazać, że tym razem jestem silna, że powinna pójść w moje ślady i nie płakać jak wtedy w salonie. Pocałowałam Harriett w policzek i jeszcze przez chwile dotykałam jej przedramienia. Tak jakbym chciała podkreślić, że jej nie zostawię. Od razu przeszłam do Setha i nawet nie myślałam o tym, że mały chłopiec może kojarzyć mnie z okropną ciotką, która tylko czyha, aby wytarmosić jego czuprynę i wyściskać za policzki. Przytuliłam go mocno, od tygodnia robiłam to zdecydowanie częściej.
- Kochanie, jestem z ciebie taka dumna, pięknie się zachowałeś – całuje go w czubek głowy i myślę, jaką babeczkę upiec Sethowi rano, aby poprawić mu humor i nagrodzić. Garrett zachęcił nas do zmiany miejsca i nie wpatrywania się w to samo miejsce. Wszystkimi szarpały emocje, a mi nawet do głowy nie przyszło, żeby spytać się Weasleya o kominek. Szybko pokiwałam głową.
- Przyda się morze wina, a dla ciebie cukiereczku upiekłam coś specjalnego – staram się udawać, że to doskonały pomysł, ale jestem pewna, że większość żołądków tutaj jest zaciśnięta na supeł, a jedyne co może nam jakoś poprawić humor albo rozwiązać język to duże ilości alkoholu.
- Nie ma słów, które mogłabym Ci powiedzieć, zawsze możesz na mnie liczyć i nigdy, ale to nigdy słodka Harriett nie bój się prosić o pomoc – wyszeptałam do jej ucha. Chciałam pokazać, że tym razem jestem silna, że powinna pójść w moje ślady i nie płakać jak wtedy w salonie. Pocałowałam Harriett w policzek i jeszcze przez chwile dotykałam jej przedramienia. Tak jakbym chciała podkreślić, że jej nie zostawię. Od razu przeszłam do Setha i nawet nie myślałam o tym, że mały chłopiec może kojarzyć mnie z okropną ciotką, która tylko czyha, aby wytarmosić jego czuprynę i wyściskać za policzki. Przytuliłam go mocno, od tygodnia robiłam to zdecydowanie częściej.
- Kochanie, jestem z ciebie taka dumna, pięknie się zachowałeś – całuje go w czubek głowy i myślę, jaką babeczkę upiec Sethowi rano, aby poprawić mu humor i nagrodzić. Garrett zachęcił nas do zmiany miejsca i nie wpatrywania się w to samo miejsce. Wszystkimi szarpały emocje, a mi nawet do głowy nie przyszło, żeby spytać się Weasleya o kominek. Szybko pokiwałam głową.
- Przyda się morze wina, a dla ciebie cukiereczku upiekłam coś specjalnego – staram się udawać, że to doskonały pomysł, ale jestem pewna, że większość żołądków tutaj jest zaciśnięta na supeł, a jedyne co może nam jakoś poprawić humor albo rozwiązać język to duże ilości alkoholu.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Od początku uroczystości trzymała się na uboczu. To nie było miejsce dla niej - wśród aurorów żegnających poległego w walce towarzysza. Bohaterska śmierć, wielkie zasługi, strata dla Biura - zewsząd docierały do niej ciche szepty żałobników, pochylających głowy w niemym geście szacunku. Szczerze? Absolutnie jej to nie obchodziło. Nie przyszła tutaj dla niego. Przecież nigdy w życiu nie widziała go na oczy. Znała Zaima jedynie z tych krótkich wspomnień Harriett, gdy czasem w czasie przymiarek kolejnych strojów opowiadała coś Ricie z przejęciem. No właśnie Harriett. To jej tragedia sprawiła, że Sheridan wypełzła z półmroków Nokturnu i pofatygowała się do Dover. Morgana świadkiem, że nie znała się na miłości. Nie próbowała sobie wyobrażać jak bardzo boli strata ukochanego mężczyzny w takich okolicznościach. Najzwyczajniej w świecie nie byłaby do tego zdolna. Tym bardziej czuła żal na myśl o pięknej, jasnowłosej wdówce. Czym to słodkie, delikatne stworzenie mogło sobie zasłużyć na taki ból? Nie było odpowiedzi na takie pytanie.
I choć Rita nie rozumiała miłości i chęci posiadania rodziny, to bardzo głęboko wierzyła w kobiecą solidarność. Chyba właśnie to przygnało ją do Dover. Chęć wyrażenia swojego wsparcia. Udowodnienie tej kruchej istocie, że mimo wszystko wciąż otaczają ją ludzie, którym jej los nie jest obojętny. Oczywiście nie przyznałaby się głośno do tej sympatii do pięknej półwilli. Nie łączyło ich przecież nic poza miłością do pięknych ubrań, na które Rita wydawała mnóstwo złota. Ale zawsze miała słabość do will. Ich piękno zjednywało sobie względy Sheridan, choć mogła sama nie zdawać sobie sprawy z tego jak silnie ich urok oddziałuje na jej zmysły. Stała więc na uboczu, cała w czerni, która tak doskonale pasowała do okazji. Nie spodziewała się, że tą piękną suknią, którą ostatnio uszyły dla niej Harriett z Marlene, przyjdzie jej założyć po raz pierwszy właśnie na pogrzeb męża jednej z nich. Smutna ironia losu.
