Katedra św. Pawła
AutorWiadomość
First topic message reminder :
opuszczone
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.[bylobrzydkobedzieladnie]
Katedra św. Pawła
Katedra Świętego Pawła to jeden z najbardziej znanych kościołów anglikańskich w Wielkiej Brytanii, znajdujący się również na liście najwyższych kościołów na świecie. Umiejscowiony w samym sercu londyńskiej dzielnicy City of London, zbudowany w stylu klasycyzującego baroku, z przepiękną kopułą o średnicy pięćdziesięciu metrów, która jest jednym z najbardziej charakterystycznych elementów architektury tego miasta. Do kopuły prowadzi 627 schodów. U jej podstawy znajduje się galeria widokowa, z której podziwiać można panoramę miasta. Od wewnątrz kopułę, podobnie jak całe wnętrze budynku zdobią freski przedstawiające historię życia św. Pawła.
Katedra ta była budowana jako symbol odrodzenia Londynu, dlatego też do dziś cechuje ją rozmach i monumentalność. Wewnątrz niej znajduje się kilka galerii. Największą popularnością cieszy się Stone Gallery, z której rozpościera się rozległy widok na zakole Tamizy. Godną odwiedzenia jest Galeria Szeptów, w której możemy zaobserwować ciekawe zdarzenie. Słowo wypowiedziane szeptem z jednej strony galerii jest doskonale słyszalne po jej drugiej stronie, jednak tłumy turystów czasami uniemożliwiają zaobserwowanie tych efektów akustycznych.
Na przestrzeni lat katedra była miejscem wielu słynnych pogrzebów, ślubów i mugolskich nabożeństw. Znajduje się też tutaj kilkadziesiąt mogił, między innymi lorda admirała Horatio Nelsona.
Katedra ta była budowana jako symbol odrodzenia Londynu, dlatego też do dziś cechuje ją rozmach i monumentalność. Wewnątrz niej znajduje się kilka galerii. Największą popularnością cieszy się Stone Gallery, z której rozpościera się rozległy widok na zakole Tamizy. Godną odwiedzenia jest Galeria Szeptów, w której możemy zaobserwować ciekawe zdarzenie. Słowo wypowiedziane szeptem z jednej strony galerii jest doskonale słyszalne po jej drugiej stronie, jednak tłumy turystów czasami uniemożliwiają zaobserwowanie tych efektów akustycznych.
Na przestrzeni lat katedra była miejscem wielu słynnych pogrzebów, ślubów i mugolskich nabożeństw. Znajduje się też tutaj kilkadziesiąt mogił, między innymi lorda admirała Horatio Nelsona.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Przez ostatnie tygodnie pochylał się nad mapami londyńskich dzielnic wiele razy, miał więc doskonałe rozeznanie w tym, jakimi ulicami powinni się przemieszczać. Ścisłe centrum stolicy szczególnie utkwiło w jego głowie, kiedy nieustannie analizował drogi dojścia do Ministerstwa, Szpitala Świętego Munga czy też do London Tower. Przytaknął Tonks od razu, bo rzeczywiście byli już blisko. Po minięciu katedry czekał ich może jeszcze dziesięciominutowy marsz, jeśli nie krótszy. Tego szczegółu jakoś nie zdradził. Zdecydowałaby się na podobnie oszczędną odpowiedź nawet gdyby jego głos był w pełni sprawny. Ale w tej chwili nie był i trudno było o tym zapomnieć. Mimo to miał nadzieję, że jego niedyspozycja nie będzie rzutować na dalszy los tego wypadu.
Na prowadzenie dyskusji i tak nie mieli dobrej chwili, bo Justine coś dostrzegła. Mocniej ścisnął różdżkę, spodziewając się ataku znienacka i nie zmienił zbyt szybko swojej postawy, choć do jego uszu po chwili dotarł wystraszony głos dziecka. Do skulonej dziewczynki zbliżyła się wpierw Tonks, potem Alexander, Kieran z kolei trzymał się z tyłu, świadom tego jak strasznie może wyglądać w oczach tej małej. Ustąpił pola młodym i z całą pewnością dobrze zrobił, bo nie podniósł się żaden lament. Tylko co teraz mieli zrobić? Nie planowali robić żadnych przystanków, ale przecież nie zostawią tego dziecka na ulicy. Tonks zerknęła na niego pytająco, ale zaraz rozwiązanie podsunął Farley. Rineheart nie miał lepszej propozycji, ale gdyby taką miał, to nie mógł nawet dokładnie jej zaprezentować pozostałej dwójce. Znów więc przytaknął, tym razem słowom Alexandra, przekonany do zaangażowania w sprawę rudowłosego alchemika. Przechowanie małej nie powinno być trudne, a w drodze powrotnej zabiorą ją ze sobą do Oazy. O ile wszystko pójdzie gładko,m tego nie mogli być pewni.
- Leć - wyszeptał ledwo słyszalnie, chcąc chociaż w tak mizerny sposób pogonić towarzystwo. Miał tylko nadzieję, że szybko wrócą do swojego głównego celu, choć znów będą musieli uważnie ku niemu kroczyć. To Farley miał pod ręką miotłę, mógł eskortować małą. Kieran wraz z Justine mogli poczekać przy katedrze, wciąż zachowanej w jednym kawałku. Dziwne, wydawało mu się, że wróg w pierwszej kolejności zacznie niszczyć to co mugolskie, w tym ich świątynie. Po oddaniu małej w dobre ręce mogli ruszyć dalej.
| z tematu x 3 (?)
Na prowadzenie dyskusji i tak nie mieli dobrej chwili, bo Justine coś dostrzegła. Mocniej ścisnął różdżkę, spodziewając się ataku znienacka i nie zmienił zbyt szybko swojej postawy, choć do jego uszu po chwili dotarł wystraszony głos dziecka. Do skulonej dziewczynki zbliżyła się wpierw Tonks, potem Alexander, Kieran z kolei trzymał się z tyłu, świadom tego jak strasznie może wyglądać w oczach tej małej. Ustąpił pola młodym i z całą pewnością dobrze zrobił, bo nie podniósł się żaden lament. Tylko co teraz mieli zrobić? Nie planowali robić żadnych przystanków, ale przecież nie zostawią tego dziecka na ulicy. Tonks zerknęła na niego pytająco, ale zaraz rozwiązanie podsunął Farley. Rineheart nie miał lepszej propozycji, ale gdyby taką miał, to nie mógł nawet dokładnie jej zaprezentować pozostałej dwójce. Znów więc przytaknął, tym razem słowom Alexandra, przekonany do zaangażowania w sprawę rudowłosego alchemika. Przechowanie małej nie powinno być trudne, a w drodze powrotnej zabiorą ją ze sobą do Oazy. O ile wszystko pójdzie gładko,m tego nie mogli być pewni.
- Leć - wyszeptał ledwo słyszalnie, chcąc chociaż w tak mizerny sposób pogonić towarzystwo. Miał tylko nadzieję, że szybko wrócą do swojego głównego celu, choć znów będą musieli uważnie ku niemu kroczyć. To Farley miał pod ręką miotłę, mógł eskortować małą. Kieran wraz z Justine mogli poczekać przy katedrze, wciąż zachowanej w jednym kawałku. Dziwne, wydawało mu się, że wróg w pierwszej kolejności zacznie niszczyć to co mugolskie, w tym ich świątynie. Po oddaniu małej w dobre ręce mogli ruszyć dalej.
| z tematu x 3 (?)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy pod katedrą list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy pod katedrą list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Roderick Smith – były pałkarz Jastrzębi z Flamouth. Aresztowany po ataku na funkcjonariuszy Magicznej Policji. Zamordowany za zgodą Wizengamotu w ramach wymierzenia pokazowej kary śmierci.
- Edith Bones – szefowa biura aurorów. Według oficjalnej informacji popełniła samobójstwo po tym, jak aresztowała Ignotusa Mulcibera. Nieoficjalnie, została zamordowana na polecenie Ministerstwa Magii.
- Caradoc Morgan – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Laurence: Od rana trzęsły ci się dłonie, brak snu niecodziennie utrudniał skupienie. Precyzyjne zadania, jakich zwykle podejmowałeś się na Arenie, sprawiały ci znacznie więcej trudności, niż każdego innego dnia. Miałeś do wykonania trzy świstokliki przeznaczone na specjalne zamówienia najbogatszych gości, którzy ilością zaproponowanej gotówki zdecydowanie zasłużyli sobie na specjalne traktowanie. To nie powinno się zdarzyć, test gotowego urządzenia miał przenieść cię spod bramy jednego z eleganckich domków na przedmieściach stolicy prosto na Arenę, lecz coś poszło zdecydowanie nie tak, jak powinno. Spotkało cię coś zaskakującego, jakby jego magia ciągnęła cię w inne miejsce umyślnie, jakby chciała ci coś pokazać, choć jednocześnie całym sobą, od opuszków palce po same stopy, potrafiłeś wyczuć chaos, w jakim ta magia trwała. Niepoukładana drgała niebezpiecznie, wymykając się z ram, w których dotąd ją opisywano. Było już za późno, żeby się wycofać, opadłeś ciężko w miejsce inne, niż docelowe. Kiedy otworzyłeś oczy znajdowałeś się na galerii starej budowli górującej nad centralną częścią miasta, a twoje oko dość szybko wyłapało znajdującą się w pobliżu kobietę - mogłeś rozpoznać jej profil. Spojrzenie odruchowo pomknęło ku dłoniom, na których wsparłeś się podczas upadku - ze zdumieniem spostrzegając, iż bujny wilgotny mech wrośnięty w posadzkę galerii w jednej chwili czernieje i usycha nagle. Nie wiesz, w którym momencie z twojej dłoni zniknął świstoklik, musiałeś go upuścić podczas upadku...
Heather: Zlecenie nadeszło od anonimowego czarodzieja, który ponoć zapragnął wykorzystać akustykę dawnej katedry na potrzeby swoich obrzędów. Nie było to jednak możliwe ze względu na uciążliwego poltergeista, który nawiedzał te mury od czasów kataklizmu magicznego związanego z anomaliami. Dostarczona sakiewka wydawała się wystarczająco pękata, by nie odmówić podobnej prośbie. Po tym, jak pojawiłaś się na miejscu, wyczuć ducha nie było trudno, lecz jego zachowanie... zdecydowanie odbiegało od zwyczajnego. Choć trudno było wyczuć przyczynę, w jego aurze więcej dało się wyczuć wściekłości, niż zwyczajowej dla poltergeista złośliwości. Czy to możliwe, że miniona noc rozdrażniła go aż tak? Nieduży kamień, którym cisnął, przeciął ci skórę na policzku, drewniane ławy w głównej sali osuwały się z łoskotem w przód i w tył. Poltergeist wyprowadził cię na galerię rzucającą widok na krajobraz miasta, a tam - po dość długim czasie - finalnie udało ci się zamknąć ducha w kręgu soli. I już przygotowywałaś rytuał wypędzenia, gdy nagle krąg został przerwany, a duch ponownie wypuszczony na wolność. Winnym był temu czarodziej, który - znikąd - w jednej chwili pojawił się na galerii. Spoglądając w jego stronę przez ułamek chwili zdało ci się, że za jego ramieniem, na ulicy, dostrzegłaś czarny rys ponuraka, doskonale zdając sobie sprawę ze znaczenia tej straszliwej i złowrogiej wróżby.
Być może z dachu katedry, a być może z pobliskich drzew, do lotu gęstą chmarą poderwały się ptaki. Chmara złowieszczych czarnych wron przemknęła tuż obok zabytkowych kolumn, zaciemniając przestrzeń, wzniecając wiatr i utrudniając wam zorientowanie się w sytuacji. Nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że aż tylu ptaków wcześniej w tej okolicy nigdy nie było, a ich przeraźliwe zawodzące krakanie zdawało się przedzierać pod skórę i wywoływało dreszcz grozy. Wtem drzwi pozwalające powrócić do budynku katedry zatrzasnęły się z łoskotem, więżąc was na galerii. O nieprzerwanej obecności ducha świadczył świstoklik Laurenca, który, podrzucany przez poltergeista, tańczył wysoko pod sklepieniem. Zamiast rechotu rozległ się złowieszczy, trudny do zrozumienia nawet dla spirytystki wrzask, dźwięczący w uszach drażniącym, ogłuszającym piskiem... i ledwie chwilę później oślepił was blask światła.
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Czerwień sączyła się przez urywany sen, jarząc się niebezpieczeństwem. Chaotyczne obrazy otaczała poświata niebezpieczeństwa, pościel znowu przesiąkła strachem, tym samym, który zarysowywał się na twarzy w bruzdach marszczących czoło i posępnie wykrzywionych ustach. Głowa zaś zaciskała się w imadle bólu.
Noc była pełna strachów, ale poranek wcale od nich nie uwalniał.
Przez okienne ramy zaglądał do wagonu złowróżbny omen, barwiony krwią Księżyc, który jak wisielec kołysał się na ciemnym niebie. Powieki opadały jednak szybko, szybciej, niż otrzeźwiające myśli zdołałyby przejąć kontrolę, rozbudzić całkiem jego ciało.
Pewien był, że to kolejny koszmar, który skończy się przed świtem.
Księżyc wprawdzie zniknął, lecz dłonie niespokojnie drżały przez cały dzień, kotłujące się gdzieś pod skórą emocje nie zostały uśpione senną rutyną przygotowań do zbliżającej się premiery. Rozchybotana w filiżance herbata rozbijała się o nadkruszone ścianki, kilka kropel pomknęło wzdłuż prześwitujących żył, niżej, niknąc w fiolecie podwiniętej na łokciach koszuli.
Nad trajektorią myśli także nie potrafił zapanować, zmarszczone w skupieniu brwi nie ułatwiały mu wcale pracy, ani nad ostatnimi rekwizytami, które wymagały sprawdzenia, ani tym bardziej nad przygotowywaniem się do stworzenia trzech świstoklików, które powinien przesłać nie później niż do jutrzejszego popołudnia.
Powieki same opadały, gdy zastygnął w statecznej pozie zbyt długo; pod nimi zdawały się migotać czerwone powidoki, refleksy barw minionej nocy, a może tylko tak mu się wydawało.
Rozpierzchnięte skupienie nie pozwalało zebrać myśli, ospałych jak on. Nie otrzeźwił go nawet lot na miotle aż na przedmieścia Londynu, w pobliże niskiego domu o zdobnej elewacji. Powietrze skwierczało żarem, który utrudniał oddychanie. Wiedział, że musi pospieszyć się z przetestowaniem swego tworu, w przeciwnym razie nie wytrzyma nawet w cieniu wierzbowej alejki.
Świstoklik powinien przenieść go na powrót na Arenę.
Jednak wystarczyło tylko kilka chwil, by intuicja, a może doświadczenie, podpowiedziały mu, że coś jest zdecydowanie nie tak.
Chaotyczny strumień magii przepłynął przez jego ciało, ściągając go w zupełnie inne miejsce; było tak, jakby ona sama sprzeciwiła się jego woli, jakby posiadała własną.
Nie mógł nic zrobić, poddał się jej, zesztywniałe ze zmęczenia ciało opadło niezgrabnie na pokrytą mchem posadzkę budowli, która zdawała się sięgać nieba. Sakralną ciszę przerwał jego zduszony okrzyk. Rozpostarte szeroko palce dłoni pozwoliły mu zachować równowagę, nie upaść.
Zaskoczone spojrzenie pomknęło najpierw w stronę kobiecej sylwetki, ku twarzy tak bladej, iż zdawała się nie mieć w sobie ani kropli życia. Zaraz potem serce zabiło szybciej, kiedy tylko kątem oka wyłowił czerń rozpełzającą się po zieleni.
To nie dzieje się naprawdę.
Widział to już przecież. Obumierającą roślinność, trawioną czernią, czymś złym, nieuchwytnym.
W tym momencie nie miało znaczenia to, że świstoklik w formie klawisza pianina musiał mu gdzieś wypaść; dźwignął się do pionu, zaciskając palce na różdżce. Dopiero teraz dostrzegł poświatę znajdującego się w pobliżu ducha.
- Czy może mi pani powiedzieć, gdzie się znajdujemy? - to jeszcze Londyn, czy przeniósł się gdzieś dalej? Czy w ogóle wiedziała - co, jeśli z jakiegoś powodu, i ją ściągnęła w to miejsce magia?
Wronie szpony wbiły się w powietrze.
