Główna Sala
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Główna Sala
Centralny punkt ogromnej sali stanowi drewniana konstrukcja idealnie nadająca się na scenę. Do kamiennych ścian dosunięte są podłużne stoły, na których pyszni się rozmaite jedzenie. Począwszy od dyniowych pasztecików, poprzez szynkę z psidwaka i umiłowane przez gości z zaświatów sery pleśniowe, a skończywszy na galaretkach w kształcie gałki ocznej smoka. Nie mogło również zabraknąć napoi wyskokowych – aczkolwiek najlepiej zachować daleko idącą ostrożność, bowiem plotka głosi, że pośród karafek z winem stoi również kilka butelek alkoholi na bazie krwi.
Wysoko ponad głowami gości unosi się morze dyń, w których znajdują się świeczki rozświetlające pomieszczenie. Pomimo tego w sali panuje klimatyczny półmrok.
Tańczyć można na samym środku sali - na prowizorycznym parkiecie. Jeśli się zmęczysz, wystarczy znaleźć jakieś wolne krzesło pośród tych stojących przy stołach.
Wysoko ponad głowami gości unosi się morze dyń, w których znajdują się świeczki rozświetlające pomieszczenie. Pomimo tego w sali panuje klimatyczny półmrok.
Tańczyć można na samym środku sali - na prowizorycznym parkiecie. Jeśli się zmęczysz, wystarczy znaleźć jakieś wolne krzesło pośród tych stojących przy stołach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:58, w całości zmieniany 1 raz
To miejsce było zupełnie różne od sal balowych, w którym odbywały się przedstawienia- bale arystokratów. Już sama atmosfera tego miejsca wywoływała na jej skórze dreszcze- najprawdopodobniej nie pasowała tu, a w tym przebraniu odpowiednie dla niej miejsce to oddział magipsychiatrii w Mungu, ale na Nokturnie akceptuje się ludzi. Przynajmniej póki nie jesteś aurorem lub inną wysoko postawioną osobą z Ministerstwa, która nie ukrywa swojej tożsamości. Ona dzięki swojemu przebraniu- wyzywającemu, odważnemu i zwracającemu uwagę czuła się dziwnie bezpieczna, na tyle na ile pozwalał jej instynkt. Mimo, że podobało się jej tu wszystko, w czasie tego święta, nie potrafiła w pełni oddać się urokom Nokturna- zbyt wiele syzyfowych akcji tu było i zbyt wiele wrogów tu ma, by bezmyślnie uznać to miejsce za odpowiednie. Raczej kuszące, ale to można przypisać również tanim papierosom i wysokoprocentowemu alkoholowi. Teraz jednak ta ulica była obdarta ze biedy, brudu i przemocy, które panują tu cały czas. Nie każdy kto tu mieszka tego chciał – są tu osoby, którym nie wyszło w życiu; które nie mają pieniędzy na nic innego albo uwięzły tu od początku swojego życia, wychowując się tu i nie mając sił uciec od tego wszystkiego. Nie jeden raz, gdy musiała się zapuścić w te okolice przyszło jej oglądać dzieci, które próbowały prowadzić tu normalne życie bawiąc się i śmiejąc się, ale tylko jedna myśl kołatała jej w myślach, że jest tu jak w slumsach. To nie było tylko miejsce dla chcących uciec jak Crouch, ale i dla tych co zostali tu uwięzieni. To nie było ważne w to święto, w porównaniu do Ally, która równie szybko może zniknąć co poprzednio i Elizabeth będzie potrzebowała o wiele więcej czasu, by zaufać w jej pozostanie tu.
- Każdy się boi śmierci, więc ujrzenie szyszymory nie jest najmilszym przeżyciem. Myślisz, że Ci bardziej naiwni będą Cię przez to unikać? – zapytała z lekką kpiną, gdyż potrafiła sobie wyobrazić, że co bardziej przesądna osoba będzie wolała nie mieć przyjemności z kontaktu z osobą przebraną za szyszymorę. Miała tylko nadzieje, że Ally po alkoholu nie zacznie lamentować przyjmując wtedy zachowania tego stworzenia, choć może byłby to przejaskrawiony przekaz jej własnych odczuć. Czy powinna się teraz zastanowić nad przekazem tego przebrania? Może lepiej nie, gdyż musiałaby również zacząć rozmyślać co oznaczają jej różowe włosy, krew i dziwaczne buty, które okazały się bardzo niewygodne. – Ważne, by inni nie wiedzieli, że to ja. – odpowiada jej z psotnym uśmieszkiem, który tak bardzo przypomina jej szkołę i czasy, gdy wszystko było weselsze, w tym Panna Avery. Wybranie pierwszego rzędu było dla niej czymś naturalnym, to tutaj najbardziej odczuwa się emocje targane aktorami. Mogło być jednak niewygodne dla Ally, ale przecież będzie tu ciemno i to nie na niej skupi się uwaga ludzi. Będą miały idealną okazje, by spokojnie obejrzeć sztukę i postanowiła zlekceważyć cichy głosik z tyłu głowy, że chyba nie będzie to najbardziej komfortowe dla jej przyjaciółki i Croucha, gdy przyjdzie im z tak bliska się rozpoznać. Czy był to przejaw złośliwości z jej strony czy może chęć przełamania pewnych standardów w ich relacjach opartych na ucieczce- jeśli działo się coś dla nich niepomyślnego od razu kierowali się ku wyjściu odpuszczając sobie walkę.
- Czyli jakby co muszę liczyć na łaskę skrzata. – mruknęła tak, by usłyszała ją jej towarzyszka, a na jej twarzy nadal gościł uśmiech. Ignoruje dalsze słowa Ally udając, że nie słyszała propozycji przeniesienia się dalej i skupia się w pełni na przedstawieniu. Gdy widzi przed sobą Croucha, pardon Silvera, uśmiecha się szeroko i nawet cicho się zaśmiała, choć nie powinna i jak na Fawley’a przystało winna odgrodzić życie prywatne i spektakl, ale przecież było wystarczająco dyskretna, że tylko Ally mogła usłyszeć te odgłosy. W końcu zajęła się obserwowaniem przedstawienia, która było interpretacją legend czarodziejów, a oglądała je z pewnym zaskoczeniem na twarzy. – Przynajmniej nie skończyłaś jak ona. – szepnęła Ally do ucha w ogóle nie próbując szukać powiązań tej sztuki z życiem jej przyjaciół. Gdyby chciała to w każdym dziele odnalazła, by pierwiastek jej życia, gdyż właśnie na prawdziwych i ludzkich sprawach opiera się teatr. Kolejne akty są odgrywane, muzyka śpiewana, a goście zaczarowani tym spektaklem. Będzie musiała pogratulować Crouchowi, że nie jest wcale taki zły w tym co robi, gdyż przecież nie będzie mu słodzić. Ostatni akt to doskonale znana wszystkim legenda o trzech braciach, która jest udanym zwieńczeniem dzieła.
- Myślisz, że to odpowiedni moment, by się napić? – zapytała przyjaciółkę, gdy Silver rozpoczął swoim przemówieniem zabawę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Każdy się boi śmierci, więc ujrzenie szyszymory nie jest najmilszym przeżyciem. Myślisz, że Ci bardziej naiwni będą Cię przez to unikać? – zapytała z lekką kpiną, gdyż potrafiła sobie wyobrazić, że co bardziej przesądna osoba będzie wolała nie mieć przyjemności z kontaktu z osobą przebraną za szyszymorę. Miała tylko nadzieje, że Ally po alkoholu nie zacznie lamentować przyjmując wtedy zachowania tego stworzenia, choć może byłby to przejaskrawiony przekaz jej własnych odczuć. Czy powinna się teraz zastanowić nad przekazem tego przebrania? Może lepiej nie, gdyż musiałaby również zacząć rozmyślać co oznaczają jej różowe włosy, krew i dziwaczne buty, które okazały się bardzo niewygodne. – Ważne, by inni nie wiedzieli, że to ja. – odpowiada jej z psotnym uśmieszkiem, który tak bardzo przypomina jej szkołę i czasy, gdy wszystko było weselsze, w tym Panna Avery. Wybranie pierwszego rzędu było dla niej czymś naturalnym, to tutaj najbardziej odczuwa się emocje targane aktorami. Mogło być jednak niewygodne dla Ally, ale przecież będzie tu ciemno i to nie na niej skupi się uwaga ludzi. Będą miały idealną okazje, by spokojnie obejrzeć sztukę i postanowiła zlekceważyć cichy głosik z tyłu głowy, że chyba nie będzie to najbardziej komfortowe dla jej przyjaciółki i Croucha, gdy przyjdzie im z tak bliska się rozpoznać. Czy był to przejaw złośliwości z jej strony czy może chęć przełamania pewnych standardów w ich relacjach opartych na ucieczce- jeśli działo się coś dla nich niepomyślnego od razu kierowali się ku wyjściu odpuszczając sobie walkę.
- Czyli jakby co muszę liczyć na łaskę skrzata. – mruknęła tak, by usłyszała ją jej towarzyszka, a na jej twarzy nadal gościł uśmiech. Ignoruje dalsze słowa Ally udając, że nie słyszała propozycji przeniesienia się dalej i skupia się w pełni na przedstawieniu. Gdy widzi przed sobą Croucha, pardon Silvera, uśmiecha się szeroko i nawet cicho się zaśmiała, choć nie powinna i jak na Fawley’a przystało winna odgrodzić życie prywatne i spektakl, ale przecież było wystarczająco dyskretna, że tylko Ally mogła usłyszeć te odgłosy. W końcu zajęła się obserwowaniem przedstawienia, która było interpretacją legend czarodziejów, a oglądała je z pewnym zaskoczeniem na twarzy. – Przynajmniej nie skończyłaś jak ona. – szepnęła Ally do ucha w ogóle nie próbując szukać powiązań tej sztuki z życiem jej przyjaciół. Gdyby chciała to w każdym dziele odnalazła, by pierwiastek jej życia, gdyż właśnie na prawdziwych i ludzkich sprawach opiera się teatr. Kolejne akty są odgrywane, muzyka śpiewana, a goście zaczarowani tym spektaklem. Będzie musiała pogratulować Crouchowi, że nie jest wcale taki zły w tym co robi, gdyż przecież nie będzie mu słodzić. Ostatni akt to doskonale znana wszystkim legenda o trzech braciach, która jest udanym zwieńczeniem dzieła.
- Myślisz, że to odpowiedni moment, by się napić? – zapytała przyjaciółkę, gdy Silver rozpoczął swoim przemówieniem zabawę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Elizabeth Fawley dnia 03.01.16 16:43, w całości zmieniany 1 raz
Miał wrażenie, że zrobił coś nietaktownego. Powtórzył w myślach wszystkie słowa, które wypowiedział przed chwilą w stronę nieznajomej i… Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak naturalnie przeszedł na ty, nie zaprzątając sobie nawet głowy formą grzecznościową. W każdym innym miejscu Londynu nawet dla niego byłoby to niedopuszczalne, ale w hermetycznym (nie aż tak bardzo, jak widać), nokturnowym środowisku zwracanie się do kogokolwiek per pan czy pani wydawało mu się… Niewłaściwe. A przynajmniej zbędne. Byli przecież ulepieni z tej samej, ulicznej gliny. To ich terytorium i ich zasady. Właśnie po tak drobnych niuansach w zachowaniu w mgnieniu oka zorientował się, że stojąca przez nim dziewczyna nie jest raczej stałym bywalcem Śmiertelnego. Udał jednak, że się przejęzyczył i postanowił dopasować się do partnerki. Obserwował ją... mocno zaintrygowany, kto kryje się za tą misternie zdobioną maską.