Ze swojego miejsca ruszyła się dopiero, gdy uroczystość dobiegła końca i ludzie rozpierzchli się po cmentarzu. Do wdowy ustawiła się niemała kolejka - wielu chciało złożyć jej swoje kondolencje. Rita nie miała zamiaru czekać w ogonku, to nie w jej stylu. Prześlizgnęła się między żałobnikami z typowym dla siebie wdziękiem (i bezczelnością). Nagle stała już obok pani Naifeh. Dłonie alchemiczki opadły na ramiona willi, gdy pochyliła się i delikatnie ucałowała jej blady policzek.
- Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wiesz jak mnie znaleźć. - szepnęła niemal bezgłośnie, po czym nieco mocniej zacisnęła palce na jej ramionach w niemym geście otuchy. Odwróciła się i równie szybko się się pojawiła, zniknęła w tłumie. Pewnie opuściłaby cmentarz bez dalszej zwłoki, gdyby nie zauważyła znajomej postaci.
- Przykra okazja. - powiedziała cicho, zatrzymując się obok Anthony'ego. Jej ciemne oczy prześlizgnęły się po jego twarzy, a na ustach kobiety po raz pierwszy od kiedy postawiła stopę w Dover, pojawił się lekki uśmiech. Jego zawsze dobrze było zobaczyć. Niezależnie od okoliczności.
I choć Rita nie rozumiała miłości i chęci posiadania rodziny, to bardzo głęboko wierzyła w kobiecą solidarność. Chyba właśnie to przygnało ją do Dover. Chęć wyrażenia swojego wsparcia. Udowodnienie tej kruchej istocie, że mimo wszystko wciąż otaczają ją ludzie, którym jej los nie jest obojętny. Oczywiście nie przyznałaby się głośno do tej sympatii do pięknej półwilli. Nie łączyło ich przecież nic poza miłością do pięknych ubrań, na które Rita wydawała mnóstwo złota. Ale zawsze miała słabość do will. Ich piękno zjednywało sobie względy Sheridan, choć mogła sama nie zdawać sobie sprawy z tego jak silnie ich urok oddziałuje na jej zmysły. Stała więc na uboczu, cała w czerni, która tak doskonale pasowała do okazji. Nie spodziewała się, że tą piękną suknią, którą ostatnio uszyły dla niej Harriett z Marlene, przyjdzie jej założyć po raz pierwszy właśnie na pogrzeb męża jednej z nich. Smutna ironia losu.
Ze swojego miejsca ruszyła się dopiero, gdy uroczystość dobiegła końca i ludzie rozpierzchli się po cmentarzu. Do wdowy ustawiła się niemała kolejka - wielu chciało złożyć jej swoje kondolencje. Rita nie miała zamiaru czekać w ogonku, to nie w jej stylu. Prześlizgnęła się między żałobnikami z typowym dla siebie wdziękiem (i bezczelnością). Nagle stała już obok pani Naifeh. Dłonie alchemiczki opadły na ramiona willi, gdy pochyliła się i delikatnie ucałowała jej blady policzek.
- Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wiesz jak mnie znaleźć. - szepnęła niemal bezgłośnie, po czym nieco mocniej zacisnęła palce na jej ramionach w niemym geście otuchy. Odwróciła się i równie szybko się się pojawiła, zniknęła w tłumie. Pewnie opuściłaby cmentarz bez dalszej zwłoki, gdyby nie zauważyła znajomej postaci.
- Przykra okazja. - powiedziała cicho, zatrzymując się obok Anthony'ego. Jej ciemne oczy prześlizgnęły się po jego twarzy, a na ustach kobiety po raz pierwszy od kiedy postawiła stopę w Dover, pojawił się lekki uśmiech. Jego zawsze dobrze było zobaczyć. Niezależnie od okoliczności.
She wears strength and darkness equally well
The girl has always been half goddess, half hell.
The girl has always been half goddess, half hell.