Stopniowa narastająca panika sprawiła, że dygoczące dłonie z trudem utrzymały różdżkę. Nauczył się już, by nie lekceważyć znaków.
Że nie istnieje niemożliwe.
Obrazy nakładały się na siebie. Wspomnienia koszmarów pozostawały żywe. Towarzyszące im emocje, dźwięki, zapachy. Wilgoć bagien pachniała inaczej niż stęchlizna opuszczonej świątyni, lecz w jego głowie była tym samym. Tak jak łopot ptasich skrzydeł - widział oczami wyobraźni, jak atakują i tym razem.
- Luminis virtute - wyinkantował, celując w chmarę rozmytych cieniem strachu kruków a może wron, nie był pewien; kraniec różdżki zadarł wysoko - chciał, by mrok się rozpierzchnął. Jednocześnie znalazł się bliżej samej kobiety, nie zastanawiając się nad tym, jak to musiało wyglądać z jej perspektywy.
Wciąż jeszcze nie potrafił dostrzec, że to prawdziwe wrony krążyły nad nimi w chmarze. Złowieszcze krakanie odbijało się echem od pamięci, czy i teraz szpony wbiją się w jego ciało? Skąd one się tu wzięły? Czy rytuał nie przegnał ich na zawsze?
Huk zatrzaskiwanych drzwi sprowadził go na ziemię, do tego miejsca; jedynie poltergeist zdawał sobie nic nie robić z zaistniałej sytuacji, podrzucając wysłużony klawisz ze złośliwym uśmiechem na ustach.
Spojrzenie na powrót skrzyżowało się z tym należącym do czarownicy; słyszała to samo? Przeraźliwy dźwięk przeszywający myśli, dźwięczący w uszach pisk - dlaczego miał wrażenie, że wydobywa się z ust tego ducha? Dlaczego kojarzył mu się z wibrującym w głowie jazgotem słyszanym w pobliżu zabójczych mar? Czy na pewno brzmiał tak samo?
Osłonił twarz lewą ręką, za późno, wybuch światła na chwilę go oślepił.
- Nic się pani nie stało? - wychrypiał; wokół niego wciąż pulsowały tylko plamy cieni; w końcu jednak kontury jej sylwetki stały się wyraźniejsze. - Co to... - na Merlina jest? Urwał, wpatrując się w mknącą kometę, za którą snuł się złoty warkocz. Nie potrafił oderwać od niej wzroku; zdawało się, że na niebie znajdują się dwa słońca. Nie miała w sobie jednak nic z kojącego ciepłem blasku, ta jasność naznaczała mrokiem.
Podsycała ogień strachu, wypalała nadzieję.
1. na konsekwencje poeventowe
2. luminis virtute
Noc była pełna strachów, ale poranek wcale od nich nie uwalniał.
Przez okienne ramy zaglądał do wagonu złowróżbny omen, barwiony krwią Księżyc, który jak wisielec kołysał się na ciemnym niebie. Powieki opadały jednak szybko, szybciej, niż otrzeźwiające myśli zdołałyby przejąć kontrolę, rozbudzić całkiem jego ciało.
Pewien był, że to kolejny koszmar, który skończy się przed świtem.
Księżyc wprawdzie zniknął, lecz dłonie niespokojnie drżały przez cały dzień, kotłujące się gdzieś pod skórą emocje nie zostały uśpione senną rutyną przygotowań do zbliżającej się premiery. Rozchybotana w filiżance herbata rozbijała się o nadkruszone ścianki, kilka kropel pomknęło wzdłuż prześwitujących żył, niżej, niknąc w fiolecie podwiniętej na łokciach koszuli.
Nad trajektorią myśli także nie potrafił zapanować, zmarszczone w skupieniu brwi nie ułatwiały mu wcale pracy, ani nad ostatnimi rekwizytami, które wymagały sprawdzenia, ani tym bardziej nad przygotowywaniem się do stworzenia trzech świstoklików, które powinien przesłać nie później niż do jutrzejszego popołudnia.
Powieki same opadały, gdy zastygnął w statecznej pozie zbyt długo; pod nimi zdawały się migotać czerwone powidoki, refleksy barw minionej nocy, a może tylko tak mu się wydawało.
Rozpierzchnięte skupienie nie pozwalało zebrać myśli, ospałych jak on. Nie otrzeźwił go nawet lot na miotle aż na przedmieścia Londynu, w pobliże niskiego domu o zdobnej elewacji. Powietrze skwierczało żarem, który utrudniał oddychanie. Wiedział, że musi pospieszyć się z przetestowaniem swego tworu, w przeciwnym razie nie wytrzyma nawet w cieniu wierzbowej alejki.
Świstoklik powinien przenieść go na powrót na Arenę.
Jednak wystarczyło tylko kilka chwil, by intuicja, a może doświadczenie, podpowiedziały mu, że coś jest zdecydowanie nie tak.
Chaotyczny strumień magii przepłynął przez jego ciało, ściągając go w zupełnie inne miejsce; było tak, jakby ona sama sprzeciwiła się jego woli, jakby posiadała własną.
Nie mógł nic zrobić, poddał się jej, zesztywniałe ze zmęczenia ciało opadło niezgrabnie na pokrytą mchem posadzkę budowli, która zdawała się sięgać nieba. Sakralną ciszę przerwał jego zduszony okrzyk. Rozpostarte szeroko palce dłoni pozwoliły mu zachować równowagę, nie upaść.
Zaskoczone spojrzenie pomknęło najpierw w stronę kobiecej sylwetki, ku twarzy tak bladej, iż zdawała się nie mieć w sobie ani kropli życia. Zaraz potem serce zabiło szybciej, kiedy tylko kątem oka wyłowił czerń rozpełzającą się po zieleni.
To nie dzieje się naprawdę.
Widział to już przecież. Obumierającą roślinność, trawioną czernią, czymś złym, nieuchwytnym.
W tym momencie nie miało znaczenia to, że świstoklik w formie klawisza pianina musiał mu gdzieś wypaść; dźwignął się do pionu, zaciskając palce na różdżce. Dopiero teraz dostrzegł poświatę znajdującego się w pobliżu ducha.
- Czy może mi pani powiedzieć, gdzie się znajdujemy? - to jeszcze Londyn, czy przeniósł się gdzieś dalej? Czy w ogóle wiedziała - co, jeśli z jakiegoś powodu, i ją ściągnęła w to miejsce magia?
Wronie szpony wbiły się w powietrze.
Stopniowa narastająca panika sprawiła, że dygoczące dłonie z trudem utrzymały różdżkę. Nauczył się już, by nie lekceważyć znaków.
Że nie istnieje niemożliwe.
Obrazy nakładały się na siebie. Wspomnienia koszmarów pozostawały żywe. Towarzyszące im emocje, dźwięki, zapachy. Wilgoć bagien pachniała inaczej niż stęchlizna opuszczonej świątyni, lecz w jego głowie była tym samym. Tak jak łopot ptasich skrzydeł - widział oczami wyobraźni, jak atakują i tym razem.
- Luminis virtute - wyinkantował, celując w chmarę rozmytych cieniem strachu kruków a może wron, nie był pewien; kraniec różdżki zadarł wysoko - chciał, by mrok się rozpierzchnął. Jednocześnie znalazł się bliżej samej kobiety, nie zastanawiając się nad tym, jak to musiało wyglądać z jej perspektywy.
Wciąż jeszcze nie potrafił dostrzec, że to prawdziwe wrony krążyły nad nimi w chmarze. Złowieszcze krakanie odbijało się echem od pamięci, czy i teraz szpony wbiją się w jego ciało? Skąd one się tu wzięły? Czy rytuał nie przegnał ich na zawsze?
Huk zatrzaskiwanych drzwi sprowadził go na ziemię, do tego miejsca; jedynie poltergeist zdawał sobie nic nie robić z zaistniałej sytuacji, podrzucając wysłużony klawisz ze złośliwym uśmiechem na ustach.
Spojrzenie na powrót skrzyżowało się z tym należącym do czarownicy; słyszała to samo? Przeraźliwy dźwięk przeszywający myśli, dźwięczący w uszach pisk - dlaczego miał wrażenie, że wydobywa się z ust tego ducha? Dlaczego kojarzył mu się z wibrującym w głowie jazgotem słyszanym w pobliżu zabójczych mar? Czy na pewno brzmiał tak samo?
Osłonił twarz lewą ręką, za późno, wybuch światła na chwilę go oślepił.
- Nic się pani nie stało? - wychrypiał; wokół niego wciąż pulsowały tylko plamy cieni; w końcu jednak kontury jej sylwetki stały się wyraźniejsze. - Co to... - na Merlina jest? Urwał, wpatrując się w mknącą kometę, za którą snuł się złoty warkocz. Nie potrafił oderwać od niej wzroku; zdawało się, że na niebie znajdują się dwa słońca. Nie miała w sobie jednak nic z kojącego ciepłem blasku, ta jasność naznaczała mrokiem.
Podsycała ogień strachu, wypalała nadzieję.
1. na konsekwencje poeventowe
2. luminis virtute
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 79
#1 'k3' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 79
Noc była pełna strachów i dziwów – lecz o ile zwykle wiedźma miała nad nimi kontrolę, z wprawą pociągając za odpowiednie sznurki, przyzywając i pętając martwych, i o ile niekiedy sama przemieniała się w koszmar na jawie, bez choćby cienia zawahania wbijając lśniące w blasku świec ostrza w drżące ciałka zwierząt, o tyle teraz to ona padła ofiarą zakradającego się w sny blasku. Lepkiej, metalicznej czerwieni, w której topiła się, tak jak niegdyś jej matka w brudnych wodach Tamizy. Wszechobecna krew wypełniała nos, usta, bezlitośnie wyciskając z wątłej piersi ostatni dech. I nie wystarczyło, by przeżyła tę makabrę raz; groza uparcie powracała do niej z tą samą sekwencją obrazów, doznań, gdy tylko pozwalała sobie na zmrużenie ciążących powiek, rosząc bladą, niemalże przejrzystą skórę potem.
Kiedy w końcu Moribund zwlokła się z łóżka, nie bez trudu wydobywając spomiędzy fałd skotłowanej pościeli, z potylicą pulsującą tępym bólem, woniała strachem.
Najchętniej nie ruszałaby się tego dnia z bezpiecznego, gwarantującego spokój Nokturnu, przesycone skwarem godziny spędzając w sklepowym wnętrzu, pod wieczór – przenosząc do przyjemnie chłodnej piwnicy, w której zwykła oddawać się wróżbom czy przeprowadzać seanse spirytystyczne, rytuały, które większość czarodziejów uważała za niegodziwe. To jednak nie wchodziło w grę, oczywiście o ile nie zamierzała napytać sobie biedy. Wszak kuszona zawartością pękatej sakiewki, zgodziła się wypędzić z niegdysiejszej katedry – budowli monumentalnej, wzniesionej rękami mugolskiego ścierwa ku czci ichniejszego bożka – kapryśnego ducha. Zapłatę otrzymała z góry, obdarzona zaufaniem przez ewidentnie zamożnego, a przy tym chcącego zachować anonimowość czarodzieja, toteż poczucie obowiązku, zaprawione odpowiednią dozą irytacji, zmusiło do opuszczenia znajomego zakątka Londynu i ruszenia ku sercu City of London.
Nie pytała o obrzędy, które tajemniczy nieznajomy zamierzał odprawić w katedrze. Nie obchodziły jej pobudki, intencje, dopóki miała otrzymać odpowiednią rekompensatę za poświęcony czas. Ta zaś była stosownie wysoka, by zgodziła się podjąć wędrówkę labiryntem nadgryzionych zębem czasu korytarzy i sal w poszukiwaniu uciążliwego lokatora. Podobno poltergeista. Podobno, bo przecież nie zamierzała wierzyć laikowi na słowo.
Złośliwiec zdawał się na nią czekać, natrafiła na niego już w głównej, przytłaczającej swymi rozmiarami części katedry, wśród reliktów niemagicznej przeszłości i zakurzonych ław; spragniony konfrontacji, w jednej chwili krążył pod zdobnym sklepieniem, w drugiej – materializował się ledwie kilka kroków dalej, do połowy zanurzony w kamiennej posadzce.
Było w nim jednak coś dziwnego. Nietypowego dla stworzenia, którego cel istnienia stanowiło uprzykrzanie innym życia. Aura ducha niemalże zwalała z nóg siłą odczuwanej przez niego wściekłości. Palącej, o niewiadomym pochodzeniu.
Nigdy wcześniej nie spotkała takiego poltergeista. I nigdy wcześniej nie dała się zranić w tak głupi sposób.
Syknęła z niedowierzaniem, gdy ciśnięty przez niego kamień rozciął skórę twarzy. Jak śmiał. To jednak stanowiło dopiero początek, preludium do dalszej części pokazu. Jął szarpać butwiejącymi siedziskami, przesuwając je to w przód, to w tył, tym samym zmuszając wiedźmę do uskakiwania przed kolejnymi przeszkodami. A chichot, który zwykle towarzyszył jemu podobnym, zastąpiły gniewne okrzyki.
Ruszyła za nim w szaleńczą pogoń, tropiąc swą zwierzynę to po efektach powodowanego przez nią zniszczenia, to po śladach wciąż wyczuwalnej, nawet i z oddali, aury. Pulsującej, żywej. Zmęczenie niemalże zmusiło spirytystkę do odwrotu, członki miała ociężałe, a pierś falowała od szybszego oddechu, lecz odczuwane wzburzenie wciąż pchało ją do przodu – ono i poczucie, że przepędzenie ducha stało się kwestią honoru.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim w końcu, po przebyciu setek schodów i stoczeniu nierównej walki, dopadła go na galerii, z której rozciągał się widok na skąpane w słońcu miasto. Zdyszana, ze strużkami potu zlepiającymi rozwiany włos. I pełnym wyższości uśmiechem na spierzchniętych wargach. Dopadła – i, nie bez trudu, uwięziła w usypanym solą kręgu. Próbował się wyrwać, próbował uciec, wyjąc przy tym jak opętany, to jednak na nic. Wszystko na nic. Chciał wodzić za nos, bawić w kotka i myszkę, by finalnie paść ofiarą podstępu.
– Bądź przeklęty, poltergeiście – warknęła, kiedy już odzyskała kontrolę nad swym głosem, wciąż jednak drżącym, słabym. Osunęła się przy nim na kolana, z chorą satysfakcją, zza bezpiecznej granicy soli, obserwując wysiłki ducha. Najgorsze za nią. Jeszcze chwila, dwie, i będzie mogła opuścić tę przeklętą katedrę, zaszyć w mroku Nokturnu, przepić przynajmniej część wynagrodzenia. Wpierw jednak – rytuał wygnania. Lecz nie mogła go przeprowadzić bez zachowania odpowiedniej ostrożności. Przedtem musiała uspokoić oddech, gonitwę myśli...
Nagle – znikąd – na galerii pojawił się ktoś jeszcze. I pech chciał, że runął wprost w starannie domknięty krąg, jedyną rzecz, która utrzymywała poltergeista na uwięzi. Triumfalny rechot oswobodzonej istoty rozdarł gęste, lepkie powietrze.
– Głupcze! – wydusiła z siebie, gdy miejsce niedowierzania zastąpił w pełni uzasadniony gniew. Gdyby tylko mogła, rozszarpałaby intruza na strzępy. I to własnoręcznie, bez pomocy magii, kładąc mu przy tym do głowy, że obrócił w niwecz jej wytężone wysiłki. A że na granicy świadomości wciąż kołysało się widmo ubiegłonocnych koszmarów, krwistego blasku, jej furia była tym większa.
Zwróciła na Laurence'a niechętne, podkreślone sińcami spojrzenie, kim on był?, skąd się tu wziął?, gdy nad jego ramieniem, w jednej z odległych uliczek, ujrzała coś jeszcze gorszego. Zarys czarnego psiska o jadowicie żółtych ślepiach. Zamrugała gwałtownie, nie dowierzając własnym oczom. Czy to mógł być...? Nie, na pewno nie. Kiedy jednak znów spróbowała sięgnąć ku niemu wzrokiem, zwierzę zniknęło. Niczym widmo. Niczym ponurak.
– City of London – odpowiedziała tylko zachrypniętym głosem, teraz już nie tylko blada, ale niemalże przezroczysta, niczym jeden z duchów, w których towarzystwie spędzała tyle czasu; serce podeszło jej do gardła, gdy myśli gnały w najgorszych możliwych kierunkach. Działo się zbyt wiele, zbyt szybko.