Nie mógł powstrzymać rozbawienia, gdy kobieta dygnęła przed nim z gracją przywodzącą na myśl stałe bywalczynie salonów. Czyżby w dość niefortunny sposób zapoznał się z jakąś bogatą damą, która postanowiła przeżyć wieczór grozy w objęciach nokturnowego półświatka? A może nawet miał do czynienia z arystokratką? Cóż, kimkolwiek nie była ukrywająca swą tożsamość panienka… Potrafił ją zrozumieć. On sam nie byłby w stanie wytrzymać pod kloszem kilkunastu dni – nawet gdyby znajdował się w szczerozłotej klatce.
- Absolutnie, świat nie zawali się z powodu jednej plamy na kilku łachmanach – z uśmiechem na ustach uciął ten temat. Pozwolił sobie na śmiałość i zabrał kieliszek z dłoni czarownicy, obiecując jej, że gdy tylko skończą, przyniesie jej następny – co więcej, pełny. Dosłownie na chwilę wyciągnął różdżkę, by unieść naczynie w powietrzu i za pomocą czaru odstawić je na jeden z suto zastawionych stołów.
Gubił się w zasadach savoir vivre, ale miał nadzieję, że podczas krótkiego tańca nie uda mu się popełnić faux pas. Położył ręce na jej talii – delikatnie, tak właściwie ledwie muskając zgrabną kibić dziewczyny i nie przerywał kontaktu wzrokowego.
- Jak podobało się pani przedstawienie? – zagadnął, niepotrzebnie zakładając z góry, że je widziała. Muzyka sama ich prowadziła.
Nie mógł powstrzymać rozbawienia, gdy kobieta dygnęła przed nim z gracją przywodzącą na myśl stałe bywalczynie salonów. Czyżby w dość niefortunny sposób zapoznał się z jakąś bogatą damą, która postanowiła przeżyć wieczór grozy w objęciach nokturnowego półświatka? A może nawet miał do czynienia z arystokratką? Cóż, kimkolwiek nie była ukrywająca swą tożsamość panienka… Potrafił ją zrozumieć. On sam nie byłby w stanie wytrzymać pod kloszem kilkunastu dni – nawet gdyby znajdował się w szczerozłotej klatce.
- Absolutnie, świat nie zawali się z powodu jednej plamy na kilku łachmanach – z uśmiechem na ustach uciął ten temat. Pozwolił sobie na śmiałość i zabrał kieliszek z dłoni czarownicy, obiecując jej, że gdy tylko skończą, przyniesie jej następny – co więcej, pełny. Dosłownie na chwilę wyciągnął różdżkę, by unieść naczynie w powietrzu i za pomocą czaru odstawić je na jeden z suto zastawionych stołów.
Gubił się w zasadach savoir vivre, ale miał nadzieję, że podczas krótkiego tańca nie uda mu się popełnić faux pas. Położył ręce na jej talii – delikatnie, tak właściwie ledwie muskając zgrabną kibić dziewczyny i nie przerywał kontaktu wzrokowego.
- Jak podobało się pani przedstawienie? – zagadnął, niepotrzebnie zakładając z góry, że je widziała. Muzyka sama ich prowadziła.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tłum nalewał się do oczu.
Twarze, niekiedy zakryte groteskowymi ozdobami, chowające się za oprawą masek, rozmieszczone wśród mozaiki kolorów jak drobne, osobne elementy. Morze obecnych w półmroku spojrzeń, fale konwersacji, rozbijające się o brzegi uszu, na nowo powracając, by rozproszyć się na tle powietrza. Rozpychające się jednostki, kilkakrotnie odczute mniej lub silniej pchnięcia, mimo tego niezagrażające utratą równowagi. Wędrował wśród ludzi, nie oglądając się za siebie, lecz cały czas rzucając na boki spojrzenia. Nie myślał już o Polly, o Vincentcie, nie rozważał nawet poszczególnych fragmentów spektaklu. Po twarzy błądził błogi wyraz neutralności, zmieszanej z obserwującym wszystko uważnie wzrokiem. Czekał. Na coś, na cokolwiek. Szukał, ale nie znajdywał. Nie znał celu, który krył się przed nim, całkowicie nieodgadniony i niezbadany. Czy to pamięć o osobie, która nieustannie absorbowała jego myśli, czy to wspomnienie momentu, kiedy szept dotarł do jego uszu, sygnalizując tym samym zakończenie spotkania? Psyche. Była tam, była gdzieś tutaj, obecna w półmrokach nokturnowego teatru. Ale nie wiedział.
Czy naprawdę chciał ją odnaleźć?
Nagle wyłoniła mu się przed oczami czyjaś sylwetka; ironia losu jednak ciągle maczała palce, przyprawiając jego wnętrze o wrażenie żałosnego śmiechu. Początkowo wymalowane na twarzy niezadowolenie (zanim zdołał ją rozpoznać), nagle przeszło w pełny zdumienia wyraz. Wydawała się nie być sobą. I nie chodziło tutaj o strój, o wygląd - tylko emanującą od niej niepewność, rzucane spojrzenia i obecne zupełnie gdzie indziej myśli.
- Bardzo - powiedział z początku, szybko jednak wyczuwając sytuację. Poczuł lekki... Zawód? Nie umiał stłumić tego ukłucia, które, choć lekkie, było jednak wyraźnie odczuwalne. Obojętność zmieniała się w lekkie zdumienie, które zmieniło się w całkowitą dezorientację. Czuł się, jakby ktoś wrzucił go nagle do innego wydarzenia, o którego istnieniu zupełnie nie miał pojęcia.
- Wszystko w porządku? - nie wytrzymał i zapytał. Całość wydawała mu się niepojęta, nie była jednak przyjemną zagadką, jak wcześniej, którą chciał powoli odkrywać. Była raczej wrażeniem czegoś niewłaściwego, co wdzierało się między nich, znacznie szybciej, niż można było sobie wyobrazić. Przerażająco szybko.
Twarze, niekiedy zakryte groteskowymi ozdobami, chowające się za oprawą masek, rozmieszczone wśród mozaiki kolorów jak drobne, osobne elementy. Morze obecnych w półmroku spojrzeń, fale konwersacji, rozbijające się o brzegi uszu, na nowo powracając, by rozproszyć się na tle powietrza. Rozpychające się jednostki, kilkakrotnie odczute mniej lub silniej pchnięcia, mimo tego niezagrażające utratą równowagi. Wędrował wśród ludzi, nie oglądając się za siebie, lecz cały czas rzucając na boki spojrzenia. Nie myślał już o Polly, o Vincentcie, nie rozważał nawet poszczególnych fragmentów spektaklu. Po twarzy błądził błogi wyraz neutralności, zmieszanej z obserwującym wszystko uważnie wzrokiem. Czekał. Na coś, na cokolwiek. Szukał, ale nie znajdywał. Nie znał celu, który krył się przed nim, całkowicie nieodgadniony i niezbadany. Czy to pamięć o osobie, która nieustannie absorbowała jego myśli, czy to wspomnienie momentu, kiedy szept dotarł do jego uszu, sygnalizując tym samym zakończenie spotkania? Psyche. Była tam, była gdzieś tutaj, obecna w półmrokach nokturnowego teatru. Ale nie wiedział.
Czy naprawdę chciał ją odnaleźć?
Nagle wyłoniła mu się przed oczami czyjaś sylwetka; ironia losu jednak ciągle maczała palce, przyprawiając jego wnętrze o wrażenie żałosnego śmiechu. Początkowo wymalowane na twarzy niezadowolenie (zanim zdołał ją rozpoznać), nagle przeszło w pełny zdumienia wyraz. Wydawała się nie być sobą. I nie chodziło tutaj o strój, o wygląd - tylko emanującą od niej niepewność, rzucane spojrzenia i obecne zupełnie gdzie indziej myśli.
- Bardzo - powiedział z początku, szybko jednak wyczuwając sytuację. Poczuł lekki... Zawód? Nie umiał stłumić tego ukłucia, które, choć lekkie, było jednak wyraźnie odczuwalne. Obojętność zmieniała się w lekkie zdumienie, które zmieniło się w całkowitą dezorientację. Czuł się, jakby ktoś wrzucił go nagle do innego wydarzenia, o którego istnieniu zupełnie nie miał pojęcia.
- Wszystko w porządku? - nie wytrzymał i zapytał. Całość wydawała mu się niepojęta, nie była jednak przyjemną zagadką, jak wcześniej, którą chciał powoli odkrywać. Była raczej wrażeniem czegoś niewłaściwego, co wdzierało się między nich, znacznie szybciej, niż można było sobie wyobrazić. Przerażająco szybko.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obcowanie ze śmiercią wcale Benjamina nie przerażało, wręcz przeciwnie, czuł się wspaniale, a szampański (ognisty) humor aż buchał spod jego marynarskiego wdzianka, hamowany jedynie materiałem szarej (kiedyś zapewne śnieżnobiałej) marynarki, koszuli w paski i daszkiem garnizonowej czapki, spod której wymykały się czarne loki. Prezentował się doskonale i taką samą szczęśliwą energią emanował, stanowiąc doskonałe dopełnienie męskiej wersji kostuchy. Nie smutnej a obojętnej, co pasowało do Orpheusa na równi ze strojem i dziwnymi malowidłami na twarzy, które z pewnością zachwyciłyby każdego znawcę tematu. Wright niestety nie należał do tego wąskiego grona, pozostało mu więc tylko kontemplowanie podkreślonych kości policzkowych, grożących nagłym przecięciem przykrytej farbą skóry. Przez chwilę chciał przesunąć palcem po policzku mężczyzny, sprawdzić, czy sadza (bo cóż innego) pozostanie na jego opuszku razem z krwią, ale pohamował swoje zachłanne odruchy, kładąc obydwie dłonie na kolanach. Swoich. Siedział w marynarskim rozkroku, niezbyt wygodnie nachylony ku Orpheusowi, zerkającemu na niego dopiero po chwili. Przywykł do jego zachowania i gdzieś pod grubą warstewką najnowszych wydarzeń w Benjaminie odezwało się coś na kształt tęsknoty za wspólnym prowadzeniem namiętnych interesów. Półmrok pomieszczenia skrywał jednak łaskawie jego lekko nostalgiczny uśmiech, wydobywając z ciemności tylko biel wyszczerzonych zębów i błysk oczu.
- Jeśli katharsis oznacza zmarnowanie cennych chwil swego życia na oglądanie bajek, to tak - odparł powoli, z namaszczeniem, kontemplując nie tylko antyczne doznanie ale i całą pracę włożoną w spektakl. Zupełnie nie znał się na sztuce i o wiele bardziej wolałby zobaczyć półnagie panie, fikające w kabaretkach, ewentualnie prawdziwe mordobicie lub wywoływanie ducha najbardziej morderczego pirata w czarodziejskich dziejach. Bywa. Najważniejsze, że nie nastawiał się na nic konkretnego a więc zawód był mu uczuciem zupełnie obcym, zwłaszcza kiedy udało mu się zdobyć towarzystwo i (względną) uwagę Orpheusa. Jak zwykle zwracającego się do niego beznamiętnie, tonem wręcz znudzonym, który w nowym znajomym pewnie wywołałby jawną niechęć – Wright znał jednak Baheire na tyle dobrze, by wiedzieć, że już sam fakt prowadzenia rozmowy oznacza wielką łaskę nokturnowego paniczyka, brnącego przez życie z jak najmniejszą ilością bezpośrednich kontaktów. Bliskość mężczyzny stanowiła nagrodę samą w sobie i Jaimie chełpił się nią bez umiaru, rzecz jasna tylko we własnej głowie. Wypełnionej samymi rozrywkowymi obrazkami, sprowokowanymi jednym prostym pytaniem, padającym spomiędzy wydatnych ust Orpheusa. Uśmiech Jaimie'go tylko się pogłębił a sam brodacz wygodniej rozsiadł się na krześle, w końcu powracając do wyprostowanej pozycji. W szumie powstających z siedzisk widzów i pierwszych taktów przeraźliwie porywającej muzyki nie musiał już ograniczać się do zmysłowego szepciku prosto do ucha, choć nadal zazwyczaj donośny ton Benjamina utrzymywał się w niskiej, wręcz intymnej skali.