Rita Sheridan
Zawód : Trucicielka, lichwiarka, hazardzistka
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
The black heart angels calling
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
With kisses on my mouth
There's poison in the water
The words are falling out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W swoim stanie Marla nie powinna oglądać ceremonii pogrzebowych. Takie też opinie zasłyszała w przeciągu ostatnich kilku dni. Bynajmniej ona sama wcale tak nie uważała. Mimo szczerych chęci towarzyszenia najbliższej przyjaciółce w tak ważnym i przykrym momencie życa, musiała po jakimś czasie odnaleźć ławkę, na której chociaż na chwilę mogłaby usiąść. Siódmy miesiąc bliźniaczej ciąży nie czynił jej najlepszym kompanem, jednak mimo wszystko starała się jak mogła. Śmierć Zaima i dla niej była wstrząsającym przeżyciem. Oboje z żoną bardzo jej w życiu pomogli, więc nie mogła nie pojawić się na ostatnim pożegnaniu odważnego aurora. Ze swojego miejsca obserwowała jak ludzie stopniowo, płynnym, zbiorowym rytmem, przysuwają się w stronę wdowy z młodziutkim synem. Kondolencje, uściski, szybkie otarcia zwilżonych kącików oczu. Obrazek charakterystyczny przy każdym z pogrzebów. Zazwyczaj były to znajome twarze, jedynie kilku nie udało jej się rozpoznać. Przeszył ją dreszcz, kiedy w tłumie żałobników dostrzegła znajomy krój. Suknia przemykała pomiędzy kolejką ustawioną do Harriett, zgrabnie wszystkich wymijając. Materiał nie krępował ruchów, a szycie zadziwiająco pasowało do zaistniałej okazji. Próbowała nawiązać kontakt wzrokowy ze szwagierką, jednak ta chyba nie dostrzegła ławki na której na moment przycupnęła. Mimo wszystko podniosła się z miejsca, kiedy upewniła się, że kręgosłup już jej tak mocno nie boli. Miała na sobie czarną, elegancką kreację przed kolano, która mogłaby z łatwością uchodzić za najnowszy krzyk mody z domu Coco Chanel, gdyby nie fakt, że jej krój był na tyle luźny, by ukryć zaawansowaną ciążę. Mówiąc w skrócie, Marla przypominała do złudzenia namiot. Na szczęście bez magicznego bonusu powiększającego wnętrze. W upięte ciemne włosy przymocowała toczek z czarną woalką, która zakrywała jej nieco okrąglejszą – niż zwykle – twarz. Na chwilę obecną nie miała co ze sobą począć. Harriett była zajęta, Seth przebywał w towarzystwie panny Sykes, a Sheridan zaczęła rozmowę z jakimś jegomościem. Mimo, że jej pokrewieństwo z Harriett było bliskie zeru, to czuła się jednak jak ktoś z rodziny. Towarzyszyła pani Naifeh od chwili tragicznej wiadomości. Teraz, podobnie jak Aaron, pełniła rolę straży przybocznej. Nie odstępując kobiety na krok. Nie licząc drobnych wyjątków. Wystarczyło jej spojrzenie w twarz przyjaciółki, by pojawiła się ochota na uściśnięcie jej dłoni, które nigdy nie były bardziej zajęte, jak tego paskudnego dnia. W ogrodzie wszystko było przyszykowane i dopięte na ostatni guzik. Nie chciała odbierać kuzynom Harriett prymu w przejęciu pałeczki odnośnie prowadzenia domowej uroczystości, ale i tak pozwoliła odmówić sobie pomocy w organizacji. Jednak gdy nastał ten dzień, miała ochotę zaszyć się jak najdalej od wszystkiego i zabrać ze sobą Harriett. W dodatku kostki napuchły jej mimo płaskich i wygodnych butów. Na miniaturowym obcasie.
Och, Zaim. Czemuś nas opuścił?
Och, Zaim. Czemuś nas opuścił?
Marlene Malkin
Zawód : Projektantka, krawcowa, ikona stylu
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Każda kobieta uważa się za niezastąpioną, choć sądzi, że sama mogłaby zastąpić bez trudu każdą inną.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powietrze, po raz pierwszy tego roku, pachniało jesienią.
Nie wiedziała, dlaczego zwróciła na to uwagę. Nie wiedziała, dlaczego zakładanie czarnej sukienki, wpinanie białych kwiatów w długie włosy i zalegająca na cmentarzu, pełna szacunku i smutku cisza, wywoływały w niej trudne do odpędzenia poczucie deja vu. Tamten pogrzeb był przecież inny; odbył się wczesną wiosną, kiedy śnieg dopiero zaczynał topnieć, a na drzewach pojawiały się pierwsze, zielone listki. Trumna była znacznie mniejsza, powietrze zdecydowanie chłodniejsze, a ona sama – ubrana w kremowe, stonowane barwy. Takie, które najbardziej lubił, bo nie odcinały się tak bardzo od jej mlecznych kosmyków.
W trakcie ceremonii przystanęła na uboczu, zaznaczając jedynie swoją obecność, ale nie narzucając jej w żaden sposób. Chociaż wiedziała, że Garrett znajdował się w tłumie żałobników, celowo powstrzymała się od szukania go wzrokiem. Nie dlatego, że nie wypadało; nie chciała utrwalać sobie w pamięci jego obrazu tutaj, nie chciała kojarzyć go z czarnymi materiałami, z przewiązanymi czarną wstążką bukietami, bo chociaż według żadnej definicji nie mogła już nazywać go swoim, to uzasadniony strach nie zniknął razem z delikatnym uściskiem palców na dłoni. Ten sam strach, który dla Harriett przestał być jedynie budzącym ją w nocy koszmarem, urzeczywistniając się zbyt wcześnie. Chociaż tak naprawdę, koniec zawsze przychodził przed czasem.