Czy naprawdę ujrzała omen śmierci?
Ptaszyska, na które wcześniej nie zwróciła najmniejszej uwagi, poderwały się do lotu. Głośne, liczne, otoczyły ich całą gromadą; plątanina skrzydeł i dziobów skutecznie utrudniała dojrzenie poltergeista, a złowieszcze krakanie powołało do życia dreszcz, który prędko rozpoczął wędrówkę wzdłuż pleców, kręg po kręgu. Wtedy też huknęło, od strony wyjścia na galerię; nie musiała widzieć, co się stało, by zrozumieć, że znalazła się w potrzasku. Oni się znaleźli. Kimkolwiek był ten czarodziej, któremu nie zdążyła się jeszcze nawet lepiej przyjrzeć. – Uwolniłeś go... Muszę przepędzić... To nie jest normalny poltergeist. – O ile jakiegokolwiek dałoby się określić tym mianem. Nim jednak zdołałaby wytłumaczyć więcej, albo chociaż zebrać się z zamszonej posadzki, uderzył w nią wrzask, którego nie powstydziłaby się nawet banshee. Jęknęła z bólu, odruchowo zasłaniając uszy dłońmi, byle tylko ten dźwięk, ten ogłuszający pisk, przestał wwiercać się w czaszkę. Podchwyciła spojrzenie towarzysza, obcego, a jednak mającego w sobie coś znajomego, lecz nie na długo.
Niebo rozbłysło nienaturalnym blaskiem, przecięte przez coś, co wyglądało jak kometa. Spadająca gwiazda. Tylko że nie spadała – tkwiła w tym samym miejscu, jak drugie słońce, przyciągając wzrok, nęcąc, kusząc. Dotykając umysłu pustką. – Nie rozumiem – wychrypiała; a zwykle przecież nie istniały dla niej rzeczy, które wykraczałyby poza granicę pojmowania. – Nic mi nie jest – dodała jeszcze, po chwili rozciągającej się w wieczność, odlegle zdziwiona okazaną troską. – A tobie? – Nie zamierzała decydować się na grzeczności, na kreowanie zbędnego w tej sytuacji dystansu. I zapewne nie potrafiłaby przestać spoglądać ku zagładzie, królującej nad Londynem anomalii, wciąż na poły zahipnotyzowana jej światłem, na poły sparaliżowana strachem, gdyby tuż koło niej nie świsnął kolejny kamień.
Duch musiał się nudzić.
Czy to była jego sprawka? To wszystko?
Kiedy w końcu Moribund zwlokła się z łóżka, nie bez trudu wydobywając spomiędzy fałd skotłowanej pościeli, z potylicą pulsującą tępym bólem, woniała strachem.
Najchętniej nie ruszałaby się tego dnia z bezpiecznego, gwarantującego spokój Nokturnu, przesycone skwarem godziny spędzając w sklepowym wnętrzu, pod wieczór – przenosząc do przyjemnie chłodnej piwnicy, w której zwykła oddawać się wróżbom czy przeprowadzać seanse spirytystyczne, rytuały, które większość czarodziejów uważała za niegodziwe. To jednak nie wchodziło w grę, oczywiście o ile nie zamierzała napytać sobie biedy. Wszak kuszona zawartością pękatej sakiewki, zgodziła się wypędzić z niegdysiejszej katedry – budowli monumentalnej, wzniesionej rękami mugolskiego ścierwa ku czci ichniejszego bożka – kapryśnego ducha. Zapłatę otrzymała z góry, obdarzona zaufaniem przez ewidentnie zamożnego, a przy tym chcącego zachować anonimowość czarodzieja, toteż poczucie obowiązku, zaprawione odpowiednią dozą irytacji, zmusiło do opuszczenia znajomego zakątka Londynu i ruszenia ku sercu City of London.
Nie pytała o obrzędy, które tajemniczy nieznajomy zamierzał odprawić w katedrze. Nie obchodziły jej pobudki, intencje, dopóki miała otrzymać odpowiednią rekompensatę za poświęcony czas. Ta zaś była stosownie wysoka, by zgodziła się podjąć wędrówkę labiryntem nadgryzionych zębem czasu korytarzy i sal w poszukiwaniu uciążliwego lokatora. Podobno poltergeista. Podobno, bo przecież nie zamierzała wierzyć laikowi na słowo.
Złośliwiec zdawał się na nią czekać, natrafiła na niego już w głównej, przytłaczającej swymi rozmiarami części katedry, wśród reliktów niemagicznej przeszłości i zakurzonych ław; spragniony konfrontacji, w jednej chwili krążył pod zdobnym sklepieniem, w drugiej – materializował się ledwie kilka kroków dalej, do połowy zanurzony w kamiennej posadzce.
Było w nim jednak coś dziwnego. Nietypowego dla stworzenia, którego cel istnienia stanowiło uprzykrzanie innym życia. Aura ducha niemalże zwalała z nóg siłą odczuwanej przez niego wściekłości. Palącej, o niewiadomym pochodzeniu.
Nigdy wcześniej nie spotkała takiego poltergeista. I nigdy wcześniej nie dała się zranić w tak głupi sposób.
Syknęła z niedowierzaniem, gdy ciśnięty przez niego kamień rozciął skórę twarzy. Jak śmiał. To jednak stanowiło dopiero początek, preludium do dalszej części pokazu. Jął szarpać butwiejącymi siedziskami, przesuwając je to w przód, to w tył, tym samym zmuszając wiedźmę do uskakiwania przed kolejnymi przeszkodami. A chichot, który zwykle towarzyszył jemu podobnym, zastąpiły gniewne okrzyki.
Ruszyła za nim w szaleńczą pogoń, tropiąc swą zwierzynę to po efektach powodowanego przez nią zniszczenia, to po śladach wciąż wyczuwalnej, nawet i z oddali, aury. Pulsującej, żywej. Zmęczenie niemalże zmusiło spirytystkę do odwrotu, członki miała ociężałe, a pierś falowała od szybszego oddechu, lecz odczuwane wzburzenie wciąż pchało ją do przodu – ono i poczucie, że przepędzenie ducha stało się kwestią honoru.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim w końcu, po przebyciu setek schodów i stoczeniu nierównej walki, dopadła go na galerii, z której rozciągał się widok na skąpane w słońcu miasto. Zdyszana, ze strużkami potu zlepiającymi rozwiany włos. I pełnym wyższości uśmiechem na spierzchniętych wargach. Dopadła – i, nie bez trudu, uwięziła w usypanym solą kręgu. Próbował się wyrwać, próbował uciec, wyjąc przy tym jak opętany, to jednak na nic. Wszystko na nic. Chciał wodzić za nos, bawić w kotka i myszkę, by finalnie paść ofiarą podstępu.
– Bądź przeklęty, poltergeiście – warknęła, kiedy już odzyskała kontrolę nad swym głosem, wciąż jednak drżącym, słabym. Osunęła się przy nim na kolana, z chorą satysfakcją, zza bezpiecznej granicy soli, obserwując wysiłki ducha. Najgorsze za nią. Jeszcze chwila, dwie, i będzie mogła opuścić tę przeklętą katedrę, zaszyć w mroku Nokturnu, przepić przynajmniej część wynagrodzenia. Wpierw jednak – rytuał wygnania. Lecz nie mogła go przeprowadzić bez zachowania odpowiedniej ostrożności. Przedtem musiała uspokoić oddech, gonitwę myśli...
Nagle – znikąd – na galerii pojawił się ktoś jeszcze. I pech chciał, że runął wprost w starannie domknięty krąg, jedyną rzecz, która utrzymywała poltergeista na uwięzi. Triumfalny rechot oswobodzonej istoty rozdarł gęste, lepkie powietrze.
– Głupcze! – wydusiła z siebie, gdy miejsce niedowierzania zastąpił w pełni uzasadniony gniew. Gdyby tylko mogła, rozszarpałaby intruza na strzępy. I to własnoręcznie, bez pomocy magii, kładąc mu przy tym do głowy, że obrócił w niwecz jej wytężone wysiłki. A że na granicy świadomości wciąż kołysało się widmo ubiegłonocnych koszmarów, krwistego blasku, jej furia była tym większa.
Zwróciła na Laurence'a niechętne, podkreślone sińcami spojrzenie, kim on był?, skąd się tu wziął?, gdy nad jego ramieniem, w jednej z odległych uliczek, ujrzała coś jeszcze gorszego. Zarys czarnego psiska o jadowicie żółtych ślepiach. Zamrugała gwałtownie, nie dowierzając własnym oczom. Czy to mógł być...? Nie, na pewno nie. Kiedy jednak znów spróbowała sięgnąć ku niemu wzrokiem, zwierzę zniknęło. Niczym widmo. Niczym ponurak.
– City of London – odpowiedziała tylko zachrypniętym głosem, teraz już nie tylko blada, ale niemalże przezroczysta, niczym jeden z duchów, w których towarzystwie spędzała tyle czasu; serce podeszło jej do gardła, gdy myśli gnały w najgorszych możliwych kierunkach. Działo się zbyt wiele, zbyt szybko.
Czy naprawdę ujrzała omen śmierci?
Ptaszyska, na które wcześniej nie zwróciła najmniejszej uwagi, poderwały się do lotu. Głośne, liczne, otoczyły ich całą gromadą; plątanina skrzydeł i dziobów skutecznie utrudniała dojrzenie poltergeista, a złowieszcze krakanie powołało do życia dreszcz, który prędko rozpoczął wędrówkę wzdłuż pleców, kręg po kręgu. Wtedy też huknęło, od strony wyjścia na galerię; nie musiała widzieć, co się stało, by zrozumieć, że znalazła się w potrzasku. Oni się znaleźli. Kimkolwiek był ten czarodziej, któremu nie zdążyła się jeszcze nawet lepiej przyjrzeć. – Uwolniłeś go... Muszę przepędzić... To nie jest normalny poltergeist. – O ile jakiegokolwiek dałoby się określić tym mianem. Nim jednak zdołałaby wytłumaczyć więcej, albo chociaż zebrać się z zamszonej posadzki, uderzył w nią wrzask, którego nie powstydziłaby się nawet banshee. Jęknęła z bólu, odruchowo zasłaniając uszy dłońmi, byle tylko ten dźwięk, ten ogłuszający pisk, przestał wwiercać się w czaszkę. Podchwyciła spojrzenie towarzysza, obcego, a jednak mającego w sobie coś znajomego, lecz nie na długo.
Niebo rozbłysło nienaturalnym blaskiem, przecięte przez coś, co wyglądało jak kometa. Spadająca gwiazda. Tylko że nie spadała – tkwiła w tym samym miejscu, jak drugie słońce, przyciągając wzrok, nęcąc, kusząc. Dotykając umysłu pustką. – Nie rozumiem – wychrypiała; a zwykle przecież nie istniały dla niej rzeczy, które wykraczałyby poza granicę pojmowania. – Nic mi nie jest – dodała jeszcze, po chwili rozciągającej się w wieczność, odlegle zdziwiona okazaną troską. – A tobie? – Nie zamierzała decydować się na grzeczności, na kreowanie zbędnego w tej sytuacji dystansu. I zapewne nie potrafiłaby przestać spoglądać ku zagładzie, królującej nad Londynem anomalii, wciąż na poły zahipnotyzowana jej światłem, na poły sparaliżowana strachem, gdyby tuż koło niej nie świsnął kolejny kamień.
Duch musiał się nudzić.
Czy to była jego sprawka? To wszystko?
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Do mugolskiej świątyni o właściwej porze wkroczyliśmy jak do siebie. Nie było tu już nikogo, kto mógłby nas zatrzymać. Sprawa taka jak ta wymagała sprawnego, precyzyjnego działania. Żaden czarodziej nie powinien spoczywać w tym szlamowisku. Usługi pogrzebowe Macnair nadchodziły, by wybawić nieszczęśnika z opresji, nawet jeżeli ten od dziesiątek lat spoczywał już w ramionach śmierci. Nieważne. Nie powinno go tu być, nie powinien bezbronnie gnić w miejscu, które nie ma nic wspólnego z jego dziedzictwem. Ceniłam ludzi, którzy tak jak ten zleceniodawca, dbali o dobro przodków. W dobie głodu i wojny tylko zamożniejsi mogli sobie pozwolić na zlecenie takiej pracy. Wejście do kościoła nie stanowiło problemu, ale zejście pod ziemię wymagało od ekipy pewnych umiejętności. Nikt nie mógł nas stąd przegonić - nikt żywy. Nie spodziewałam się trudności, ale i tak prace wolałam nadzorować osobiście. Pośród nieboszczyka spoczywali inni. Nawet jeżeli wszyscy byli niemagiczni - każdy z nich należał do śmierci. Nie byliśmy tutaj po to, by zaburzać ich spoczynek. Mieliśmy przenieść trumnę i zadbać o godny pochówek na cmentarzu czarodziejów, gdzie krewni tego dostojnika mogli bez przeszkód go odwiedzać. Zadanie nie należało do standardowych, ale stanowiło przyjemną odmianę od pogrzebów, którymi na bieżąco wypychał się nasz kalendarz. Nie mogłam zaprzeczyć, że ciekawiło mnie to, co znaleźć mogliśmy pod ziemią. To coś innego od dziur na cmentarzach i krypt zlokalizowanych pod wielkimi dworami.
Za naszymi plecami zatrzasnęły się drzwi. Szłam pierwsza. Towarzyszył mi energiczny, mocy krok i jego echo płynnie niosące się po budowli o tak charakterystycznym kształcie. Powietrze w środku było chłodniejsze, dość ponure, specyficzny zapach wznosił się wokół, ale gdy nadeszliśmy nikt i nic nie stanęło nam na drodze. Kontrolnie przyjrzałam się pracownikom. Niektórzy po drodze paplali, że tutejsza świętość wypali nam oczy. Oczywiście w żartach - bo nie zwykłam zatrudniać głąbów, którzy uwierzą w byle przesąd. W tej robocie nie mogli się na to nabierać. Musieli być profesjonalni, tak jak oferowane przeze mnie usługi.
Wkrótce potem prowadziłam ich do bocznego korytarza, na końcu którego znajdowały się ciężkie wrota. Nietrudno zgadnąć, że właśnie to było nasze przejście. Zresztą byłam tu już raz, by zbadać, z czym tak naprawdę możemy mieć do czynienia. Pod ziemię jednak nie zeszłam. Drzwi musiały być nienaruszone od lat. Błysk zaklęcia rozprawił się z nimi bez większego trudu. Gdy zaś ustąpiły, ujrzeliśmy korytarz niezmąconego mroku. Zakradające się do środka światło odsłoniło szczyt schodów. Fantastycznie.
Podziemne przestrzenie wypełnione były stojącym, dusznym powietrzem. Pajęczyny wkradały się do nosa z każdym oddechem, ale my byliśmy dobrze przygotowani do pracy. Po zlokalizowaniu właściwego pomieszczenia i właściwej trumny rozpoczęliśmy czynności. Przechadzałam się miedzy alejami grobowców, obejmując miejsca spoczynku okiem znawcy. Nasza mogiła była mocno przytwierdzona do ziemi. Potrzebowaliśmy więcej czasu. Zaopatrzona w różdżkę o rozświetlonej końcówce próbowałam odczytać napisy znajdujące się na ścianach i pozostałych grobach. Było ich tutaj niewiele. Miejsce ciasne, korytarze między zmarłymi wąskie i dość mocno ograniczające ruchy. Panował spokój. Pod ziemią nierzadko można było natrafić na zupełnie niespodziewane znalezisko. Na coś więcej niż rzędy pochowanych ludzi. Tym razem wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie, ascetycznie, sucho, nijak. Po mugolach nie spodziewałam się jednak niczego, co mogłoby mnie zainteresować. Wiedząc, że przeciągające się prace jeszcze długo potrwają i ja nie byłam przy tym potrzebna, postanowiłam wyjść, by na krótką chwilę pooddychać nieco... żywszym powietrzem. I zapalić.