- Wyobrażam – przyznał bez żadnego zawstydzenia, uznając podtekst pytania za oczywisty, zgodnie z tradycją łapiąc się na obojętne sugestie zniewolonego testosteronem umysłu. - Zresztą, nie tylko w ciemnej uliczce. Dawno u mnie nie gościłeś – dodał beztrosko, dalej wpatrując się prosto w jego oczy w katorżniczej próbie utrzymania kontaktu wzrokowego, mówiącego w tym przypadku więcej niż jakiekolwiek męskie dwuznaczności. Była to tylko gra, zabawa; chora fascynacja Baheire przygasła w oślepiającym świetle ostatnich wydarzeń, co nie oznaczało, że zniknęła zupełnie. W innym wypadku nie posyłałby mu kpiącego, zapraszającego uśmieszku, na razie nie zwracając uwagi na nikogo innego.
- Jeśli katharsis oznacza zmarnowanie cennych chwil swego życia na oglądanie bajek, to tak - odparł powoli, z namaszczeniem, kontemplując nie tylko antyczne doznanie ale i całą pracę włożoną w spektakl. Zupełnie nie znał się na sztuce i o wiele bardziej wolałby zobaczyć półnagie panie, fikające w kabaretkach, ewentualnie prawdziwe mordobicie lub wywoływanie ducha najbardziej morderczego pirata w czarodziejskich dziejach. Bywa. Najważniejsze, że nie nastawiał się na nic konkretnego a więc zawód był mu uczuciem zupełnie obcym, zwłaszcza kiedy udało mu się zdobyć towarzystwo i (względną) uwagę Orpheusa. Jak zwykle zwracającego się do niego beznamiętnie, tonem wręcz znudzonym, który w nowym znajomym pewnie wywołałby jawną niechęć – Wright znał jednak Baheire na tyle dobrze, by wiedzieć, że już sam fakt prowadzenia rozmowy oznacza wielką łaskę nokturnowego paniczyka, brnącego przez życie z jak najmniejszą ilością bezpośrednich kontaktów. Bliskość mężczyzny stanowiła nagrodę samą w sobie i Jaimie chełpił się nią bez umiaru, rzecz jasna tylko we własnej głowie. Wypełnionej samymi rozrywkowymi obrazkami, sprowokowanymi jednym prostym pytaniem, padającym spomiędzy wydatnych ust Orpheusa. Uśmiech Jaimie'go tylko się pogłębił a sam brodacz wygodniej rozsiadł się na krześle, w końcu powracając do wyprostowanej pozycji. W szumie powstających z siedzisk widzów i pierwszych taktów przeraźliwie porywającej muzyki nie musiał już ograniczać się do zmysłowego szepciku prosto do ucha, choć nadal zazwyczaj donośny ton Benjamina utrzymywał się w niskiej, wręcz intymnej skali.
- Wyobrażam – przyznał bez żadnego zawstydzenia, uznając podtekst pytania za oczywisty, zgodnie z tradycją łapiąc się na obojętne sugestie zniewolonego testosteronem umysłu. - Zresztą, nie tylko w ciemnej uliczce. Dawno u mnie nie gościłeś – dodał beztrosko, dalej wpatrując się prosto w jego oczy w katorżniczej próbie utrzymania kontaktu wzrokowego, mówiącego w tym przypadku więcej niż jakiekolwiek męskie dwuznaczności. Była to tylko gra, zabawa; chora fascynacja Baheire przygasła w oślepiającym świetle ostatnich wydarzeń, co nie oznaczało, że zniknęła zupełnie. W innym wypadku nie posyłałby mu kpiącego, zapraszającego uśmieszku, na razie nie zwracając uwagi na nikogo innego.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogłem puścić mej najdroższej samej w okolice Nokturnowe, bo chociaż przed trzema dniami wyszedł dekret zabraniający używania magii w tych okolicach, byłem najdzwyczaj pewny, że akurat różdżka nie jest najbardziej niebezpiecznym narzędziem używanym w tych okolicach. Dlatego, kiedy usłyszałem, że nie ma mowy o odwołaniu imprezy i Marla musi pomóc i musi skończyć dekoracje i stroje na Noc Duchów - zaraz, jako najlepszy z mężczyzn, zabrałem sie za pomaganie. Wziąłem oba nasze nowonarodzone boba i postanowiłem odciążyć kochaną Marlenkę, aż tamta uzna, że nie może już dalej pracować i chce wrócić i cieszyć się naszymi pięknymi dziećmi. Którymi ja - byłem zachwycony. Od pierwszej minuty życia te dwa aniołeczki skradły me serce. Czekałem przed pokojem z Lewisem czekaliśmy długo aż medyczka zawołała mnie i powiedziała, że wszystko jest dobrze i moje dzieci są całe i zdrowe. Nazwaliśmy je James i Brigitte. James po zmarłym niedawno Jamesie Deanie, o czym nie miałem pojęcia, myślałem, że Marli dziadek się tak nazywał. Ja udawałem z kolei, że moja babcia była Brigitte. A tak naprawdę to chodziło o piękną Brigitte Bardot, której film oglądałem tego lata we Francji. Razem z małym Jamesem i Bibi bawiliśmy się świetnie i wszystko było sielanką, jednak obowiązki zawodowe przywróciły mnie na ziemię. Niecałe dwa tygodnie później byłem zmuszony znów iść do pracy. Ten cały dekret nieźle wywrócił wszystkim w życiu, a już chyba najbardziej było to widoczne w moim domu, który w ostatnich trzech dniach był domem wariatów.
Marla szyła, ja byłem na misjach, aresztowywałem ludzi, wykonywałem obowiązki, robiłem co musiałem i oczywiście poza domem. I kiedy wracałem, zastawałem ją z rozwaloną pracą, złą na mnie, że wychodze sobie - a ona nie rozumiała, że wyonywałem swoją pracę? Trochę się kłóciliśmy, to znaczy, ona się ze mną nie zgadzała i wzbudzała we mnie poczucie winy, więc później w nocy nie spałem, tylko wstawałem do Jimiego i Bibi. A oni na zmianę: jak nie jedno, to drugie płakało.
Więc kiedy wreszcie nadeszła zabawa na Nokturnie - już nawet nie protestowałem, bo nie miałem siły. Włożyłem przygotowany przez mą ukochaną strój i razem z nią pojawiłem się w Opuszczonym teatrze godzinę wcześniej. Pilnowałem jej jak swego trzeciego oka (które mam schowane pod ręcznikiem, który przykrywa mą glowę), popijałem piweczka i patrzyłem jak się uwija. Później poszła się przebrać i kiedy wyszła piękna i rozebrana trochę się zaniepokoiłem.
- Marla nie wyjdziesz tak, nie pozwolę ci - pokręciłem głową i wsadziłem ją spowrotem do przebieralni modląc się, żeby nie sprzeczała się ze mną, tylko zakryła swoje ponętne ciało, bo jak ja mam się skupić na ochranianiu jej, jak będę miał rozebraną Marlenkę przed twarzą. Ech, a do tego, na widoku wszystkich. Na szczęście ubrała się ładniej i powiedziała, że żartowała. Moja śmieszka mała. Kręciłem głowa, aż mi prawie turban spadł i poszliśmy obejrzeć przedstawienie. Obejmowałem moją najsłodszą i naprawde dobrze bawiliśmy sie podczas spektaklu. Po nim pomachałem do Lewisa ale nim czarodziej-duch zdążył zareagować, jakaś syrena się do niego przyczepiła. Wzruszyłem ramionami i wziąłem od Marli kieliszek, który złapała przed minutą. - Najpierw zatańczymy - stwierdziłem, bo nie chcę później targać pijanej Marli z Nokturnu. Chociaż jakbym musiał to pewnie bym ją wziął na ręce i niósł na sam koniec świata, ale póki mogę temu zapobiec - niechaj ze mną tańczy i tańczy.
I zaczeliśmy wirować aż miło.
- Już się martwo zrówko pani Hayes. Sądzę, że nie wiedziała na co się zgadza, ale chyba jako osiemdziesięciolatka ma już tyle doświadczenia, by wiedzieć jak się opiekować bliźniakami i Perełką - uspokajam ją w tańcu, kiedy znów widze, że rozkojarzona jest i nie skupia się na halołinie. Ja zresztą też ciągle myślę o naszych dzieciach. Samo patrzenie na nie jest większą przyjemnością, niż jakiekolwiek towarzyskie spotkania. Obkręcam Marlę i przytrzymuję w tańcu turban.
Marla szyła, ja byłem na misjach, aresztowywałem ludzi, wykonywałem obowiązki, robiłem co musiałem i oczywiście poza domem. I kiedy wracałem, zastawałem ją z rozwaloną pracą, złą na mnie, że wychodze sobie - a ona nie rozumiała, że wyonywałem swoją pracę? Trochę się kłóciliśmy, to znaczy, ona się ze mną nie zgadzała i wzbudzała we mnie poczucie winy, więc później w nocy nie spałem, tylko wstawałem do Jimiego i Bibi. A oni na zmianę: jak nie jedno, to drugie płakało.
Więc kiedy wreszcie nadeszła zabawa na Nokturnie - już nawet nie protestowałem, bo nie miałem siły. Włożyłem przygotowany przez mą ukochaną strój i razem z nią pojawiłem się w Opuszczonym teatrze godzinę wcześniej. Pilnowałem jej jak swego trzeciego oka (które mam schowane pod ręcznikiem, który przykrywa mą glowę), popijałem piweczka i patrzyłem jak się uwija. Później poszła się przebrać i kiedy wyszła piękna i rozebrana trochę się zaniepokoiłem.
- Marla nie wyjdziesz tak, nie pozwolę ci - pokręciłem głową i wsadziłem ją spowrotem do przebieralni modląc się, żeby nie sprzeczała się ze mną, tylko zakryła swoje ponętne ciało, bo jak ja mam się skupić na ochranianiu jej, jak będę miał rozebraną Marlenkę przed twarzą. Ech, a do tego, na widoku wszystkich. Na szczęście ubrała się ładniej i powiedziała, że żartowała. Moja śmieszka mała. Kręciłem głowa, aż mi prawie turban spadł i poszliśmy obejrzeć przedstawienie. Obejmowałem moją najsłodszą i naprawde dobrze bawiliśmy sie podczas spektaklu. Po nim pomachałem do Lewisa ale nim czarodziej-duch zdążył zareagować, jakaś syrena się do niego przyczepiła. Wzruszyłem ramionami i wziąłem od Marli kieliszek, który złapała przed minutą. - Najpierw zatańczymy - stwierdziłem, bo nie chcę później targać pijanej Marli z Nokturnu. Chociaż jakbym musiał to pewnie bym ją wziął na ręce i niósł na sam koniec świata, ale póki mogę temu zapobiec - niechaj ze mną tańczy i tańczy.