Teoretycznie powinna była przyzwyczaić się już do śmierci. Zaglądała jej w oczy każdego dnia; w szpitalu, w terenie, obserwowała gasnące w oczach światło, czasami milcząco godząc się z myślą, że jedynym, co mogła zrobić, było ulżenie komuś w cierpieniu. Dzisiaj nie potrafiła nawet tego, bo chociaż myślała długo, nie miała w zanadrzu takich słów, które mogłyby ukoić cierpienie owdowiałej kobiety ani osieroconego chłopca. Była w stanie zaoferować im jedynie siebie, ale to wydawało się śmiesznie niewystarczające i błahe. W obliczu tragedii wszystko się takie wydawało.
Dotyk ziemi pod palcami tym razem nie przyniósł jej spokoju. Chłodna gleba, której wilgotny zapach unosił się zawsze nad jej amortencją, wyjątkowo nie miała posłużyć do zasadzenia kwiatów, choć te niewątpliwie miały kiedyś wyrosnąć wokół zaimowego grobu. Wypuściła ją z dłoni nie patrząc w dół i starając się nie słyszeć głuchego odgłosu, gdy zbite grudki opadły na dno, bo był to jeden z dźwięków, których bała się w życiu najbardziej.
U boku przyjaciółki pojawiła się prawie na samym końcu, ściskając ją jedynie mocno, zupełnie jakby tym jednym gestem chciała przekazać jej cząstkę własnej siły, dzisiaj wypadającej dziwnie krucho. Nie odezwała się jednak, nie znajdując słów, które byłyby w stanie choć odrobinę ukoić malujący się w znajomych oczach ból. Z kolei zapewnienia, że mogła na nią liczyć, były zbyt oczywiste, żeby był sens je powtarzać. Obiecała jej to wiele lat temu, na pamiątkę wciąż nosząc na palcu delikatny pierścionek z nitkami złota wtopionymi w cienką obręcz.
Przykucając przy Charliem, uśmiechnęła się pogodnie, tym samym naturalnym uśmiechem, który nauczyła się przywoływać na usta niemal machinalnie, najpierw przez lata opiekując się młodszym braciszkiem, później spędzając długie wieczory na dziecięcym oddziale szpitala. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, co stałoby się z jej sercem, gdyby to jej ojciec nie wrócił pewnego dnia z rybackiej wyprawy. A obawiała się tego za każdym razem, tak samo jak obawiała się tego jej matka, żegnając męża w progu, gdy wychodził do pracy. Tak samo, jak Harriett, żegnająca zmierzającego do biura aurorów Zaima. – Musisz być teraz dzielny za dwoje. Mama sobie bez ciebie nie poradzi – powiedziała, tym razem powstrzymując się od uścisków i pocałunków.
Wycofała się, powracając po cichu na swoje miejsce na uboczu, starając się nie rzucać w oczy – przynajmniej dopóki nie była nikomu potrzebna.
Nie wiedziała, dlaczego zwróciła na to uwagę. Nie wiedziała, dlaczego zakładanie czarnej sukienki, wpinanie białych kwiatów w długie włosy i zalegająca na cmentarzu, pełna szacunku i smutku cisza, wywoływały w niej trudne do odpędzenia poczucie deja vu. Tamten pogrzeb był przecież inny; odbył się wczesną wiosną, kiedy śnieg dopiero zaczynał topnieć, a na drzewach pojawiały się pierwsze, zielone listki. Trumna była znacznie mniejsza, powietrze zdecydowanie chłodniejsze, a ona sama – ubrana w kremowe, stonowane barwy. Takie, które najbardziej lubił, bo nie odcinały się tak bardzo od jej mlecznych kosmyków.
W trakcie ceremonii przystanęła na uboczu, zaznaczając jedynie swoją obecność, ale nie narzucając jej w żaden sposób. Chociaż wiedziała, że Garrett znajdował się w tłumie żałobników, celowo powstrzymała się od szukania go wzrokiem. Nie dlatego, że nie wypadało; nie chciała utrwalać sobie w pamięci jego obrazu tutaj, nie chciała kojarzyć go z czarnymi materiałami, z przewiązanymi czarną wstążką bukietami, bo chociaż według żadnej definicji nie mogła już nazywać go swoim, to uzasadniony strach nie zniknął razem z delikatnym uściskiem palców na dłoni. Ten sam strach, który dla Harriett przestał być jedynie budzącym ją w nocy koszmarem, urzeczywistniając się zbyt wcześnie. Chociaż tak naprawdę, koniec zawsze przychodził przed czasem.
Teoretycznie powinna była przyzwyczaić się już do śmierci. Zaglądała jej w oczy każdego dnia; w szpitalu, w terenie, obserwowała gasnące w oczach światło, czasami milcząco godząc się z myślą, że jedynym, co mogła zrobić, było ulżenie komuś w cierpieniu. Dzisiaj nie potrafiła nawet tego, bo chociaż myślała długo, nie miała w zanadrzu takich słów, które mogłyby ukoić cierpienie owdowiałej kobiety ani osieroconego chłopca. Była w stanie zaoferować im jedynie siebie, ale to wydawało się śmiesznie niewystarczające i błahe. W obliczu tragedii wszystko się takie wydawało.