Na górze pozwoliłam sobie na kilka głębszych wdechów, a potem sięgnęłam do kieszeni spodni po papierosy. Obleczone mglistą, czarną tkaniną ramiona i ręce pokrywał szary pył, gdzieniegdzie po bokach ciała zarysowały się białe smugi. Gdy zajmowałam się grobowcami, nie obchodziły mnie te zabrudzenia. Stanowiły nierozłączny element naszej pracy i, jeżeli tylko takie miałam życzenie, zniknąć mogły pod mocą jednego zaklęcia. Zamyślona wpuszczałam dym, delektując się tym płytkim odurzeniem. Dopiero narastający gdzieś z góry łomot gwałtownie rozmysł wszystkie myśli. Poirytowana ścisnęłam nieco mocniej papierosa, a potem podniosłam głowę, szukając źródła hałasu. Ktoś tu był? Jakieś zbłąkane szlamy jednak zdołały się uchować w morzu węży? Musiałam sprawdzić. Natychmiast podążyłam za odgłosami, po drodze czerpiąc wciąż z papierosa. Prędko wspięłam się do góry, wyraźnie wyłapując, że burzliwe dźwięki narastały. Musiałam być blisko. Mijałam rzędy portretów i rzeźb, ale moje oczy skupione były wyłącznie na celu.
Tutaj? Zatrzymałam się przed zatrzaśniętymi wrotami i brutalnie potraktowałam zawiasy różdżką. - Co tu się dzieje? - warknęłam, wcześniej popchnąwszy skrzydła prowadzące na balkon. Złowrogim spojrzeniem objęłam cały obraz, próbując zorientować się, z czym dokładnie miałam do czynienia. - Zmarli nie lubią, kiedy zagłusza się ich spokój. Są wtedy bezlitośni - wymówiłam soczyście, patrząc prosto w oczy kobiety. Na krótko, albowiem już chwilę później czerwieniejąca na niebie kometa przyciągnęła całą moją uwagę.
Za naszymi plecami zatrzasnęły się drzwi. Szłam pierwsza. Towarzyszył mi energiczny, mocy krok i jego echo płynnie niosące się po budowli o tak charakterystycznym kształcie. Powietrze w środku było chłodniejsze, dość ponure, specyficzny zapach wznosił się wokół, ale gdy nadeszliśmy nikt i nic nie stanęło nam na drodze. Kontrolnie przyjrzałam się pracownikom. Niektórzy po drodze paplali, że tutejsza świętość wypali nam oczy. Oczywiście w żartach - bo nie zwykłam zatrudniać głąbów, którzy uwierzą w byle przesąd. W tej robocie nie mogli się na to nabierać. Musieli być profesjonalni, tak jak oferowane przeze mnie usługi.
Wkrótce potem prowadziłam ich do bocznego korytarza, na końcu którego znajdowały się ciężkie wrota. Nietrudno zgadnąć, że właśnie to było nasze przejście. Zresztą byłam tu już raz, by zbadać, z czym tak naprawdę możemy mieć do czynienia. Pod ziemię jednak nie zeszłam. Drzwi musiały być nienaruszone od lat. Błysk zaklęcia rozprawił się z nimi bez większego trudu. Gdy zaś ustąpiły, ujrzeliśmy korytarz niezmąconego mroku. Zakradające się do środka światło odsłoniło szczyt schodów. Fantastycznie.
Podziemne przestrzenie wypełnione były stojącym, dusznym powietrzem. Pajęczyny wkradały się do nosa z każdym oddechem, ale my byliśmy dobrze przygotowani do pracy. Po zlokalizowaniu właściwego pomieszczenia i właściwej trumny rozpoczęliśmy czynności. Przechadzałam się miedzy alejami grobowców, obejmując miejsca spoczynku okiem znawcy. Nasza mogiła była mocno przytwierdzona do ziemi. Potrzebowaliśmy więcej czasu. Zaopatrzona w różdżkę o rozświetlonej końcówce próbowałam odczytać napisy znajdujące się na ścianach i pozostałych grobach. Było ich tutaj niewiele. Miejsce ciasne, korytarze między zmarłymi wąskie i dość mocno ograniczające ruchy. Panował spokój. Pod ziemią nierzadko można było natrafić na zupełnie niespodziewane znalezisko. Na coś więcej niż rzędy pochowanych ludzi. Tym razem wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie, ascetycznie, sucho, nijak. Po mugolach nie spodziewałam się jednak niczego, co mogłoby mnie zainteresować. Wiedząc, że przeciągające się prace jeszcze długo potrwają i ja nie byłam przy tym potrzebna, postanowiłam wyjść, by na krótką chwilę pooddychać nieco... żywszym powietrzem. I zapalić.
Na górze pozwoliłam sobie na kilka głębszych wdechów, a potem sięgnęłam do kieszeni spodni po papierosy. Obleczone mglistą, czarną tkaniną ramiona i ręce pokrywał szary pył, gdzieniegdzie po bokach ciała zarysowały się białe smugi. Gdy zajmowałam się grobowcami, nie obchodziły mnie te zabrudzenia. Stanowiły nierozłączny element naszej pracy i, jeżeli tylko takie miałam życzenie, zniknąć mogły pod mocą jednego zaklęcia. Zamyślona wpuszczałam dym, delektując się tym płytkim odurzeniem. Dopiero narastający gdzieś z góry łomot gwałtownie rozmysł wszystkie myśli. Poirytowana ścisnęłam nieco mocniej papierosa, a potem podniosłam głowę, szukając źródła hałasu. Ktoś tu był? Jakieś zbłąkane szlamy jednak zdołały się uchować w morzu węży? Musiałam sprawdzić. Natychmiast podążyłam za odgłosami, po drodze czerpiąc wciąż z papierosa. Prędko wspięłam się do góry, wyraźnie wyłapując, że burzliwe dźwięki narastały. Musiałam być blisko. Mijałam rzędy portretów i rzeźb, ale moje oczy skupione były wyłącznie na celu.
Tutaj? Zatrzymałam się przed zatrzaśniętymi wrotami i brutalnie potraktowałam zawiasy różdżką. - Co tu się dzieje? - warknęłam, wcześniej popchnąwszy skrzydła prowadzące na balkon. Złowrogim spojrzeniem objęłam cały obraz, próbując zorientować się, z czym dokładnie miałam do czynienia. - Zmarli nie lubią, kiedy zagłusza się ich spokój. Są wtedy bezlitośni - wymówiłam soczyście, patrząc prosto w oczy kobiety. Na krótko, albowiem już chwilę później czerwieniejąca na niebie kometa przyciągnęła całą moją uwagę.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dudnienie w uszach tylko narastało, rytm serca do złudzenia przypominał melodię wojennych bębnów, wybijając się na tle wszelkich innych odgłosów, szelestu ptasich piór czy gniewnych powarkiwań poltergeista, gdy wiedźma – zmuszona do tego niepojętą, hipnotyczną mocą – wwiercała spojrzenie w przecinającą niebo smugę. Krwistą, jak i krwiste były jej koszmary. Tak samo niepokojącą, odzywającą w piersi rozdrażnieniem, ono zaś wynikało z niczego innego jak dojmującego lęku, którego nie dało się zrozumieć, a tym bardziej wytłumaczyć.
Czego była to zapowiedź, ta kometa? Lub – efekt? Czy na to właśnie próbowały przygotować je wizje Cassandry, jeszcze częstsze, jeszcze bardziej niepokojące niż zwykle...?
Drgnęła dopiero w chwili, w której przeleciał obok niej kolejny kamień; tym razem jednak pocisk nie sięgnął kobiecego ciała, na jej szczęście, zamiast tego uderzając w stojącego zaraz obok nieznajomego. Choroba. Nie mogła, nie powinna zapominać o powodzie, dla którego wypełzła ze swej przyjemnie chłodnej piwnicy i znalazła się akurat tutaj, we wzniesionej przez niemagiczne robactwo budowli; choć do niedawna jej największym problemem był li tylko rozbijający się po katedrze poltergeist, zapracowanie na otrzymaną z góry zapłatę, to teraz – teraz sytuacja nabrała rumieńców, w przeciwieństwie do niej, chorobliwie bladej, jeszcze bledszej odkąd ujrzała ponuraka, a później również wiszące nad ich głowami dziwo. I choć myślała, że są tutaj uwięzieni, że złośliwa istota zatrzasnęła ich na galerii, skutecznie odcinając wszelkie możliwe drogi ucieczki, to nagle stało się coś niespodziewanego – za jej plecami zgrzytnęło, huknęło, a przejście na powrót stanęło otworem. Czyżby wystarczyła odrobina wysiłku, by rozprawić się z tą przeszkodą? Na to wyglądało. Nie miała jednak czasu, by przekonać się o tym na własnej skórze, a i niewiele to zmieniało, wszak nie zamierzała salwować się ucieczką. O nie. Przepędzenie rozjuszonego poltergeista było już nie tyle kwestią ochrony swego honoru, wypracowanej na przestrzeni lat reputacji, ale również sprawą osobistą.
Zamrugała, gdy w przejściu między galerią a wnętrzem budowli pojawiła się jakaś kobieca sylwetka, nowa aktorka na scenie jej osobistej tragedii o kilku nieoczekiwanych zwrotach akcji. Czy przypadkiem nie widziała już gdzieś tej twarzy? Nie słyszała głosu...?
Co tu się dzieje? – Poltergeist – rzuciła z irytacją, z w pełni uzasadnionym rozdrażnieniem, prędko odkrywając spojrzenie od twarzy czarownicy, zamiast tego lokując je na wciąż krążącym nad nimi duchu. Teraz miał do czynienia już nie z jedną osobą ale z trzema; jak to wpłynie na jego zachowanie? Stanie się jeszcze bardziej nieznośny? A może znów zacznie bawić się w kuguchara i myszkę, demolować wnętrze katedry? – Jeśli nie chcesz, by uprzykrzał życie zmarłym, lepiej pomóż mi zapędzić go do kręgu i przegonić stąd raz na zawsze – dodała po chwili, dzierżoną w dłoni różdżką celując w paskudną gębę ducha, czy raczej bytu duchopodobnego, drugą – sięgając do przytroczonej do pasa sakiewki. Usypane z soli więzienie przestało być szczelne, to prawda, nie miała jednak innego wyboru jak naprawić granicę i raz jeszcze spróbować zapędzić za nią niechcianego lokatora. Raz po raz spojrzenie Heather uciekało ku barwiącej niebo czerwienią komecie, lecz za wszelką cenę próbowała oprzeć się jej nęcącej, napełniającej serce zwątpieniem mocy; jeśli tylko pozwolą sobie na nieuwagę, sparaliżuje ich strach, skończą marnie.
Zaklęła pod nosem, gdy kątem oka obejrzała się na nieznajomego, który ledwie chwilę temu przeszkodził jej w przeprowadzeniu rytuału; nie wiedziała, czy to za sprawą szoku wywołanego widokiem tajemniczego ciała niebieskiego, czy raczej odłamku gzymsu, którym oberwał, ale padł na ziemię z gracją worka kartofli. Szkoda; skoro już napsuł jej krwi, mógłby się teraz chociaż na coś przydać, a tak – musiała liczyć na pomoc tej, która wspięła się po tych wszystkich schodach, byle tylko oburzyć powodowanymi hałasami. Co ona tu, u licha, robiła? – Hej! Nie patrz na nią, skup się na mnie – warknęła nagle, próbując zwrócić na siebie uwagę tajemniczej kobiety. Sama nie tak dawno wpatrywała się w kometę równie intensywnie, nie miały jednak na to czasu. W tej samej chwili prędko uskoczyła na bok, gdy roztaczający wokół siebie aurę gniewu poltergeist postanowił przelecieć środkiem balkonu, a wokół ich głów zatańczyły wzburzone jego zachowaniem wrony. – I na nim. Zajmij go czymś... – Spirytystka padła na kolana, boleśnie je sobie przy tym obijając, nadrywając materiał zakurzonej sukni, by z bliska przyjrzeć się temu, co jeszcze do niedawna było kręgiem soli. Musiała go naprawić, i to szybko.
Czego była to zapowiedź, ta kometa? Lub – efekt? Czy na to właśnie próbowały przygotować je wizje Cassandry, jeszcze częstsze, jeszcze bardziej niepokojące niż zwykle...?
Drgnęła dopiero w chwili, w której przeleciał obok niej kolejny kamień; tym razem jednak pocisk nie sięgnął kobiecego ciała, na jej szczęście, zamiast tego uderzając w stojącego zaraz obok nieznajomego. Choroba. Nie mogła, nie powinna zapominać o powodzie, dla którego wypełzła ze swej przyjemnie chłodnej piwnicy i znalazła się akurat tutaj, we wzniesionej przez niemagiczne robactwo budowli; choć do niedawna jej największym problemem był li tylko rozbijający się po katedrze poltergeist, zapracowanie na otrzymaną z góry zapłatę, to teraz – teraz sytuacja nabrała rumieńców, w przeciwieństwie do niej, chorobliwie bladej, jeszcze bledszej odkąd ujrzała ponuraka, a później również wiszące nad ich głowami dziwo. I choć myślała, że są tutaj uwięzieni, że złośliwa istota zatrzasnęła ich na galerii, skutecznie odcinając wszelkie możliwe drogi ucieczki, to nagle stało się coś niespodziewanego – za jej plecami zgrzytnęło, huknęło, a przejście na powrót stanęło otworem. Czyżby wystarczyła odrobina wysiłku, by rozprawić się z tą przeszkodą? Na to wyglądało. Nie miała jednak czasu, by przekonać się o tym na własnej skórze, a i niewiele to zmieniało, wszak nie zamierzała salwować się ucieczką. O nie. Przepędzenie rozjuszonego poltergeista było już nie tyle kwestią ochrony swego honoru, wypracowanej na przestrzeni lat reputacji, ale również sprawą osobistą.
Zamrugała, gdy w przejściu między galerią a wnętrzem budowli pojawiła się jakaś kobieca sylwetka, nowa aktorka na scenie jej osobistej tragedii o kilku nieoczekiwanych zwrotach akcji. Czy przypadkiem nie widziała już gdzieś tej twarzy? Nie słyszała głosu...?
Co tu się dzieje? – Poltergeist – rzuciła z irytacją, z w pełni uzasadnionym rozdrażnieniem, prędko odkrywając spojrzenie od twarzy czarownicy, zamiast tego lokując je na wciąż krążącym nad nimi duchu. Teraz miał do czynienia już nie z jedną osobą ale z trzema; jak to wpłynie na jego zachowanie? Stanie się jeszcze bardziej nieznośny? A może znów zacznie bawić się w kuguchara i myszkę, demolować wnętrze katedry? – Jeśli nie chcesz, by uprzykrzał życie zmarłym, lepiej pomóż mi zapędzić go do kręgu i przegonić stąd raz na zawsze – dodała po chwili, dzierżoną w dłoni różdżką celując w paskudną gębę ducha, czy raczej bytu duchopodobnego, drugą – sięgając do przytroczonej do pasa sakiewki. Usypane z soli więzienie przestało być szczelne, to prawda, nie miała jednak innego wyboru jak naprawić granicę i raz jeszcze spróbować zapędzić za nią niechcianego lokatora. Raz po raz spojrzenie Heather uciekało ku barwiącej niebo czerwienią komecie, lecz za wszelką cenę próbowała oprzeć się jej nęcącej, napełniającej serce zwątpieniem mocy; jeśli tylko pozwolą sobie na nieuwagę, sparaliżuje ich strach, skończą marnie.
Zaklęła pod nosem, gdy kątem oka obejrzała się na nieznajomego, który ledwie chwilę temu przeszkodził jej w przeprowadzeniu rytuału; nie wiedziała, czy to za sprawą szoku wywołanego widokiem tajemniczego ciała niebieskiego, czy raczej odłamku gzymsu, którym oberwał, ale padł na ziemię z gracją worka kartofli. Szkoda; skoro już napsuł jej krwi, mógłby się teraz chociaż na coś przydać, a tak – musiała liczyć na pomoc tej, która wspięła się po tych wszystkich schodach, byle tylko oburzyć powodowanymi hałasami. Co ona tu, u licha, robiła? – Hej! Nie patrz na nią, skup się na mnie – warknęła nagle, próbując zwrócić na siebie uwagę tajemniczej kobiety. Sama nie tak dawno wpatrywała się w kometę równie intensywnie, nie miały jednak na to czasu. W tej samej chwili prędko uskoczyła na bok, gdy roztaczający wokół siebie aurę gniewu poltergeist postanowił przelecieć środkiem balkonu, a wokół ich głów zatańczyły wzburzone jego zachowaniem wrony. – I na nim. Zajmij go czymś... – Spirytystka padła na kolana, boleśnie je sobie przy tym obijając, nadrywając materiał zakurzonej sukni, by z bliska przyjrzeć się temu, co jeszcze do niedawna było kręgiem soli. Musiała go naprawić, i to szybko.
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Wyjaśnienie kobiety nakierunkowało moją uwagę na zjawę chętnie uprzykrzającą życie osób znajdujących się na balkonie. Duch. Niewiele wiedziałam o tych istotach, choć z perspektywy grabarza i sojusznika kostuchy zjawisko to mogło wydać się dość interesujące. Widywałam półprzezroczyste postacie chętnie obierające na swą siedzibę stare grobowce – albo i zmuszone do wiecznej służby w ciemnych, zakurzonych przestrzeniach, u boku dawno temu zatrzaśniętych trumien. Jednak duchy nie trzymały się tylko miejsc pochówków, a ten tutaj wyglądał na wyjątkowo ruchliwego i z pewnością znajdował się dużo wyżej, niż kości opatulone chłodem metalowych mogił. Kobieta i ten chłopak byli w pułapce. Jej słowa potwierdziły tylko dość łatwo nazywające się przypuszczenia. Ów byt psotnie zamęczał jednak nie tylko dwójkę ludzi, ale i sen martwych. Nieznajoma miała rację, trzeba było się go stąd prędko pozbyć.
Opuściłam brzegi otwartych wrót, pozwalając, by te wreszcie zatrzasnęły się za moimi plecami. Dla niematerialnej kreacji poltergeista obecność drzwi lub ich brak nie miał żadnego znaczenia, ale ja wolałam, by hałasy nie niosły się po całej katedrze. W milczeniu podciągnęłam rękawy, jakbym szykowała się do spuszczenia mu łomotu – nie, nie posiadałam wiedzy o sposobach przepędzania upierdliwych zjaw. Zazwyczaj zlecałam to specjalistom. Kobieta zdawała się wiedzieć, co należy robić. Być może wezwano ją na miejsce po rozpoznaniu problemu. Tylko kto by to zrobił? Katedra była raczej opuszczona. A może i znalazła się tutaj zupełnie w innych okolicznościach? Stratą czasu było teraz roztrząsanie kwestii, która finalnie nie miała dla mnie żadnego znaczenia, zatem odpuściłam, by po jej słowach skupić się na faktycznym działaniu przeciwko natrętnej figurze. Czyny poltergeista wzburzały stateczną budowlą, krusząc kamień i chociaż nie zależało mi na utrzymaniu katedry, to jednak w jej piwnicach pracowali moi ludzie. Naturalnie zapragnęłam zażegnać problemu.
- Pozbądźmy my się go szybko – odrzekłam zdecydowanym tonem, gotowa zaangażować się w ten dziwaczny proceder. Mimowolnie też zerknęłam na krąg, o którym wspomniała. Zdawała się działać jakimś sprawdzonym sposobem. Można jej było ufać? W szale i drastycznie szybko upływających sekundach i ponad dziwnie czerwieniejącym się niebem zabrakło przestrzeni na analizy. Patrzyłam, jak celuje różdżką w duszysko i rozsypuje biały pył. – To go ostatecznie unieszkodliwi? – spytałam kontrolnie, czyniąc krok w jej stronę. Wyglądało jednak, że nie potrzebowałam nawet odpowiedzi. Pozwalałam jej działać, w razie czego gotowa do wsparcia nadzwyczajnego procesu. I moje jednak spojrzenie mimowolnie kuszone było przez podniebną poświatę, niesłychaną i hipnotyzującą. W obliczu tego wszystkiego trudno było oddać się w całości sprawie zjawy. Zdumiona zanurzałam się w smugach niepokoju i krwistej łunie. Ponad Londynem niebo zalewało się grozą. Czy ona to widziała?
Przestałam na chwilę, gdy padło ciało tego drugiego, któremu dotąd poświeciłam ledwie jedno przelotne spojrzenie. Dźwięk uderzającego o kamienną posadzkę truchła zadziałał nieco trzeźwiąco. Żył jeszcze? Odrętwiał? Moja głowa ponownie wyciągnęła się ku chmurom, ale krzyk kobiety nie pozwolił mi znów zatonąć w niszczycielskich krajobrazach. Tu i teraz dokonywała się destrukcja. I jeden już został pokonany. Uwolniłam świetlistą strzałę z różdżki, celując nią prosto w kpiącą z nas zjawę. Zaklęcie nie miało prawa jej zranić, ale mogło faktycznie odciągnąć jej uwagę na tyle, by nieznajoma zdołała skończyć swoje zadanie i doprowadzić go w pułapkę. Trzepot wronich skrzydeł zagłuszał nasze oddechy, budując tylko bardziej upiorną aurę. Przebity niechcianym światłem duch rozzłościł się i tym razem to na mnie skupił całą swą uwagę. Jeszcze raz uniosłam różdżkę i ponownie zabawiłam się ze złośliwym bytem. Chciał igrać ze mną, więc ja będę igrała z nim.
– Mało ci, co? – warknęłam prosto w przezroczystą postać. – O tak, zapraszam, dostaniesz więcej – zawołałam, mrużąc oczy. Mocna postawa wyrażała gotowość do następnego wyzwania. I tylko gdzieś w przelocie zdołałam dostrzec gmerającą w kręgu kobietę. Poltergeist był wściekły, leciał prosto na mnie, zupełnie tracąc zainteresowanie tą drugą. – Świetnie – mruknęłam pod nosem, wyłącznie dla siebie. Cofnęłam się, plecami natrafiając na drzwi. Żałowałam, że nie można było ducha zamordować.
Opuściłam brzegi otwartych wrót, pozwalając, by te wreszcie zatrzasnęły się za moimi plecami. Dla niematerialnej kreacji poltergeista obecność drzwi lub ich brak nie miał żadnego znaczenia, ale ja wolałam, by hałasy nie niosły się po całej katedrze. W milczeniu podciągnęłam rękawy, jakbym szykowała się do spuszczenia mu łomotu – nie, nie posiadałam wiedzy o sposobach przepędzania upierdliwych zjaw. Zazwyczaj zlecałam to specjalistom. Kobieta zdawała się wiedzieć, co należy robić. Być może wezwano ją na miejsce po rozpoznaniu problemu. Tylko kto by to zrobił? Katedra była raczej opuszczona. A może i znalazła się tutaj zupełnie w innych okolicznościach? Stratą czasu było teraz roztrząsanie kwestii, która finalnie nie miała dla mnie żadnego znaczenia, zatem odpuściłam, by po jej słowach skupić się na faktycznym działaniu przeciwko natrętnej figurze. Czyny poltergeista wzburzały stateczną budowlą, krusząc kamień i chociaż nie zależało mi na utrzymaniu katedry, to jednak w jej piwnicach pracowali moi ludzie. Naturalnie zapragnęłam zażegnać problemu.
- Pozbądźmy my się go szybko – odrzekłam zdecydowanym tonem, gotowa zaangażować się w ten dziwaczny proceder. Mimowolnie też zerknęłam na krąg, o którym wspomniała. Zdawała się działać jakimś sprawdzonym sposobem. Można jej było ufać? W szale i drastycznie szybko upływających sekundach i ponad dziwnie czerwieniejącym się niebem zabrakło przestrzeni na analizy. Patrzyłam, jak celuje różdżką w duszysko i rozsypuje biały pył. – To go ostatecznie unieszkodliwi? – spytałam kontrolnie, czyniąc krok w jej stronę. Wyglądało jednak, że nie potrzebowałam nawet odpowiedzi. Pozwalałam jej działać, w razie czego gotowa do wsparcia nadzwyczajnego procesu. I moje jednak spojrzenie mimowolnie kuszone było przez podniebną poświatę, niesłychaną i hipnotyzującą. W obliczu tego wszystkiego trudno było oddać się w całości sprawie zjawy. Zdumiona zanurzałam się w smugach niepokoju i krwistej łunie. Ponad Londynem niebo zalewało się grozą. Czy ona to widziała?
Przestałam na chwilę, gdy padło ciało tego drugiego, któremu dotąd poświeciłam ledwie jedno przelotne spojrzenie. Dźwięk uderzającego o kamienną posadzkę truchła zadziałał nieco trzeźwiąco. Żył jeszcze? Odrętwiał? Moja głowa ponownie wyciągnęła się ku chmurom, ale krzyk kobiety nie pozwolił mi znów zatonąć w niszczycielskich krajobrazach. Tu i teraz dokonywała się destrukcja. I jeden już został pokonany. Uwolniłam świetlistą strzałę z różdżki, celując nią prosto w kpiącą z nas zjawę. Zaklęcie nie miało prawa jej zranić, ale mogło faktycznie odciągnąć jej uwagę na tyle, by nieznajoma zdołała skończyć swoje zadanie i doprowadzić go w pułapkę. Trzepot wronich skrzydeł zagłuszał nasze oddechy, budując tylko bardziej upiorną aurę. Przebity niechcianym światłem duch rozzłościł się i tym razem to na mnie skupił całą swą uwagę. Jeszcze raz uniosłam różdżkę i ponownie zabawiłam się ze złośliwym bytem. Chciał igrać ze mną, więc ja będę igrała z nim.
– Mało ci, co? – warknęłam prosto w przezroczystą postać. – O tak, zapraszam, dostaniesz więcej – zawołałam, mrużąc oczy. Mocna postawa wyrażała gotowość do następnego wyzwania. I tylko gdzieś w przelocie zdołałam dostrzec gmerającą w kręgu kobietę. Poltergeist był wściekły, leciał prosto na mnie, zupełnie tracąc zainteresowanie tą drugą. – Świetnie – mruknęłam pod nosem, wyłącznie dla siebie. Cofnęłam się, plecami natrafiając na drzwi. Żałowałam, że nie można było ducha zamordować.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Choć musiała zachować spokój, działać precyzyjnie i z opanowaniem, to zaistniała sytuacja skutecznie przyśpieszała bieg serca, podnosiła ciśnienie. Wszak już czuła na języku słodki posmak sukcesu, już wybiegała myślami w zabarwioną przyjemnością przyszłość, gdy nieznajomy – najpewniej nieświadomie, to jednak nie zmniejszało ciężaru jego przewiny – oswobodził zniewolonego poltergeista, w ten sposób narażając na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i ją. Cóż, przynajmniej przekonał się już o prawdziwości tego stwierdzenia na własnej skórze; niech będzie to zaliczka zapłaty za swą impertynencję, czy raczej przejaw bezbrzeżnej głupoty. Fakt jednak pozostawał faktem: gonitwa za krnąbrnym duchem skutecznie nadwątliła siły wiedźmy, to z kolei oznaczało, że powtórzenie tej sztuki urosło do rangi nie lada wysiłku. Również dlatego, że poltergeist ten przejawiał niebywałą agresję; nie tendencję do psot, do uprzykrzania czarodziejom życia – lub nieżycia, bo i przecież, według nieznajomej, zaburzał on spokój zmarłych – a coś bliższego chęci mordu.
Był to jeden z powodów, dla których spirytystka w skrytości duszy cieszyła się, że na balkon wspięła się i ona, oburzona hałasami czarownica o personaliach skrytych woalem tajemnicy. Co ją tu sprowadziło, czego szukała w opuszczonej, zbudowanej rękami niemagów budowli – nieistotne. A już na pewno nie w tej chwili, gdy nad ich głowami wciąż krążył łaknący chaosu byt, zaś z nieba łypała na nie przedziwna, lśniąca czerwienią kometa. Heather nie pragnęła jej zaufania, ani też sympatii, potrzebowała jednak wsparcia; we dwie prędzej uporają się z demolującym katedrę problemem.
– Tak, unieszkodliwi – wysapała prędko, z nutą irytacji, zdając sobie sprawę z faktu, że każda sekunda była na wagę złota, że w każdej chwili mogła zostać zaatakowana ponownie. Choć wspomniane unieszkodliwienie stanowiło znaczne uproszczenie, na dodatek uproszczenie, które tylko potęgowało niezadowolenie i gniew, to nie był to odpowiedni czas, ani też miejsce, by przeprowadzać wykłady na temat tajników jej profesji. Musiały wystarczyć ogólniki, podstawy, które zrozumieć mógł i największy laik. – Będziemy musiały zapędzić go do kręgu soli – odezwała się znowu, tonem wciąż niezbyt wdzięcznym; nie dbała o to, by sprawiać wrażenie sympatycznej czy przyjemnej w obyciu, wszak tym nie rozwiązałyby swojego problemu. Liczyło się działanie, liczyły się efekty. Oraz pokazanie temu przebrzydłemu poltergeistowi, że zadarł z niewłaściwą wiedźmą. – Wtedy przestanie być groźny. – Prędkimi lecz precyzyjnymi ruchami jęła poprawiać granicę usypanego wcześniej więzienia; została przerwana w kilku miejscach, w innych zaś osłabiona na tyle, by nie można było jej dłużej ufać. Zaklęła pod nosem; trudno było zachować skupienie, gdy ledwie kilka kroków dalej wyniosła nieznajoma próbowała odciągnąć uwagę krnąbrnego ducha i słowem, i czarem. – I wtedy go przepędzę, raz na zawsze – dodała jeszcze z naciskiem, przede wszystkim nie w celu wytłumaczenia procesu towarzyszce, co dodania sobie siły. Gniew napędzał ją do działania, adrenalina zaś ułatwiała ignorować ból kolan, pulsowanie zranionego policzka, rwącą bok kolkę.
Musiała działać szybko, a jednocześnie z dokładnością. Nie żałowała więc soli, pogrubiając białą ścieżkę zawartością przytroczonej do pasa sakiewki. Ktoś nazwałby to przesadą, marnotrawstwem, lecz dla niej nie było już miejsca na pomyłkę. Nie tylko dlatego, że za nic w świecie nie chciałaby powtarzać tej operacji po raz kolejny – ale również z powodu ujrzanego wcześniej ponuraka. I on, i wiszące na niebie dziwo tylko potęgowały jątrzący serce lęk. Sprawiały, że zaczynała widzieć swą przyszłość w najciemniejszych barwach.
Minęło kilka dłużących się w nieskończoność minut, nim uznała swe dzieło za gotowe i odnalazła drugą czarownicę wzrokiem. Czy wciąż była cała...? Musiała jej to przyznać: zajęła poltergeista na tyle długo, by pozwolić na skrupulatne odbudowanie kręgu. Znacznie trudniej byłoby się temu zajęciu oddać, gdyby ten gniewny byt raz po raz ciskał w jej stronę kolejnymi kamieniami.
– Teraz! Atakuj! Zepchnij go do kręgu! – zawołała na tyle głośno, by tamta bez trudu mogła ją usłyszeć, a słów nie stłumiły wszechobecne hałasy; szumy, pokrakiwania, świsty. Sama również zerwała się wtedy z klęczek, by zajść ich adwersarza od nieco innej strony.
Tylko współpracując mogły zmusić ducha, by poleciał tam, gdzie tego chciały.
Był to jeden z powodów, dla których spirytystka w skrytości duszy cieszyła się, że na balkon wspięła się i ona, oburzona hałasami czarownica o personaliach skrytych woalem tajemnicy. Co ją tu sprowadziło, czego szukała w opuszczonej, zbudowanej rękami niemagów budowli – nieistotne. A już na pewno nie w tej chwili, gdy nad ich głowami wciąż krążył łaknący chaosu byt, zaś z nieba łypała na nie przedziwna, lśniąca czerwienią kometa. Heather nie pragnęła jej zaufania, ani też sympatii, potrzebowała jednak wsparcia; we dwie prędzej uporają się z demolującym katedrę problemem.
– Tak, unieszkodliwi – wysapała prędko, z nutą irytacji, zdając sobie sprawę z faktu, że każda sekunda była na wagę złota, że w każdej chwili mogła zostać zaatakowana ponownie. Choć wspomniane unieszkodliwienie stanowiło znaczne uproszczenie, na dodatek uproszczenie, które tylko potęgowało niezadowolenie i gniew, to nie był to odpowiedni czas, ani też miejsce, by przeprowadzać wykłady na temat tajników jej profesji. Musiały wystarczyć ogólniki, podstawy, które zrozumieć mógł i największy laik. – Będziemy musiały zapędzić go do kręgu soli – odezwała się znowu, tonem wciąż niezbyt wdzięcznym; nie dbała o to, by sprawiać wrażenie sympatycznej czy przyjemnej w obyciu, wszak tym nie rozwiązałyby swojego problemu. Liczyło się działanie, liczyły się efekty. Oraz pokazanie temu przebrzydłemu poltergeistowi, że zadarł z niewłaściwą wiedźmą. – Wtedy przestanie być groźny. – Prędkimi lecz precyzyjnymi ruchami jęła poprawiać granicę usypanego wcześniej więzienia; została przerwana w kilku miejscach, w innych zaś osłabiona na tyle, by nie można było jej dłużej ufać. Zaklęła pod nosem; trudno było zachować skupienie, gdy ledwie kilka kroków dalej wyniosła nieznajoma próbowała odciągnąć uwagę krnąbrnego ducha i słowem, i czarem. – I wtedy go przepędzę, raz na zawsze – dodała jeszcze z naciskiem, przede wszystkim nie w celu wytłumaczenia procesu towarzyszce, co dodania sobie siły. Gniew napędzał ją do działania, adrenalina zaś ułatwiała ignorować ból kolan, pulsowanie zranionego policzka, rwącą bok kolkę.
Musiała działać szybko, a jednocześnie z dokładnością. Nie żałowała więc soli, pogrubiając białą ścieżkę zawartością przytroczonej do pasa sakiewki. Ktoś nazwałby to przesadą, marnotrawstwem, lecz dla niej nie było już miejsca na pomyłkę. Nie tylko dlatego, że za nic w świecie nie chciałaby powtarzać tej operacji po raz kolejny – ale również z powodu ujrzanego wcześniej ponuraka. I on, i wiszące na niebie dziwo tylko potęgowały jątrzący serce lęk. Sprawiały, że zaczynała widzieć swą przyszłość w najciemniejszych barwach.
Minęło kilka dłużących się w nieskończoność minut, nim uznała swe dzieło za gotowe i odnalazła drugą czarownicę wzrokiem. Czy wciąż była cała...? Musiała jej to przyznać: zajęła poltergeista na tyle długo, by pozwolić na skrupulatne odbudowanie kręgu. Znacznie trudniej byłoby się temu zajęciu oddać, gdyby ten gniewny byt raz po raz ciskał w jej stronę kolejnymi kamieniami.
– Teraz! Atakuj! Zepchnij go do kręgu! – zawołała na tyle głośno, by tamta bez trudu mogła ją usłyszeć, a słów nie stłumiły wszechobecne hałasy; szumy, pokrakiwania, świsty. Sama również zerwała się wtedy z klęczek, by zajść ich adwersarza od nieco innej strony.
Tylko współpracując mogły zmusić ducha, by poleciał tam, gdzie tego chciały.
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Obcując na co dzień z ponurymi cmentarzami, bywałam obserwatorką dusznych spektakli, widywałam istoty te, kiedy u szczytu swej wściekłości kruszyły rzeźbiony kamień i gwałciły śpiący ogród śmierci. Niepogodzone z odejściem, wiedzione nieodgadnionym poczuciem misji, zrodzone, by męczyć i uwłaczać żyjącym pokazywały się co jakiś czas, demonstrując magię, jakiej nie posiadały nigdy za czasów swego nęconego żywota. Dynamika prezentującej się na balkonie sceny nie pozwalała na bezczynność, a mi nie drżały kolana na myśl o przeciwstawienie się tej histerii i odpowiedzi na oczywiste wezwanie kobiety. Szczególnie że ten cyrk przeszkadzał mi w pracy, a triumfująca na niebie czerwona gwiazda prowokowała coraz więcej pytań. Czy zjawa miała coś wspólnego z rozpalonym niebem? Czy nieznajoma znała odpowiedzi choćby na jedno z cisnących się na usta pytań? Z pewnością nie było szans, bym pozyskała jakąkolwiek informację, póki przezroczysta bestia wznosiła przeciwko nam groźby.
Potwierdziłam swoją gotowość do wsparcia, gotowa usłuchać instrukcji kogoś, kto najwyraźniej nie miał z podobnym bytem do czynienia pierwszy raz. Znałam kilku spirytystów, współpracowałam z nimi. Gdy wchodziliśmy do starych, zapuszczonych grobowców, skazywaliśmy się na niebezpieczeństwo. Podziemia były jak puszka Pandory, a my żywi i zdrowi, pozostawaliśmy odpowiednią ofiarą dla istoty znudzonej dziesiątkami lat zamknięcia. W takich wypadkach ostrze plugawej magii nie było wystarczające i należało wezwać specjalistę.
Skupione spojrzenie utkwiłam w kobiecie na dłużej, pobieżnie również analizując nasze bliskie otoczenie i wszystkie elementy. Widziałam krąg, widziałam jej dłonie i rozświetlający się w krwistym blasku komety kształt duszyska. Przestałam zadawać pytania, faktycznie widząc większą wartość w rychłym przystąpieniu do realnego działania. Ile czasu minie, nim nikczemna kreatura zdecyduje się podjąć atak?
Pod skórą wyczuwałam elektryzujące kłucie, w piersi rozpędzał się chaos, ale umysł świadomy i zdolny do zapanowania nad wtłaczającym się do byle myśli mąceniem nie dawał się temu powalić. Gdzieś w tle pobrzmiewał głos kobiety, a ja przed sobą miałam potwora widzącego we mnie bez wątpienia atrakcję. Zjawa gnała prosto na mnie, pamiętając złotą łunę, która w groźbie przeleciała jej tuż przy głowie, by ostatecznie zatonąć gdzieś na tle zaczerwienionego, miejskiego krajobrazu. Grzejąca się w dłoni różdżka czekała tylko na kolejną okazję, ale ja nie potrzebowałam zachęcać ducha kolejny raz. Tylko mnie widział, tylko mojej zguby pożądał, a formujące się za jego plecami więzienie pozostawało daleko poza jego uwagą. O to przecież chodziło.
Zbudzona głosem kobiety odbiłam plecy od starych wrót katedralnych, by krótko po ustaniu ostatniej wykrzyczanej głoski pchnąć różdżkę prosto w resztkę przestrzeni oddzielającej mnie od rozgniewanej istoty. Głos wyłowiony z nasilającej się burzy nieprzyjemnych odgłosów zdołał dotrzeć do mnie i wskazać, że oto nastał ten moment. Choć przez głowę przelewało się milion myśli, wszystko działo się prędko, bez zawieszających się spojrzeń i łapania ratunkowego oddechu. Przystępowałam do działania, nie czując paniki, nie dopuszczając do siebie paraliżującego lęku. Jedynie świsnęłam wzniesioną przeciwko duchowi różdżką i wypowiedziałam kolejne zaklęcie. Nie było sensu otwierać ust w innym celu. Niewidzialna fala wiatru pchnęła kreaturę prosto w zbudowany przez nieznajomą okrąg, a temu towarzyszyła przerażająca kakofonia. Rozdzierający dźwięk rozpaczy i niezgody uderzył z ogromną mocą. Chciał nas zadręczyć, chciał nas ukarać, nim skiśnie w klatce i pozostanie całkowicie obezwładniony. Tyle że ja pragnęłam zniszczyć resztkę zbłądzonej duszy i oddać go pani śmierci. Na jej łaskę lub jej wyrok. By już nigdy więcej nie mógł zagrodzić mi drogi. Aż wreszcie wszystko ucichło.
Z tym zaciekłym, zdeterminowanym mrokiem w oczach zrobiłam skąpy krok w stronę okręgu. Poszukałam kontaktu z kobietą, która usypała mu z soli pułapkę. - To koniec? - zapytałam mętnie, choć bardziej twierdząco niż pytająco. Usta raz jeszcze drgnęły, bo nawet nie zamierzały na tych dwóch słowach zaprzestać. Obserwowałam, oczekując, iż ta dopełni dzieła. - Co się z nim stanie?
Potwierdziłam swoją gotowość do wsparcia, gotowa usłuchać instrukcji kogoś, kto najwyraźniej nie miał z podobnym bytem do czynienia pierwszy raz. Znałam kilku spirytystów, współpracowałam z nimi. Gdy wchodziliśmy do starych, zapuszczonych grobowców, skazywaliśmy się na niebezpieczeństwo. Podziemia były jak puszka Pandory, a my żywi i zdrowi, pozostawaliśmy odpowiednią ofiarą dla istoty znudzonej dziesiątkami lat zamknięcia. W takich wypadkach ostrze plugawej magii nie było wystarczające i należało wezwać specjalistę.
Skupione spojrzenie utkwiłam w kobiecie na dłużej, pobieżnie również analizując nasze bliskie otoczenie i wszystkie elementy. Widziałam krąg, widziałam jej dłonie i rozświetlający się w krwistym blasku komety kształt duszyska. Przestałam zadawać pytania, faktycznie widząc większą wartość w rychłym przystąpieniu do realnego działania. Ile czasu minie, nim nikczemna kreatura zdecyduje się podjąć atak?
Pod skórą wyczuwałam elektryzujące kłucie, w piersi rozpędzał się chaos, ale umysł świadomy i zdolny do zapanowania nad wtłaczającym się do byle myśli mąceniem nie dawał się temu powalić. Gdzieś w tle pobrzmiewał głos kobiety, a ja przed sobą miałam potwora widzącego we mnie bez wątpienia atrakcję. Zjawa gnała prosto na mnie, pamiętając złotą łunę, która w groźbie przeleciała jej tuż przy głowie, by ostatecznie zatonąć gdzieś na tle zaczerwienionego, miejskiego krajobrazu. Grzejąca się w dłoni różdżka czekała tylko na kolejną okazję, ale ja nie potrzebowałam zachęcać ducha kolejny raz. Tylko mnie widział, tylko mojej zguby pożądał, a formujące się za jego plecami więzienie pozostawało daleko poza jego uwagą. O to przecież chodziło.
Zbudzona głosem kobiety odbiłam plecy od starych wrót katedralnych, by krótko po ustaniu ostatniej wykrzyczanej głoski pchnąć różdżkę prosto w resztkę przestrzeni oddzielającej mnie od rozgniewanej istoty. Głos wyłowiony z nasilającej się burzy nieprzyjemnych odgłosów zdołał dotrzeć do mnie i wskazać, że oto nastał ten moment. Choć przez głowę przelewało się milion myśli, wszystko działo się prędko, bez zawieszających się spojrzeń i łapania ratunkowego oddechu. Przystępowałam do działania, nie czując paniki, nie dopuszczając do siebie paraliżującego lęku. Jedynie świsnęłam wzniesioną przeciwko duchowi różdżką i wypowiedziałam kolejne zaklęcie. Nie było sensu otwierać ust w innym celu. Niewidzialna fala wiatru pchnęła kreaturę prosto w zbudowany przez nieznajomą okrąg, a temu towarzyszyła przerażająca kakofonia. Rozdzierający dźwięk rozpaczy i niezgody uderzył z ogromną mocą. Chciał nas zadręczyć, chciał nas ukarać, nim skiśnie w klatce i pozostanie całkowicie obezwładniony. Tyle że ja pragnęłam zniszczyć resztkę zbłądzonej duszy i oddać go pani śmierci. Na jej łaskę lub jej wyrok. By już nigdy więcej nie mógł zagrodzić mi drogi. Aż wreszcie wszystko ucichło.
Z tym zaciekłym, zdeterminowanym mrokiem w oczach zrobiłam skąpy krok w stronę okręgu. Poszukałam kontaktu z kobietą, która usypała mu z soli pułapkę. - To koniec? - zapytałam mętnie, choć bardziej twierdząco niż pytająco. Usta raz jeszcze drgnęły, bo nawet nie zamierzały na tych dwóch słowach zaprzestać. Obserwowałam, oczekując, iż ta dopełni dzieła. - Co się z nim stanie?
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Syknęła cicho, gdy poczuła ostry ból głowy, a przed oczyma zatańczyła jej chmara bladych światełek, lecz przecież tak gwałtowne zrywanie się z klęczek nie mogło przynieść innego rezultatu. Zwłaszcza w tej chwili, gdy była wykończona pościgiem za tym przeklętym poltergeistem, a także unikaniem jego kolejnych zasadzek i pułapek. Mimo to nie mogła pozwolić sobie na słabość, na rozproszenie skupienia choćby na chwilę. Wszak każde takie zawahanie, każdy moment nieuwagi, niosły ze sobą niemałe ryzyko i najpewniej okazałyby się brzemienne w skutkach.
Dała drugiej kobiecie sygnał, po czym zgrzytnęła zębami, poprawiając chwyt na zakurzonym drewienku różdżki, i skierowała je przeciwko gniewnej istocie, wpierw ustawiając się dokładnie pod takim kątem, by – o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem – kolejnymi promieniami zaklęć zmusić go do przekroczenia granicy kręgu. Oczywiście, obecność nieznajomej znacznie ułatwiała realizację tego zamysłu; nie tylko dlatego, że do tej pory skutecznie odwracała uwagę ducha, tym samym pozwalając jej samej na względnie spokojne naprawienie solnego więzienia, ale i dlatego, że teraz, gdy nadszedł czas na kolejne kroki, mogły atakować go z dwóch różnych kierunków, co znacznie zwiększało szansę na powodzenie. Gdyby ciskała w niego zaklęciami z jednego punktu, okrutnik unikałby ich bez większego problemu. A tak – inkantacja za inkantacją, promień za promieniem spychały go coraz bliżej kręgu; gniew bytu narastał, czuła go całą sobą, próbując nie zwracać uwagi na wibrowanie gęstego, dusznego powietrza czy świszczące wokół odłamki budowli. Ptaki wciąż krakały, krążąc nad ich głowami, szeleszcząc złowróżbnie czarnymi skrzydłami. Najgorsza jednak była ta smuga, która przecięła niebo – i która nie ruszała się choćby o cal, obejmując je lepkim, natrętnym spojrzeniem swego czerwonego oka.
– No już, paskudo! – wycedziła w kierunku szarpiącego się poltergeista. Myślała, że zaraz dojdzie do tragedii; że ten znajdzie w sobie siłę, by wyprowadzić kontrę, by zniszczyć balkon, a w ten sposób pozbyć się natrętnych intruzów. Wcześniejsza zabawa w kotka i myszkę musiała jednak zmęczyć i jego, bo w końcu wykonał fatalny w skutkach unik – nieświadomie przeniknął przez granicę przygotowanej przez spirytystkę klatki, dopiero po chwili pojmując, że znów wpadł w jej sidła. Zawył, głośno i upiornie, niczym banshee, próbując wyrwać się z nakreślonego solą więzienia. Atakował niewidzialne, utkane z magii ściany, lecz na próżno; nie było już żadnej luki, żadnego pęknięcia, które mogłoby okazać się dla niego ratunkiem.
I może Moribund kontemplowałaby tę wygraną dłużej, może nacieszałaby oczy widokiem pieklącego się duszyska i w ten sposób rekompensowała sobie wcześniejszą porażkę – odniesioną może i nie z jej winy, wciąż jednak bolesną – lecz jego lament był nie do zniesienia. Czy kometa, z braku lepszego określenia, mogła tylko podsycać rządzące nim emocje? Tę palącą wściekłość...? Znów opadła na uszkodzoną posadzkę, odruchowo zasłaniając sobie uszy, byle tylko nie słyszeć tego ryku, byle zagłuszyć go choć odrobinę. Wtedy jednak dotarły do niej – choć może raczej wyczytała je z ruchu warg – słowa towarzyszki. – Prawie – syknęła tylko; głowa pulsowała coraz silniejszym bólem, potrzebowała odpoczynku, spokoju, ciszy. – Odejdzie stąd – dodała jeszcze; gdzie dokładnie? Nie wiedziała. Poltergeisty nie były duchami; nie były zmarłymi, którzy przebudzili się do życia, gdyż wciąż nie mogli się z nim pożegnać. Niekiedy przyjmowały jednak ich formę, tak jak i ten tutaj, toteż dało się je przepędzić na cztery wiatry. Nie miała czasu rozprawiać na ten temat, tłumaczyć tej zależności, a i nie miała ona teraz większego znaczenia.
– Doigrałeś się, złośliwcze. Odejdź, precz! – zawołała władczo, z naciskiem, doskonale wiedząc, że teraz już na pewno jej nie ucieknie, że będzie musiał ulec pod naporem magicznego rozkazu. I tak też się stało; zawył po raz ostatni, wściekle i potępieńczo, po czym jego forma jęła tracić na ostrości, rozmywać się na wietrze, aż nie zniknęła całkiem. Dopiero wtedy spirytystka odczuła coś na kształt ulgi. Choć była to ledwie jej namiastka; wszak nie zapominała o ujrzanym wcześniej ponuraku, nie potrafiła zignorować komety. – Już tu nie wróci. Ani teraz, ani nigdy – zwróciła się do tej, która pomogła jej uporać się z problemem, by odgonić ewentualne obawy lub wątpliwości. Dopiero teraz uraczyła ją dłuższym, uważniejszym spojrzeniem; wcześniej nie było na to czasu. – Co cię tu sprowadza, nieznajoma? – dodała nieco podejrzliwie, spoglądając na nią z dołu, bo wciąż przysiadała na balkonie, próbując uspokoić oddech, nakłonić serce do spowolnienia szaleńczego biegu.
Czyżby jej pracodawca chciał upewnić się, że wykona zadanie? Próbował ją kontrolować?
Dała drugiej kobiecie sygnał, po czym zgrzytnęła zębami, poprawiając chwyt na zakurzonym drewienku różdżki, i skierowała je przeciwko gniewnej istocie, wpierw ustawiając się dokładnie pod takim kątem, by – o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem – kolejnymi promieniami zaklęć zmusić go do przekroczenia granicy kręgu. Oczywiście, obecność nieznajomej znacznie ułatwiała realizację tego zamysłu; nie tylko dlatego, że do tej pory skutecznie odwracała uwagę ducha, tym samym pozwalając jej samej na względnie spokojne naprawienie solnego więzienia, ale i dlatego, że teraz, gdy nadszedł czas na kolejne kroki, mogły atakować go z dwóch różnych kierunków, co znacznie zwiększało szansę na powodzenie. Gdyby ciskała w niego zaklęciami z jednego punktu, okrutnik unikałby ich bez większego problemu. A tak – inkantacja za inkantacją, promień za promieniem spychały go coraz bliżej kręgu; gniew bytu narastał, czuła go całą sobą, próbując nie zwracać uwagi na wibrowanie gęstego, dusznego powietrza czy świszczące wokół odłamki budowli. Ptaki wciąż krakały, krążąc nad ich głowami, szeleszcząc złowróżbnie czarnymi skrzydłami. Najgorsza jednak była ta smuga, która przecięła niebo – i która nie ruszała się choćby o cal, obejmując je lepkim, natrętnym spojrzeniem swego czerwonego oka.
– No już, paskudo! – wycedziła w kierunku szarpiącego się poltergeista. Myślała, że zaraz dojdzie do tragedii; że ten znajdzie w sobie siłę, by wyprowadzić kontrę, by zniszczyć balkon, a w ten sposób pozbyć się natrętnych intruzów. Wcześniejsza zabawa w kotka i myszkę musiała jednak zmęczyć i jego, bo w końcu wykonał fatalny w skutkach unik – nieświadomie przeniknął przez granicę przygotowanej przez spirytystkę klatki, dopiero po chwili pojmując, że znów wpadł w jej sidła. Zawył, głośno i upiornie, niczym banshee, próbując wyrwać się z nakreślonego solą więzienia. Atakował niewidzialne, utkane z magii ściany, lecz na próżno; nie było już żadnej luki, żadnego pęknięcia, które mogłoby okazać się dla niego ratunkiem.
I może Moribund kontemplowałaby tę wygraną dłużej, może nacieszałaby oczy widokiem pieklącego się duszyska i w ten sposób rekompensowała sobie wcześniejszą porażkę – odniesioną może i nie z jej winy, wciąż jednak bolesną – lecz jego lament był nie do zniesienia. Czy kometa, z braku lepszego określenia, mogła tylko podsycać rządzące nim emocje? Tę palącą wściekłość...? Znów opadła na uszkodzoną posadzkę, odruchowo zasłaniając sobie uszy, byle tylko nie słyszeć tego ryku, byle zagłuszyć go choć odrobinę. Wtedy jednak dotarły do niej – choć może raczej wyczytała je z ruchu warg – słowa towarzyszki. – Prawie – syknęła tylko; głowa pulsowała coraz silniejszym bólem, potrzebowała odpoczynku, spokoju, ciszy. – Odejdzie stąd – dodała jeszcze; gdzie dokładnie? Nie wiedziała. Poltergeisty nie były duchami; nie były zmarłymi, którzy przebudzili się do życia, gdyż wciąż nie mogli się z nim pożegnać. Niekiedy przyjmowały jednak ich formę, tak jak i ten tutaj, toteż dało się je przepędzić na cztery wiatry. Nie miała czasu rozprawiać na ten temat, tłumaczyć tej zależności, a i nie miała ona teraz większego znaczenia.
– Doigrałeś się, złośliwcze. Odejdź, precz! – zawołała władczo, z naciskiem, doskonale wiedząc, że teraz już na pewno jej nie ucieknie, że będzie musiał ulec pod naporem magicznego rozkazu. I tak też się stało; zawył po raz ostatni, wściekle i potępieńczo, po czym jego forma jęła tracić na ostrości, rozmywać się na wietrze, aż nie zniknęła całkiem. Dopiero wtedy spirytystka odczuła coś na kształt ulgi. Choć była to ledwie jej namiastka; wszak nie zapominała o ujrzanym wcześniej ponuraku, nie potrafiła zignorować komety. – Już tu nie wróci. Ani teraz, ani nigdy – zwróciła się do tej, która pomogła jej uporać się z problemem, by odgonić ewentualne obawy lub wątpliwości. Dopiero teraz uraczyła ją dłuższym, uważniejszym spojrzeniem; wcześniej nie było na to czasu. – Co cię tu sprowadza, nieznajoma? – dodała nieco podejrzliwie, spoglądając na nią z dołu, bo wciąż przysiadała na balkonie, próbując uspokoić oddech, nakłonić serce do spowolnienia szaleńczego biegu.
Czyżby jej pracodawca chciał upewnić się, że wykona zadanie? Próbował ją kontrolować?
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Strzelista groźba wpędzała duszysko w obiecującą pułapkę. Choć miejsce takie jak to sprzyjało obecności zjaw i spojrzeń minionych wieków, ten grymas z zaświatów winien prędko odejść, byśmy mogli nasze czynności kontynuować bez absolutnie żadnej zwłoki. Tego też zamierzałam dopilnować, choć wspinając się chwilę temu po kamiennych schodach nie sądziłam, że przyjdzie mi uczestniczyć w podobnym procederze. A jednak wymawiane jadowicie inkantacje z zacięciem wyłapywały resztki niewiadomej duszy – wyraźnie i łakomie. Czyniłam to raczej opanowana, choć nie bez nuty przyjemnej, grząskiej agresji. Odśpiewywane wiwaty ptaszysk gdzieś przez chwilę poza liną spojrzenia zdawały się dopingować niezłomne wiedźmy. Kryzys miał zostać prędko zażegnany, a szczegóły historii odsłonięte, gdy ucichnie przejmujące skomlenie nieproszonej zjawy. Już niedługo.
Z satysfakcją patrzyłam, jak klatka ciasno obejmuje istotę, a ta przepada niezdolna do wystosowania jakiegokolwiek poważnego ataku. Przezroczysta bariera wchłaniała jego mierne próby, a my z każdą sekundą upewniałyśmy się co do naszej wolności. Wolności od szaleństwa, nieśmiertelnej magii tkanej mocą niedotykalnej figury. Gińże, bestio. Tam na dole czekały sprawy niedokończone, do których miałam wrócić, udając się tutaj przecież ledwie na chwilę, ledwie kontrolnie – tymczasem dynamiczna scena zatrzymała mnie tu na nieco dłużej. Rzewne reakcje zjawy nie robiły na mnie żadnego wrażenia, już przecież nie żył. Powodował jednak rozgardiasz, na który najpewniej żadna z nas nie zamierzała się godzić. Podeszłam nawet bliżej, obserwując udrękę zatrzaśniętego w solnej pogróżce widma. Napawałam się doskonałym widokiem tej agonii, przelotnie przenosząc spojrzenie na twórczynię wymyślnej konstrukcji, dopatrując się w jej rysach imponującej determinacji.
– Godne podziwu – odparłam z powagą, niemal jeden wdech po ostatecznym rozpłynięciu się skrzeczącego objawienia. Było bowiem dokładnie tak, jak powiedziała – zapędzony duch w końcu ustąpił, uległ złowieszczym rozkazom żyjącym, a wypędzony stąd pozostawił po sobie gasnące z wolna pokrakiwanie i ledwie widoczny zarys po usypanym więzieniu. Podobała mi się jej pewności, nie robiła tego pierwszy raz, dobrze zaplanowała akcję, choć czasu do namysłu było niewiele, a i warunki na pozór nie wydawały się do końca sprzyjające. Kamienne posadzki balkonu pokropione pozostały solą i kilkoma piórami. Przeszłam pewnie przez balkon i oparłam dłonie o szczyty grubych barier. Nie patrzyłam na nią. – Dobrze wiedziałaś, co należy zrobić – mówiłam, chłonąc miejski krajobraz. Po chwili jednak obróciłam głowę nieco w bok. Zdawało się, że żadnej z nas już nie obchodziło, co się dalej wydarzyło z tym ponurym awanturnikiem. Wystarczające okazało się dla mnie zapewnienie, że twór ten więcej się w tej katedrze nie pokaże. Ani tu, ani nigdzie indziej. – Prowadzimy pracę w podziemnych kryptach. Przyznam, że to prędzej tam spodziewałabym się duchów, niż tu, bliżej wieży, dalej od szczątków – rzekłam, ostatecznie okręcając ciało w jej stronę, tyłem opierając się o bariery. Ręce złożyłam na ramionach, a potem uniosłam brodę, przypominając sobie o krwistej poświecie rozlanej po niebie, wokół wyraźnie promieniującego na sklepieniu punktu. Anomalia. – Czy to on był powodem twojej obecności tutaj? Nikt normalny raczej nie włóczy się bez powodu po mugolskiej świątyni – stwierdziłam nieco szorstko. Polowała na zjawę? Choć musiałam przyznać, że widok tego nieba nie sprzyjał w żaden sposób pojęciu normalności. – Czy to jego sprawka? – palec wskazał górę, bez jednak przesadnego wystrzeliwania naprzeciw rozpalonej gwieździe. Lecz mimo zawisłego w powietrzu pytania, raczej nie sądziłam, by mógł mieć aż taką moc. Poza uczuciem zadziwienia było też coś intrygującego w tym widoku. Wraz z mgłą spływającego na skórę koloru coś jeszcze zdawało się przenikać głębiej, pod oczy, pomiędzy najbardziej tajemne myśli. Przerażające i pociągające jednocześnie. – Nie, zapewne był zbyt słaby, by tak głęboko zdominować niebo – kontynuowałam, niejako samej sobie odpowiadając. Lecz mimo to pozostawałam wciąż ciekawa jej zdania. Skoro znała się na siejących spustoszenie widmach, to i może takie anormalne zjawiska również będzie potrafiła przetłumaczyć.
Z satysfakcją patrzyłam, jak klatka ciasno obejmuje istotę, a ta przepada niezdolna do wystosowania jakiegokolwiek poważnego ataku. Przezroczysta bariera wchłaniała jego mierne próby, a my z każdą sekundą upewniałyśmy się co do naszej wolności. Wolności od szaleństwa, nieśmiertelnej magii tkanej mocą niedotykalnej figury. Gińże, bestio. Tam na dole czekały sprawy niedokończone, do których miałam wrócić, udając się tutaj przecież ledwie na chwilę, ledwie kontrolnie – tymczasem dynamiczna scena zatrzymała mnie tu na nieco dłużej. Rzewne reakcje zjawy nie robiły na mnie żadnego wrażenia, już przecież nie żył. Powodował jednak rozgardiasz, na który najpewniej żadna z nas nie zamierzała się godzić. Podeszłam nawet bliżej, obserwując udrękę zatrzaśniętego w solnej pogróżce widma. Napawałam się doskonałym widokiem tej agonii, przelotnie przenosząc spojrzenie na twórczynię wymyślnej konstrukcji, dopatrując się w jej rysach imponującej determinacji.
– Godne podziwu – odparłam z powagą, niemal jeden wdech po ostatecznym rozpłynięciu się skrzeczącego objawienia. Było bowiem dokładnie tak, jak powiedziała – zapędzony duch w końcu ustąpił, uległ złowieszczym rozkazom żyjącym, a wypędzony stąd pozostawił po sobie gasnące z wolna pokrakiwanie i ledwie widoczny zarys po usypanym więzieniu. Podobała mi się jej pewności, nie robiła tego pierwszy raz, dobrze zaplanowała akcję, choć czasu do namysłu było niewiele, a i warunki na pozór nie wydawały się do końca sprzyjające. Kamienne posadzki balkonu pokropione pozostały solą i kilkoma piórami. Przeszłam pewnie przez balkon i oparłam dłonie o szczyty grubych barier. Nie patrzyłam na nią. – Dobrze wiedziałaś, co należy zrobić – mówiłam, chłonąc miejski krajobraz. Po chwili jednak obróciłam głowę nieco w bok. Zdawało się, że żadnej z nas już nie obchodziło, co się dalej wydarzyło z tym ponurym awanturnikiem. Wystarczające okazało się dla mnie zapewnienie, że twór ten więcej się w tej katedrze nie pokaże. Ani tu, ani nigdzie indziej. – Prowadzimy pracę w podziemnych kryptach. Przyznam, że to prędzej tam spodziewałabym się duchów, niż tu, bliżej wieży, dalej od szczątków – rzekłam, ostatecznie okręcając ciało w jej stronę, tyłem opierając się o bariery. Ręce złożyłam na ramionach, a potem uniosłam brodę, przypominając sobie o krwistej poświecie rozlanej po niebie, wokół wyraźnie promieniującego na sklepieniu punktu. Anomalia. – Czy to on był powodem twojej obecności tutaj? Nikt normalny raczej nie włóczy się bez powodu po mugolskiej świątyni – stwierdziłam nieco szorstko. Polowała na zjawę? Choć musiałam przyznać, że widok tego nieba nie sprzyjał w żaden sposób pojęciu normalności. – Czy to jego sprawka? – palec wskazał górę, bez jednak przesadnego wystrzeliwania naprzeciw rozpalonej gwieździe. Lecz mimo zawisłego w powietrzu pytania, raczej nie sądziłam, by mógł mieć aż taką moc. Poza uczuciem zadziwienia było też coś intrygującego w tym widoku. Wraz z mgłą spływającego na skórę koloru coś jeszcze zdawało się przenikać głębiej, pod oczy, pomiędzy najbardziej tajemne myśli. Przerażające i pociągające jednocześnie. – Nie, zapewne był zbyt słaby, by tak głęboko zdominować niebo – kontynuowałam, niejako samej sobie odpowiadając. Lecz mimo to pozostawałam wciąż ciekawa jej zdania. Skoro znała się na siejących spustoszenie widmach, to i może takie anormalne zjawiska również będzie potrafiła przetłumaczyć.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie próbowała podnosić się z kamiennej posadzki, przynajmniej przez kilka kolejnych chwil; miała w sobie na tyle rozsądku, by nie chcieć ryzykować, że znów padnie ofiarą zawrotów głowy czy dotkliwej, zdradzieckiej słabości. Na szczęście mogła sobie na to pozwolić, wszak poltergeist został skutecznie przegnany, już nie musiała obawiać się jego gniewu, z drugiej jednak strony – przecinająca niebo smuga niezmiennie wzbudzała niepokój, niczym najgorszy z omenów. Spirytystka powinna wrócić na Nokturn, zaszyć się w swym lokum lub sklepowej piwnicy, przestać raz po raz spoglądać ku krwawej komecie, uwolnić się spod jej uroku... Powinna, ale jeszcze nie znalazła w sobie dość siły.
Nieznacznie skinęła głową, gdy uraczona została czymś, co wzięła za komplement, ograniczając się do tej dość oszczędnej reakcji; nie potrzebowała pochwał, słów uznania, wszak nawet przez chwilę – również tę najgorszą, w której intruz swą głupotą krzyżował jej plany – nie wątpiła w swe umiejętności. Rozumiała jednak, że na czarownicy, która najpewniej nie widywała duchów tak często, ani nie zgłębiała tajników spirytyzmu, pokaz ten mógł zrobić wrażenie; mniejsze lub większe, ale zawsze jakieś. Pierś wciąż falowała Heather od przyśpieszonego oddechu, kiedy nieznajoma skierowała się ku balustradzie, o którą następnie się wsparła, jak gdyby nigdy nic chłonąc widok miejskiego krajobrazu. Czy nie dostrzegała w nim nic dziwnego? Nie widziała czarnego niczym smoła psiska...?
Moribund bezwiednie wzniosła dłoń ku twarzy, opuszkami palców odnajdując odniesioną w trakcie potyczki ranę; płytką, niegroźną, wciąż jednak irytującą. Tym bardziej, że szpecącą blady policzek, odznaczającą się na jego tle krwawą smugą. – Gdybym nie wiedziała, miałabym niezliczone powody do zmartwień – odparła na tyle donośnie, by towarzyszka mogła ją usłyszeć, jednak głos wciąż miała schrypnięty. Nie przywykła do takiego wysiłku, do uganiania się po dziesiątkach schodów, unikania lewitujących ław. – Zajmuję się tym nie od dziś – dodała jeszcze w formie wyjaśnienia, w ten sposób sięgając wyżyn taktu i ogłady. Przemknęła wzrokiem od profilu towarzyszki, do swych przybrudzonych dłoni, w tym złamanego paznokcia; zasrany poltergeist. Dopiero wtedy zaczęła podnosić się z zakurzonej posadzki; powoli, ostrożnie. Bezwiednie otrzepała materiał sukni, choć niewiele to dało – wciąż szpeciły ją to krople krwi, to ślady wszechobecnego pyłu. – W kryptach? Chcesz powiedzieć, że spoczywają tutaj jacyś czarodzieje? – Brew sama podjechała do góry. Nie wiedziała, czy może wierzyć jej na słowo, czy nie sięgała jedynie po wygodną wymówkę; z drugiej strony, wpadanie w paranoję było ostatnim czego teraz potrzebowała. – Ten duch przegonił mnie po całej katedrze, z początku kręcił się po parterze. Może więc wcześniej bawił i w kryptach. – Wzruszyła lekko ramieniem, nie zagłębiając się w szczegóły. Nieistotne, przynajmniej na potrzeby tej rozmowy, że poltergeista nie powinno ciągnąć do grobowców i trumien. – Uwierz mi, nie przybyłam tu dla przyjemności – prychnęła w odpowiedzi, zatykając różdżkę za pasek; wtedy też zauważyła, że dorobiła się również dziury w rękawie. Wspaniale. – Zapłacono mi, bym pozbyła się tego nieproszonego gościa, i to możliwie jak najszybciej. – Chwila zawahania, zadumy. Czy gniewna zjawa mogłaby sprowadzić na niebo ognistą kometę? – Nie, nie sądzę, by to była jego sprawka – dodała ciszej, robiąc kilka ostrożnych kroków w kierunku nieznajomej. – Gdyby władał taką mocą, taką potęgą, zapewne wciąż toczyłybyśmy z nim walkę. Czułam, że coś jest z nim nie tak... poltergeisty zwykle są złośliwe, psotne, nie zaś wściekłe... nadal jednak nie podejrzewam go o wezwanie tej komety – wyjaśniła, na koniec wzdychając cicho. Niby odniosła sukces, niby nie musiała się już lękać o swą reputację, lecz widok tego dziwa, a także ponuraka, skutecznie wybił ją z rytmu. Zatruł myśli lękiem, którego za nic nie potrafiła się pozbyć. – Na mnie pora. Nie zamierzam dłużej przebywać pod gołym niebem. I tobie również radzę wrócić do swych towarzyszy. – Bo przecież o prowadzeniu prac mówiła w liczbie mnogiej, w podziemiach musieli krzątać się pozostali. Spojrzała na rozmówczynię z wyczekiwaniem, podejrzewając, że na dół wrócą razem. I oby tam nie czekały już na nie żadne inne niespodzianki.
A kiedy już ruszała ku drzwiom prowadzącym do wnętrza katedry, nie uraczyła wciąż nieprzytomnego mężczyzny choćby przelotnym zerknięciem; nie był on jej zmartwieniem, nie miała zaś ani czasu, ani chęci, by bawić się w bohaterkę.
| zt?
Nieznacznie skinęła głową, gdy uraczona została czymś, co wzięła za komplement, ograniczając się do tej dość oszczędnej reakcji; nie potrzebowała pochwał, słów uznania, wszak nawet przez chwilę – również tę najgorszą, w której intruz swą głupotą krzyżował jej plany – nie wątpiła w swe umiejętności. Rozumiała jednak, że na czarownicy, która najpewniej nie widywała duchów tak często, ani nie zgłębiała tajników spirytyzmu, pokaz ten mógł zrobić wrażenie; mniejsze lub większe, ale zawsze jakieś. Pierś wciąż falowała Heather od przyśpieszonego oddechu, kiedy nieznajoma skierowała się ku balustradzie, o którą następnie się wsparła, jak gdyby nigdy nic chłonąc widok miejskiego krajobrazu. Czy nie dostrzegała w nim nic dziwnego? Nie widziała czarnego niczym smoła psiska...?
Moribund bezwiednie wzniosła dłoń ku twarzy, opuszkami palców odnajdując odniesioną w trakcie potyczki ranę; płytką, niegroźną, wciąż jednak irytującą. Tym bardziej, że szpecącą blady policzek, odznaczającą się na jego tle krwawą smugą. – Gdybym nie wiedziała, miałabym niezliczone powody do zmartwień – odparła na tyle donośnie, by towarzyszka mogła ją usłyszeć, jednak głos wciąż miała schrypnięty. Nie przywykła do takiego wysiłku, do uganiania się po dziesiątkach schodów, unikania lewitujących ław. – Zajmuję się tym nie od dziś – dodała jeszcze w formie wyjaśnienia, w ten sposób sięgając wyżyn taktu i ogłady. Przemknęła wzrokiem od profilu towarzyszki, do swych przybrudzonych dłoni, w tym złamanego paznokcia; zasrany poltergeist. Dopiero wtedy zaczęła podnosić się z zakurzonej posadzki; powoli, ostrożnie. Bezwiednie otrzepała materiał sukni, choć niewiele to dało – wciąż szpeciły ją to krople krwi, to ślady wszechobecnego pyłu. – W kryptach? Chcesz powiedzieć, że spoczywają tutaj jacyś czarodzieje? – Brew sama podjechała do góry. Nie wiedziała, czy może wierzyć jej na słowo, czy nie sięgała jedynie po wygodną wymówkę; z drugiej strony, wpadanie w paranoję było ostatnim czego teraz potrzebowała. – Ten duch przegonił mnie po całej katedrze, z początku kręcił się po parterze. Może więc wcześniej bawił i w kryptach. – Wzruszyła lekko ramieniem, nie zagłębiając się w szczegóły. Nieistotne, przynajmniej na potrzeby tej rozmowy, że poltergeista nie powinno ciągnąć do grobowców i trumien. – Uwierz mi, nie przybyłam tu dla przyjemności – prychnęła w odpowiedzi, zatykając różdżkę za pasek; wtedy też zauważyła, że dorobiła się również dziury w rękawie. Wspaniale. – Zapłacono mi, bym pozbyła się tego nieproszonego gościa, i to możliwie jak najszybciej. – Chwila zawahania, zadumy. Czy gniewna zjawa mogłaby sprowadzić na niebo ognistą kometę? – Nie, nie sądzę, by to była jego sprawka – dodała ciszej, robiąc kilka ostrożnych kroków w kierunku nieznajomej. – Gdyby władał taką mocą, taką potęgą, zapewne wciąż toczyłybyśmy z nim walkę. Czułam, że coś jest z nim nie tak... poltergeisty zwykle są złośliwe, psotne, nie zaś wściekłe... nadal jednak nie podejrzewam go o wezwanie tej komety – wyjaśniła, na koniec wzdychając cicho. Niby odniosła sukces, niby nie musiała się już lękać o swą reputację, lecz widok tego dziwa, a także ponuraka, skutecznie wybił ją z rytmu. Zatruł myśli lękiem, którego za nic nie potrafiła się pozbyć. – Na mnie pora. Nie zamierzam dłużej przebywać pod gołym niebem. I tobie również radzę wrócić do swych towarzyszy. – Bo przecież o prowadzeniu prac mówiła w liczbie mnogiej, w podziemiach musieli krzątać się pozostali. Spojrzała na rozmówczynię z wyczekiwaniem, podejrzewając, że na dół wrócą razem. I oby tam nie czekały już na nie żadne inne niespodzianki.
A kiedy już ruszała ku drzwiom prowadzącym do wnętrza katedry, nie uraczyła wciąż nieprzytomnego mężczyzny choćby przelotnym zerknięciem; nie był on jej zmartwieniem, nie miała zaś ani czasu, ani chęci, by bawić się w bohaterkę.
| zt?
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Nie przejawiałam przesadnej troski względem mojej… niespodziewanej sojuszniczki. Nie sięgałam do jej ran, nie zamierzałam pieścić się z drobnostkami. Nie byłam ani uzdrowicielką, ani jej przyjaciółką. Zatem nie odczuła choćby śladu mojego potencjalnego zaniepokojenia. Draśnięcie nie wydawało się głębokie, a i sama pozostawała po wygranej bitwie raczej w dobrej kondycji. Wszak sama przyznała, że podobnych rytuałów nie odczyniała po raz pierwszy. Ucierpiała, lecz zdecydowanie nieznacznie. Triumf mógł wynagrodzić ewentualną dolegliwość. Lecz choć my oczyściłyśmy balkon z upierdliwego duszyska, horyzont odsłaniał wciąż niepokojące widoki. Tonęłam spojrzeniem w niepewnym krajobrazie, czując na karku dotyk samej śmierci. Nie wypełzała z ciemnych krypt ulokowanych pod podłogą świątyni. Tym razem komunikat zdawał się napływać z samego nieba.
- Niestety tak – pozwoliłam sobie na nieco żałobny wstęp. – Skandaliczne zaniedbanie. Próbujemy zmienić ten stan rzeczy i przenieść kości czarodzieja z dala od tej przebrzydłej, szlamowatej budowli – wymówiłam jadowicie, rzucając przelotne, lekceważące spojrzenie na architekturę kościoła. – By spoczął godnie, pośród innych czarodziejów, w bezpiecznej krypcie – wyjaśniłam, mocniej zaciskając dłonie na barierce. Wygięłam jednocześnie ciało, by móc przyjemnie rozprostować plecy. Mięśnie wyraźnie się napięły, by po chwili pozwolić sobie na nieco większe rozluźnienie. Choć jedna udręka została zduszona, ta druga niebezpiecznie wisiała ponad naszymi głowami. – Widywałam już wiele duchów. Służę śmierci. Prowadzę zmarłych przez ostatnią drogę. Ten nasz był wyjątkowo upierdliwy – przyznałam rzecz dość oczywistą. – Być może faktycznie opuścił podziemia. Pod podłogą znaleźliśmy wiele mugolskich mogił, niektóre umieszczono tam ponad sto lat temu… - opowiadałam dalej, choć wolałam jednak nie pieścić się kwestią szlamowatych trupów. Nie one były przedmiotem mojego zainteresowania. Nie dla nich przybyłam do tej katedry. – I zlecenie swoje wykonałaś – przyznałam, kiwając potem lekko głową. Chwilę później pozwoliłam sobie zaczerpnąć więcej powietrza. Czas krótkiej zadumy nie wniósł niczego nowego. Spojrzenie nieuchronnie powracało do zawieszonej na sklepieniu komety. Intrygowała i przerażała jednocześnie. Co mogła zwiastować? Liczyłam, że znajoma zaklinaczka zjaw znała choćby część odpowiedzi na te niekończące się pytania. Nie mogłam jednak oprzeć się temu narastającemu pod skórą chłodnemu wrażeniu, że to było coś więcej. Niepokój przeniknął do głębi tęczówek, usta zacisnęły się w sobie nieco mocniej. – Więc to nie on jest źródłem, ale to… Jego zachowanie może być ściśle powiązane z tym dziwnym zjawiskiem – rozprawiałam głośno, zamyślony ton towarzyszył powoli wypowiadanym słowom. – Czyżby czerwona gwiazda wzmocniła jego moc? Nie na tyle imponująco, by zdołał wepchnąć nas prosto w ramiona śmierci – kontynuowałam, niwecząc część złowieszczych wizji. Miałam jeszcze sporo do zrobienia. Za wcześnie, bym oddała się kostusze. Pokłon złożyłam jej już jednak dawno temu, uznając jej mrok za totalny. Nieco zahipnotyzowana wciąż badałam zastane widoki, próbując przegrzebać się przez zaszyfrowaną symbolikę. Czerwień wołała o krew, lecz ja sądziłam, że zagadkowe widma stanowiły dopiero prolog.
- Nie zabawię tu długo. Pod ziemią czekają niedokończone sprawy. Chodźmy stąd – oświadczyłam, gdy kobieta wyraziła wolę opuszczenia tego miejsca. Miała słuszność, nie powinniśmy zbyt długo oddawać się tym zjawiskom. Oderwałam się od barier, by razem z nią móc opuścić teren balkonu i zejść w dół, pod zdobne sklepienie katedry, a potem pod jej samą podłogę, gdzie czekać na mnie mieli wciąż moi pracownicy. Miałam nadzieję, że robota szła dobrze. W ciszy rozdzieliłyśmy nasze drogi.
zt
- Niestety tak – pozwoliłam sobie na nieco żałobny wstęp. – Skandaliczne zaniedbanie. Próbujemy zmienić ten stan rzeczy i przenieść kości czarodzieja z dala od tej przebrzydłej, szlamowatej budowli – wymówiłam jadowicie, rzucając przelotne, lekceważące spojrzenie na architekturę kościoła. – By spoczął godnie, pośród innych czarodziejów, w bezpiecznej krypcie – wyjaśniłam, mocniej zaciskając dłonie na barierce. Wygięłam jednocześnie ciało, by móc przyjemnie rozprostować plecy. Mięśnie wyraźnie się napięły, by po chwili pozwolić sobie na nieco większe rozluźnienie. Choć jedna udręka została zduszona, ta druga niebezpiecznie wisiała ponad naszymi głowami. – Widywałam już wiele duchów. Służę śmierci. Prowadzę zmarłych przez ostatnią drogę. Ten nasz był wyjątkowo upierdliwy – przyznałam rzecz dość oczywistą. – Być może faktycznie opuścił podziemia. Pod podłogą znaleźliśmy wiele mugolskich mogił, niektóre umieszczono tam ponad sto lat temu… - opowiadałam dalej, choć wolałam jednak nie pieścić się kwestią szlamowatych trupów. Nie one były przedmiotem mojego zainteresowania. Nie dla nich przybyłam do tej katedry. – I zlecenie swoje wykonałaś – przyznałam, kiwając potem lekko głową. Chwilę później pozwoliłam sobie zaczerpnąć więcej powietrza. Czas krótkiej zadumy nie wniósł niczego nowego. Spojrzenie nieuchronnie powracało do zawieszonej na sklepieniu komety. Intrygowała i przerażała jednocześnie. Co mogła zwiastować? Liczyłam, że znajoma zaklinaczka zjaw znała choćby część odpowiedzi na te niekończące się pytania. Nie mogłam jednak oprzeć się temu narastającemu pod skórą chłodnemu wrażeniu, że to było coś więcej. Niepokój przeniknął do głębi tęczówek, usta zacisnęły się w sobie nieco mocniej. – Więc to nie on jest źródłem, ale to… Jego zachowanie może być ściśle powiązane z tym dziwnym zjawiskiem – rozprawiałam głośno, zamyślony ton towarzyszył powoli wypowiadanym słowom. – Czyżby czerwona gwiazda wzmocniła jego moc? Nie na tyle imponująco, by zdołał wepchnąć nas prosto w ramiona śmierci – kontynuowałam, niwecząc część złowieszczych wizji. Miałam jeszcze sporo do zrobienia. Za wcześnie, bym oddała się kostusze. Pokłon złożyłam jej już jednak dawno temu, uznając jej mrok za totalny. Nieco zahipnotyzowana wciąż badałam zastane widoki, próbując przegrzebać się przez zaszyfrowaną symbolikę. Czerwień wołała o krew, lecz ja sądziłam, że zagadkowe widma stanowiły dopiero prolog.
- Nie zabawię tu długo. Pod ziemią czekają niedokończone sprawy. Chodźmy stąd – oświadczyłam, gdy kobieta wyraziła wolę opuszczenia tego miejsca. Miała słuszność, nie powinniśmy zbyt długo oddawać się tym zjawiskom. Oderwałam się od barier, by razem z nią móc opuścić teren balkonu i zejść w dół, pod zdobne sklepienie katedry, a potem pod jej samą podłogę, gdzie czekać na mnie mieli wciąż moi pracownicy. Miałam nadzieję, że robota szła dobrze. W ciszy rozdzieliłyśmy nasze drogi.
zt
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Katedra św. Pawła
Szybka odpowiedź