I zaczeliśmy wirować aż miło.
- Już się martwo zrówko pani Hayes. Sądzę, że nie wiedziała na co się zgadza, ale chyba jako osiemdziesięciolatka ma już tyle doświadczenia, by wiedzieć jak się opiekować bliźniakami i Perełką - uspokajam ją w tańcu, kiedy znów widze, że rozkojarzona jest i nie skupia się na halołinie. Ja zresztą też ciągle myślę o naszych dzieciach. Samo patrzenie na nie jest większą przyjemnością, niż jakiekolwiek towarzyskie spotkania. Obkręcam Marlę i przytrzymuję w tańcu turban.
C'est toi pour moi, moi pour toi
Des nuits d'amour à plus finir un grand bonheur qui prend sa place les ennuis les chagrins s'effacent heureux, heureux à en mourir.
Theodore Barrowick
Zawód : policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczony
I'll give you all I got to give
If you say you love me too
I may not have a lot to give
But what I got I'll give to you
If you say you love me too
I may not have a lot to give
But what I got I'll give to you
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Noc Duchów, to Twoje święto, Franzie. Franz wie, Franz przyszedł świętować. Przywędrował . Wdział swój wyjściowy frak w którym został pochowany i włosy poprawił też. Ma Franz niezwykłe przeczucie, że to będzie dobra, bardzo dobra noc. Podfruwa tylnym wejściem, ale zagalopował się i przeleciał znów obok Dementorów stojących tam na początku. Przywitał się w drzwiach z Madam Calypso , zawadiackim uśmiechem, na którego widok musiały zmięknąć jej kolana, skoro już po chwili wpadała w ramiona Feliksa. Feliks to jeden z dwóch sprawców całego przedsięwzięcia, który jest z Fransem na Ty bo zaprosił go na imprezę. No cóż, to bardzo ładnie ze strony tegoż dżentelmena, niekażdy pamięta w tych dniach o Duchach.
Franz właśnie toczył spór z Lewisem o prawdopodobieństwo, że nikt w zasięgu pięciu metrów nie rozróżni ich strojów (wszak dla prawdziwego ducha nie jest zagadką, że ten tu to dyszący i krwią płynący najcieplejszy człowiek, a nie trupek) i do rozstrzygnięcia zaprosił Elisabeth do której podfrunąwszy powiedział - Panienko, powiedz zaś któż jest prawdziwy ON CZY JA - a jednak nie znalazł Lewisa na końcu swej dłoni i w ukłonach przeprosił piękną Elisabeth i czem predzej czmychnął do Marli i Tadka obok których przesiedział cały spektakl, nie zważając jednak na ani jedno zdanie, a cały czas bawiąc się dzwoneczkami na masce Megary. A jednak, kiedy już septaklu nadszedł czas zaklaskał w swe niematerialne dłonie i ukłnonił się i ucałował dłoń pięknej Marli dziekując jej tym samym za przepyszne stroje i denerwując znów Tadeusza, którego zazdrość w oczach przegoniła go aż pod stam stolik Daniela, Polly i Vincenta. Tu zaś zatrzymał się, bo słysząc gwarę niemiecką, znieruchomiał. Och, wspomnienia!
- Jawohl, jawohl - kiwając głową Franz zajął miejsce zwolnione przez drugiego z Niemców. - Pozwól, że przysiądę się towarzyszu. A skoro mówisz o pęknych damach, daj mi najpierw sprawozdanie z sytuacji na froncie, cóż takiego pod Verdun. Dalej jest szansa, że tam dojdziemy?
Franz właśnie toczył spór z Lewisem o prawdopodobieństwo, że nikt w zasięgu pięciu metrów nie rozróżni ich strojów (wszak dla prawdziwego ducha nie jest zagadką, że ten tu to dyszący i krwią płynący najcieplejszy człowiek, a nie trupek) i do rozstrzygnięcia zaprosił Elisabeth do której podfrunąwszy powiedział - Panienko, powiedz zaś któż jest prawdziwy ON CZY JA - a jednak nie znalazł Lewisa na końcu swej dłoni i w ukłonach przeprosił piękną Elisabeth i czem predzej czmychnął do Marli i Tadka obok których przesiedział cały spektakl, nie zważając jednak na ani jedno zdanie, a cały czas bawiąc się dzwoneczkami na masce Megary. A jednak, kiedy już septaklu nadszedł czas zaklaskał w swe niematerialne dłonie i ukłnonił się i ucałował dłoń pięknej Marli dziekując jej tym samym za przepyszne stroje i denerwując znów Tadeusza, którego zazdrość w oczach przegoniła go aż pod stam stolik Daniela, Polly i Vincenta. Tu zaś zatrzymał się, bo słysząc gwarę niemiecką, znieruchomiał. Och, wspomnienia!
- Jawohl, jawohl - kiwając głową Franz zajął miejsce zwolnione przez drugiego z Niemców. - Pozwól, że przysiądę się towarzyszu. A skoro mówisz o pęknych damach, daj mi najpierw sprawozdanie z sytuacji na froncie, cóż takiego pod Verdun. Dalej jest szansa, że tam dojdziemy?
Gość
Gość
Gdy tylko kurtyna się uniosła, oślepiając widzów jaskrawym światłem, Lewis podniósł wzrok na scenę i nie spojrzał na nic innego aż do końca przedstawienia. Była to zbyt piękna ekranizacja opowieści, które znał, chyba jak każdy czarodziej. Oczarował go śpiew Milburgi i rozpacz Psyche (swoją drogą, czemu historia maga o włochatym sercu tak bardzo przypomniała mu o pewnej kobiecie, którą zostawił w Maroku?). Zdumiała go realność włochatego serca i tego, z jaką łatwością aktor tworzył iluzję, jakoby je wkładał z powrotem czy też wycinał. Niczym mały dzieciak kibicował skaczącemu garnkowi, aby w końcu nauczył tego egoistycznego młokosa dbania o innych. Z zainteresowaniem śledził losy trzech braci, które przypomniały mu o jego własnym rodzeństwie, którego dawno nie widział. Zanotował sobie w myślach, aby napisać do nich kilka sów, kiedy już wróci do mieszkania.
Zaraz potem zaczepił go Franz, krytykując jego przebranie i twierdząc, że żaden z niego duch. Lewis zaś stwierdził, że tylko pan Diggory zwrócił na to uwagę, PONIEWAŻ JEST MARTWY i się zna na rzeczy. Żaden żywy człowiek jednak nie zauważyłby różnicy, oczywiście ze stosownej odległości. W momencie, kiedy ten prawdziwy duch poleciał po bezstronną pannę Fawley, aby w swojej łaskawości oceniła autentyczność jego przebrania, Lewis odwraca się za siebie, by zauważyć, że przepiękna syrenka również zwróciła na niego uwagę. Zapomina o dyskusji z Diggorym, w końcu znalazł swoją towarzyszkę na dzisiaj - czyż nie wyglądają razem pięknie? Panna Syrenka i Pan Duch Kapitan. Zaślubieni morzu, oboje. Na wieczność błądzący w morskich falach, ona na dnie oceanu, on na swoim statku widmo. Czerpiący radość z wodzenia żeglarzy na manowce, w zwodnicze prądy i cieśniny pełne skał. Przez chwilę nawet przeszło mu przez głowę, że mógłby tak spędzić wieczność. Widzi, jak z gracją porusza się w tłumie, aby w końcu do niego dotrzeć i zadać naiwne pytanie swoim słodkim głosem. Wierzę, że taki głos może sprowadzać ludzi na manowce.
- Jestem tak prawdziwy jak tylko sobie tego zapragniesz, panno syrenko - odpowiada z tajemniczym uśmiechem na twarzy i ujmuje jej dłoń. Czekałby na kolejne dziewięć pytań, gdyby tylko o nich wiedział. Zamiast tego prowadzi ją na środek sali, gdzie fałszywe strachy wirują w tańcu, rękę zakończoną hakiem delikatnie opiera na jej plecach i zaczyna razem z nią tańczyć. - Nie boisz się, że cię zranię? - tym razem to on zadaje pytanie i aby dać do zrozumienia co ma na myśli, delikatnie kłuje ją hakiem w plecy. Gdyby tylko wiedział.
Zaraz potem zaczepił go Franz, krytykując jego przebranie i twierdząc, że żaden z niego duch. Lewis zaś stwierdził, że tylko pan Diggory zwrócił na to uwagę, PONIEWAŻ JEST MARTWY i się zna na rzeczy. Żaden żywy człowiek jednak nie zauważyłby różnicy, oczywiście ze stosownej odległości. W momencie, kiedy ten prawdziwy duch poleciał po bezstronną pannę Fawley, aby w swojej łaskawości oceniła autentyczność jego przebrania, Lewis odwraca się za siebie, by zauważyć, że przepiękna syrenka również zwróciła na niego uwagę. Zapomina o dyskusji z Diggorym, w końcu znalazł swoją towarzyszkę na dzisiaj - czyż nie wyglądają razem pięknie? Panna Syrenka i Pan Duch Kapitan. Zaślubieni morzu, oboje. Na wieczność błądzący w morskich falach, ona na dnie oceanu, on na swoim statku widmo. Czerpiący radość z wodzenia żeglarzy na manowce, w zwodnicze prądy i cieśniny pełne skał. Przez chwilę nawet przeszło mu przez głowę, że mógłby tak spędzić wieczność. Widzi, jak z gracją porusza się w tłumie, aby w końcu do niego dotrzeć i zadać naiwne pytanie swoim słodkim głosem. Wierzę, że taki głos może sprowadzać ludzi na manowce.
- Jestem tak prawdziwy jak tylko sobie tego zapragniesz, panno syrenko - odpowiada z tajemniczym uśmiechem na twarzy i ujmuje jej dłoń. Czekałby na kolejne dziewięć pytań, gdyby tylko o nich wiedział. Zamiast tego prowadzi ją na środek sali, gdzie fałszywe strachy wirują w tańcu, rękę zakończoną hakiem delikatnie opiera na jej plecach i zaczyna razem z nią tańczyć. - Nie boisz się, że cię zranię? - tym razem to on zadaje pytanie i aby dać do zrozumienia co ma na myśli, delikatnie kłuje ją hakiem w plecy. Gdyby tylko wiedział.
Gość
Gość
Od Benjamina biła pozytywna energia. Już dawno nie miał do czynienia z takim jej nagromadzeniem w jednej osobie – nie równał się z tym nawet dobry nastrój Felixa. Choć w przypadku Wrighta decydującą rolę pewnie odegrała Ognista, która w połączeniu z jego beztroską zazwyczaj dawała podobne efekty. Orpheus był w stanie sobie wyobrazić, jak Ben tym swoim wyśmienitym humorem zaraża innych – tego typu aura rozprzestrzeniała się znakomicie, zwłaszcza w tak sprzyjających warunkach jak zbiorowa impreza, ale brodacz nie zdecydował się podejść do jakiegoś ze swoich bardziej zabawowych znajomych, tylko właśnie do niego. Cóż, jeśli chciał się dobrze bawić, to źle wybrał. Orpheus mógł być kompanem w piciu i załatwiania interesów, ale na pewno nie podczas przyjęcia. Nie zabawiał nikogo bezsensowną rozmową, nie żartował, nie dawał się wciągać w żadne wesołe gry czy tańce – na pewno nie był odpowiednim towarzystwem podczas podobnych wydarzeń. Wolał pozostać obserwatorem, gościem milczącym, bardziej kryjącym się w cieniu ścian, niż stojący na środku parkietu. Dobry humor Benjamina po prostu się od niego odbijał, pozostawiając go idealnie obojętnym na wszystko. Na sali nie znajdowało się zbyt wiele osób, które chciałyby mu towarzyszyć (pewny był tylko jednej) i zastanawiał się, ile czasu zajmie Wrightowi zmiana zdania.
Rozłożył się na krześle wygodniej, wyciągając przed siebie długie nogi (swoją drogą, musiał dość groteskowo wyglądać ze swoim wzrostem na tak niewielkim siedzeniu, aczkolwiek chyba i tak lepiej od Wrighta) i wyglądając pewne na kogoś bardzo rozluźnionego. Oczy jednak mówiły co innego, były uważne, bardzo mylące względem postawy ciała – nawet jeśli Śmierci należy się chwila odpoczynku, nie może ona tracić czujności. W otoczeniu tylu znakomitości z Nokturnu byłoby to nawet głupotą. Nigdy nie wiadomo, czy pomiędzy gośćmi nie ma żadnego złodzieja albo czy za chwilę nie dostanie się od kogoś w nos, bo „nie podoba mi się twoja twarz”. Przyjęcie wygląda przyzwoicie, ale jest tylko spędem ludzi spod mniej i bardziej ciemnej gwiazdy. Przez co jest tylko bardziej interesujące.
– Nie mów, że żadna ci się nie podobała – powiedział i tym razem w jego głosie zabrzmiała lekka kpina. Ciekawe czemu w ogóle pojawił się na przedstawieniu. Ciekawe czy wypity alkohol miał mu pomóc spędzić ciekawiej ten nudny występ. – Może chociaż samo przygotowanie? – zapytał, zainteresowany, czy Benjamin w ogóle zwrócił na coś takiego uwagę. Wright – człowiek prostych przyjemności. Teraz nie kpił, naprawdę czekał na odpowiedź, zastanawiając się, ile w jego tymczasowym towarzyszu jest wrażliwości.
Z samego wzroku i uśmiechu brodacza wyczytał, co miał on na myśli, nawet nie musiał się odzywać. Tak jakby miał wątpliwości, na jakie tory skieruje myślenie Ben, kiedy dostanie nawet niezbyt jasną aluzję. Aczkolwiek nie powinien go winić, w końcu sam go do tego zachęcił.
Utrzymał spojrzenie, samemu praktycznie nie mrugając. Po prostu patrzył. Niektórzy szybko odwracali wzrok, czując się zwyczajnie nieswojo, Wright mógł to potraktować jako wyzwanie.
– To zaproszenie? – zapytał cicho, nie przestając patrzeć mu w oczy. Tworzył tysiące niedopowiedzeń – jego słowa mogły znaczyć wiele lub tworzyć iluzję znaczeń, twarz za to zawsze pozostała nieruchoma, pozbawiona emocji, martwa. Nachylił się nieco ku niemu, odzywając się jeszcze cichszym, wibrującym głosem, w który Benjamin musiał się mocno wsłuchać, by w ogóle móc go zrozumieć. – Za kogo mnie masz?
Płynnym ruchem podniósł się z krzesła, kierując kroki w stronę baru, gdzie można było dostać alkohol. Krótkie spojrzenie w stronę Wrighta było jedyną zachętą, by podążył on za nim. Czy się na to zdecyduje, czy jednak odpuści zależało tylko od tego, jak bardzo zależy mu na jego obecności.
Gdy szedł, czarna szata za nim powiewała, efekt przebrania był taki, że wiele osób się za nim obejrzało. Może dzięki temu Felix szybciej go znajdzie – właśnie zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, za co przebrał się jego przyjaciel, a więc nie wiedział, kogo ma szukać. Może sam się za nim rozejrzy, ale najpierw wolałby się czegoś napić. Być może w towarzystwie Benjamina.
– Ognistą – rzucił do barmana, kiedy znalazł się na miejscu.
Rozłożył się na krześle wygodniej, wyciągając przed siebie długie nogi (swoją drogą, musiał dość groteskowo wyglądać ze swoim wzrostem na tak niewielkim siedzeniu, aczkolwiek chyba i tak lepiej od Wrighta) i wyglądając pewne na kogoś bardzo rozluźnionego. Oczy jednak mówiły co innego, były uważne, bardzo mylące względem postawy ciała – nawet jeśli Śmierci należy się chwila odpoczynku, nie może ona tracić czujności. W otoczeniu tylu znakomitości z Nokturnu byłoby to nawet głupotą. Nigdy nie wiadomo, czy pomiędzy gośćmi nie ma żadnego złodzieja albo czy za chwilę nie dostanie się od kogoś w nos, bo „nie podoba mi się twoja twarz”. Przyjęcie wygląda przyzwoicie, ale jest tylko spędem ludzi spod mniej i bardziej ciemnej gwiazdy. Przez co jest tylko bardziej interesujące.
– Nie mów, że żadna ci się nie podobała – powiedział i tym razem w jego głosie zabrzmiała lekka kpina. Ciekawe czemu w ogóle pojawił się na przedstawieniu. Ciekawe czy wypity alkohol miał mu pomóc spędzić ciekawiej ten nudny występ. – Może chociaż samo przygotowanie? – zapytał, zainteresowany, czy Benjamin w ogóle zwrócił na coś takiego uwagę. Wright – człowiek prostych przyjemności. Teraz nie kpił, naprawdę czekał na odpowiedź, zastanawiając się, ile w jego tymczasowym towarzyszu jest wrażliwości.
Z samego wzroku i uśmiechu brodacza wyczytał, co miał on na myśli, nawet nie musiał się odzywać. Tak jakby miał wątpliwości, na jakie tory skieruje myślenie Ben, kiedy dostanie nawet niezbyt jasną aluzję. Aczkolwiek nie powinien go winić, w końcu sam go do tego zachęcił.
Utrzymał spojrzenie, samemu praktycznie nie mrugając. Po prostu patrzył. Niektórzy szybko odwracali wzrok, czując się zwyczajnie nieswojo, Wright mógł to potraktować jako wyzwanie.
– To zaproszenie? – zapytał cicho, nie przestając patrzeć mu w oczy. Tworzył tysiące niedopowiedzeń – jego słowa mogły znaczyć wiele lub tworzyć iluzję znaczeń, twarz za to zawsze pozostała nieruchoma, pozbawiona emocji, martwa. Nachylił się nieco ku niemu, odzywając się jeszcze cichszym, wibrującym głosem, w który Benjamin musiał się mocno wsłuchać, by w ogóle móc go zrozumieć. – Za kogo mnie masz?
Płynnym ruchem podniósł się z krzesła, kierując kroki w stronę baru, gdzie można było dostać alkohol. Krótkie spojrzenie w stronę Wrighta było jedyną zachętą, by podążył on za nim. Czy się na to zdecyduje, czy jednak odpuści zależało tylko od tego, jak bardzo zależy mu na jego obecności.
Gdy szedł, czarna szata za nim powiewała, efekt przebrania był taki, że wiele osób się za nim obejrzało. Może dzięki temu Felix szybciej go znajdzie – właśnie zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, za co przebrał się jego przyjaciel, a więc nie wiedział, kogo ma szukać. Może sam się za nim rozejrzy, ale najpierw wolałby się czegoś napić. Być może w towarzystwie Benjamina.
– Ognistą – rzucił do barmana, kiedy znalazł się na miejscu.
Gość
Gość
Poruszaliśmy się łagodnie i w jakiś sposób dostojnie, chociaż nasze kroki zupełnie nie powinny ze sobą współgrać. Wciąż nie mogłam przebaczyć sobie wyrachowanych manier, które ukazałam dopiero co poznanemu mężczyźnie, zapewne zdradzając swoje pochodzenie. Miałam jednak nadzieję, że mimo to nie zmieni o mnie zdania, chociaż prawdę powiedziawszy na pewno nie zdążył go sobie jeszcze wyrobić. Odchyliłam głowę do tyłu, kołysząc się w rytm innej muzyki, płynąc łagodnie po parkiecie opuszczonego teatru. Nie zwykłam bywać w takich miejscach, ale za każdym razem, gdy ukradkiem dostrzegłam kogoś o interesującym nawet jak na Halloween ubiorze, żałowałam, że to był moje pierwsze jak do tej pory takie wydarzenie. Otrząsnęłam się, gdy mój towarzysz zadał mi pytanie. Przedstawienie... Ach, tak. To, na które nie zdążyłam.
- Chciałabym powiedzieć, że bardzo mi się podobało, - zaczęłam, spoglądając naraz na twarz dryfującego po parkiecie bruneta - ale nie miałam okazji go zobaczyć - odparłam ciszej, przybliżając się nieco do przebierańca. Żałowałam, że odstawił mój napój na stół, nawet jeśli później obiecał mi pełen. Uwielbiałam alkohol. Mogłam pić go hektolitrami, wprawiając swój umysł w istne otępienie, jakby ktoś rzucił na mnie naprawdę okrutne, ale przyjemne zaklęcie. Czasem wyobrażałam sobie, że wszystko jest w porządku, a to, co widzę w Ain Eingarp jest codziennością. Co bywało smutne, to to, że nazajutrz nic nie potrafiło odgonić okropnych bólów głowy.
- Co powiedziałby pan, - znów rozchyliłam delikatnie usta, naraz poprawiając wolną ręką niesforny kosmyk, który zaplątał się o moją obficie zdobioną maskę - gdybyśmy uchylili jeszcze kilka łyków tej ambrozji? - uśmiechnęłam się, ruchem głowy wskazując na butelkę niezbyt wytrawnego, ale mimo wszystko smacznego wina. Tak bardzo brakowało mi rozrywki... A nic nie potrafiło rozruszać mojej osobowości jak tani (ha, bo darmowy) alkohol i nieznajomi mężczyźni, obejmujący mnie w talii. Mimo wszystko miałam wrażenie, że tylko ja byłam zagubiona, bo chłopak wyraźnie sprawiał wrażenie szukać swoich kompanów. No cóż, jeśli mnie opuści, będę zmuszona znaleźć sobie jakieś towarzystwo.
- Chciałabym powiedzieć, że bardzo mi się podobało, - zaczęłam, spoglądając naraz na twarz dryfującego po parkiecie bruneta - ale nie miałam okazji go zobaczyć - odparłam ciszej, przybliżając się nieco do przebierańca. Żałowałam, że odstawił mój napój na stół, nawet jeśli później obiecał mi pełen. Uwielbiałam alkohol. Mogłam pić go hektolitrami, wprawiając swój umysł w istne otępienie, jakby ktoś rzucił na mnie naprawdę okrutne, ale przyjemne zaklęcie. Czasem wyobrażałam sobie, że wszystko jest w porządku, a to, co widzę w Ain Eingarp jest codziennością. Co bywało smutne, to to, że nazajutrz nic nie potrafiło odgonić okropnych bólów głowy.