Dotyk ziemi pod palcami tym razem nie przyniósł jej spokoju. Chłodna gleba, której wilgotny zapach unosił się zawsze nad jej amortencją, wyjątkowo nie miała posłużyć do zasadzenia kwiatów, choć te niewątpliwie miały kiedyś wyrosnąć wokół zaimowego grobu. Wypuściła ją z dłoni nie patrząc w dół i starając się nie słyszeć głuchego odgłosu, gdy zbite grudki opadły na dno, bo był to jeden z dźwięków, których bała się w życiu najbardziej.
U boku przyjaciółki pojawiła się prawie na samym końcu, ściskając ją jedynie mocno, zupełnie jakby tym jednym gestem chciała przekazać jej cząstkę własnej siły, dzisiaj wypadającej dziwnie krucho. Nie odezwała się jednak, nie znajdując słów, które byłyby w stanie choć odrobinę ukoić malujący się w znajomych oczach ból. Z kolei zapewnienia, że mogła na nią liczyć, były zbyt oczywiste, żeby był sens je powtarzać. Obiecała jej to wiele lat temu, na pamiątkę wciąż nosząc na palcu delikatny pierścionek z nitkami złota wtopionymi w cienką obręcz.
Przykucając przy Charliem, uśmiechnęła się pogodnie, tym samym naturalnym uśmiechem, który nauczyła się przywoływać na usta niemal machinalnie, najpierw przez lata opiekując się młodszym braciszkiem, później spędzając długie wieczory na dziecięcym oddziale szpitala. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, co stałoby się z jej sercem, gdyby to jej ojciec nie wrócił pewnego dnia z rybackiej wyprawy. A obawiała się tego za każdym razem, tak samo jak obawiała się tego jej matka, żegnając męża w progu, gdy wychodził do pracy. Tak samo, jak Harriett, żegnająca zmierzającego do biura aurorów Zaima. – Musisz być teraz dzielny za dwoje. Mama sobie bez ciebie nie poradzi – powiedziała, tym razem powstrzymując się od uścisków i pocałunków.
Wycofała się, powracając po cichu na swoje miejsce na uboczu, starając się nie rzucać w oczy – przynajmniej dopóki nie była nikomu potrzebna.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pogrzeby są dla żywych. Bo przecież nie dla zmarłych. Oni już dawno są gdzieś daleko i nie bardzo obchodzi ich fakt, że jakiś pacan rozprawia o nich w samych superlatywach stojąc nad drewnianym pudełkiem. Takie gadanie za każdym razem doprowadza mnie do szewskiej pasji, a byłem już na kilku pogrzebach. Pierwszy pamiętam boleśnie szczegółowo. Było lato w pełni, ale miałem wrażenie, że to późna jesień. Było mi przeraźliwie zimno, jak gdyby duchy przelatywały przeze mnie jeden po drugim, bezustannie. Niebo było zasnute stalowoszarymi chmurami, wiał wiatr, ale było duszno, zbierało się na burzę. Miałem ochotę krzyczeć, drzeć się w niebogłosy o tym jak bardzo niesprawiedliwy jest świat, niesprawiedliwe życie i wszystko inne. Ale nie mogłem. Nawet pojedyncze słowo nie potrafiło się przedostać przez moje zaschnięte na wiór gardło. Stałem tam i tylko kurczowo zaciskałem dłoń na dłoni łkającej matki, dla której powinienem być ostoją. Nie potrafiłem, nie wtedy, gdy całe moje światło grzebano głęboko pod ziemią.
Dlatego rozumiałem Harriett, rozumiałem nad wyraz dobrze to, że nie potrafiła powiedzieć czegokolwiek. Poza tym jej słowa niczego by nie zmieniły. Nie złagodziłby jej bólu czy małego Charlesa, który trwał obok niej. Mały mężczyzna, nie płakał, tylko starał się być opoką dla matki. Kimś, kim ja nie potrafiłem być wtedy, dawno temu. Przyglądałem się im w milczeniu, z rękoma wciśniętymi w kieszenie czarnej szaty, jak rzucają garstkę ziemi na trumnę. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, Zaim. Jakkolwiek to zabrzmi, miał dobrą śmierć. Właśnie tak powinni ginąć mężczyźni, aurorzy. Z różdżką w ręku, zaklęciem na ustach. Broniąc dobrej sprawy, broniąc życia innych, ale w domyśle zawsze na pierwszym miejscu chcąc chronić najbliższe sobie osoby. To honor walczyć u boku ludzi, którzy są w stanie poświęcić nawet własne życie. Miałem ten honor, dlatego dziś chcę to uczcić, oddać ostatni hołd osobie, z którą kiedyś pracowałem. Między innymi przez ten wypadek zdecydowałem się w końcu wrócić do zawodu. Nie potrafiłem dłużej siedzieć z założonymi rękami w Kornwalii wiedząc, że inni dalej ryzykują swoje życie. Nie chciałem, żeby kiedyś w nekrologu obok mojego nazwiska napisano, że zmarł ze zgorzknienia, a jego ciało rozszarpały głodne testrale i wilczarz irlandzki. Kocham zwierzęta, ale jeszcze bardziej kocham działać. Nie mogę stać dłużej z założonymi rękami. Zwłaszcza, że także Dorea wróciła.
