Aleja Theodousa Traversa
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:32, w całości zmieniany 4 razy
Dotarli w końcu na jakąś ulicę, po której Hagrid wcześniej wiele razy łaził, i wprowadzili go do budynku, a potem do gabinetu tego całego zarządcy portu. Tam siedział mężczyzna, postawny nawet chociaż do Rubeusa to mu brakowało kilku centymetrów. Źle mu z oczu nie patrzyło, ale wcale zbyt miłego tonu głosu nie miał. Nie to co Pani Boyle. Półolbrzym nie wiedział nawet czy jeszcze ją spotka, czy ten cały typ nie zamknie go gdzieś w piwnicy by mu ziemniaki obierał. Z drugiej strony po co komu Hagrid do obierania ziemniaków jak trudniejsze rzeczy może robić. Oj, marny los, marny.
- Ta..., Panie Goyle - sapnął tylko na to co mu już strażnicy pare razy powiedzieli, że jak Londyn opuści to gorzej przesrane będzie mieć. - A co ja niby umieć mieć mam... - wzruszył ramionami. - Siły mam trochę, coś tam nosić umiem, beczkę czy coś... Bić umiem - nie chciał go straszyć, Hagrid właściwie bał się jak cholera.
Słyszał o Goylu, najpierw coś w Parszywym gadali, potem Tonks mu opowiedział co to za człowiek i z kim trzyma, a po tym co się tydzień temu stało to Rubeus już doskonale wiedział, że nie samymi pięściami człowiek żyje i z różdżką może niewielkie szanse mieć. Podobno kapitanem był. Słyszał, że Goyle z tym całym ciemnym typem trzyma, że to jacyś kompanii są, a te szumowiny przecież do tego wszystkiego co się w Londynie stało doprowadziły. Tonksowi ufał, ale tyle razy już się pomylił jak pobieżnie na człowieka patrzył, a kto to wiedział czy Pan Caelan z własnej woli do tego całego wielkiego czarnoksiężnika poszedł? Chociaż w Parszywym gadali, że tak i to z dumą.
- Co ja tu robić mam... Panie Goyle...? - spytał jeszcze. - Ręce mam dwie, ale na statek się nie nadaje, bo zatopie - czy to go mogło jeszcze uratować?
Hagrid nie siadał, faktycznie nie miał gdzie, bo krzesełko to by połamał rzeczywiście. Rozejrzał się jeszcze po gabinecie, ale tam jakiś czarnomagicznych znaków nie wykrył, chociaż prawda jest taka, że nawet by nie wiedział jak takie miały wyglądać. Teraz to tylko od kapitana zależało co właściwie z Hagridem zrobi, a półolbrzym szykował się już na wszystko, dalej czując obitą wątrobę.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
paint me as a villain
- Napadły mnie... - powiedział zgodnie z prawdą, kłamać przecież nie za dobrze umiał, bo i po co się uczyć tego? - Te... Policjanty. Na taką moją te, no... Znajomą. Na nas obydwa. To się broniłem, bo co innego robić? - wzruszył ramionami.
Więcej nie chciał mówić, chociaż coś tam w głębi duszy mówiło, że to temu całemu Goylowi może nie wystarczyć. Może dużo już takich jak on przyjmował, darmowych robotników sobie zapewniał, skoro to taki ważny czarodziej w Londynie był po tym jak się z ciemnymi typami zbratał.
- Wyrżnąłem łbem w puszkę, tak mnie gadali, jak mnie jeden poskładał czarem co mnie ten... A jakieś noże poleciały, ale to już blizna tylko zostanie. No i się odcisnęło, o - wskazał na czoło.
Wystarczającym już wybrykiem był co by się jeszcze śledziem przejmować, chociaż głupio to na pewno wyglądało, to po tym jak go w więzieniu potraktowali, już niewielkie znaczenie miało. Spojrzał na butelkę na stole. Niby w alkohol podobno uciekać nie można było jak coś złego człowieka spotka, ale Hagrid o niczym innym niż o tym rumie to nie mógł już myśleć. Pan Goyle miły człowiek się wydawał, skoro alkohol proponował. Przecież by rumu nie truł, sam pił szklankę czegoś co jak rum wyglądało.
- Znaczy ten... Jakbym mógł to ja... No ta - pokiwał głową i nawet trochę luźniej mu się na sercu zrobiło.
Skoro nie miał na łódkach pływać i mógł w Londynie zostać to ulga to była potężna. Dalej widocznie będzie mógł w porcie siedzieć, a jak dobrze pójdzie to może i by nawet do Parszywego zaszedł, jakby go ten Pan Goyle puścił kiedyś albo pozwolił list wysłać, co by Philippa i pani Boyle nie zmartwiły się nadto, jeśli jeszcze o nim myślały. Słuchał jakie zadania ten będzie dla niego miał, zastanawiając się tylko jak to ma wszystko wyglądać. Czy tu ma jak w więzieniu siedzieć i całą dobę tyrać na jego dobro, czy na godziny przychodzić. Obie opcje lepiej niż to całe Tower. Przynajmniej w porcie mniej rzygiem capiło. Kolejne pytanie jednak, jak grom z nieba jakiegoś, Hagrida zestresowało. Nie był dobry w gadaniu, raczej wolał słuchać albo na flecie pograć zamiast się tłumaczyć. Pogawędki urządzać sobie mógł, ale tu, od tego co powie, pewno dużo zależało.
- Ja żem w Porcie długo nie siedział, ale coś tam słyszałem... Że Pan jest Kapitan tu i, że flotę ma. Że Pan jest z władzą dobrze żyjący - i mugoli zabija. - Że lepij nie podskoczyć... - ostatnie dodał już ciszej.
Jak się czasem zapędził to miał za długi jęzor, ale tu dbał o to co z jego ust się wybija. Trzeźwy był jak cholera, stres to go zjadał od dużego palca u nogi aż do góry, a zmęczony i osłabiony był, to też sił mniej niż zwykle. Panu Goylowi podskoczyć jednak nie chciał.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Zapisał coś na pergaminie, szykując odpowiednią notkę dla stacjonującego w porcie, robiącego przy kontrolach podwładnego. Nie miał czasu sprowadzać go tutaj, do biura, by zapoznać z oddelegowanym przez ministerialnych urzędników drągalem. Wygodniej było powierzyć Hagridowi liścik – kto wie, może nawet nie umiał czytać – i skierować do ulokowanych nad Tamizą magazynów. Wpierw jednak musieli się rozmówić, dookreślić detale wiążącego ich układu, dopiero później zweryfikować, jak półolbrzym miał zachowywać się bez dyszących mu w karki psów. Zaraz jednak znów objął spojrzeniem zarośniętą twarz mieszańca, wciąż pocierając brodę, w milczeniu oczekując jego odpowiedzi. Nie musiał naciskać, by nakłonić go do mówienia. To dobrze. Uśmiechnął się chłodno, z dziwnym błyskiem w oku, w reakcji na ostatnie słowa, cichsze i wypowiadane z czymś na kształt… obawy? Informacji o flocie nie miał zamiaru prostować, to bez znaczenia – najważniejsze jednak, że opowieści dotarły i do uszu kogoś takiego jak Hagrid. – Czyli ludzie gadają – podsumował, znów sięgając po swe szkło, biorąc kolejny łyk rumu. Dowiedział się już, czego chciał, nie miał zamiaru potwierdzać lub zaprzeczać przedstawionym przez rozmówcę informacjom. – Powiedz mi, gdzie pracowałeś do tej pory? Czy w ogóle jesteś stąd? – kontynuował przesłuchanie, z każdą kolejną chwilą czując się coraz pewniej. Może to tylko pozory, lecz stojący przed nim mężczyzna, wbrew swej pokaźnej sylwetce, groźnej, kudłatej twarzy, sprawiał wrażenie potulnego. Nie próbował sztuczek, nie pyskował. Inna sprawa, czy będzie się tak samo zachowywać, kiedy już opuści budynek, zostanie oddelegowany do współpracy z innymi stacjonującymi w porcie pracownikami. Nie obchodziło go za bardzo, czy ten posiadał przy sobie wszystkie niezbędne do normalnego funkcjonowania przedmioty, musiał dać sobie radę z tym, co miał, prędko odnaleźć się w nowej rzeczywistości. – Byłeś kiedyś na Nokturnie? – dodał jeszcze na koniec, unosząc przy tym brwi.