- Co powiedziałby pan, - znów rozchyliłam delikatnie usta, naraz poprawiając wolną ręką niesforny kosmyk, który zaplątał się o moją obficie zdobioną maskę - gdybyśmy uchylili jeszcze kilka łyków tej ambrozji? - uśmiechnęłam się, ruchem głowy wskazując na butelkę niezbyt wytrawnego, ale mimo wszystko smacznego wina. Tak bardzo brakowało mi rozrywki... A nic nie potrafiło rozruszać mojej osobowości jak tani (ha, bo darmowy) alkohol i nieznajomi mężczyźni, obejmujący mnie w talii. Mimo wszystko miałam wrażenie, że tylko ja byłam zagubiona, bo chłopak wyraźnie sprawiał wrażenie szukać swoich kompanów. No cóż, jeśli mnie opuści, będę zmuszona znaleźć sobie jakieś towarzystwo.
Gość
Gość
Uśmiecham się tylko tajemniczo, gdy przyjaciółka ciągnie wywód na temat mojego stroju. Może będą omijać mnie naiwni, choć i bez stroju jestem pewna, że skutecznie odstraszyłabym jedną, konkretną osobę. - Nie liczyłabym na skrzata, to darmozjady – odwzajemniam twoją wesołość, jestem pewna, że w razie potrzeby wykazałaby się mistrzostwem we władaniu różdżką, jednak to nie dziś – pomimo że to Nokturn, co może nam grozić w tym teatrze? Wkrótce rozpoczyna się spektakl. Nie potrafię powstrzymać łopotania serca, gdy widzę na scenie Sylvaina, którego nawet pod tą budzącą grozę charakteryzacją jestem w stanie od razu rozpoznać. Pewnie Silver będzie nawiedzać mnie w koszmarach, utwierdzam się w tym przekonaniu, gdy inscenizacja najbardziej przerażającej baśni barda Beedle'a dobiega ku końcowi. Nie sposób nie odwrócić wzroku od klatki Sylvaina, który próbuje umieścić w niej okropne serce. Muszę przyznać, że pierwszy rząd ma swoje plusy - widzę wszystko doskonale, łaknąć każdego gestu Croucha, upajając się jego głosem, choć beznamiętnymi monologami zwykle i mnie obdarowuje.
- Pocieszające – mruczę, gdy porównujesz mnie do głównej bohaterki, chociaż to nie do niej, a do postaci odgrywanej przez Croucha powinnaś mnie porównywać. Dalej już jest o wiele przyjemniej, choć aktorzy doskonale wcielają się w swoje role, a muzyka i śpiew przenikają aż do szpiku kości. W końcu kurtyna opada, a my musimy powrócić do tej barwnej rzeczywistości, w którą wplątałyśmy się choć na tą jedną noc. Podnoszę się z krzesła, z powrotem narzucając kaptur i ciągnę cię po prostu w kierunku prowizorycznego bufetu, przystając tym samym na twoją propozycję.
Jednak wtem zaczepia nas najprawdziwszy duch, jak te krążące po korytarzach Hogwartu, prosząc o rozstrzygnięcie jego prawdziwości. Niedane nam to jednak, bo znika równie szybko, jak się pojawił, wobec czego, z nadzieją, że nikt nie będzie nam już przeszkadzać, podaje ci jeden z kubeczków z tanim ponczem. Niczego innego nie można się tutaj spodziewać, nic innego tutaj nie pasuje, a już szczególnie ekskluzywne alkohole. - Zaskakująco dobry spektakl, spodziewałam się rozbryzgów sztucznej krwi stworzonej z zagęszczonego wina... Choć w sumie, szkoda wina – komentuję pierwszą z atrakcji, bo to pewnie nie jest ostatnia, upijając odrobinę krwawego ponczu. - Pasuje mu odgrywanie – rzucam nagle coś oczywistego, jednak trapi mnie, gdzież on zduszał w sobie ten talent przez cały okres naszej znajomości. Owszem, czasami się wygłupiał, by po raz tysięczny jednego dnia zabarwić moją twarz uśmiechem, jednak to odbiegało od tego, co pokazał dzisiaj. Najwyraźniej, gdy życie zbacza na inne tory, ujawniają się też inne zdolności, które pomagają w odnalezieniu się w nowej rzeczywistości.
- Pocieszające – mruczę, gdy porównujesz mnie do głównej bohaterki, chociaż to nie do niej, a do postaci odgrywanej przez Croucha powinnaś mnie porównywać. Dalej już jest o wiele przyjemniej, choć aktorzy doskonale wcielają się w swoje role, a muzyka i śpiew przenikają aż do szpiku kości. W końcu kurtyna opada, a my musimy powrócić do tej barwnej rzeczywistości, w którą wplątałyśmy się choć na tą jedną noc. Podnoszę się z krzesła, z powrotem narzucając kaptur i ciągnę cię po prostu w kierunku prowizorycznego bufetu, przystając tym samym na twoją propozycję.
Jednak wtem zaczepia nas najprawdziwszy duch, jak te krążące po korytarzach Hogwartu, prosząc o rozstrzygnięcie jego prawdziwości. Niedane nam to jednak, bo znika równie szybko, jak się pojawił, wobec czego, z nadzieją, że nikt nie będzie nam już przeszkadzać, podaje ci jeden z kubeczków z tanim ponczem. Niczego innego nie można się tutaj spodziewać, nic innego tutaj nie pasuje, a już szczególnie ekskluzywne alkohole. - Zaskakująco dobry spektakl, spodziewałam się rozbryzgów sztucznej krwi stworzonej z zagęszczonego wina... Choć w sumie, szkoda wina – komentuję pierwszą z atrakcji, bo to pewnie nie jest ostatnia, upijając odrobinę krwawego ponczu. - Pasuje mu odgrywanie – rzucam nagle coś oczywistego, jednak trapi mnie, gdzież on zduszał w sobie ten talent przez cały okres naszej znajomości. Owszem, czasami się wygłupiał, by po raz tysięczny jednego dnia zabarwić moją twarz uśmiechem, jednak to odbiegało od tego, co pokazał dzisiaj. Najwyraźniej, gdy życie zbacza na inne tory, ujawniają się też inne zdolności, które pomagają w odnalezieniu się w nowej rzeczywistości.
I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy Twoja ręka znajduje oparcie w dłoni Kapitana Widmo, nagle odpowiedź nasuwa się sama. A jednak... nie jest duchem. Czy to ulga tak spłynęła z serca, że zakwitłaś i z uśmiechem nagle przyjmujesz taniec. Jego propozycję, bo sam taniec został w pakiecie, w konsekwencji, w jego gestii. I jest piękny. Unosisz swe wymalowane oblicze i bezmyślnym uśmiechem przyklejonym pod nosem witasz się z nim. Oto więc para na którą czekały podwodne odmęty. Piękna syrenka i jej widmo marynarz. Żeglarz. Kapitan.
Smutno ci kiedy na niego patrzysz. I dobija cie nagle to skojarzenie morskie. Lewis i jego stateczek, który odpłynął daleko, hen daleko. I ten strój jegomościa, tak kapitański, morski i stateczkowaty. To zabawne, że pyta o ranienie, kiedy akurat myślisz o Lewisie. Tak jakby umiał czytać w myślach, a może spod makijażu? Te jego oczy. Ubzdurałaś sobie coś, ubzdurałaś sobie, że znasz te oczy. Kiedy w nie patrzysz, oczyma duszy widzisz inne, te które mogłabyś chcieć tutaj zobaczyć na prawdę. Co wtedy zrobiłabyś, co powiedziała, jak zareagowała? Nie, lepiej nie wracać do wspomnień, które otwierają bolesne rany.
- Jestem przecież Syreną, nie da się mnie tak łatwo zranić - żartujesz i muzyka pozwala wam tańczyć. Wokół was zastępy podobnych do pana Kapitana duchów. Niektóre świecą mniej, inne wcale nie świecą. Wyglądasz dzięki temu, jakbyś pływała, niczym najprawdziwsza syrenka. - Czuję się jakbyśmy wirowali w morzu mój Kapitanie - szepczesz to wyznanie z wyraźnym zadowoleniem, bo podoba ci się co się dzieje dookoła, a i nagle zapominasz o czarnych chmurach, które przywołały mysli nieprzyjemne o Lewisie marynarzu, który uciekł, daleko, daleko. Skąd masz wiedzieć.
- Opowiesz mi więc jak zginąłeś ? - Twoje usta przy jego uchu, to ten taniec tak was przybliża. Teraz znów odsuneliście się, by mógł obkręcić cię dookoła, przyjrzeć się pięknej kreacji, powzdychać, pożądać.
Smutno ci kiedy na niego patrzysz. I dobija cie nagle to skojarzenie morskie. Lewis i jego stateczek, który odpłynął daleko, hen daleko. I ten strój jegomościa, tak kapitański, morski i stateczkowaty. To zabawne, że pyta o ranienie, kiedy akurat myślisz o Lewisie. Tak jakby umiał czytać w myślach, a może spod makijażu? Te jego oczy. Ubzdurałaś sobie coś, ubzdurałaś sobie, że znasz te oczy. Kiedy w nie patrzysz, oczyma duszy widzisz inne, te które mogłabyś chcieć tutaj zobaczyć na prawdę. Co wtedy zrobiłabyś, co powiedziała, jak zareagowała? Nie, lepiej nie wracać do wspomnień, które otwierają bolesne rany.
- Jestem przecież Syreną, nie da się mnie tak łatwo zranić - żartujesz i muzyka pozwala wam tańczyć. Wokół was zastępy podobnych do pana Kapitana duchów. Niektóre świecą mniej, inne wcale nie świecą. Wyglądasz dzięki temu, jakbyś pływała, niczym najprawdziwsza syrenka. - Czuję się jakbyśmy wirowali w morzu mój Kapitanie - szepczesz to wyznanie z wyraźnym zadowoleniem, bo podoba ci się co się dzieje dookoła, a i nagle zapominasz o czarnych chmurach, które przywołały mysli nieprzyjemne o Lewisie marynarzu, który uciekł, daleko, daleko. Skąd masz wiedzieć.
- Opowiesz mi więc jak zginąłeś ? - Twoje usta przy jego uchu, to ten taniec tak was przybliża. Teraz znów odsuneliście się, by mógł obkręcić cię dookoła, przyjrzeć się pięknej kreacji, powzdychać, pożądać.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Dyskutowanie z Orpheusem o estetycznych walorach Nokturnowej sztuki w normalnych warunkach wymagałoby od Benjamina wyczerpania całych pokładów samokontroli, jakiej i tak posiadał naprawdę niewiele. Siedzenie na krześle, chociażby i najwygodniejszym, i wgapianie się w jeden punkt, chociażby i najbardziej metafizyczny, zawsze byłoby przez Wrighta uznane za totalną stratę czasu. Zwłaszcza o suchym pysku. Zwłaszcza w święto duchów. Zwłaszcza w tak ujmującym towarzystwie. Mogliby przecież spędzić ten czas znacznie przyjemniej, w kameralnej atmosferze jego przytulnego mieszkania – które nawet w porównaniu z zaniedbanym, opuszczonym teatrem zasługiwało raczej na miano obskurnego - dzieląc się informacjami z ciemnych uliczek Śmiertelnego i nowinkami pochodzącymi z magazynu Borgina i Burke’a, sącząc wyrafinowanego drinka (Ognista ze szklanką) i patrząc sobie głęboko w oczy. Jak za starych, dobrych czasów, kiedy zadurzony niczym szczeniak Jaimie był gotów przynieść Orpheusowi gwiazdkę z nieba (dosłownie?), byleby tylko móc przebywać nieco dłużej w jego milczącym towarzystwie. Brzmiało to mocno żałośnie nawet w otumanionej alkoholem głowie brodacza i dziwne, że dopiero niedawno zdał sobie sprawę z tego niemęskiego zachowania, prowadzącego do prosto do otchłani zażenowania. W pewien sposób opłacalnego: widok poruszonej w grymasie przyjemności twarzy Baheire mógł wynagrodzić naprawdę wiele porażek i osłodzić gorzki smak niemęskiego zabiegania o czyjeś względy. Te biznesowe, nokturnowe i te bardziej prywatne. Piękna twarz mężczyzny pomagała zapomnieć, teraz raczej odgrywając odwrotną rolę, bo im dłużej wpatrywał się w ten ostry profil i rozchylone lekko usta, tym dokładniej przywoływał obraz jego wystających obojczyków, obleczonych bladą, niemalże siną skórą. Ten przebłysk przeszłości, właściwie wcale nie aż tak odległej, połączony z uporczywym spojrzeniem, zdekoncentrował Wrighta na dobre, nieco łagodząc buchający od niego optymizm. Pierwszego pytania zupełnie nie usłyszał, wyłapując dopiero kolejne głoski. Uśmiechnął się tylko krzywo, trochę ironicznie a trochę z powracającą mozolnie świadomością. – Och, przygotowanie...ładne, e, wnętrza - odparł łaskawie, dzieląc się z Orpheusem swą zadziwiającą wiedzą o teatrze, ograniczającą się do rozróżnienia owego budynku od, na przykład, basenu. Nie rozumiał w ogóle potrzeby pytania o takie bzdury, lecz sarkastyczny komentarz na temat tematu konwersacji nigdy nie opuścił jego spierzchniętych ust, wstrzymany nagłym spięciem ciała. Wystarczyło, by Baheire na niego spojrzał z tą niepokojącą nieruchomością źrenic, nadająca mu już całkowite podobieństwo do mitycznej śmierci oraz władzę nad odruchami Benjamina, widocznie w pewnym zakresie ciągle pozostającego pod jego czarem. Najmniej czarującej osoby jaką spotkał. Orpheus nie był królem towarzystwa, nie miał poczucia humoru, praktycznie się nie odzywał i sprawiał wrażenie pogrzebanego żywcem w powietrznym grobowcu, a mimo to nie sposób było odmówić mu fascynującej charyzmy. Zbudowanej nie wrzaskiem i chęcią zwrócenia na siebie uwagi a tajemniczością i siłą sugestii. Niekoniecznie tej, na którą Wright gdzieś w głębi marynarskiej duszy liczył. Mógł tylko wygiąć usta w kpiącym uśmiechu, jakby słowa Orpheusa pozbawione zostały mocy sprawczej, chociaż obydwoje wiedzieli, że tak nie jest.
Bo przecież – nie zdążył odpowiedzieć na żadne z dwóch postawionych pytań – ruszał za nim w kierunku baru, ciągnięty w tamtą stronę zwykłą chęcią uzupełnienia płynów a nie zdawkowym spojrzeniem Orpheusa - oczywiście, że nie – brnąc przez parkiet bez rozglądania się na boki. Nawet nie zauważył, że potężnym ramieniem potrącił Felixa (na szczęście nie uroczą damę, która mu towarzyszyła), którego rzecz jasna nie rozpoznał. Nie w półmroku, nie w przebraniu i nie w tym dziwnym halloweenowym amoku. Mogącym nieco złagodnieć wyłącznie pod wpływem rumu, który szybko zamówił, dołączając po krótkiej chwili do stojącego przy blacie Orpheusa. – Powiedzmy, że to było zaproszenie – zaczął tak, jakby w ogóle nie przerwali rozmowy. – To lepsze od ciemnej uliczki, prawda? Przecież wiesz, że zawsze dbam o twój komfort – kontynuował powoli, ocierając się zaledwie o dwuznaczność, kiedy powoli otrząsał się z uprzedniego zdekoncentrowania tym przemiłym spotkaniem.
Bo przecież – nie zdążył odpowiedzieć na żadne z dwóch postawionych pytań – ruszał za nim w kierunku baru, ciągnięty w tamtą stronę zwykłą chęcią uzupełnienia płynów a nie zdawkowym spojrzeniem Orpheusa - oczywiście, że nie – brnąc przez parkiet bez rozglądania się na boki. Nawet nie zauważył, że potężnym ramieniem potrącił Felixa (na szczęście nie uroczą damę, która mu towarzyszyła), którego rzecz jasna nie rozpoznał. Nie w półmroku, nie w przebraniu i nie w tym dziwnym halloweenowym amoku. Mogącym nieco złagodnieć wyłącznie pod wpływem rumu, który szybko zamówił, dołączając po krótkiej chwili do stojącego przy blacie Orpheusa. – Powiedzmy, że to było zaproszenie – zaczął tak, jakby w ogóle nie przerwali rozmowy. – To lepsze od ciemnej uliczki, prawda? Przecież wiesz, że zawsze dbam o twój komfort – kontynuował powoli, ocierając się zaledwie o dwuznaczność, kiedy powoli otrząsał się z uprzedniego zdekoncentrowania tym przemiłym spotkaniem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ach ten Daniel! Za grosz poczucia humoru! Czy to słowa Vincenta sprawiły, że tak szybko odszedł od stolika? Nie wiadomo. Jeśli chodzi o tego chłopaka, to nigdy nic nie wiadomo. Co on sobie myśli, co czuje... Jest po prostu specyficzny. Dziwny. Wujek już dawno odpuścił sobie rozszyfrowywanie tej zagadki jaką był Daniel. Polly także od razu zostawiła go samego i poszła się bawić w jakieś tajemnicze nie-wiadomo-co. Może to i dobrze? Vincent mógł nieco odetchnąć i skosztować różnych pyszności. Szczególnie kuszące wydawały się dania z dynią w roli głównej. Halloween nie może obejść się bez dyni. To tradycja i ważna część obchodów. Świętować należy wszystkimi zmysłami!
Nim jednak zdążył sięgnąć po kawałek ciasta, na miejscu Daniela zjawił się duch. No pięknie, jeszcze tego mi było trzeba! Niechętnie wysłuchał, co przybysz miał do powiedzenia.
- Chodzi o te mugolskie wojny? Niestety, spóźnił się pan o jakieś dziesięć lat - wyjaśnił. - Z tego co mi wiadomo, nie ma już żadnego frontu, ale znając życie, trzecia wielka wojna wisi w powietrzu. - W końcu od początku życia Vincenta, mugole co chwilę ze sobą walczyli, więc dlaczego mieliby przestać? Czarodzieje również nie byli święci pod tym względem.
Zastanawiał się kim mógł być ów duch. Jakimś żołnierzem? Być może. Dlaczego walczył w mugolskiej wojnie? Dlaczego nawet po śmierci się nią przejmował? Vincentowi zawsze było żal duchów. Uwięzione w swej bardzo ograniczonej świadomości, zamknięte we wspomnieniach życia przed śmiercią. Jedno było pewne - Vinc nie chciał zostać duchem. Może przydałoby się postraszyć w kilku domach, ale ta pokusa była niczym w porównaniu z nędznym żywotem ducha. Dla tych stworzeń trzeba było mieć dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Zaniki pamięci, niereformowalność. Jak to dobrze, że mieszkanie Daniela nie było nawiedzone. Śmieszne - dopiero co, żartował sobie o jakiś pięknych duszyczkach mieszkających razem z nimi, a teraz myślał o tym, że lepiej nie być dręczonym przez ducha. Oby ten tu obecny nie okazał się zbyt męczący i nie zechciał prowadzić zbyt długiej dyskusji.
Nim jednak zdążył sięgnąć po kawałek ciasta, na miejscu Daniela zjawił się duch. No pięknie, jeszcze tego mi było trzeba! Niechętnie wysłuchał, co przybysz miał do powiedzenia.
- Chodzi o te mugolskie wojny? Niestety, spóźnił się pan o jakieś dziesięć lat - wyjaśnił. - Z tego co mi wiadomo, nie ma już żadnego frontu, ale znając życie, trzecia wielka wojna wisi w powietrzu. - W końcu od początku życia Vincenta, mugole co chwilę ze sobą walczyli, więc dlaczego mieliby przestać? Czarodzieje również nie byli święci pod tym względem.
Zastanawiał się kim mógł być ów duch. Jakimś żołnierzem? Być może. Dlaczego walczył w mugolskiej wojnie? Dlaczego nawet po śmierci się nią przejmował? Vincentowi zawsze było żal duchów. Uwięzione w swej bardzo ograniczonej świadomości, zamknięte we wspomnieniach życia przed śmiercią. Jedno było pewne - Vinc nie chciał zostać duchem. Może przydałoby się postraszyć w kilku domach, ale ta pokusa była niczym w porównaniu z nędznym żywotem ducha. Dla tych stworzeń trzeba było mieć dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Zaniki pamięci, niereformowalność. Jak to dobrze, że mieszkanie Daniela nie było nawiedzone. Śmieszne - dopiero co, żartował sobie o jakiś pięknych duszyczkach mieszkających razem z nimi, a teraz myślał o tym, że lepiej nie być dręczonym przez ducha. Oby ten tu obecny nie okazał się zbyt męczący i nie zechciał prowadzić zbyt długiej dyskusji.
W pierwszej sekundzie jakby nie zrozumiałam jej słów, choć nie dałam tego po sobie poznać - dopiero po chwili na moje usta wpłynął grymas, który równie dobrze mógł uchodzić za uśmiech, jak i za wyraz niepowstrzymanego obrzydzenia. No tak. Byłam w końcu przyszłą matką; w teatralnym... nie, chwileczkę, naturalnym geście moja dłoń popłynęła w stronę brzucha kryjącego się za fałdami ciemnego materiału.
- Czasem nachodzą mnie wątpliwości - wyszeptałam drżącym głosem, w duszy skręcając się na sam jego dźwięk. To, jak bardzo potrafiłam upodobnić się do Bernadette, nawet we mnie wzbudzało lęk. I obrzydzenie. Ale nie brzydziłam się sobą - wciąż gardziłam tylko nią, do ostatnich chwil, nawet wtedy, gdy niczym nieruchoma kukła zawisła na sznurze przytwierdzonym zaklęciem do sufitu.
Nie uratowała jej magia. Nie była ode mnie w niczym lepsza.
Powtarzałam to jak mantrę, ale wiedziałam, że okłamuję samą siebie; całe życie czułam, że jestem tą gorszą, to do niej przykuwano wszelką uwagę, ją czczono, wynoszono na wyżyny, to ona poznała tajniki czarów, to ona mogła pogrążyć się w korytarzach nokturnowych alejek. Ale była za słaba, by utrzymać ten ciężar. Teraz przechwyciłam go ja, tylko z pozoru podążając przetartymi szlakami. W rzeczywistości ustalałam nowe, cięższe, bardziej niebezpieczne.
- Porozmawiamy o tym za chwilę, rozpoczyna się przedstawienie - dodałam cicho, wbijając spojrzenie w osnutą czarnym całunem scenę; wkrótce poddałam się hipnozie, nie mogąc oderwać wzroku. Przystojny czarodziej wyrwał sobie serce, tajemnicza kobieta modulowała głosem nastrój, snując śpiewną opowieść, zadzwonił skaczący garnek; zakaszlałam delikatnie, krztusząc się mgłą, która spowiła widownię. Trzej bracia pokonali śmierć - a przynajmniej tak im się zdawało, bo wkrótce to ona ich zabrała. Przetrwał tylko ten, który uciekł.
Ja też zawsze uciekałam.