Widocznie przeszłość postanowiła przygwoździć mnie z całą swoją siłą na tym cmentarzu, bo słowa osoby stojącej obok były skierowane nie, do kogo innego, a do mnie. Cóż, ta ruda głowa wyróżnia się nawet w tym czarnym tłumie. – To chujowe okoliczności, Weasley – mruczę w odpowiedzi kiwając lekko głową w odpowiedzi na jego powitanie. W ślad za rudzielcem rzucam na trumnę garść sypkiej ziemi. Głuchy dźwięk uderzającego w trumnę gruntu odbija się echem w mojej głowie. Nie wiem gdzie jesteś Naifeh, ale pozdrów moją siostrę. Następnie udaję się w kolejkę do wdowy, aby złożyć jej kondolencje. Mam jednak czystą pustkę w głowie. Wiem przecież doskonale, że żadne słowa nie są w stanie ulżyć, gdy traci się swoją drugą połowę.
- Harriett – mówię cicho spoglądając na tę kruchą półwilę, a głos znów ucieka mi gdzieś w głąb mnie. Tyle ludzi już ją dziś wyściskało i pokrzepiało, że nie mam pojęcia, co mogę zrobić. Jestem tylko jednym z wielu aurorów, którzy przyszli uczcić pamięć jej męża. Pewnie najchętniej poszłaby już do domu, schowała się przed światem, przed nami. Uciekam spojrzeniem gdzieś ponad jej ramię. Takie wydarzenia budzą zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele demonów. – Przepraszam – rzucam tylko muskając ręką jej ramię, a drugą ocierając swój policzek. Pewnie wpadło mi coś do oka.
Odchodzę szybkim krokiem, mając zamiar po prostu zniknąć. Jednak z jakiegoś powodu zatrzymuję się w miejscu, z którego ruszyłem. Ogarniam wzrokiem całą tę nekropolię i zgromadzonych tutaj ludzi, a w mojej głowie rodzi się myśl, że bez względu na podziały kiedyś wszyscy skończymy równo głęboko pod ziemią.
- Po raz pierwszy w życiu muszę się z tobą zgodzić – przytakuję Weasleyowi, który znów nagle pojawił się obok nie. Przynajmniej gada od rzeczy. Biorę od niego papierosa i przypalam końcem różdżki. To najbardziej ponury początek jesieni od bardzo dawna.
Dlatego rozumiałem Harriett, rozumiałem nad wyraz dobrze to, że nie potrafiła powiedzieć czegokolwiek. Poza tym jej słowa niczego by nie zmieniły. Nie złagodziłby jej bólu czy małego Charlesa, który trwał obok niej. Mały mężczyzna, nie płakał, tylko starał się być opoką dla matki. Kimś, kim ja nie potrafiłem być wtedy, dawno temu. Przyglądałem się im w milczeniu, z rękoma wciśniętymi w kieszenie czarnej szaty, jak rzucają garstkę ziemi na trumnę. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, Zaim. Jakkolwiek to zabrzmi, miał dobrą śmierć. Właśnie tak powinni ginąć mężczyźni, aurorzy. Z różdżką w ręku, zaklęciem na ustach. Broniąc dobrej sprawy, broniąc życia innych, ale w domyśle zawsze na pierwszym miejscu chcąc chronić najbliższe sobie osoby. To honor walczyć u boku ludzi, którzy są w stanie poświęcić nawet własne życie. Miałem ten honor, dlatego dziś chcę to uczcić, oddać ostatni hołd osobie, z którą kiedyś pracowałem. Między innymi przez ten wypadek zdecydowałem się w końcu wrócić do zawodu. Nie potrafiłem dłużej siedzieć z założonymi rękami w Kornwalii wiedząc, że inni dalej ryzykują swoje życie. Nie chciałem, żeby kiedyś w nekrologu obok mojego nazwiska napisano, że zmarł ze zgorzknienia, a jego ciało rozszarpały głodne testrale i wilczarz irlandzki. Kocham zwierzęta, ale jeszcze bardziej kocham działać. Nie mogę stać dłużej z założonymi rękami. Zwłaszcza, że także Dorea wróciła.
Widocznie przeszłość postanowiła przygwoździć mnie z całą swoją siłą na tym cmentarzu, bo słowa osoby stojącej obok były skierowane nie, do kogo innego, a do mnie. Cóż, ta ruda głowa wyróżnia się nawet w tym czarnym tłumie. – To chujowe okoliczności, Weasley – mruczę w odpowiedzi kiwając lekko głową w odpowiedzi na jego powitanie. W ślad za rudzielcem rzucam na trumnę garść sypkiej ziemi. Głuchy dźwięk uderzającego w trumnę gruntu odbija się echem w mojej głowie. Nie wiem gdzie jesteś Naifeh, ale pozdrów moją siostrę. Następnie udaję się w kolejkę do wdowy, aby złożyć jej kondolencje. Mam jednak czystą pustkę w głowie. Wiem przecież doskonale, że żadne słowa nie są w stanie ulżyć, gdy traci się swoją drugą połowę.