paint me as a villain
- Szłem se, w Zachodnim żeśmy byli co by sprawunki załatwić, ot co - stwierdził zgodnie z prawdą. - Wyszły zza zakrętu i od razu czarami wzięli i walnęli - no jak to inaczej wyjaśnić?
Hagrid zadumał się przez chwilę. W Tower to miał wiele czasu co by sobie przemyśleć to wszystko. Cichy głos w nim mówił nawet, że głupio zrobił, że do Londynu przylazł, ale kto by tam jakiegoś głosu słuchał jak tu prawdziwa wojna trwała, a tan cały Pan Goyle to do tego całego towarzystwa należał. Na kij tych mugolaków wzięli i mordowali? Jaki to sens miało jak oni wszyscy bezbronni byli? Nie wiedział nikt, a na pewno taki Hagrid to się nie domyślał, bo i czego? Czy to jakaś potrzeba co by komuś dowalić czy może rozmyślania głębokie, nie wiedział nikt.
- Ja żem bym sam to nie... - zaczął. - Ja nie głupi jestem co by na policję się rzucać.
Jak przy tym całym Goylu reagować to pojęcia nie miał. Niby z szumowinami trzymał, ale miły człek się na pierwszy rzut oka wydawał. Patrzył na niego z dołu, ale Hagrid i tak ten respekt czuł. Co się o nim nasłuchał to jego, trzeba było uważać. Jak on tego Ciemnego Typa stronę trzymał to pewno jeden czar i po Hagridzie by było. Ten mu jednak kielona polał, bo inaczej tego nie można było nazwać, tak patrząc na gabaryty Hagrida i szklaneczkę którą miał się raczyć. Wypił wszystko na jeden raz, nie, że spragniony alkoholu, ale zwyczajnego rozluźnienia. Dobry ten rum był, inaczej smakował niż siki z Parszywego, tak jakby ktoś mu niebo na języku położył. W milczeniu podrapał się po brodzie po czym dodał swoje trzy grosze.
- Dobre to, ładnie smakuje. Pan to pewno nie, że własnej produkcji ale sprowadzane, nie? - choć to znaczenia za bardzo nie miało, ale podlizać się trzeba było. - Trunek to tak smaczny jak sam Merlin gołą stópką pędził - skwitował. - Ja żem w Parszywym do tej pory, kojarzy Pan, nie? Taki lokalik ładny w porcie, chociaż towarzystwo to takie no... Ochraniarzem żem był, co żem na wejściu czuwał czasem, w ryj dał czy coś, ale to też od okazji zależało, bo to wiadomo, że nie zawsze okazja, nie? - zaplątał się. - Ja żem spod Forest of Dean tak orygynalnie, ale ostatnie lata to gdzie indziej - rozpraszał się choć mu Tonks mówił żeby gębę na kłódkę raczej trzymał. - Ale w Londynie, bo tu robota - nie skłamał w sumie tak jakby przychylniej spojrzeć.
Na następne słowa Goyla zatrzymał się i przełknął ślinę. O Nokturnie słyszał, ale nie myślał by tam swój własny łeb zanurzać, bo to podobno jakaś czarno magiczna alejka była. Patrzył na Goyla przez chwilę tak jakby czuł co ten kombinuje. Może Hagrida chciał wysłać co by na pewną śmierć go wzięli, ale skoro szklaneczkę rumu dał to taki zły wcale nie mógł być. Odłożył szkło na stół i zmrużył oczy. Po raz pierwzsy w trakcie pobytu u tego całego Kapitana poczuł strach. Jego samego to by pewno w dwa ciosy na glebę położył, ale Ministerstwo mówiło, że namiar, że zakaz opuszczania Londynu, że Hagrid to se przesrał sprawę.
- Nie był... I wcale mi się nie widzi tam leźć, panie Goyle - dumnie uniósł brodę, co jak co ale zabić się nie da. - Ale no... Kłopotów bym wolał uniknąć. Pan mnie tam słać chce? Ja głupi nie jest.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
paint me as a villain
- Bardzo pyszny Panie Goyle - wyszczerzył zęby chociaż tyle w tym uśmiechu prawdy było co w beczce śledzi gorzały.
Rum dobry to prawda, by takiego z pięć litrów mógł łyknąć, ale osoba Goyla to mu wcale się nie podobała. Chamem nie był, bardzo miły człowiek, chociaż różne rzeczy o nim gadali. Ale przymusowo tam trafił, nie, że z własnej woli, a to wcale miłe nie było. Całe życie takiej tułaczki to mieć nie chciał, dumny był z tego kim jest przecież. Nawet jak się na rumach zbytnio nie znał.
- Ano w Parszywym, da - kiwnął głową dopijając do końca na jeden łyk. - Ochrony trza było to żem stanął tam, bo to wie Pan jak to jest jak się banda chłopów nawali, nie? - dalej szczerzył zęby. - Ale tam to takich rumów to ni ma, ja mówię. Jak to jakiś Kuba wziął produkował to ja nie wiem jaki, ale dobrą robotę zrobił, nie ma co - no przecież taka prawda była. - Ano u Boylów żem se został, dobrzy ludzie. Ja to raczej do bitki niż do yntelektualyzmu jakiegoś, to tam mi dobrze, ale ja teraz to nie wiem, bo mnie tu kazali do Pana to ja nie wiem jak to ma ten.
Sam się zastanawiał co z nim dalej będzie. Plany przecież swoje miał, życie miał jedno i zmarnować go nie zamierzał, ale wtedy Pan Goyle to powiedział takie słowa, że aż go wmurowało. Właściwie to mówili. Mówili, że jest głupi. Na sam wpierw jakiś sąsiad po tym jak mu Hagrid płot dupskiem połamał, potem dzieciaki w Hogwarcie jak im się nie spodobało, że mieszaniec z nimi do jednej klasy przychodzi. Przy mugolach to ucichło, bały się go, bo za duży dla nich był. A skoro różdżek nie mieli to też sporawy problem był by jakoś półolbrzyma zaatakować. Tamtemu patrolowi się jednak udało, a Hagrid przez tydzień słuchał obelg na swój temat w Tower. Nerwy miał na wodzy, i tak zmęczony był po tym jak się w niego te noże wbiły, że w pierdolu wolał milczeć jak na niego pluli albo wodę na łeb wylewali. Mówili, że jest szumowina, że jest śmieć, że jest zwykły cep i debil. Zamyślił się przez chwilę i nawet przychylniej na tego jegomościa spojrzał. Nieważne co gadali, miły facet był.
- Panie Goyle, ja to się nie znam - wzruszył ramionami. - Co ja mam do gadania, Pan mnie powie? - no przecież głupi nie był. - Ja se chce spokojnie ten czas przeżyć, kłopotów nie szukam, byle wszystko dobrze było i byleby, ten no, byleby się nie stało nico złego. Ja do gadania to nie jestem jakiś dobry, ale to Pan mądry człowiek, jak coś trza załatwić to przecie załatwie. Pan mnie powie co? - żeby Pan tylko do Ministerstwa nie pisał i gitara będzie, bo to Tower to psia krew miejsce dupne.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Wyprostował się na krześle, po czym znów pochylił nad zapisanym zwitkiem pergaminu, dodał do wcześniejszej wiadomości kilka kolejnych słów. – Dobrze. W takim razie u Boyle’ów i u nikogo innego. Tam będziemy cię szukać, gdybyś przypadkiem nie odpowiedział na wiadomość lub nie stawił się na wskazanym miejscu spotkania – poinformował go krótko, zajmując się zapieczętowaniem rulonu, kątem oka spoglądając ku twarzy rozmówcy; niech uważa, słucha, przyswaja. – Poinstruuję pracowników portu, żeby nie wahali się korzystać z twojej pomocy, Hagridzie, wypatruj więc ich sów. Przenoszenie towarów, porządkowanie magazynów, pilnowanie porządku… Będziesz miał ręce pełne roboty, lecz wierzę, że znajdziesz choć chwilę wolnego na wychylenie szklaneczki rumu, dla poprawy morale – dodał, przesuwając wzrok z trzymanego w dłoni, wyciąganego ku półolbrzymowi pergaminu, w górę, znów szukał jego ciemnych oczu, szukał w nich zrozumienia. – Nie jestem wielkim fanem czarodziejskiej policji, wolałbym więc nie zwracać cię w ich ręce – zaczął po chwili poufale; choćby i drągal o tym komuś powiedział, nie sądził, by Ministerstwo kazałoby mu się tłumaczyć z takich niezobowiązujących sądów. Za to skierowany do niego więzień mógł to docenić, uznać za przejaw sympatii. – Wierzę, że jesteśmy w stanie żyć w zgodzie. Ty będziesz wywiązywać się ze swoich obowiązków możliwie jak najlepiej, ja zadbam o to, byś nie wrócił do Tower – kontynuował spokojnie. – Nie chcę nawet myśleć, co mogłoby się stać, gdybyś zaczął działać na szkodę portu, na moją szkodę… Lecz po co się nad tym zastanawiać? Na pewno marzysz już tylko o świętym spokoju, z dala od więziennych korytarzy, a ja ten spokój jestem w stanie ci zaoferować – dodał, wieńcząc wypowiedź kolejnym chłodnym uśmiechem. Nie chciał mu grozić wprost, wolał jednak zasiać w jego sercu ziarno obawy. Żeby nie próbował sztuczek, nie próbował mu przeszkadzać, czy to z polecenia Boyle’ów, czy kogokolwiek innego. – Weź ten papier. Idź nad rzekę, do magazynu przy Sandcliff Road. Znajdź tam Rudolfa, przekaż notkę, on znajdzie dla ciebie zajęcie – wyjaśnił, podkreślając, co Hagrid powinien teraz uczynić; nie było czasu do stracenia. Wsparł plecy na oparciu, upił kolejny łyk alkoholu, czując, że rozmowa zmierza ku końcowi. Nie było o czym dłużej gadać, trzeba było sprawdzić nowego pracownika w akcji. – Czy policja oddała ci różdżkę? – Zmarszczył brwi, nie przypominając sobie, żeby eskortujący półolbrzyma funkcjonariusze przekazywali mu cokolwiek przed swym zniknięciem. – Do zobaczenia, Hagridzie. Napiszę do ciebie, kiedy będę cię potrzebować – obiecał jeszcze, wciąż pamiętając o poruszonym temacie Nokturnu.
paint me as a villain
- Ta jest - kiwnął głową. - Będę patrywał sów. U Boylów ta, gdzie indziej to nie mam jak. Stawie, stawie, co mam nie stawić.
Nie próbował nawet podpatrzeć co tam napisał na tym pergaminie. Chociaż wyżej był, zwłaszcza jak facet siedział, to dostrzec się nie dało. Pewno i tak odbiór przesyłki potwierdzał czy coś.
- Ja się pracy nie boje, Panie Goyle - zapewnił go. - Ta rumu - albo bimberku, dzisiaj to chyba już tylko spirytus. - A bo to takie czasy - machnął ręką - że jak ktoś nie pije to znaczy, że z nim coś nie tak jest. Czasem trza, oby ta - częściej niż czasem nawet, tak patrząc co się dookoła dzieje. - Ale ja Panie Goyle sytuację to rozumim, mi problemy nie potrzebne, ja se wole w spokoju. Pan na mnie liczyć może jak trza.
Coraz się bardziej przekonywał do mężczyzny, ale z drugiej strony wyboru nie miał. Jednak to, że on też za tymi policjami nie przepadał to jakoś Hagrida nawet na duchu podniosło. Mniejsze ryzyko było, że jak cokolwiek nie tak by zrobił, to że ten zgłosi to od razu. Przez całe swoje życie trochę kapitanów poznał, ale to raczej mugole byli. Niewiele się w sumie różnili od niego. Dużo szacunku wymagali, ale też twardzi byli i swój pogląd mieli. Dalej jednak we łbie siedziało mu to co Tonks powiedział miesiąc temu ledwo. Pan Goyle popierał tych co te wszystkie straszne rzeczy robili. Tych co na mugolaczków napadali i powybijali wszystkich. Plotki chodziły, że na palu nadziany ktoś zawisł też słyszał. Teraz wolał o tym po prostu nie myśleć. Jakoś to będzie.
- Będę, Panie Goyle... Podziękował ja - na słowa o zgodzie i, że go do Tower nie wsadzi. - Dużo to dla mnie ten... Dużo znaczy, że Pan w porządku gość jest - kiwnął głową, trochę niżej niż normalnie. - Działać na szkoda nie ja, ja bym se chciał po prostu życie spokojne mieć i żeby inni też mieli - nie skłamał.
Upokarzające to nie było, trzeba było zwyczajnie przetrwać, przynajmniej na razie. Mógłby mu pewnie na raz czaszkę o ścianę roztrzaskać, ale ani nie byłby pewien czy zdąży, Kapitan miał przecież różdżkę ani nawet nie chciałby tego robić. Półolbrzym, ale bał się, taka prawda była. Musiał list do Cioci napisać, co by Ciocia wiedziała, co by się nikt nie martwił i jakiejś rady dostać. Pan Goyle chciał mu spokój w porcie zapewnić, jednak nieważne co się za tym nazwiskiem kryło, ważne, że to nazwisko duże wpływy miało. Był miły, ale przerazić potrafił. Z takim spokojem te wszystkie słowa wypowiadał, przekonany, że nikt mu nie podskoczy. Widocznie rację miał. Rubeus wziął od niego papier i kiwnął głową, gdzie Sandcliff Road wiedział. Teraz tylko miał odbębnić robotę u tego Rudolfa jakiegoś, a potem to już do Parszywego na spokojnie.
Wtem kolejne pytanie aż go w ziemie wbiło i usiąść chciał. Nie przyznawał się, że różdżki nie miał nikomu właściwie. Strażnicy wiedzieli, już się pośmiali zresztą z tego, ale oddali na szczęście, bo i tak do niczego mu się nie mogła przydać, a zawsze to śmieszniej jak półolbrzym z połamaną różdżką chodzi. Wolał ją nosić w kieszeni, a nie lubił o tym mówić. Drażliwy temat co dużo złości powodował. Gdzieś tam w środku w nim emocje narosły, nawet przez chwilę miał ochotę zapytać co to go interesuje gdzie ma różdżkę, może w dupie ma.
- Złamali mi - powiedział. - W sensie Ci z Ministerstwa, policji czy tam zwał jak zwał - spuścił trochę głowę. Nie skłamał, chociaż do tego kiedy to było i z jakiego powodu przyznawać się nie miał zamiaru.
Kiwnął głową na wyjście i dobrze się temu Goylowi przyjrzał. Parszywy los ich sprowadził na siebie, ale Kapitan znacznie przyjemniejszy niż Pan Boyle się wydawał. Jakie to życie nieprzewidywalne było.
zt x2
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Przy jednej z głównych Alei czarodzieje rozstawili ogromny namiot, wewnątrz którego znajdowała się scena - na niej występy dają orkiestry, muzycy, śpiewacy, sztuczmistrzowie, szarlatani i inni. Zebrani czarodzieje oklaskują występy, a przy muzyce - tańczą. Charakter tego miejsca jest różny w zależności od dnia i godziny, popołudniami najczęściej słychać tu muzykę klasyczną, przy której bawią się wyższe sfery, a wieczorami i nocami rozlegają się bardziej współczesne nuty, które gromadzą bardziej rozbrykane towarzystwo. Zabawy codziennie rozpoczynają się w południe, a kończą nad ranem.
Choć wszyscy spodziewali się na zimowym jarmarku występu Celestyny Warbeck, która wciąż utrzymuje się na szczycie, śpiewaczka nie pojawiła się. Ministerstwo oznajmiło, że zatrzymała ją ciężka choroba, ale nieoficjalnie krąży plotka, że wybitna artystka odmówiła propagandowego występu, nie zgadzając się z aktualną polityką władzy.
Jeżeli jesteś artystą scenicznym i chcesz wystąpić na scenie, możesz napisać w tym wątku opowiadania na co najmniej 800 słów i zarobić w ten sposób 50 pm (należy je dopisać do skrytki samodzielnie, z zalinkowaniem owego opowiadania; możliwe jednorazowo w trakcie okresu fabularnego).
Rozchyliła złotą kulę, a wewnątrz dostrzegła bijący ciepłem bursztyn, wydający się delikatnie jaśnieć. Jednak gdy czarownica pochwyciła w dłoń błyskotkę, to wcale nie okazała się być ciepła – nie było to ciepło dla niej, ale czuła, że jeśli komuś ważnemu podarowałaby bursztyn, ten z pewnością otuliłby uczuciem ciepła bliską sercu osobę. Lekki uśmiech, właściwie rozmarzony, przetoczył się przez usta młodej kobiety, aż uniosła kamień pod światło, by przyjrzeć się zatopionemu wewnątrz kwiatu paproci. Wyjątkowy prezent, dla wyjątkowej osoby. Włożyła więc zdobycz do torebki, a następnie ujęła list – przemknęła po nim spojrzeniem, a powieka leciutko zadrgała na te… gratulacje z pozbawionej mugolskiej krwi Wielkiej Brytanii. Palce mimowolnie zacisnęły się mocniej na papierze, jednak nie mogła przy wuju pomiąć papieru, a poza tym widniał na nim podpis Ministra. Czy oni naprawdę sądzili, że nikt tego nie wykorzysta? Tego podpisu? Westchnęła ciężko, a następnie złożyła liścik i włożyła go do torebki – przyda się, do czego? Dokładnie nie wiedziała, ale chyba jej wrodzone zbieractwo w tej chwili przejęło całkowicie pałeczkę. Już miała zerkać, co też wpadło w dłonie Corneliusa, będąc z natury zbyt ciekawską istotą, gdy poczuła, jak coś trąca jej nogę, skrytą pod fałdami sukni. Zastygła na moment wpatrzona w ciemne ślepia, błyszczące od odbijających się blików świateł, w których skąpany był jarmark. Policzki wzniosły się ku górze, a twarzy na kilka chwil pozbawiona maski, rozpłynęła się w czarownym dziewczęcym uroku uśmiechu. Dłoń drgnęła bezwiednie, chcąc podążyć gdzieś koło ucha uroczego psiaka, lecz w jednej chwili rozległ się głos, który zdążyła nader dobrze zapamiętać. Ciemne tęczówki odprowadziły zwierzaka, aby wreszcie zderzyć się z chłodną zielenią ślepi Austriaka. Jej twarz spoważniała, nabrała tego sztucznego wyrazu co wcześniej, by zaraz całą sobą gładko dygnąć i skinąć głową, jak przystało na dobrze wychowaną pannę. – Panie Schmidt – odpowiedziała nieco surowo, by zaraz uciec spojrzeniem na psa, którego radość była tak odmienna od atmosfery panującej między czarodziejami. Westchnęła cicho, a w oczach zatańczyły ogniki, które najchętniej wyrwałyby się do zaspokojenia chęci poczochrania psiny za uszkiem, pod bródką, po grzbiecie. Zaraz jednak słowa mężczyzny zmusiły ją do powrotu ciemnym wejrzeniem nieba na niego i nuta zaskoczenia, a może nawet przerażenie, przegalopowała przez jej pozbawioną maski twarz – nie zdążyła na powrót jej włożyć, po chwilowym zerknięciu na psa. Jednak już gdy zadał pytanie, ponownie przybrała tę mimikę godną kurtuazyjnej urzędniczki. – Podobno mam dar do zwierząt, szczególnie tych nieufnych i niebezpiecznych – przyznała dosyć butnie, by nagle roześmiać się cicho. – Wie pan, podobno właściciele wiśniowych różdżek tak mają, a względem psa... ależ skąd, w ogóle mi nie przeszkadza, jest uroczy – stwierdziła już nieco mniej protekcjonalnie, gdy oczy zjechały ponownie na pyszczek stworzenia. Jakim cudem ktoś, kto podarował w pudle mugolskie serca, mógł być właścicielem takiego stworzenia? Wolała jednak odrzucić te myśli, blokować za wszelką cenę. Jesteś tu i teraz, skup się. Jednakże tylko na tę krótką chwilę, wszak zaraz potem zdała sobie sprawę, że Schmidt najwyraźniej nie znał Corneliusa, skoro nie powitał go w żaden sposób. – Panowie się chyba nie znają – zaczęła, zerkając to na jednego, to na drugiego. – Panie Schmidt, to mój wuj, Cornelius Sallow. Wuju… to pan Friedrich Schmidt – przedstawiła ich sobie, spokojnym głosem starając się powstrzymać od chęci zerknięcia na towarzyszącego Austriakowi pupila. Po dłuższej chwili czarownica pilnująca loterii odchrząknęła głośno. Kolejka zaczynała się za nimi dłużyć, toteż zaraz jeden z mężczyzn w niej stojących postanowił się odezwać. – Ludzie czekają – burknął.
Trójka ruszyła więc z miejsca, kierując się w bliżej niesprecyzowanym kierunku. Forsythia wciąż podążała pod ramieniem wuja, lecz jednocześnie starała się prowadzić konwersację z tym, którego jej korespondencyjny przyjaciel nakazał unikać. Próbowała ten nakaz pozostawić gdzieś daleko za sobą, gdyby skupiła swe myśli na nim, z pewnością panika otuliłaby jej ciało silniej, niż zdecydowanie za ciasno zasznurowany gorset. Nie wzięła żadnego eliksiru, miała zaledwie swoją różdżkę i umysł, który musiał poradzić sobie w tej ciężkiej sytuacji, gdzie z każdej ze stron łypał na nią wzrok popleczników Cronusa Malfoya i Czarnego Pana. – Otto, tak się wabi? Dobrze zrozumiałam? – zapytała, chociaż niemiecki był jej obcy, tak poniekąd brzmiał podobnie do flamandzkiego, dzięki czemu w jakiś sposób łatwiej było jej odróżnić słowa. Zerknęła na psa i chociaż wciąż miała w sobie wielką chęć pogładzenia lśniącego futra, tak mimo wszystko wolała, póki co nie rzucać się z łapskami, może przez wzgląd na właściciela, a może na wyobrażenie tego, jak bardzo wuj zacząłby wzdychać i przewracać oczami. – Wydaje się wyjątkowo wierny i dobrze wytresowany – zauważyła. – Zajmuję się zwierzętami, głównie tymi magicznymi, jednak o psach również nieco wiem – dodała jakoś łagodniej, wdzięczniej, swobodniej? – Natomiast nie wspominał pan… – przerwała, poprawiając pasek płaszcza i łapiąc powietrze łapczywie. Szli za szybko, jak dla niej, a ona najwyraźniej miała zbyt wiele do powiedzenia. Przeklęty gorset. Przeklęte obcasy. Przeklęta kiecka. Jednak nie prosiła o to, by zwolnili, nie przeszłoby jej to przez gardło. Odchrząknęła, prostując się i odchylając nieco z czoła ozdobną czarodziejską tiarę.
– Czym dokładnie się pan para? – dopytała wreszcie, zaciekawiona. Skoro miała okazję, dlaczego miałaby jej nie wykorzystać, aby zdobyć więcej informacji o tym człowieku?
Forsythia zachowywała się nienagannie, tak jak Cornelius oczekiwał. Sallow puszczał więc jej komplementy odnośnie jarmarku mimo uszu, ponieważ i one były oczekiwane. Faustus Crabbe dobrze ją wychował - na tyle, na ile mógł - a Cornelius nie przybył tutaj przecież dla szczerej rozmowy, a po to, by pokazać się w towarzystwie u boku dobrze ubranej młodej panny. Nieco rozkojarzony, omiatał wzrokiem jarmark, notując w pamięci, czy wszystko przebiega zgodnie z planem.
Nie przebiegało, te leniwe panny z liliami powinny oferować kwiaty każdemu dobrze ubranemu obywatelowi. Posłał im lodowate spojrzenie, starając się zapamiętać ich twarze.
Jutro dowie się, kto rozdawał lilie o tym porze i zasugeruje odpowiedniemu człowiekowi znalezienie nowych, gorliwszych i jeszcze ładniejszych pracownic.
Ach, Forsythia o coś go pytała. O kwiaty?
Ach, ulubione kwiaty. Młode damy bywają takie puste. Proszę bardzo, sprawi jej tą drobną przyjemność.
-Najpiękniejsze na świecie są przecież forsycje. - odpowiedział przytomnie, bez najmniejszego śladu zawahania, z promiennym uśmiechem na twarzy. -Ojciec nadał ci piękne imię, Forsythio. - dodał, albowiem był dziś w wyjątkowo hojnym nastroju. Jarmark wydawał się przecież sukcesem, towarzystwo było doborowe, list od Ministra Magii prezentował się wspaniale, wylosowany prezent na pewno się przyda, więc nic, absolutnie nic, nie mogło dziś zmącić Corneliusowi humoru.
Chyba.
Odruchowo obejrzał się przez ramię, gdy usłyszał słowa wypowiadane w obcym języku, brzmiącym jak niemiecki.
Nie, to na pewno nie...
Zanim zdążył zignorować niemiłe przeczucie, nieznajomy czarodziej już witał się z Forsythią Crabbe, zupełnie jakby się znali.
W normalnej sytuacji, Cornelius Sallow zastanowiłby się skąd ta para się zna i czy Faustus o tym wie, ale - co było dla Sallowa bardzo nietypowe - chwilowo zaniemówił. I zamiast milczeć o czymkolwiek, spojrzał uważnie na postawną sylwetkę i brodę tego człowieka. A potem na psa. I znowu na brodę. A potem, zanim zdążył spróbować wmówić sobie, że to nic takiego, wsłuchał się uważniej w silny, niemiecki akcent tego mężczyzny.
Zawsze jest z nim pies, doberman, miał brodę, wysoki... - wspomnienie gorączkowych słów Marceliusa zagłuszyło chwilowo rozmowę Forsythii i brodacza. Cornelius znów przeniósł wzrok na psa, bo przecież nie musiał polegać jedynie na słowach syna, bo przecież wykradł jego własne wspomnienie.
Wspomnienie, o którym usiłował teraz nie myśleć - ale im bardziej próbował, tym intensywniej strzępy pamięci legilimentowanego syna pchały się do jego świadomości.
"...widział psa, który zaciska rękę na jego dłoni, chcąc ją rozszarpać, widział krew, choć nie czuł bólu, odepchnął od siebie zwierzę kopniakiem - korzystając z jego chwilowego oszołomienia przeczołgując się dalej, w tle rozległ się krzyk, okrutny, zawodzący, przeraźliwy wrzask umierającej w straszliwej agonii kobiety, Layla nigdy nie krzyczała w ten sposób, ale głos musiał należeć do niej. Czołgał się w jej stronę, rozszarpana dłoń wsparła się o posadzkę, natrafiając na krwistą kałużę - uniósł ją ku sobie, drżącą, bladą, nie dowierzając oczom - to była krew Layli. Buty człowieka, który za to odpowiadał, zamajaczyły gdzieś obok, samej matki widać nie było - ale zapach, tamtego zapachu też nie zapomni nigdy, zapach metalicznej krwi zmieszany z dławiącymi rzygowinami i czymś znacznie silniejszym, mdłym, duszącym odorem śmierci, rozbebeszonego ciała..."
Zamrugał i szybko wziął głębszy wdech, przez usta, ale nadal czuł tamten odór. Odruchowo rozejrzał się po ulicy - nic tu nie cuchnie krwią, na pewno? - orientując się, że od kilku sekund patrzył na buty czarodzieja. Kiedy właściwie utkwił w nich wzrok?
Nieważne, nieważne, ważne, że to ten pies. Każdy pies wyglądał co prawda dla Corneliusa podobnie, nie interesował się nimi i nawet ich nie lubił, ale tego przecież widział. A w połączeniu z resztą... to nie mógł być przypadek.
Znajdź go - huczała w uszach gniewna prośba Marcela, krzyk Layli niósł się gdzieś w tle, a tamto wspomnienie, cudze wspomnienie, stopniowo splatało się z własnym wspomnieniem jej dźwięcznego śmiechu.
Tak bardzo kochał jej śmiech.
Przełknął ślinę, albowiem nie miał wyboru. Nie miał przecież wyboru. Musiał...
Na początek musiał powrócić duchem do tej rozmowy, zamiast milczeć i pogrążać się w przeszłości. Zresztą, Forsythia - jakże uprzejmie - ich sobie przedstawiła.
Friedrich Schmidt, zatem tak się nazywał.
-Bardzo miło pana poznać, panie Schmidt. - Cornelius zmusił zdrętwiałe usta do promiennego uśmiechu, choć nieco mniej ciepłego niż ten, którym obdarzył przed chwilą Forsythię. Siostrzenica paplała dalej i w normalnej sytuacji Sallow uznałby to za zbędną trzpiotowatość, ale dziś - dziś po raz pierwszy w życiu był jej zwyczajnie wdzięczny.
Jeszcze jeden oddech, tym razem przez nos. Zapach krwi zniknął, dało się o nim nie myśleć.
-Moja siostrzenica zapomniała wspomnieć, jestem rzecznikiem Ministra Magii. - wtrącił, gdy tylko panna Crabbe spytała Schmidta czym ten się para. Sallow wreszcie zdołał spojrzeć mu prosto w oczy, szczerze ciekaw odpowiedzi i strategicznie dzieląc się własną profesją. Tyle, że w głębi duszy już przecież wiedział. -Jak znajduje sobie pan jarmark, panie Schmidt? Mam nadzieję, że szczęście dopisało panu na loterii. - zagaił uprzejmie, uśmiechnął się szerzej i podał mężczyźnie dłoń.
Był Rzecznikiem Ministra Magii i musiał przecież uścisnąć rękę ludziom zasłużonym dla oczyszczania Londynu.
Spoglądać w przyszłość, nie w przeszłość.
Pogrzebał tą przeszłość, zepchnął Marceliusa i Laylę w najciemniejszy kąt umysłu i wyprostował wreszcie ramiona, odzyskując rezon.
kłamstwo II, cytat pochodzi stąd
Oczywiście, rzeczy zaczęły się układać, więc potem musiały przestać. Tak, jakby dziwaczna, poetycka sprawiedliwość kazała im nigdy nie być w pełni szczęśliwymi, zwiastując kłopoty gdy tylko wszystko miało się układać. Nie umiała nawet powiedzieć, czy to był jakiś cygański pech, dosięgający ich wszystkich i każdego z osobna, czy może jednak przebywanie grupą wzmagało wszystkie nieszczęścia, niby magnes przyciągając więcej kłopotów, niż robiłaby to pojedyncza jednostka. Nie wiedziała, czego się spodziewać – spotkanie Jamesa napełniło ją radością, o której nie sądziła, że można coś takiego przeżywać. Potem jednak wszystkie wydarzenia potoczyły się niemal lawinowo – zniknięcie Jamesa i jego nocne koszmary, odnalezienie się Eve, Thomas wchodzący do domu z tak lekkim podejściem, jakby wracał do siebie po chwilowej nieobecności…i jego ostatnie zniknięcie. Do tego doszła zniszczona harfa, próba oskarżenia jej o kradzież w Banku Gringotta i coraz większe zmęczenie, kiedy przedmioty przed jej oczyma rozjeżdżały się w pełni.
Miasto coraz bardziej ją męczyło i jedynie niewielka przyjemność z towarzystwa utrzymywała ją przy dobrym humorze, razem z poczuciem obowiązku. Chciałaby, aby wynieśli się gdzieś, najlepiej tam, gdzie obecna władza miała trochę mniej do powiedzenia. Wpływu jednak na to nie miała, podobnie jak na inne rzeczy w swoim życiu, bo decyzje podejmowane na przestrzeni lat zawsze musiały kręcić się wokół innych osób. Pozostawało więc trzymać się kurczowo tych drobin szczęścia, tak jakby człowiek wpatrywał się w pusty talerz, pragnąc wyłuskać z niego, chociażby więcej drobinek jedzenia, bo żołądek się go rozpaczliwie domagał. Otrzymywane od innych wsparcie również znaczyło wiele – rodzina wspierała jak najmocniej, ale Marcel, Neala, Aidan czy Jayden stanowili również trzon jej dobrego samopoczucia. I Mars, chociaż ten ostatni wciąż jeszcze aklimatyzował się w nowym otoczeniu, chętnie zapoznając się z domownikami (przysiąc mogła, że widziała, jak wsadził tylną łapę w twarz Thomasa, patrząc na niego niekoniecznie przepraszającym wzrokiem).
Jarmark zimowy roztaczał przed nimi perspektywy. Głównie zarobkowe, oczywiście, bo za coś trzeba było kupić jedzenie, a jej praca, nawet jeżeli dawała jej możliwości dokładania się do domowego budżetu, nie oznaczała od razu darmowych ubrań, które mogłaby przemycić do doków. Zresztą, nie chciała kraść od Adelaidy, bo nawet jeżeli wciąż była obca, a dwa lata wspólnego przebywania, pracy i mieszkania wciąż miały niepewność u swoich podstaw, tak Sheila nie zamierzała swojej dobrodziejki okradać ani też wpędzać w jej tarapaty. A już zdecydowanie nie chciała psuć sobie renomy. W końcu musiała też pracować, a kiedy powoli zaczęła wracać do swoich korzeni, czy to przez fryzury ze wstążkami wplecionymi we włosy, czy też przez dłuższe spódnice, tak wiedziała, że nikt skakać z radości nie będzie, by przyjmować do siebie cygankę. Nie, żeby to była jakaś nowość.
Miała też drugą pracę, o ile można było to tak nazwać, bo od kiedy w portowych zakamarkach znalazła ją grającą na harfie Aquila Black, zaproponowano jej śpiewanie za pieniądze. Przykrym elementem było to, iż wychwalać trzeba było obecną władzę, ale mały to problem, kiedy do wszystkiego podchodziło się neutralnie. Dzisiaj co prawda grała wraz ze swoim towarzystwem, co znaczyło, iż nie każde z nich znało pieśni, mogła jednak pod koniec swojej gry przemycić coś ze znanego repertuaru.
Naszło ją zwątpienie, kiedy w czwórkę pojawili się przed sceną, tak, jakby trema nagle postanowiła pojawić się w jej życiu. A może to ostatnie wydarzenia tak mocno wyczuliły ją na wszelkie przebywanie w tłumie? Spojrzała jeszcze na Eve, na Jamesa, na Thomasa…nie wiedziała, czego szuka w ich twarzach, bo chyba potwierdzenia, ale co miały potwierdzać, tego to sama nie potrafiła stwierdzić. Czekając cierpliwie, aż James zakończy rozmowy z osobą odpowiedzialną za występy, oparła delikatnie głowę na ramieniu szwagierki, wzdychając cicho i wsłuchując się w występy osób, które postanowiły zaprezentować się przed nimi. Były słabsze momenty, byli też ludzie bardziej profesjonalni. Wszyscy wydawali się tacy beztroscy, jakby ten jeden występ, ten krótki moment – jakby to pozwalało oderwać im się od życia codziennego.
Czy i ją to czekało? Czy szarpnięcia kolejnych strun harfy miały przynieść jej ukojenie? Podejrzewała, że miała się przekonać kiedy weszli razem na scenie. Zajęła miejsce gdzieś po prawej, nie wysuwając się na przód, bo i tak musiała siedzieć dla własnej wygody, nie chcąc opierać na sobie całego ciężaru drewna. Ostrożnie nastrajała harfę, nie śpiesząc się zbytnio, ale też nie rozwlekając tej chwili, by zniecierpliwiony tłum nie stanął przeciwko nim.
I popłynęły pierwsze melodie – najpierw ich repertuar odezwał się tym, co dobrze znali. Podejrzewać by mogło, że ich instrumenty nie miały prawa brzmieć razem tak dobrze, że harfa, skrzypce i harmonijka będą brzmieć raczej makabrycznie, a taniec wyda się przy tym groteskowy. Ale grali ze sobą od dawnych czasów i wiedzieli, jak osiągnąć wspólną melodię, tak więc pieśni cygańskie wybrzmiały tego dnia na scenie, jedna po drugiej bawiąc gawiedź która często nawet nie zwracała na nich uwagi, wpatrzona gdzieś w dal albo zasłuchana we własne myśli. Sheila spojrzeniem wędrowała dookoła, ostatecznie swoją uwagę skupiając na tańcu Eve, zatracając się i w tym i w melodii. Ostatecznie, kiedy mijał ich czas, udało jej się przemycić jeszcze jedną piosenkę, tym razem taką, którą składała sama przez etapy swojego życia. Zwierzęce pieśni wybrzmiały więc po raz pierwszy w całości – dopiero wtedy wstała i kłaniając się, zeszła ze sceny.
Zwierzęce pieśni
Kocia źrenica, wąska źrenica
z półcienia obserwuje.
Kocie prychnięcie, koci ogon
z dalekich stron wędruje.
Kocie drapnięcie, kocie wąsy
jak struny skrzypiec drgają.
Kocie miauknięcie, kocie łapy
utratę przeżywają.
Srocze spojrzenie, z pereł spojrzenie
swych bliskich poszukuje.
Srocze skrzeknięcie, srocze pióro
w złocisty błysk nurkuje.
Srocze drapnięcie, srocze skrzydło
niebo na nowo przecina.
Srocze pazury, srocze serce
samotność swą wspomina.
Lisie szczeknięcia, lisie łapy
po bagnach smutku chodzą.
Lisie wąsiska, lisie dzieci
starania wciąż zawodzą.
Lisia drapieżność, lisia nora
wśród obcych stron i borów.
Lisie westchnięcia, lisie serce
ukoić nie ma komu.
Wilcze pazury, wilcze oczy
w przeszłości pozostają.
Wilcze warknięcia, wilcze myśli
o zmarłych pamiętają.
Wilcze spojrzenie, wilcze wycie
do domu chce przywołać.
Wilczym nadziejom, wilczym zębom
z gwiazd się układa droga.
Skrzydła perliczki, oczy perliczki
daleko skryć się dały.
Perły perliczki, krzyki perliczki
w nadzieję się odziały.
Pazur perliczki, serce perliczki
smutek z nadzieją splata.
Radość perliczki, pióra perliczki
sięgają krańców świata.
Rysie pazury, rysie łapy
gdzieś mknące przed pogonią.
I rysie tropy w starych borach,
tam nie ma już nikogo.
Rysie spojrzenie, harde spojrzenie,
jak sztylet kąsające.
Rysie zapachy, rysie ślady
zarosły wspomnień pnącze.
Szczurze westchnięcie, szczurze wąsy
w ciemnościach przemykają.
Szczurze piśnięcia, szczurze oczy
przed wzrokiem się chowają.
Szczurze zdziwienia i szczurze myśli
chowają to, co bliskie.
Szczurze ogony, szczurze łapy
wpadają w sieci śliskie.
Słowicze trele, subtelne trele
w ciemności znaczą drogę.
Słodkie melodie, wartkie melodie
prowadzę przez pożogę.
Słowika pieśni, płynne pieśni
powiodą w dom o świcie.
Radosne pieśni, czyste pieśni,
tak jasne, niczym życie.
| Wiersz autorski, post zawiera 800 słów bez piosenki
Niemal zupełnie odwykła od zgiełku, ekscytacji i egzaltacji spędów, bardzo natarczywych, nawet jeśli dotyczyły one garstki uprzywilejowanych w skali kraju. W ostatnich tygodniach jej codzienność składała się raczej z szeptów i echa własnych kroków. Zgodnie z zaleceniami lekarza. Ale nie dziś. Dzisiaj dźwięk wypełniał szczelnie każdy moment, każdą przestrzeń między jednym a drugim oddechem. To, co kiedy indziej uznałaby za uciążliwy jazgot; zbyt wiele zbyt głośnych rozmów, kakofonię zbyt wielu atrakcji na zbyt małej przestrzeni, teraz sprawiało jedynie, że czuła się bardziej swobodna. Nie miało znaczenia, jak miękkie są jej kroki, choćby starała się tupnąć, nikt by tego nie wyłapał. Choćby chciała krzyczeć, kto zwróciłby uwagę? Chaos dawał swobodę, choćby i tylko pozorną - trzeba było czujniejszego, chętniejszego od Elaine w tej chwili obserwatora by właściwie docenić, jak uważnie był kontrolowany.
W tym wszystkim to jednak oderwana od ogólnego hałasu, subtelna melodia sącząca się miarowo z ogromnego namiotu ostatecznie przykuła jej uwagę najsilniej. Nienachalna, a przez to o ile bardziej przyciągająca, niż nawoływania sprzedawców, czy choćby najserdeczniejszy śmiech dzieci ślizgających się na lodzie. Dopiero po wejściu, bez pośpiechu zsunęła z głowy kaptur wierzchniej szaty, szkarłatnej, wyszywanej w drobne, roślinne wzory przywodzące na myśl rysunki szronu, gdyby tylko nie były zupełnie czarne. Przez krótki moment, trwając jeszcze w półcieniu chłonęła atmosfere uniesienia, spokoju panującego wewnątrz, tak ostro kontrastującego z atmosferą dookoła. Jej skóra, delikatnie zaczerwieniona od chłodu też potrzebowała chwili, by odnotować i przyzwyczaić się do ciepła i nabrać odcienia bardziej przystającego damie, perfekcyjnie bladego, kontrastującego z czerwienią ust. Trzymając się półcienia, przezornie nie szukając kontaktu wzrokowego z nikim w szczególności, starała się przemknąć niezauważenie w tle tego wszystkiego, nie chcąc wzbudzać w nikim zainteresowania ani niepokoju.
Były chwile idealne dla karmienia własnego ego, były chwile prfekcyjne, by zaznaczyć własną obecność i status (ileż z nich w ostatnich miesiącach przyszło - i przeszło - bez jej udziału?), były wreszcie też takie, w których najprzyjemniej było Elaine zanurzyć się zupełnie niezauważenie. Melodia wiodła ją, oferując komfort i zapomnienie za niską cenę, jaką było chwilowe przecież tylko oddanie. Zapomnienie na kilka chwil o troskach, politycznych aspektach każdej ze spraw, przyjemne zanurzenie w chwili. Wreszcie jednak konsternacja młodej osóbki odpowiedzialnej za otoczenie włściwą troską wystarczająco znaczących gości sprowadziła ją na ziemię, zatrzymując w pół kroku wcześniej obranej trasy. Na badawcze spojrzenie odpowiedziała nieco zamglonym, wyraźnie nieobecnym, podążyła jednak bez większego wahania za dyskretnymi wskazówkami polecającymi miejsce właściwe dla lady Avery.
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Ostatnio zmieniony przez Elaine Avery dnia 17.07.21 21:17, w całości zmieniany 2 razy
Miał mieszane uczucia co do wychodzenia z domu w grupie, miał mieszane uczucia czy da radę wyjść na scenę - choć z tym drugim wolał się kryć. Kto jak kto, ale on nie miewał problemów z występami. Jednak jego psychika po Tower…Potrzebował odpoczynku i czasu, aby wszystko na pewno przemyśleć, przeanalizować.
I jednocześnie nie był w stanie odmówić rodzeństwu, a szczególnie Sheili. Wspólne wyjście na jarmark, spędzenie trochę czasu… potrzebowali tego jako rodzina - on też tego potrzebował, nie wiedząc nawet czy dożyje przyszłego roku. Co się z nim mogło stać w styczniu? Musiał coś wymyślić, musiał poszukać jakiegoś rozwiązania z sytuacji, w jakiej się znalazł.
Pomógł siostrze zapleść warkocze i wstążki, choć ta sobie już bardzo dobrze radziła z takimi rzeczami od dawna. Podenerwował Jamesa, kiedy ten dostrajał skrzypce, a Eve jeszcze postraszył Dynią zanim wyszli na jarmark - chociaż za to ostatnie dostał po głowie.
Możliwości zarobkowe wydawały się kurczyć, przynajmniej z perspektywy Thomasa. A jednocześnie… chciał odłożyć jak najwięcej. Nie dla siebie, a dla rodziny - jeśli coś by się miało złego zdarzyć. Chyba głównie przez to dzisiaj zdecydował się udać wraz z rodzeństwem i bratową na jarmark. Musiał grać, że wszystko było dobrze, tak jak robił to zawsze. Nie mógł im powiedzieć wprost, że się martwił, bo przecież i tak już zachował się jak idiota, kiedy tylko wyszedł z Tower. Nie mógł dawać im kolejnych powodów do zmartwień.
Jarmark był niesamowity - i gdyby nie jego nastrój, Thomas z pewnością by chętnie tutaj wracał codziennie. Może mógłby zebrać nieco więcej pieniędzy, może zdrożnych kradzieży i przekrętów, ale również był pewny, że na stoiskach wiele osób potrzebowało pomocy czy zastępstwa. Wypadki w takich miejscach się zdarzały w końcu.
Teraz jednak musiał się skupić na występie. Nie sprawiało mu to problemów zazwyczaj - uwielbiał być w centrum uwagi, przed wszystkimi ludźmi i słuchać później braw i zachwytów. Co prawda, jego własny instrument nie był tak okazały jak Sheili czy Jamesa, czy również samotnie nie dałby takiego przedstawienia jak Eve swoim tańcem, ale zawsze mógł stanowić ten element bardziej komediowy. No i trzymanie rytmu… Dobrze im się zawsze wspólnie grało, ale już minęło tyle czasu odkąd wspólnie występowali. Był pewny, że powinni dać radę… A przynajmniej takie musiał sprawiać wrażenie.
Widząc wzrok Sheili, uśmiechnął się do niej wesoło, chcąc jej dodać otuchy. Wszystko będzie w porządku, prawda? Zawsze było; zawsze mówił że będzie dobrze i żeby się nie martwić, bo co mogłoby się złego wydarzyć?
Kiedy James zakończył rozmowy z organizatorami, weszli na scenę. To nie tak, że odrobinę się stresował - po prostu nie czuł się najlepiej w ostatnich dniach. Jak raz, ciężko było mu oderwać myśli od jakichś wydarzeń. Ale tutaj musiał się skupić - skoncentrować na czymś, co było ważne i dla niego, i dla jego rodziny. Może to go odrobinę peszyło? Nawet nie moment, w którym wychodzili na scenę. To uczucie lubił. Lekka ekscytacja, rozejrzenie się po tłumie. Słyszał jak harfa i skrzypce są jeszcze dostrajane, a po tym uśmiechnął się lekko do Eve.
Jego harmonijka nie potrzebowała wiele przygotowań. Dlatego właśnie doceniał to, że była poręczna… Poręczna, mała, niewymagająca aż tak. Mimo to, lubił jej dźwięk i niejednokrotnie mniejsze tłumy lubiły jej dźwięk równie mocno.
Zaraz jednak skupił się na muzyce. To coś, co zawsze przywoływało miłe wspomnienia. Tańce, muzyka, zabawy przy ognisku za czasów, kiedy było dobrze - a przynajmniej lepiej niż teraz. Przed Hogwartem, w trakcie szkoły… Później przez ten krótki czas, kiedy wszystko było w miarę dobrze, kiedy byli po prostu szczęśliwi. Powinni skupić się na tym znów? Może powinni częściej grać, częściej spędzać wieczory w ten sposób, nawet jeśli Sheila była wykończona często po całym dniu, Eve czasem gdzieś znikała, James też się włóczył. Powinni się wynieść z Londynu. To całe miasto wręcz wysyłało z nich energię.
Teraz jednak skupił się na dźwiękach, na tym aby nie tracić oddechu, chociaż po tylu latach grania na harmonijce czy biegania, z pewnością jego płuca już doskonale sobie radziły z kwestią wytrzymałości. Melodie wychodziły z instrumentów, komponując się pięknie - chociaż dla niektórych stanowczo mogło to być nietypowe połączenie to oni od małego przecież wiedzieli, jak wspólnie grać i tworzyć, i czasem improwizować, chociaż repertuar który dzisiaj przedstawiali, znali dość dobrze. Może i nieco był zakurzony, ale to nie było nic, czego by nie grali wspólnie za czasów taboru czy też w Hogwarcie.
Thomas czasem przesunął się po scenie, zostawiając jednak stanowczo więcej miejsca dla tańców Eve. Normalnie próbowałby do niej dołączyć, jakoś jej pomóc - ale nie dzisiaj. Wiedział, że jego kolano potrzebowało odpoczynku, a do tego już tak dawno nie tańczył tego, czego uczyli ich w taborze… Nie śmiałby zepsuć występu bratowej w ten sposób, a przecież było na co patrzeć!
Z uśmiechem za to, kontynuując grę na harmonijce, zerkał co rusz na Jamesa to na Sheilę, jak sobie radzili. Grali równie pięknie co zapamiętał z taboru… Z jednej strony zmienili się przez czas ich rozłąki, a jednocześnie wciąż byli tacy sami! Nie potrafił tego wyjaśnić, ale jednocześnie też… chyba nie miał nic przeciwko temu, że tak było?
W końcu po kilku czy kilkunastu piosenkach ukłonili się, schodząc ze sceny. Thomas był chyba jeszcze bardziej podekscytowany niż przed koncertem. Takie rzeczy wręcz ładowały go energią, którą cieżko było mu później spożytkować - ale to stanowczo było już problemem jego rodziny, aby go upilnować przed robieniem głupot.
Stał jeszcze przy scenie, czekając na koniec piosenki siostry, dość głośno wyrażając zachwyt, kiedy tylko skończyła, klaszcząc i ruszając na pomoc ze zniesieniem harfy ze sceny, aby nie została z tym sama. W końcu jego instrument mieścił się w kieszeni to mógł jak najbardziej podać pomocną dłoń Sheili!