Kiedy kurtyna zasunęła się, nie odważyłam się bić brawa. Milczałam, wciąż wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie chwilę temu opowiedziana była teatralna opowieść; przez moje myśli przemknęło co najmniej pięć porównań życia do scenicznych występków, ale nie powiedziałam nawet słowa. Dopiero po chwili uniosam wzrok, by obdarzyć spojrzeniem Deirdre. - To było piękne - rzuciłam nagle, niepewna, czy robię to dlatego, że uczyniłaby to też Bernadette, czy może te słowa szczerze wypłynęły z moich ust. Nie umiałam już odróżnić kłamstw od prawdy, zatarły się, ledwie mogłam dostrzec rozmytą granicę pomiędzy grą a rzeczywistością. Może sama powinnam spróbować sił w teatrze, byłam przecież doskonałą aktorką. Potrafiłam oszukać nawet siebie.
Ale nagle odchrząknęłam cicho, wyrywając się z transu. - Miałam pracować dziś jako kelnerka. - I krótka chwila milczącej przerwy, jedno niepewne spojrzenie wysłane w kierunku kuzynki. - Porozmawiajmy.
Choć przedstawienie dobiegło końca, moje prywatne miało dopiero się rozegrać.
- Czasem nachodzą mnie wątpliwości - wyszeptałam drżącym głosem, w duszy skręcając się na sam jego dźwięk. To, jak bardzo potrafiłam upodobnić się do Bernadette, nawet we mnie wzbudzało lęk. I obrzydzenie. Ale nie brzydziłam się sobą - wciąż gardziłam tylko nią, do ostatnich chwil, nawet wtedy, gdy niczym nieruchoma kukła zawisła na sznurze przytwierdzonym zaklęciem do sufitu.
Nie uratowała jej magia. Nie była ode mnie w niczym lepsza.
Powtarzałam to jak mantrę, ale wiedziałam, że okłamuję samą siebie; całe życie czułam, że jestem tą gorszą, to do niej przykuwano wszelką uwagę, ją czczono, wynoszono na wyżyny, to ona poznała tajniki czarów, to ona mogła pogrążyć się w korytarzach nokturnowych alejek. Ale była za słaba, by utrzymać ten ciężar. Teraz przechwyciłam go ja, tylko z pozoru podążając przetartymi szlakami. W rzeczywistości ustalałam nowe, cięższe, bardziej niebezpieczne.
- Porozmawiamy o tym za chwilę, rozpoczyna się przedstawienie - dodałam cicho, wbijając spojrzenie w osnutą czarnym całunem scenę; wkrótce poddałam się hipnozie, nie mogąc oderwać wzroku. Przystojny czarodziej wyrwał sobie serce, tajemnicza kobieta modulowała głosem nastrój, snując śpiewną opowieść, zadzwonił skaczący garnek; zakaszlałam delikatnie, krztusząc się mgłą, która spowiła widownię. Trzej bracia pokonali śmierć - a przynajmniej tak im się zdawało, bo wkrótce to ona ich zabrała. Przetrwał tylko ten, który uciekł.
Ja też zawsze uciekałam.
Kiedy kurtyna zasunęła się, nie odważyłam się bić brawa. Milczałam, wciąż wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie chwilę temu opowiedziana była teatralna opowieść; przez moje myśli przemknęło co najmniej pięć porównań życia do scenicznych występków, ale nie powiedziałam nawet słowa. Dopiero po chwili uniosam wzrok, by obdarzyć spojrzeniem Deirdre. - To było piękne - rzuciłam nagle, niepewna, czy robię to dlatego, że uczyniłaby to też Bernadette, czy może te słowa szczerze wypłynęły z moich ust. Nie umiałam już odróżnić kłamstw od prawdy, zatarły się, ledwie mogłam dostrzec rozmytą granicę pomiędzy grą a rzeczywistością. Może sama powinnam spróbować sił w teatrze, byłam przecież doskonałą aktorką. Potrafiłam oszukać nawet siebie.
Ale nagle odchrząknęłam cicho, wyrywając się z transu. - Miałam pracować dziś jako kelnerka. - I krótka chwila milczącej przerwy, jedno niepewne spojrzenie wysłane w kierunku kuzynki. - Porozmawiajmy.
Choć przedstawienie dobiegło końca, moje prywatne miało dopiero się rozegrać.
Gość
Gość
Dysonans ich ruchów i skrajnie różne style zdawały się zupełnie nie przeszkadzać w osiągnięciu przez nich czegoś na kształt tanecznego unisono. Dopełniali się idealnie - a przynajmniej on miał takie wrażenie, gdy wirowali na parkiecie. O ile taniec nigdy nie sprawiał mu trudności, a muzykę czuł całym ciałem, to jednak od dziecka występował w pojedynkę - zawsze szedł na żywioł i nie musiał przejmować się tym, by dobrze poprowadzić partnerkę. Dlatego też starał się skoncentrować na wykonywanych przez nich wygibasach, bowiem zdawał sobie sprawę, że dużo mu brakuje do osób, z którymi zapewne na co dzień obcowała czarownica już nie tak do końca niewiadomego pochodzenia.
Wiadomość, iż nie widziała przedstawienia... przyniosła mu ulgę. Może to dobrze. Przynajmniej nie rozpozna w nim debiutującego na tego rodzaju scenie aktorzyny. Oboje byli anonimowi. Zapisywali czyste karty równomiernie - na ten moment wypełniając je chyba przede wszystkim znakami zapytania.
Gdzieś z przodu lewitował sobie Franz, którego Felix zaprosił na to przyjęcie jakiś czas temu. Znajomy duch już od dawna nie nawiedził poddasza Tremaine’a - trzeba to koniecznie zmienić w najbliższej przyszłości. Z rozmyślań wyrwało go jakże subtelnie zdzielenie z łokcia przez napakowanego troglodytę. Już miał coś warknąć, kiedy w pasiastym jegomościu rozpoznał… naczelnego ochlejmordę Nokturnu. Odprowadził Benjamina przepełnionym wrogością wzrokiem aż do stołu. Jednak nie sama jego obecność w tym miejscu była najgorsza. Coś zagotowało się w Felixie, gdy dostrzegł tuż obok niego Orpheusa (rozpoznał go bez trudu, bo przecież każdy milimetr twarzy przyjaciela zna na pamięć i nawet śmiertelny kamuflaż nie uniemożliwił mu zidentyfikowania Baheire’a). Nie przerywał jednak tańca, starając się, by nie zepsuło mu to nastroju, a uśmiech nie zniknął z jego twarzy... Ale ukrywanie tak skrajnych emocji nie przychodziło mu z łatwością.
W pewnym momencie obrócił partnerkę wokół własnej osi (sur les pointes?), po czym położył rękę na jej plecach i wraz z ostatnim taktem piosenki odchylił ją lekko do tyłu. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że dziewczyna spędziła sporo czasu na parkiecie - świadczyły o tym jej płynne ruchy. Miał wrażenie, że muzyka gra w duszy nieznajomej.
- Z największą przyjemnością - ochoczo przystał na jej propozycję. - Dziękuję za taniec - dodał, gdy już skierowali się w stronę stołu. Zgodnie z obietnicą nalał jej do kieliszka wina, które zdobiło jego ubranie. On sam spasował. Pozwolił sobie na dyskretne zerknięcie w stronę górującej nad korowodem dziwadeł dwójki mężczyzn i niezbyt spodobał mu się fakt, iż zdawali się dosyć dobrze dogadywać (świadczył o tym chociażby sam fakt, że Orpheus w ogóle tolerował obecność Bena). - Wypatrzyłem w tłumie moich znajomych - głos zadrżał mu nieznacznie - i chciałbym do nich dołączyć. Jeśli ma pani ochotę, proszę mi potowarzyszyć, przedstawię panią - zaproponował. Nie był pewien, czy przyszła tutaj sama. Ale jeśli tak, to chyba nic nie stało na przeszkodzie, by poznała kwintesencję nokturnowego półświatka w postaci mozaiki trzech osobowości spod mniej lub bardziej ciemnej gwiazdy... O ile tylko ma na to ochotę, oczywiście. To mogłoby być ciekawe zderzenie sacrum z profanum.
Wiadomość, iż nie widziała przedstawienia... przyniosła mu ulgę. Może to dobrze. Przynajmniej nie rozpozna w nim debiutującego na tego rodzaju scenie aktorzyny. Oboje byli anonimowi. Zapisywali czyste karty równomiernie - na ten moment wypełniając je chyba przede wszystkim znakami zapytania.
Gdzieś z przodu lewitował sobie Franz, którego Felix zaprosił na to przyjęcie jakiś czas temu. Znajomy duch już od dawna nie nawiedził poddasza Tremaine’a - trzeba to koniecznie zmienić w najbliższej przyszłości. Z rozmyślań wyrwało go jakże subtelnie zdzielenie z łokcia przez napakowanego troglodytę. Już miał coś warknąć, kiedy w pasiastym jegomościu rozpoznał… naczelnego ochlejmordę Nokturnu. Odprowadził Benjamina przepełnionym wrogością wzrokiem aż do stołu. Jednak nie sama jego obecność w tym miejscu była najgorsza. Coś zagotowało się w Felixie, gdy dostrzegł tuż obok niego Orpheusa (rozpoznał go bez trudu, bo przecież każdy milimetr twarzy przyjaciela zna na pamięć i nawet śmiertelny kamuflaż nie uniemożliwił mu zidentyfikowania Baheire’a). Nie przerywał jednak tańca, starając się, by nie zepsuło mu to nastroju, a uśmiech nie zniknął z jego twarzy... Ale ukrywanie tak skrajnych emocji nie przychodziło mu z łatwością.
W pewnym momencie obrócił partnerkę wokół własnej osi (sur les pointes?), po czym położył rękę na jej plecach i wraz z ostatnim taktem piosenki odchylił ją lekko do tyłu. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że dziewczyna spędziła sporo czasu na parkiecie - świadczyły o tym jej płynne ruchy. Miał wrażenie, że muzyka gra w duszy nieznajomej.
- Z największą przyjemnością - ochoczo przystał na jej propozycję. - Dziękuję za taniec - dodał, gdy już skierowali się w stronę stołu. Zgodnie z obietnicą nalał jej do kieliszka wina, które zdobiło jego ubranie. On sam spasował. Pozwolił sobie na dyskretne zerknięcie w stronę górującej nad korowodem dziwadeł dwójki mężczyzn i niezbyt spodobał mu się fakt, iż zdawali się dosyć dobrze dogadywać (świadczył o tym chociażby sam fakt, że Orpheus w ogóle tolerował obecność Bena). - Wypatrzyłem w tłumie moich znajomych - głos zadrżał mu nieznacznie - i chciałbym do nich dołączyć. Jeśli ma pani ochotę, proszę mi potowarzyszyć, przedstawię panią - zaproponował. Nie był pewien, czy przyszła tutaj sama. Ale jeśli tak, to chyba nic nie stało na przeszkodzie, by poznała kwintesencję nokturnowego półświatka w postaci mozaiki trzech osobowości spod mniej lub bardziej ciemnej gwiazdy... O ile tylko ma na to ochotę, oczywiście. To mogłoby być ciekawe zderzenie sacrum z profanum.
what matters most is how well you walk through the f i r e.
Felix Tremaine
Zawód : goni mnie przeszłość
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
w środku pękają struny
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
chwil, pulsuje rzeka
czerwienią moich win,
gonię sam siebie i znów
zamiera świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Główna Sala
Szybka odpowiedź