- Harriett – mówię cicho spoglądając na tę kruchą półwilę, a głos znów ucieka mi gdzieś w głąb mnie. Tyle ludzi już ją dziś wyściskało i pokrzepiało, że nie mam pojęcia, co mogę zrobić. Jestem tylko jednym z wielu aurorów, którzy przyszli uczcić pamięć jej męża. Pewnie najchętniej poszłaby już do domu, schowała się przed światem, przed nami. Uciekam spojrzeniem gdzieś ponad jej ramię. Takie wydarzenia budzą zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele demonów. – Przepraszam – rzucam tylko muskając ręką jej ramię, a drugą ocierając swój policzek. Pewnie wpadło mi coś do oka.
Odchodzę szybkim krokiem, mając zamiar po prostu zniknąć. Jednak z jakiegoś powodu zatrzymuję się w miejscu, z którego ruszyłem. Ogarniam wzrokiem całą tę nekropolię i zgromadzonych tutaj ludzi, a w mojej głowie rodzi się myśl, że bez względu na podziały kiedyś wszyscy skończymy równo głęboko pod ziemią.
- Po raz pierwszy w życiu muszę się z tobą zgodzić – przytakuję Weasleyowi, który znów nagle pojawił się obok nie. Przynajmniej gada od rzeczy. Biorę od niego papierosa i przypalam końcem różdżki. To najbardziej ponury początek jesieni od bardzo dawna.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Odkrywałam na nowo pojęcie czasoprzestrzeni, gdy kolejne minuty zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a ja tkwiłam wciąż zaledwie parę kroków od krawędzi grobu, nie mogąc się opędzić od skręcającego konwulsyjnie wszystkie moje wnętrzności dźwięku kolejnych grudek ziemi dudniących niecierpliwie o dębowe drewno schowane dwa metry pod poziomem miękkiej trawy, po której wszyscy stąpaliśmy ostrożnie, jakby była warstwą cienkiego lodu, grożącego bezustannie możliwością nagłego zarwania się pod nogami. Chciałam być silna. Rano skryłam zapuchniętą od płaczu twarz i podkrążone oczy za woalką, by odciąć się chociaż minimalnie cieniutką warstwą ciemnego materiału od tej parszywej rzeczywistości, która od tygodnia była mi zupełnie obca. Zakryłam twarz i postanowiłam pochować męża godnie, bez żałosnych lamentów nad trumną i wprawiania wszystkich w zakłopotanie niepohamowanym potokiem łez. Chciałam być silna, lecz gdy usłyszałam Charliego, coś we mnie pękło, a moim ciałem wstrząsnął niekontrolowany szloch.
Dziękuję. Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej wypowiadałam to słowo aż tak wiele razy, co dzisiaj. Dziękuję za uśmiech Glaucusa przypominający beztroskie indyjskie przygody, za obecność nieznanej mi ministerialnej współpracowniczki Zaima, za przepiękny szkic smoka wręczony przez Inarę Sethowi. Dziękuję za mały promyczek nadziei podarowany mi przez Anthony'ego, za mówiące wszystko spojrzenie Garretta, za troskę, jaką Eilis roztaczała nad Sethem. Dziękuję za wsparcie Rity i to, że swoją kreacją nieświadomie przypomniała mi o tym, że na zewnątrz mojego przesyconego tragedią domu życie toczy się dalej i powinnam w krótkim czasie zacząć znowu pomagać Marlene w salonie. Dziękuję za przyjście Marlene, której jeszcze tego poranka mówiłam, że w swoim stanie powinna zostać w domu i się nie denerwować ani nie męczyć. Dziękuję za kojące spojrzenie szaroniebieskich oczu Margaux, która zawsze stała za mną murem i za rozbrajającą swoją szczerością łzę Crispina, którą otarłam delikatnie opuszkiem kciuka, zauważając doskonale, że Russellowi coś wpadło do oka. Ilość ludzi, którzy przyszli pożegnać Zaima i wspierać mnie w tych ciężkich chwilach przerosła moje najśmielsze oczekiwania, a jedyne, co byłam w stanie zrobić, to ściskać dłonie, chłonąć ciepło uścisków, uśmiechać się blado, powtarzać dziękuję i liczyć na to, że ładunek emocji wpakowany w to jedno słowo, któremu daleko było do czystej kurtuazji, wyrazi wystarczająco, jak na chwilę obecną, moją szczerą wdzięczność za wszystko. Bo gdyby nie ci wszyscy ludzie, ostatnimi dniami zalewający mnie kondolencjami i propozycjami pomocy w organizacji tej jednej jedynej ceremonii, na którą nigdy się nie jest gotowym, najprawdopodobniej zamknęłabym się w domu na cztery spusty, odmawiając umieszczenia zabalsamowanego ciała męża w trumnie i wierząc w to, że jeśli będę cierpliwa, przeczekam wszystko i pewnego popołudnia uśmiechnięty Zaim przekroczy próg, jakby właśnie wrócił z pracy. Pora się obudzić, Harrietto, nie zasłużyłaś na szczęśliwe zakończenie.
- Chodźmy do domu. Marlene powinna odpocząć. - wyszeptałam do otaczającego mnie kuzynostwa, dający tym samym sygnał, że nadszedł moment na mobilizację konduktu żałobnego i zmienienie lokalizacji na właściwszą do zapijania smutków. Odczekałam jeszcze chwilę, by upewnić się, że nie pominęłam żadnego z żałobników i nie popełniłam faux pas, przyspieszając cmentarną część dnia do granic możliwości, po czym po raz ostatni obrzuciłam przeciągłym spojrzeniem makabrycznie świeży grób Zaima, by po raz kolejny dać pokaz wybitnie mimozowatego chodu i wciąż ściskając rączkę Setha, ruszyć w czarnym pochodzie do domu.
| myślę, że to jest zt dla wszystkich, którzy do tej pory napisali w tym temacie, jeśli chcecie kontynuować tutaj, możecie śmiało pisać, ale zachęcam was do przeniesienia się do ogrodu już teraz (postaram się napisać tam jutro, ale nie czekajcie na żaden wzniosły wstęp!) - spóźnialscy chętni do wzięcia udziału w pogrzebie mogą wciąż tu pisać, temat jest jak najbardziej otwarty, weźcie tylko pod uwagę, że wszelkie interakcje z mojej strony będą już później na stypie albo listownie, jeśli ktoś wpada tylko na uroczystość i znika ponownie bez zapicia tego dnia!
Dziękuję. Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej wypowiadałam to słowo aż tak wiele razy, co dzisiaj. Dziękuję za uśmiech Glaucusa przypominający beztroskie indyjskie przygody, za obecność nieznanej mi ministerialnej współpracowniczki Zaima, za przepiękny szkic smoka wręczony przez Inarę Sethowi. Dziękuję za mały promyczek nadziei podarowany mi przez Anthony'ego, za mówiące wszystko spojrzenie Garretta, za troskę, jaką Eilis roztaczała nad Sethem. Dziękuję za wsparcie Rity i to, że swoją kreacją nieświadomie przypomniała mi o tym, że na zewnątrz mojego przesyconego tragedią domu życie toczy się dalej i powinnam w krótkim czasie zacząć znowu pomagać Marlene w salonie. Dziękuję za przyjście Marlene, której jeszcze tego poranka mówiłam, że w swoim stanie powinna zostać w domu i się nie denerwować ani nie męczyć. Dziękuję za kojące spojrzenie szaroniebieskich oczu Margaux, która zawsze stała za mną murem i za rozbrajającą swoją szczerością łzę Crispina, którą otarłam delikatnie opuszkiem kciuka, zauważając doskonale, że Russellowi coś wpadło do oka. Ilość ludzi, którzy przyszli pożegnać Zaima i wspierać mnie w tych ciężkich chwilach przerosła moje najśmielsze oczekiwania, a jedyne, co byłam w stanie zrobić, to ściskać dłonie, chłonąć ciepło uścisków, uśmiechać się blado, powtarzać dziękuję i liczyć na to, że ładunek emocji wpakowany w to jedno słowo, któremu daleko było do czystej kurtuazji, wyrazi wystarczająco, jak na chwilę obecną, moją szczerą wdzięczność za wszystko. Bo gdyby nie ci wszyscy ludzie, ostatnimi dniami zalewający mnie kondolencjami i propozycjami pomocy w organizacji tej jednej jedynej ceremonii, na którą nigdy się nie jest gotowym, najprawdopodobniej zamknęłabym się w domu na cztery spusty, odmawiając umieszczenia zabalsamowanego ciała męża w trumnie i wierząc w to, że jeśli będę cierpliwa, przeczekam wszystko i pewnego popołudnia uśmiechnięty Zaim przekroczy próg, jakby właśnie wrócił z pracy. Pora się obudzić, Harrietto, nie zasłużyłaś na szczęśliwe zakończenie.
- Chodźmy do domu. Marlene powinna odpocząć. - wyszeptałam do otaczającego mnie kuzynostwa, dający tym samym sygnał, że nadszedł moment na mobilizację konduktu żałobnego i zmienienie lokalizacji na właściwszą do zapijania smutków. Odczekałam jeszcze chwilę, by upewnić się, że nie pominęłam żadnego z żałobników i nie popełniłam faux pas, przyspieszając cmentarną część dnia do granic możliwości, po czym po raz ostatni obrzuciłam przeciągłym spojrzeniem makabrycznie świeży grób Zaima, by po raz kolejny dać pokaz wybitnie mimozowatego chodu i wciąż ściskając rączkę Setha, ruszyć w czarnym pochodzie do domu.
| myślę, że to jest zt dla wszystkich, którzy do tej pory napisali w tym temacie, jeśli chcecie kontynuować tutaj, możecie śmiało pisać, ale zachęcam was do przeniesienia się do ogrodu już teraz (postaram się napisać tam jutro, ale nie czekajcie na żaden wzniosły wstęp!) - spóźnialscy chętni do wzięcia udziału w pogrzebie mogą wciąż tu pisać, temat jest jak najbardziej otwarty, weźcie tylko pod uwagę, że wszelkie interakcje z mojej strony będą już później na stypie albo listownie, jeśli ktoś wpada tylko na uroczystość i znika ponownie bez zapicia tego dnia!
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Cmentarz
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent