Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
Kuchnia
Kuchnia po odbudowie stała się taka, jak kiedyś zapewne była i cała chata: niewielka, czysta, schludna, przytulna i utrzymana w jasnej kolorystyce, można rzec, że w typowo angielskim stylu. Zdecydowaną większość przestrzeni wypełnia pomalowany na ciepły, jasny kolor solidny, drewniany stół, otoczony wianuszkiem krzeseł - te jednak są ciemne i na pierwszy rzut oka widać, że pochodzą z dwóch niepełnych kompletów; razem tworzą jednak dość estetyczną całość. W kuchni znajduje się całe wyposażenie, które niezbędne jest do przygotowania posiłku. Szafki - zarówno wiszące jak i stojące - są w takim samym ciepłym, stonowanym kolorze co stół. Pierwsza z nich, znajdująca się przy drzwiach, mieści w sobie różnobarwne kubki. Każdy Zakonnik może znaleźć tam kubek opatrzony odrobinę koślawymi literami układającymi się w jego własne imię. Na drzwiach do malutkiej spiżarni przytwierdzone zostały haczyki, na których wiszą kolorowe ścierki kuchenne, niektóre z nich w dość fikuśne wzorki. Pod sufitem gdzieniegdzie przywieszone zostały suszące się zioła i kolorowe szkiełka, które wraz z zasłonami w kolorze przyjemnej dla oka żółci nadają kuchni domowej przytulności. Pomieszczenie oświetla zwisająca z jednej z sufitowych belek samotna lampa w kolorze butelkowej zieleni. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. W
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
-Z ghulem czy z Mattem?- Uśmiechnął się, chociaż w gruncie rzeczy żartował tylko połowicznie; być może dochodzenie do porozumienia z istotą ćwierćrozumną i dość paskudną przychodziło mu znacznie łatwiej, niż trwanie w stanie pokoju z Matthew Bottem. Nie dlatego, że nie darzył go sympatią- wręcz przeciwnie. Przywykł do uważania wszystkich Bottów za swoją rodzinę, być może trochę niedopasowaną, być może odrobinę wybuchową, ale rodzinę. Swoją własną. Rodzinę, o którą troszczył się w swój nienachalny, systematyczny sposób, ochoczo pomagając we wszelkich pracach nad nieustannie grożącą całkowitym rozsypaniem w proch i pył Ruderą, dbając o to, aby Bertie nie popełniał głupstw (lub przynajmniej ograniczając ich ilość i zasięg rażenia) i nie ustając w upartej misji połączenia Matta i Lily. W końcu wiedział; widział, w jaki sposób na nią patrzył, kiedy odwracała wzrok albo śmiała się z usłyszanego żartu. I potrafił rozpoznać miłość, kiedy jej subtelne znaki dawały istny pokaz tuż przed jego krzywym, piegowatym nosem.
-Nie mam nic przeciwko Mattowi, dopóki nie próbuje oddzielić mojej głowy od reszty ciała albo przestawić mi nosa na środek czoła- Wzruszył ramionami, zwyczajową beztroską zbywając nie do końca beztroskie wspomnienie nastawiania nosa i szczęki po wyjątkowo udanym ciosie pięścią starszego Botta. Nie przywykł do chowania urazy; dorastanie w sierocińcu nauczyło go zresztą szybko ocierać łzy po każdej bójce i godzić się z przeciwnikiem nad pudełkiem czekoladek, a potem, kiedy już nieco podrósł, nad kuflem kremowego piwa.
Pominąwszy oczywiście sytuacje, kiedy przeciwnik nie wyrażał absolutnie żadnych chęci pogodzenia.
Za pomocą łopatki nabrał z wiaderka solidną porcję tynku i zaczął zamaszyście rozprowadzać go po ścianach, radośnie ignorując fakt, że nie miał większego pojęcia o sztuce budowania i naprawiania domów. Skoro jednak wraz z Bertiem zdołali nie zniszczyć jeszcze Rudery (a przynajmniej nie do stopnia, który finalnie uniemożliwiłby jej naprawianie), w ostateczności i w tym wypadku nie mogło pójść tak źle. Prawda..?
Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, słysząc słowa przyjaciela, i ponownie przywołując z pamięci obraz dziewczyny. Wydawała się raczej spokojna i łagodna- jeśli wrażenie to miało okazać się być zgodnym z prawdą, stanowiła zupełne przeciwieństwo Bertiego. Lubił jednak wierzyć w odwieczne przekonania, a jedno z nich głosiło wszakże, że przeciwieństwa przyciągały się najsilniej i równoważyły najlepiej.
-Obecne czasy sprzyjają bardziej dramatom, niż romansom, ale... cieszę się, Bertie- Odparł cicho, odwracając się do ściany i kryjąc przy niej uśmiech. Odkąd po raz pierwszy uratował pięcioletniego pucułowatego, kapryśnego Botta od bolesnej śmierci pod nogami cyrkowej słonicy, poczuwał się odpowiedzialnym starszym bratem, całkowicie zobligowanym do nadzorowania i jedynie okazjonalnego naśmiewania się z jego spraw miłosnych.
-Ty i spokojne tempo? Uwierzę, kiedy to zobaczę- Parsknął z niezłośliwym rozbawieniem, przesuwając się o krok w lewo i kontynuując rozprowadzanie tynku na ścianie.- Chociaż, muszę Ci to przyznać, panienka Lovegood nie wygląda na kogoś, kto w przypływie furii mógłby spróbować rzucić Cię w głowę miedzianym pucharkiem albo sprezentować Cię Wielkiej Kałamarnicy w ramach popołudniowej przekąski.
Związki Bertiego, szczególnie te z czasów Hogwartu, nie należały do kwestii, obok których można było przejść obojętnie; wręcz przeciwnie, w sposób jaskrawy i głośny wkradały się do życia znakomitej większości społeczności Hogwartu, która entuzjastycznie śledziła ich przebieg. Szczególnie w kwestii burzliwej relacji ze śliczną, odważną i wyjątkowo waleczną Judith.
Na kolejne jego słowa zatrzymał się na chwilę; ręka trzymająca szpachelkę zawisła nad chwilę przed ścianą, dopiero po przerwie powracając do nieco mniej energicznej pracy.
-Jedna z nich prawie złamała mi szczękę czarnomagicznym zaklęciem- Odparł, uśmiechając się tym razem nieco bardziej krzywo i nieco mniej radośnie.- Druga zniknęła, zostawiając po sobie kubek niedopitej porannej herbaty i swoje mieszkanie w zastaw.
W jego myślach twarze Wynonny i Mii zlewały się ze sobą, tworząc jeden, wyjątkowo gorzki i bolesny obraz.
-Niektórzy mają talent do zatrzymywania przy sobie tych, których kochają, a niektórym znacznie lepiej wychodzi porozumiewanie się z ghulami i tynkowanie ścian. Każdy powinien trzymać się tego, co wychodzi mu najlepiej- Żartował, pomimo tego, że ta lekcja była prawdziwa. I gorzka.
-Nie mam nic przeciwko Mattowi, dopóki nie próbuje oddzielić mojej głowy od reszty ciała albo przestawić mi nosa na środek czoła- Wzruszył ramionami, zwyczajową beztroską zbywając nie do końca beztroskie wspomnienie nastawiania nosa i szczęki po wyjątkowo udanym ciosie pięścią starszego Botta. Nie przywykł do chowania urazy; dorastanie w sierocińcu nauczyło go zresztą szybko ocierać łzy po każdej bójce i godzić się z przeciwnikiem nad pudełkiem czekoladek, a potem, kiedy już nieco podrósł, nad kuflem kremowego piwa.
Pominąwszy oczywiście sytuacje, kiedy przeciwnik nie wyrażał absolutnie żadnych chęci pogodzenia.
Za pomocą łopatki nabrał z wiaderka solidną porcję tynku i zaczął zamaszyście rozprowadzać go po ścianach, radośnie ignorując fakt, że nie miał większego pojęcia o sztuce budowania i naprawiania domów. Skoro jednak wraz z Bertiem zdołali nie zniszczyć jeszcze Rudery (a przynajmniej nie do stopnia, który finalnie uniemożliwiłby jej naprawianie), w ostateczności i w tym wypadku nie mogło pójść tak źle. Prawda..?
Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, słysząc słowa przyjaciela, i ponownie przywołując z pamięci obraz dziewczyny. Wydawała się raczej spokojna i łagodna- jeśli wrażenie to miało okazać się być zgodnym z prawdą, stanowiła zupełne przeciwieństwo Bertiego. Lubił jednak wierzyć w odwieczne przekonania, a jedno z nich głosiło wszakże, że przeciwieństwa przyciągały się najsilniej i równoważyły najlepiej.
-Obecne czasy sprzyjają bardziej dramatom, niż romansom, ale... cieszę się, Bertie- Odparł cicho, odwracając się do ściany i kryjąc przy niej uśmiech. Odkąd po raz pierwszy uratował pięcioletniego pucułowatego, kapryśnego Botta od bolesnej śmierci pod nogami cyrkowej słonicy, poczuwał się odpowiedzialnym starszym bratem, całkowicie zobligowanym do nadzorowania i jedynie okazjonalnego naśmiewania się z jego spraw miłosnych.
-Ty i spokojne tempo? Uwierzę, kiedy to zobaczę- Parsknął z niezłośliwym rozbawieniem, przesuwając się o krok w lewo i kontynuując rozprowadzanie tynku na ścianie.- Chociaż, muszę Ci to przyznać, panienka Lovegood nie wygląda na kogoś, kto w przypływie furii mógłby spróbować rzucić Cię w głowę miedzianym pucharkiem albo sprezentować Cię Wielkiej Kałamarnicy w ramach popołudniowej przekąski.
Związki Bertiego, szczególnie te z czasów Hogwartu, nie należały do kwestii, obok których można było przejść obojętnie; wręcz przeciwnie, w sposób jaskrawy i głośny wkradały się do życia znakomitej większości społeczności Hogwartu, która entuzjastycznie śledziła ich przebieg. Szczególnie w kwestii burzliwej relacji ze śliczną, odważną i wyjątkowo waleczną Judith.
Na kolejne jego słowa zatrzymał się na chwilę; ręka trzymająca szpachelkę zawisła nad chwilę przed ścianą, dopiero po przerwie powracając do nieco mniej energicznej pracy.
-Jedna z nich prawie złamała mi szczękę czarnomagicznym zaklęciem- Odparł, uśmiechając się tym razem nieco bardziej krzywo i nieco mniej radośnie.- Druga zniknęła, zostawiając po sobie kubek niedopitej porannej herbaty i swoje mieszkanie w zastaw.
W jego myślach twarze Wynonny i Mii zlewały się ze sobą, tworząc jeden, wyjątkowo gorzki i bolesny obraz.
-Niektórzy mają talent do zatrzymywania przy sobie tych, których kochają, a niektórym znacznie lepiej wychodzi porozumiewanie się z ghulami i tynkowanie ścian. Każdy powinien trzymać się tego, co wychodzi mu najlepiej- Żartował, pomimo tego, że ta lekcja była prawdziwa. I gorzka.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Może z jednym i z drugim? To dość powiązane. - stwierdził rozbawiony pytaniem jakie padło, choć nie było w tym aż tyle kłamstwa. W każdym razie w oczach Bertiego Ernie urósł już do rangi Ernie Botta. Był całkiem przyjazny, może trochę pokraczny jednak Bert był ostatnią osobą która oceniałaby swoich towarzyszy wyłącznie po pozorach. Czasami rzucał jedzeniem, ale rany, kto nigdy nie przeżył bitwy na jedzenie, niech pierwszy rzuci babeczką. Czasami był marudny i zachowywał się jakby nienawidził nikogo, ale gdyby przyjrzeć się Mattowi, trudno powiedzieć by była to wyłącznie ghula cecha. Z Dunym trochę gorzej ale ostatecznie też potrafił pomarudzić, a nawet kiedy jojczał że czegoś nie można bo to nieodpowiedzialne i autodestrukcyjne wydawał nawet podobne jak ghul odgłosy.
- Może my nie wiemy, a on po prostu chce zostać stylistą, a nos na środku twarzy jest już pase? - wzruszył ramionami, bo i w tej pokręconej rodzinie w sumie chyba nikogo by to nie zszokowało. Ale mniejsza o to. Bertie machał dokładnie szpachlą i rozprowadzał tynk gładko i równomiernie, przynajmniej na tyle na ile był w stanie bez pomocy magii.
Jeśli zaś o Ruderę chodzi, nadal stoi i stoi w stanie całkiem zdatnym do zamieszkania, kolejne remonty dobiegają końca, to z kolei może być chyba dowodem na to, że młody Bott jest w sumie całkiem w te klocki niezły? Oczywiście, ma mnóstwo pomocy dookoła, przyjaciół, znajomych, czasami kogokolwiek kto się napatoczy, jednak nadal dużą część po prostu robi.
A dom stoi. Jeszcze. Choć możliwe że napierająca na ściany ziemia i zaklęcia ochronne bardzo mu w tym pomagają.
Wzruszył zaraz ramionami na słowa Duncana.
- Jak narazie nie ma z czego. - przyznał wprost. - Chyba że z tego, że mam świetną współlokatorkę.
Bo i faktycznie nie planował żadnego ruchu. Wyjątkowo spokojnie jak na siebie podchodził do sprawy, nie zamierzał dorzucać dziewczynie po dużych przejściach dodatkowych bodźców, nie sądził by miała ochotę w tej chwili na jakiekolwiek romanse. A on... cóż, chyba po prostu chciał być obok i to mu wystarczy jak narazie. Sue była świetna i była jego przyjaciółką. Potrzebowała spokoju, odpoczynku i potrzebowała odciągać swoje myśli od tych mniej przyjemnych.
Na wspomnienie Jude, uśmiechnął się pod nosem. To były na swój sposób dobre wspomnienia nawet jeśli ostatecznie cały ten związek był dość szczeniacki. Wspominał go dobrze, zapach jej perfum wciąż najpewniej wyczułby w amortencji. Podobnie z resztą szybkim trybem toczyło się jego randkowanie z Polly czy dziewczynami w Hogwarcie, kiedy znów tym razem na zawsze zrywali z panną Skamander. Wzruszył lekko ramionami, nie mógł w końcu zabraniać się śmiać ze swojej tendencji do skakania na gorącą wodę. I do bardzo burzliwych związków.
- Zobaczymy co z tego wyjdzie. Ale tak, wiem że to dziwne. - uśmiechnął się szeroko. - Możliwe że zacząłem potrzebować odrobiny spokoju w życiu. - przyznał trochę bardziej poważnie i jakby bardziej ciepło, bo tak trochę o tym myślał. Zawsze lubił kiedy dużo się działo, jednak chyba przestawał myśleć o tym, że ma się dziać, a bardziej zaczynał myśleć o domu jako o jakiejś opoce, bezpiecznym, spokojnym miejscu, po prostu cieple? Po wszystkim co się działo chyba i jego potrzeby trochę się jednak zmieniły.
Zerknął na Duncana na słowa o dwóch kobietach i przyglądał mu się przez chwilę wcale jakoś nie rozbawiony jego żartem. Wrócił jednak po chwili do pracy.
- Nikt nie zatrzyma przy sobie wszystkich których kocha, ludzie są wolni i tej wolności potrzebują, a uczucia to koszmarnie głupia sprawa. - stwierdził jedynie. - Ludzie się pojawiają i znikają i trzeba być wdzięcznym za tych którzy zostają na zawsze.
Dodał po chwili. Wspominał wiele osób, które nadal cenił, a które w jakiś sposób przeszły w jego życiu do historii. I cieszył się tymi którzy nadal chcieli tworzyć z nim nową historię, którzy dzielili z nimi fragmenty swoich żyć.
- I szukać więcej. Tych najbardziej wyjątkowych. Oczywiście w swoim czasie. - dodał, odwracając się na chwilę. - Mam nadzieję, że to nie była zapowiedź poddania się i uznania, że nikt cię nie zechce.
Dodał trochę prowokacyjnie, bo i nie od dziś sądził że Duncanem w wielu kwestiach kierują jego kompleksy, po części związane z pochodzeniem i jakiegoś rodzaju samotnością. I chyba jako przyjaciel nie chciał pozwalać mu w nich tkwić, choć niewiele tak na prawdę mógł zrobić.
- Może my nie wiemy, a on po prostu chce zostać stylistą, a nos na środku twarzy jest już pase? - wzruszył ramionami, bo i w tej pokręconej rodzinie w sumie chyba nikogo by to nie zszokowało. Ale mniejsza o to. Bertie machał dokładnie szpachlą i rozprowadzał tynk gładko i równomiernie, przynajmniej na tyle na ile był w stanie bez pomocy magii.
Jeśli zaś o Ruderę chodzi, nadal stoi i stoi w stanie całkiem zdatnym do zamieszkania, kolejne remonty dobiegają końca, to z kolei może być chyba dowodem na to, że młody Bott jest w sumie całkiem w te klocki niezły? Oczywiście, ma mnóstwo pomocy dookoła, przyjaciół, znajomych, czasami kogokolwiek kto się napatoczy, jednak nadal dużą część po prostu robi.
A dom stoi. Jeszcze. Choć możliwe że napierająca na ściany ziemia i zaklęcia ochronne bardzo mu w tym pomagają.
Wzruszył zaraz ramionami na słowa Duncana.
- Jak narazie nie ma z czego. - przyznał wprost. - Chyba że z tego, że mam świetną współlokatorkę.
Bo i faktycznie nie planował żadnego ruchu. Wyjątkowo spokojnie jak na siebie podchodził do sprawy, nie zamierzał dorzucać dziewczynie po dużych przejściach dodatkowych bodźców, nie sądził by miała ochotę w tej chwili na jakiekolwiek romanse. A on... cóż, chyba po prostu chciał być obok i to mu wystarczy jak narazie. Sue była świetna i była jego przyjaciółką. Potrzebowała spokoju, odpoczynku i potrzebowała odciągać swoje myśli od tych mniej przyjemnych.
Na wspomnienie Jude, uśmiechnął się pod nosem. To były na swój sposób dobre wspomnienia nawet jeśli ostatecznie cały ten związek był dość szczeniacki. Wspominał go dobrze, zapach jej perfum wciąż najpewniej wyczułby w amortencji. Podobnie z resztą szybkim trybem toczyło się jego randkowanie z Polly czy dziewczynami w Hogwarcie, kiedy znów tym razem na zawsze zrywali z panną Skamander. Wzruszył lekko ramionami, nie mógł w końcu zabraniać się śmiać ze swojej tendencji do skakania na gorącą wodę. I do bardzo burzliwych związków.
- Zobaczymy co z tego wyjdzie. Ale tak, wiem że to dziwne. - uśmiechnął się szeroko. - Możliwe że zacząłem potrzebować odrobiny spokoju w życiu. - przyznał trochę bardziej poważnie i jakby bardziej ciepło, bo tak trochę o tym myślał. Zawsze lubił kiedy dużo się działo, jednak chyba przestawał myśleć o tym, że ma się dziać, a bardziej zaczynał myśleć o domu jako o jakiejś opoce, bezpiecznym, spokojnym miejscu, po prostu cieple? Po wszystkim co się działo chyba i jego potrzeby trochę się jednak zmieniły.
Zerknął na Duncana na słowa o dwóch kobietach i przyglądał mu się przez chwilę wcale jakoś nie rozbawiony jego żartem. Wrócił jednak po chwili do pracy.
- Nikt nie zatrzyma przy sobie wszystkich których kocha, ludzie są wolni i tej wolności potrzebują, a uczucia to koszmarnie głupia sprawa. - stwierdził jedynie. - Ludzie się pojawiają i znikają i trzeba być wdzięcznym za tych którzy zostają na zawsze.
Dodał po chwili. Wspominał wiele osób, które nadal cenił, a które w jakiś sposób przeszły w jego życiu do historii. I cieszył się tymi którzy nadal chcieli tworzyć z nim nową historię, którzy dzielili z nimi fragmenty swoich żyć.
- I szukać więcej. Tych najbardziej wyjątkowych. Oczywiście w swoim czasie. - dodał, odwracając się na chwilę. - Mam nadzieję, że to nie była zapowiedź poddania się i uznania, że nikt cię nie zechce.
Dodał trochę prowokacyjnie, bo i nie od dziś sądził że Duncanem w wielu kwestiach kierują jego kompleksy, po części związane z pochodzeniem i jakiegoś rodzaju samotnością. I chyba jako przyjaciel nie chciał pozwalać mu w nich tkwić, choć niewiele tak na prawdę mógł zrobić.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiechnął się pod nosem, kręcąc głową ze słabo skrywanym rozbawieniem.
-Pomysły Bottów- Mruknął pod nosem, z finezyjnym zamachem wygładzając przeoczoną wcześniej nierówną smugę na ścianie. W kategorii pomysłów Bottów mieściły się ze znakomitą łatwością wszystkie idee i plany, które wymykały się rozumowi; przysposobienie ghula na członka rodziny, tak na dobry początek, albo podrzucenie łajnobomby do wychodka profesora, albo przestawianie czyjegoś nosa na środek czoła w geście modowej inspiracji. Być może było to tylko żartem- jednakże jeden Merlin wiedział, gdzie w obecności ich rodziny zaczynała się granica dzieląca żart od całkiem już realnego pomysłu.
Na wzmiankę o współlokatorce jego uśmiech zbladł jednak nieco. On w końcu też przez pewien czas dzielił z kimś cztery ściany mieszkania. Z kimś, kto być należał do tego najbardziej upartego, butnego i złośliwego rodzaju współlokatora- ale to była przecież tylko maska. Tylko maska, iluzja albo fasada, skrywająca to, co było w niej dobre, krystaliczne i czyste. Coś, za czym jak za tarczą skrywała wrażliwe serce, zbyt wcześnie ucząc się, jak wielką cenę trzeba było zapłacić za bycie otwartym w świecie, który próbował ją skrzywdzić. Lub skrzywdził. Być może krzywdził też teraz; tego jednego obawiał się najbardziej, każdego wieczoru oczekując jej przy kuchennym stole wraz z łaszącym się do nóg Juliusem, i po raz kolejny zasypiając w samotności.
Z siłą odepchnął jednak od siebie ponure myśli, niepokój przekuwając w energię potrzebną do dalszego remontu chaty. Odbudowanie czegoś dobrego z ruin dawało mu jakieś mgliste poczucie bezpieczeństwa, łagodnie kojąc stale obecny gdzieś z tyłu głowy niepokój. Energicznym krokiem przesunął się kawałek dalej, zaczynając rozprowadzać tynk na dalszej powierzchni. Kątem oka zerknął na Bertiego i jego, wyglądającą w pełni zadowalająco, część.
-Nigdy w życiu nie przyznałbym, że Twoja część wygląda lepiej od mojej, ale radzisz sobie całkiem, całkiem nieźle- Rzucił z uznaniem, dmuchnięciem odganiając garnące się do oczu włosy. Uparcie postanowił również udawać, że nie zauważył znaczącego spojrzenia posłanego mu przez przyjaciela; zamiast tego jedynie nieco przyspieszył tempo pracy, z zadowoleniem zauważając, że wraz z upływem czasu wygląd tynku na ścianach zaczął nieco mniej przypominać abstrakcyjne dzieło pijanego malarza, a nieco bardziej staranną robotę specjalisty.
Słysząc następne słowa Bertiego, nie zdołał już powstrzymać się od posłania mu dłuższego, smutniejszego nieco spojrzenia. Poważniał; i chociaż nie powinno go to dziwić, w tych czasach poważnieli wszyscy, taka już była natura i kolej rzeczy w erze, w której na niebie nieustannie rozciągały się burzowe chmury- jednak martwił się. Wciąż widział gdzieś w nim tego samego małego chłopca, którego próbował uchronić przed stratowaniem przez słonia, i tego wiecznie uśmiechniętego nastolatka, w którym starał się zahamować autodestrukcyjne skłonności. Z większym lub mniejszym skutkiem, rzecz jasna. Od zawsze w sposób odruchowy niemalże roztaczał ochronny parasol nad wszystkimi bliskimi i przyjaciółmi, w naiwny sposób wierząc, że był w stanie uchronić ich przed tą złą częścią świata zewnętrznego. Ale nie mógł. Nie potrafił, nawet, jeśli się starał, powstrzymać goryczy dorastania, która zdejmowała z ich twarzy beztroskie uśmiechy, wypychając boleśnie ze świata dziecinnej radości prosto pod zachmurzone, mroczne niebo Londynu.
-Być może na przestrzeni lat nie powtarzałem tego zbyt często, ale... masz rację, Bertie. W ostateczności jesteśmy tu teraz, bo walczymy o wolność. Bo ta wolność jest dobra, bo jest potrzebna. Nawet, jeśli jest też gorzka. I bardzo bolesna.- Uśmiechnął się poważnie, choć ciepło, żeby zaraz roześmiać się w odpowiedzi na jego kolejne słowa.
-Nie ma mowy, przyjacielu. Nie mam najmniejszego zamiaru odmówić sobie przyjemności zmuszenia Was wszystkich do śpiewania wszystkich tych zabawnych, urokliwych mugolskich piosenek na moim weselu!- Jeśli jedynie czas i świat, który im nie sprzyjał, miał kiedykolwiek na to pozwolić. W ostateczności tego jednak pragnął, przyjmując z rąk drobnej, kruchej, ślicznej Margie piórko feniksa- stworzyć świat, w którym ci, którzy przyjdą na jego miejsce, mogliby żyć długo i szczęśliwie.
Nawet, jeśli odziedziczyliby po nim niesłychanie krzywy nos i talent do fałszowania.
-Pomysły Bottów- Mruknął pod nosem, z finezyjnym zamachem wygładzając przeoczoną wcześniej nierówną smugę na ścianie. W kategorii pomysłów Bottów mieściły się ze znakomitą łatwością wszystkie idee i plany, które wymykały się rozumowi; przysposobienie ghula na członka rodziny, tak na dobry początek, albo podrzucenie łajnobomby do wychodka profesora, albo przestawianie czyjegoś nosa na środek czoła w geście modowej inspiracji. Być może było to tylko żartem- jednakże jeden Merlin wiedział, gdzie w obecności ich rodziny zaczynała się granica dzieląca żart od całkiem już realnego pomysłu.
Na wzmiankę o współlokatorce jego uśmiech zbladł jednak nieco. On w końcu też przez pewien czas dzielił z kimś cztery ściany mieszkania. Z kimś, kto być należał do tego najbardziej upartego, butnego i złośliwego rodzaju współlokatora- ale to była przecież tylko maska. Tylko maska, iluzja albo fasada, skrywająca to, co było w niej dobre, krystaliczne i czyste. Coś, za czym jak za tarczą skrywała wrażliwe serce, zbyt wcześnie ucząc się, jak wielką cenę trzeba było zapłacić za bycie otwartym w świecie, który próbował ją skrzywdzić. Lub skrzywdził. Być może krzywdził też teraz; tego jednego obawiał się najbardziej, każdego wieczoru oczekując jej przy kuchennym stole wraz z łaszącym się do nóg Juliusem, i po raz kolejny zasypiając w samotności.
Z siłą odepchnął jednak od siebie ponure myśli, niepokój przekuwając w energię potrzebną do dalszego remontu chaty. Odbudowanie czegoś dobrego z ruin dawało mu jakieś mgliste poczucie bezpieczeństwa, łagodnie kojąc stale obecny gdzieś z tyłu głowy niepokój. Energicznym krokiem przesunął się kawałek dalej, zaczynając rozprowadzać tynk na dalszej powierzchni. Kątem oka zerknął na Bertiego i jego, wyglądającą w pełni zadowalająco, część.
-Nigdy w życiu nie przyznałbym, że Twoja część wygląda lepiej od mojej, ale radzisz sobie całkiem, całkiem nieźle- Rzucił z uznaniem, dmuchnięciem odganiając garnące się do oczu włosy. Uparcie postanowił również udawać, że nie zauważył znaczącego spojrzenia posłanego mu przez przyjaciela; zamiast tego jedynie nieco przyspieszył tempo pracy, z zadowoleniem zauważając, że wraz z upływem czasu wygląd tynku na ścianach zaczął nieco mniej przypominać abstrakcyjne dzieło pijanego malarza, a nieco bardziej staranną robotę specjalisty.
Słysząc następne słowa Bertiego, nie zdołał już powstrzymać się od posłania mu dłuższego, smutniejszego nieco spojrzenia. Poważniał; i chociaż nie powinno go to dziwić, w tych czasach poważnieli wszyscy, taka już była natura i kolej rzeczy w erze, w której na niebie nieustannie rozciągały się burzowe chmury- jednak martwił się. Wciąż widział gdzieś w nim tego samego małego chłopca, którego próbował uchronić przed stratowaniem przez słonia, i tego wiecznie uśmiechniętego nastolatka, w którym starał się zahamować autodestrukcyjne skłonności. Z większym lub mniejszym skutkiem, rzecz jasna. Od zawsze w sposób odruchowy niemalże roztaczał ochronny parasol nad wszystkimi bliskimi i przyjaciółmi, w naiwny sposób wierząc, że był w stanie uchronić ich przed tą złą częścią świata zewnętrznego. Ale nie mógł. Nie potrafił, nawet, jeśli się starał, powstrzymać goryczy dorastania, która zdejmowała z ich twarzy beztroskie uśmiechy, wypychając boleśnie ze świata dziecinnej radości prosto pod zachmurzone, mroczne niebo Londynu.
-Być może na przestrzeni lat nie powtarzałem tego zbyt często, ale... masz rację, Bertie. W ostateczności jesteśmy tu teraz, bo walczymy o wolność. Bo ta wolność jest dobra, bo jest potrzebna. Nawet, jeśli jest też gorzka. I bardzo bolesna.- Uśmiechnął się poważnie, choć ciepło, żeby zaraz roześmiać się w odpowiedzi na jego kolejne słowa.
-Nie ma mowy, przyjacielu. Nie mam najmniejszego zamiaru odmówić sobie przyjemności zmuszenia Was wszystkich do śpiewania wszystkich tych zabawnych, urokliwych mugolskich piosenek na moim weselu!- Jeśli jedynie czas i świat, który im nie sprzyjał, miał kiedykolwiek na to pozwolić. W ostateczności tego jednak pragnął, przyjmując z rąk drobnej, kruchej, ślicznej Margie piórko feniksa- stworzyć świat, w którym ci, którzy przyjdą na jego miejsce, mogliby żyć długo i szczęśliwie.
Nawet, jeśli odziedziczyliby po nim niesłychanie krzywy nos i talent do fałszowania.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pracował. Ni potakiwał, ni zaprzeczał, skupił się na dłuższą chwilę na tynkowaniu, nucąc pod nosem jakąś piosenkę Celesty. Może nie była to muzyka najwyższych lotów, jednak trzeba przyznać, wpadała w ucho i kręciła się w mózgu, a potem nie chciała się z niego wydostać. Tak więc najpierw lubił jakąś piosenkę, później śpiewał ją do upadłego, by na koniec mieć jej dość i pałać do niej czasową niechęcią, która zniknie za kilka, może kilkanaście dni po tym jak już się od niej odzwyczai.
Przesuwał więc drabinę co jakiś czas, znów wchodził i działał dalej i dalej. Pochwały nie mógł jednak zignorować, nie byłby wszak sobą gdyby to zrobił. W jego głowie ruch jaki miał wykonać był przy tym rzecz jasna płynny i gładki, miał tylko obrócić się na szczebelku i lekko ukłonić. Tak się jednak stało, że o ile część obrotu się udała, o tyle jego noga zahaczyła się po drodze wredna zołza i w efekcie Bott runął w dół.
- Nic mi nie jest. - nie można powiedzieć, by było to przyjemne, zbierając się i upewniając że żadna z jego kości nie postanowiła zobaczyć jak wygląda światło dzienne, czy że nie połamała się w środku siadł powoli. Poruszył kilka razy barkiem, zgiął i rozgiął kolano, wydając diagnozę jak się rusza to jest całe, która może nie jest profesjonalna, jednak zazwyczaj trafna i w końcu się podniósł. - Chyba. Ale zostaję już na ziemi.
Uśmiechnął się krzywo, bo przez ból, ale no co miał zrobić?
- I oczywiście, że radzę sobie świetnie, zostanę mistrzem budowlanki. - stwierdził, choć zdecydowanie nie było to jego powołanie. - Matt obiecał, że mi coś przy autach pokaże, więc w ogóle będą złotą rączką.
Puścił mu jeszcze oczko. No, bardziej pewnie starszy Bott chciał po prostu pomocy przy jakiejś naprawie, ale jak zwał tak zwał, Bertie cieszył się że zobaczy trochę tego co się dzieje pod maską samochodu. Od dość dawna był tego ciekaw, szczególnie kiedy chodzi o jego zdolność latania.
Ciekawym może wydawać się to, jak bardzo podobna i jednocześnie jak bardzo różna jest ich mimika. O ile o Bertiem można powiedzieć, że ma uśmiech na każdą okazję: wesoły, weselszy, rozbawiony, zdziwiony, nie ważne, o tyle Duncan ma podobnie rozbudowaną paletę barw pomiędzy smutnymi spojrzeniami i uśmiechami. Bertie nie miał pojęcia, co kryje się w jego głowie, często nawet pytania po prostu nie zadając - kierował się przy tym myślą, iż przyjaciel chcąc coś powiedzieć po prostu to mówi, a wcale nie musi się dzielić wszystkim.
Powiedzieć Duncanowi że powinien zmienić nastawienie do życia jest tym samym co powiedzieć Bertiemu, że powinien zejść na ziemię - byli skrajnie inni, najpewniej sięgając w dwie skrajności, może dlatego tak się dogadywali?
- Pewnie że mam rację. - uśmiechnął się pod nosem na słowa Duncana. - I spokojnie, jeszcze będziesz mnie prosił żebym przestał wyć.
Dodał z rozbawieniem, bo i doskonale widział ten ślub oczyma wyobraźni. Beckett może nie miał rodziny, jednak miał wielu przyjaciół, którzy chętnie opowiedzą kilka żenujących anegdotek, pośpiewają, odbiją mu żonę do tańca i najedzą się oczywiście wypieków Bertiego, bo przecież przyjaciel nie zdradziłby go z innym kucharzem.
- No... chyba możemy kończyć na dzisiaj. Robi się powoli ciemno, a nie chcę wysadzić Chaty lumosem czy coś. - stwierdził może półżartem, choć akurat magiczne anomalie zdecydowanie go nie bawiły.
Przesuwał więc drabinę co jakiś czas, znów wchodził i działał dalej i dalej. Pochwały nie mógł jednak zignorować, nie byłby wszak sobą gdyby to zrobił. W jego głowie ruch jaki miał wykonać był przy tym rzecz jasna płynny i gładki, miał tylko obrócić się na szczebelku i lekko ukłonić. Tak się jednak stało, że o ile część obrotu się udała, o tyle jego noga zahaczyła się po drodze wredna zołza i w efekcie Bott runął w dół.
- Nic mi nie jest. - nie można powiedzieć, by było to przyjemne, zbierając się i upewniając że żadna z jego kości nie postanowiła zobaczyć jak wygląda światło dzienne, czy że nie połamała się w środku siadł powoli. Poruszył kilka razy barkiem, zgiął i rozgiął kolano, wydając diagnozę jak się rusza to jest całe, która może nie jest profesjonalna, jednak zazwyczaj trafna i w końcu się podniósł. - Chyba. Ale zostaję już na ziemi.
Uśmiechnął się krzywo, bo przez ból, ale no co miał zrobić?
- I oczywiście, że radzę sobie świetnie, zostanę mistrzem budowlanki. - stwierdził, choć zdecydowanie nie było to jego powołanie. - Matt obiecał, że mi coś przy autach pokaże, więc w ogóle będą złotą rączką.
Puścił mu jeszcze oczko. No, bardziej pewnie starszy Bott chciał po prostu pomocy przy jakiejś naprawie, ale jak zwał tak zwał, Bertie cieszył się że zobaczy trochę tego co się dzieje pod maską samochodu. Od dość dawna był tego ciekaw, szczególnie kiedy chodzi o jego zdolność latania.
Ciekawym może wydawać się to, jak bardzo podobna i jednocześnie jak bardzo różna jest ich mimika. O ile o Bertiem można powiedzieć, że ma uśmiech na każdą okazję: wesoły, weselszy, rozbawiony, zdziwiony, nie ważne, o tyle Duncan ma podobnie rozbudowaną paletę barw pomiędzy smutnymi spojrzeniami i uśmiechami. Bertie nie miał pojęcia, co kryje się w jego głowie, często nawet pytania po prostu nie zadając - kierował się przy tym myślą, iż przyjaciel chcąc coś powiedzieć po prostu to mówi, a wcale nie musi się dzielić wszystkim.
Powiedzieć Duncanowi że powinien zmienić nastawienie do życia jest tym samym co powiedzieć Bertiemu, że powinien zejść na ziemię - byli skrajnie inni, najpewniej sięgając w dwie skrajności, może dlatego tak się dogadywali?
- Pewnie że mam rację. - uśmiechnął się pod nosem na słowa Duncana. - I spokojnie, jeszcze będziesz mnie prosił żebym przestał wyć.
Dodał z rozbawieniem, bo i doskonale widział ten ślub oczyma wyobraźni. Beckett może nie miał rodziny, jednak miał wielu przyjaciół, którzy chętnie opowiedzą kilka żenujących anegdotek, pośpiewają, odbiją mu żonę do tańca i najedzą się oczywiście wypieków Bertiego, bo przecież przyjaciel nie zdradziłby go z innym kucharzem.
- No... chyba możemy kończyć na dzisiaj. Robi się powoli ciemno, a nie chcę wysadzić Chaty lumosem czy coś. - stwierdził może półżartem, choć akurat magiczne anomalie zdecydowanie go nie bawiły.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Słysząc głośny huk, nie poczuł się nawet szczególnie zdziwiony; jedynie odruchowo wyciągnął ręce, próbując uchronić Botta przed z pewnością dość bolesnym spotkaniem z posadzką. Znajdował się jednak stanowczo zbyt daleko od epicentrum miniaturowej katastrofy, dlatego jedynie skrzywił się współczująco, po czym mimowolnie zachichotał.
-Mamy odbudować podłogę, a nie przebić w niej przejście do piwnicy, pamiętasz?- Żartował, jednakże w tym samym czasie omiatał też przyjaciela uważnym spojrzeniem, wypatrując ewentualnych ran i sińców. Nie wspominając już o złamaniach; nie był uzdrowicielem (i dzięki za to Merlinowi), więc obawiał się nieco widoku białej kości przebijającej powłokę skóry jak kieł. Z ulgą skonstatował więc, że Bertie nie ucierpiał w znaczący sposób.
-Nie szukacie może pomocnika? Jestem niezrównanym podawaczem narzędzi- Ożywił się znacznie, powracając do rozprowadzania tynku po ścianach. W tych realiach mugolskiego świata, w których przyszło mu dorastać, samochody oglądać miał okazję jedynie z daleka, lub okazjonalnie był wyciągany spod ich rozpędzonych kół, kiedy po raz kolejny, myślami bujając gdzieś w okolicy innej galaktyki, nieumyślnie zbaczał na drogę. Świat niemagiczny i jego wynalazki uważał za co najmniej równie interesujące jak te, które oferował mu świat magii. Dla możliwości obejrzenia prawdziwego auta byłby w stanie nawet milczeć jak zaklęty przez te kilka godzin, przez które przebywać przyszłoby mu w towarzystwie nieszczególnie zapewne uradowanego tym faktem Matta.
Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem na myśl o weselu. Lubił wybiegać myślami w przyszłość; rzadko jednak docierał aż tak daleko, by wyobrażać sobie siebie samego w eleganckim fraku i kroczącą w jego stronę piękną, świetlistą postać w sukni białej jak śnieg. Jej rysy zawsze pozostawały tajemnicą, rozmazując się miękko i blednąc przy krawędziach- mógłby jednak przysiąc, że było coś dziwnie znajomego w linii zgrabnego nosa i wdzięcznym uśmiechu pełnych ust.
-Nie mam absolutnie nic przeciwko temu- Odparł, przywołany do rzeczywistości słowami Bertiego. Zamaszystym pociągnięciem dłoni rozprowadził po powierzchni ostatnią już smugę, po czym pospiesznie uprzątnął powstały na podłodze chaos.- Tym bardziej, że wspominałeś coś o obiedzie.
Wyszczerzył się w uśmiechu i poklepał przyjaciela po plecach, mijając go raźnym krokiem w drodze do drzwi wyjściowych.
| zt x 2
-Mamy odbudować podłogę, a nie przebić w niej przejście do piwnicy, pamiętasz?- Żartował, jednakże w tym samym czasie omiatał też przyjaciela uważnym spojrzeniem, wypatrując ewentualnych ran i sińców. Nie wspominając już o złamaniach; nie był uzdrowicielem (i dzięki za to Merlinowi), więc obawiał się nieco widoku białej kości przebijającej powłokę skóry jak kieł. Z ulgą skonstatował więc, że Bertie nie ucierpiał w znaczący sposób.
-Nie szukacie może pomocnika? Jestem niezrównanym podawaczem narzędzi- Ożywił się znacznie, powracając do rozprowadzania tynku po ścianach. W tych realiach mugolskiego świata, w których przyszło mu dorastać, samochody oglądać miał okazję jedynie z daleka, lub okazjonalnie był wyciągany spod ich rozpędzonych kół, kiedy po raz kolejny, myślami bujając gdzieś w okolicy innej galaktyki, nieumyślnie zbaczał na drogę. Świat niemagiczny i jego wynalazki uważał za co najmniej równie interesujące jak te, które oferował mu świat magii. Dla możliwości obejrzenia prawdziwego auta byłby w stanie nawet milczeć jak zaklęty przez te kilka godzin, przez które przebywać przyszłoby mu w towarzystwie nieszczególnie zapewne uradowanego tym faktem Matta.
Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem na myśl o weselu. Lubił wybiegać myślami w przyszłość; rzadko jednak docierał aż tak daleko, by wyobrażać sobie siebie samego w eleganckim fraku i kroczącą w jego stronę piękną, świetlistą postać w sukni białej jak śnieg. Jej rysy zawsze pozostawały tajemnicą, rozmazując się miękko i blednąc przy krawędziach- mógłby jednak przysiąc, że było coś dziwnie znajomego w linii zgrabnego nosa i wdzięcznym uśmiechu pełnych ust.
-Nie mam absolutnie nic przeciwko temu- Odparł, przywołany do rzeczywistości słowami Bertiego. Zamaszystym pociągnięciem dłoni rozprowadził po powierzchni ostatnią już smugę, po czym pospiesznie uprzątnął powstały na podłodze chaos.- Tym bardziej, że wspominałeś coś o obiedzie.
Wyszczerzył się w uśmiechu i poklepał przyjaciela po plecach, mijając go raźnym krokiem w drodze do drzwi wyjściowych.
| zt x 2
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Duncan Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
23 VI 1956
Głównym budulcem, jaki mieli do dyspozycji, było przede wszystkim drewno, z którym Kieran był zapoznawany od dzieciństwa, najpierw przez własnego ojca, następnie przez dziadka. Wycięte drzewa skrojone zostały na deski i to właśnie one miały utworzyć konstrukcję ścian, dlatego też należało o nie odpowiednio zadbać. Do impregnacji drewna zawczasu zasugerował użycie smoły drzewnej, ponieważ była łatwo dostępna – był świadom tego, że ich środki są bardzo ograniczone, a dostępność produktu przekuwała się na jego cenę, chociaż początkowy zapach tego środka nijak nie zachęcał do jego stosowania. Prace na dobrą sprawę ruszyły dopiero po ostrej ziemi. Jakoś po 20 czerwca postawiono nowe belki stropu nad piwnicą, które oparto na ścianach fundamentowych, potem udało się wreszcie zrobić podłogi, rzecz jasna całkiem gołe, bo zaraz po nich należało postawić ściany. W pierwszej kolejności postawili te zewnętrzne przenoszące na fundament obciążenia występujące w budynku. Szybko postawili drewniane podwaliny ścian, słupki i oszczepy, następnie przestrzeń pomiędzy słupkami wypełnili okładziną elewacyjną i drewnianymi płytami. Uszczelnili jeszcze podwaliny, aby ochronić budynek przed wilgocią z zewnątrz. Od zewnątrz dom pozostało im wykończyć poprzez zastosowanie tynku cienkowarstwowego na dodatkowym ociepleniu.
Inaczej przyszło im wykańczać ściany wewnętrzne, której ze swej natury były cieńsze, lżejsze i nie musiano przy nich już tak bardzo dbać o ocieplenie. Można było je zatem wykończyć inaczej. Drewniany szkielet kuchennych ścian był już w pełni gotowy i wypełniony, zakryty drewnianymi płytami. Zgodnie z założeniami naniesionymi na projekt budowy, ściany kuchni miały zostać pokryte drewnianą boazerią. Deski miały być zamontowane poziomo. Do tego zadania przydzielono Kierana i Sophię. Starszy stażem auror szybko przejął dowodzenie, do pracy biorąc się z niemałym zapałem, lecz zarazem nie wyrażając jawnie jakiegokolwiek entuzjazmu ze swojej strony.
– Mamy zamocować na ścianach boazerię, więc w pierwszej kolejności weźmiemy się za konstrukcję nośną – podał młodej Zakonniczce jedną z drewnianych listew, który zostały już przycięte do odpowiednich rozmiarów. – Najpierw mocujemy listwy, mniej więcej co pół metra, a potem kładziemy boazerię. Wszystko jasne?
Spojrzał na Carter wyczekująco, a gdy upewnił się, że ta zrozumiała – bo niby czego tu nie rozumieć – i przyjęła to zadanie bez szemrania, włożył między wargi trzy gwoździe, złapał za młotek, a na koniec zaś chwycił listwę i przybił ją do drewnianej płyty gdzieś w połowie wysokości.
Głównym budulcem, jaki mieli do dyspozycji, było przede wszystkim drewno, z którym Kieran był zapoznawany od dzieciństwa, najpierw przez własnego ojca, następnie przez dziadka. Wycięte drzewa skrojone zostały na deski i to właśnie one miały utworzyć konstrukcję ścian, dlatego też należało o nie odpowiednio zadbać. Do impregnacji drewna zawczasu zasugerował użycie smoły drzewnej, ponieważ była łatwo dostępna – był świadom tego, że ich środki są bardzo ograniczone, a dostępność produktu przekuwała się na jego cenę, chociaż początkowy zapach tego środka nijak nie zachęcał do jego stosowania. Prace na dobrą sprawę ruszyły dopiero po ostrej ziemi. Jakoś po 20 czerwca postawiono nowe belki stropu nad piwnicą, które oparto na ścianach fundamentowych, potem udało się wreszcie zrobić podłogi, rzecz jasna całkiem gołe, bo zaraz po nich należało postawić ściany. W pierwszej kolejności postawili te zewnętrzne przenoszące na fundament obciążenia występujące w budynku. Szybko postawili drewniane podwaliny ścian, słupki i oszczepy, następnie przestrzeń pomiędzy słupkami wypełnili okładziną elewacyjną i drewnianymi płytami. Uszczelnili jeszcze podwaliny, aby ochronić budynek przed wilgocią z zewnątrz. Od zewnątrz dom pozostało im wykończyć poprzez zastosowanie tynku cienkowarstwowego na dodatkowym ociepleniu.
Inaczej przyszło im wykańczać ściany wewnętrzne, której ze swej natury były cieńsze, lżejsze i nie musiano przy nich już tak bardzo dbać o ocieplenie. Można było je zatem wykończyć inaczej. Drewniany szkielet kuchennych ścian był już w pełni gotowy i wypełniony, zakryty drewnianymi płytami. Zgodnie z założeniami naniesionymi na projekt budowy, ściany kuchni miały zostać pokryte drewnianą boazerią. Deski miały być zamontowane poziomo. Do tego zadania przydzielono Kierana i Sophię. Starszy stażem auror szybko przejął dowodzenie, do pracy biorąc się z niemałym zapałem, lecz zarazem nie wyrażając jawnie jakiegokolwiek entuzjazmu ze swojej strony.
– Mamy zamocować na ścianach boazerię, więc w pierwszej kolejności weźmiemy się za konstrukcję nośną – podał młodej Zakonniczce jedną z drewnianych listew, który zostały już przycięte do odpowiednich rozmiarów. – Najpierw mocujemy listwy, mniej więcej co pół metra, a potem kładziemy boazerię. Wszystko jasne?
Spojrzał na Carter wyczekująco, a gdy upewnił się, że ta zrozumiała – bo niby czego tu nie rozumieć – i przyjęła to zadanie bez szemrania, włożył między wargi trzy gwoździe, złapał za młotek, a na koniec zaś chwycił listwę i przybił ją do drewnianej płyty gdzieś w połowie wysokości.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie był to pierwszy raz, jak Sophia pojawiła się na placu budowy w kwaterze Zakonu. Mimo że nie była zbyt doświadczona w budowaniu, postanowiła się aktywnie zaangażować w prace nad nową kwaterą i przychodziła tutaj, ilekroć miała wolne od pracy aurora. Nie lubiła bezczynnie tkwić w pustym domu, oddając się rozmyślaniom; wolała działać i robić coś pożytecznego, nawet jeśli to miały być tego typu zajęcia.
Naprawianie magii jak dotąd nie szło jej pomyślnie, co także powodowało w niej pewną frustrację i poczucie, że zawiodła, bo przecież jako auror powinna być bardziej przygotowana na tego typu wyzwania. Ale czy ktokolwiek był dobrze przygotowany na anomalie, które już prawie dwa miesiące mąciły ich codzienność, a pojawiły się w ich świecie tak nagle?
Prace w kwaterze tymczasem posuwały się do przodu, i to nawet w ciągu tych kilku dni, które minęły od jej ostatniej wizyty w tym miejscu. Kwatera coraz bardziej zaczynała przypominać budynek, nie ruinę.
Weszła do środka, rozglądając się po powstających wnętrzach.
- Dzień dobry – przywitała Kierana Rinehearta, starszego aurora, przed którym czuła mimowolny respekt. Był dawnym znajomym jej nieżyjącego już ojca, a ona sama miała sposobność poznać go podczas aurorskiego kursu i już później, w trakcie pracy. Ich relacje łatwe nie były, ale Sophia szanowała wiedzę i doświadczenie mężczyzny, nawet, jeśli często był szorstki i nieprzyjemny w obyciu. Wielu młodych kursantów mogło nie wytrzymywać przy nim nerwowo, ale Sophii nie brakowało uporu. Dlatego, choć wielu w nią wtedy nie wierzyło, ukończyła kurs i została aurorem, a teraz dodatkowo była członkiem Zakonu Feniksa. I jakoś nie zdziwiło jej, że Kieran Rineheart też w nim jest.
- Tak, wszystko jasne – przytaknęła szybko, wiedząc, że Rineheart nie miał w zwyczaju dwa razy powtarzać swoich poleceń. – Poradziłam sobie z robieniem podłogi w piwnicy, więc i tu dam radę.
Przeniosła bliżej pudełko z gwoździami i także chwyciła młotek, biorąc od mężczyzny listwę i niezwłocznie biorąc się do pracy. Zadanie nie wyglądało na trudne, pewnie miało wyglądać podobnie jak robienie podłogi, tyle że w pionie. Zmierzyła na oko odpowiednią odległość od listwy przybijanej przez mężczyznę i przytrzymała swoją jedną dłonią, podczas gdy drugą wbiła pierwszy gwóźdź. A potem w odpowiedniej odległości następny, więc potem było jej łatwiej, gdy listwa już trzymała się jako tako ściany.
- Ma pan doświadczenie w takich sprawach? – zapytała z ciekawością, może nieco bezpośrednio, ale chciała przerwać ciszę, poza tym te okoliczności różniły się od standardowych zawodowych spotkań, podczas których wymiana zdań dotyczyła głównie aktualnie prowadzonej sprawy. Kieran Rineheart zawsze jawił jej się jako człowiek czynu, praktyczny i skuteczny, więc przebywając w kwaterze na pewno dobrze radził sobie zarówno z pracami, jak i z rozporządzaniem innymi, zapewne był starszy i bardziej doświadczony życiowo niż większość z nich.
Przybiwszy pierwszą listwę, wzięła sobie drugą oraz kilka następnych gwoździ. Powietrze przeszywał monotonny stukot młotków.
Naprawianie magii jak dotąd nie szło jej pomyślnie, co także powodowało w niej pewną frustrację i poczucie, że zawiodła, bo przecież jako auror powinna być bardziej przygotowana na tego typu wyzwania. Ale czy ktokolwiek był dobrze przygotowany na anomalie, które już prawie dwa miesiące mąciły ich codzienność, a pojawiły się w ich świecie tak nagle?
Prace w kwaterze tymczasem posuwały się do przodu, i to nawet w ciągu tych kilku dni, które minęły od jej ostatniej wizyty w tym miejscu. Kwatera coraz bardziej zaczynała przypominać budynek, nie ruinę.
Weszła do środka, rozglądając się po powstających wnętrzach.
- Dzień dobry – przywitała Kierana Rinehearta, starszego aurora, przed którym czuła mimowolny respekt. Był dawnym znajomym jej nieżyjącego już ojca, a ona sama miała sposobność poznać go podczas aurorskiego kursu i już później, w trakcie pracy. Ich relacje łatwe nie były, ale Sophia szanowała wiedzę i doświadczenie mężczyzny, nawet, jeśli często był szorstki i nieprzyjemny w obyciu. Wielu młodych kursantów mogło nie wytrzymywać przy nim nerwowo, ale Sophii nie brakowało uporu. Dlatego, choć wielu w nią wtedy nie wierzyło, ukończyła kurs i została aurorem, a teraz dodatkowo była członkiem Zakonu Feniksa. I jakoś nie zdziwiło jej, że Kieran Rineheart też w nim jest.
- Tak, wszystko jasne – przytaknęła szybko, wiedząc, że Rineheart nie miał w zwyczaju dwa razy powtarzać swoich poleceń. – Poradziłam sobie z robieniem podłogi w piwnicy, więc i tu dam radę.
Przeniosła bliżej pudełko z gwoździami i także chwyciła młotek, biorąc od mężczyzny listwę i niezwłocznie biorąc się do pracy. Zadanie nie wyglądało na trudne, pewnie miało wyglądać podobnie jak robienie podłogi, tyle że w pionie. Zmierzyła na oko odpowiednią odległość od listwy przybijanej przez mężczyznę i przytrzymała swoją jedną dłonią, podczas gdy drugą wbiła pierwszy gwóźdź. A potem w odpowiedniej odległości następny, więc potem było jej łatwiej, gdy listwa już trzymała się jako tako ściany.
- Ma pan doświadczenie w takich sprawach? – zapytała z ciekawością, może nieco bezpośrednio, ale chciała przerwać ciszę, poza tym te okoliczności różniły się od standardowych zawodowych spotkań, podczas których wymiana zdań dotyczyła głównie aktualnie prowadzonej sprawy. Kieran Rineheart zawsze jawił jej się jako człowiek czynu, praktyczny i skuteczny, więc przebywając w kwaterze na pewno dobrze radził sobie zarówno z pracami, jak i z rozporządzaniem innymi, zapewne był starszy i bardziej doświadczony życiowo niż większość z nich.
Przybiwszy pierwszą listwę, wzięła sobie drugą oraz kilka następnych gwoździ. Powietrze przeszywał monotonny stukot młotków.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Przynależność do Zakonu Feniksa z całą pewnością była ogromną odpowiedzialnością, ale stanowiła też niemały zaszczyt. Nie każdy miał możliwość dołączyć do organizacji, potrzebne ku temu było zaufanie członków organizacji, bo przecież do wspólnej walki zaprasza się ludzi przede wszystkim dobrze sobie znanych, po których wiesz, czego się spodziewać. Znajdowali się już i tak w delikatnej sytuacji, zbyt delikatnej, aby mogli sobie pozwolić na podziały we własnych szeregach. Musieli mieć pewność, że stanowią jeden front przeciwko nieczystym siłom. Potrzebowali ludzi zdeterminowanych, gotowych do poświęceń i silnych. Niewiele osób posiadało wszystkie te przymioty, lecz coraz bardziej rośli w siłę, co doskonale obrazowało tempo, w jakim odbudowywali siedzibę. Choć prace budowlane rozpoczęli dość późno z powodu zawirowań pogodowych, w ciągu kilku dni byli w stanie postawić stropy, podłogę, ściany. Wciąż było przed nimi wiele pracy, ale nikomu nie brakowało chęci do działania.
Gdy wymagano od niego użycia siły własnych rąk przy odbudowaniu Starej Chaty, z jego ust nie uszło ani jedno słowo protestu. Cenił sobie magię, była przecież nieodłączną częścią jego osoby, lecz nie bał się pracy fizycznej, a już na pewno się jej nie brzydził. Już w dzieciństwie zaszczepiono w nim poszanowanie dla wysiłku, jaki mogą znieść ludzkie mięśnie. Złapanie za deskę było znajomą czynnością, której nie wykonywał już od wielu lat. Na jego twarzy nie było widać choćby cienia nostalgii, rzadko okazywał emocje, a może raczej najłatwiej przychodziło mu emanować gniewem, który zawsze odreagowywał krzykiem.
Za marnotrawstwo czasu uznawał powitania, rozmowy zapoznawcze i inne tego typu bzdury, które teoretycznie mają doprowadzić do większego zbliżenia dwóch istnień ludzkich. Znał już młodą Carter, więc zignorował jej formułkę grzecznościową, a nawet bezkompromisowo przeszedł do konkretów. Praca, panno Carter, lepiej się za nią weźmy, bo nie warto spijać sobie z dzióbków, szkoda czasu.
– To dobrze – odparł krótko, nie zamierzając wdawać się w dalsze dyskusje.
Po przybiciu jednej listwy gwoździami do drewnianej płyty, rzecz jasna pionowo, zajął się drugą, wówczas też padło pytanie, jakże niepotrzebne.
– Dziadek nauczył mnie podstaw fachu cieśli – wyrzucił z siebie dość leniwie, jakby nie miał wcale na to chęci, co zresztą zgadzało się ze stanem faktycznym, przy okazji kończąc dobijanie drugiej listwy. Przyszedł czas na trzecią, potem na czwartą i wszystkie udało im się przybić w takich samych odstępach do kuchennych ścian. Musiał przyznać, że i Sophii zadanie poszło całkiem sprawnie, co skróciło czas pracy.
– Teraz mamy już tylko do dyspozycji dekoracyjne deseczki. Są już wypolerowane i polakierowane, dokładnie takich samych rozmiarów. Mamy do nich przygotowane specjalne gwoździe, tępe i z mniejszymi główkami – dla osoby nieobeznanej z drewnem fakt ten może dziwić, więc rzucił jej stanowcze spojrzenie, aby jednak nie dzieliła się swoimi ewentualnymi wątpliwościami. – Deski na boazerię są zazwyczaj delikatne, więc żeby drewno się nie rozszczepiło, gwoździe wbijamy delikatnie, ale zdecydowanie, po obu końcach i to tak, aby przybić je do wcześniej umocowanych listew – nie ujrzał na jej twarzy oznak niezrozumienia, więc kontynuował swój wywód dalej: – Deski układamy poziomo i zaczynamy od dołu.
Chwycił za pierwszą polakierowaną deskę, po czym przykucnął i zaczynając tuż obok kuchennych drzwi przybił ją przy samej podłodze do przygotowanych listew.
– Ważne jest, żeby najpierw skończyć jeden cały poziom na całej ścianie, a potem zacząć kolejny.
Kolejna deseczka powinna więc być przybita obok tej jego i tuż przy podłodze.
Gdy wymagano od niego użycia siły własnych rąk przy odbudowaniu Starej Chaty, z jego ust nie uszło ani jedno słowo protestu. Cenił sobie magię, była przecież nieodłączną częścią jego osoby, lecz nie bał się pracy fizycznej, a już na pewno się jej nie brzydził. Już w dzieciństwie zaszczepiono w nim poszanowanie dla wysiłku, jaki mogą znieść ludzkie mięśnie. Złapanie za deskę było znajomą czynnością, której nie wykonywał już od wielu lat. Na jego twarzy nie było widać choćby cienia nostalgii, rzadko okazywał emocje, a może raczej najłatwiej przychodziło mu emanować gniewem, który zawsze odreagowywał krzykiem.
Za marnotrawstwo czasu uznawał powitania, rozmowy zapoznawcze i inne tego typu bzdury, które teoretycznie mają doprowadzić do większego zbliżenia dwóch istnień ludzkich. Znał już młodą Carter, więc zignorował jej formułkę grzecznościową, a nawet bezkompromisowo przeszedł do konkretów. Praca, panno Carter, lepiej się za nią weźmy, bo nie warto spijać sobie z dzióbków, szkoda czasu.
– To dobrze – odparł krótko, nie zamierzając wdawać się w dalsze dyskusje.
Po przybiciu jednej listwy gwoździami do drewnianej płyty, rzecz jasna pionowo, zajął się drugą, wówczas też padło pytanie, jakże niepotrzebne.
– Dziadek nauczył mnie podstaw fachu cieśli – wyrzucił z siebie dość leniwie, jakby nie miał wcale na to chęci, co zresztą zgadzało się ze stanem faktycznym, przy okazji kończąc dobijanie drugiej listwy. Przyszedł czas na trzecią, potem na czwartą i wszystkie udało im się przybić w takich samych odstępach do kuchennych ścian. Musiał przyznać, że i Sophii zadanie poszło całkiem sprawnie, co skróciło czas pracy.
– Teraz mamy już tylko do dyspozycji dekoracyjne deseczki. Są już wypolerowane i polakierowane, dokładnie takich samych rozmiarów. Mamy do nich przygotowane specjalne gwoździe, tępe i z mniejszymi główkami – dla osoby nieobeznanej z drewnem fakt ten może dziwić, więc rzucił jej stanowcze spojrzenie, aby jednak nie dzieliła się swoimi ewentualnymi wątpliwościami. – Deski na boazerię są zazwyczaj delikatne, więc żeby drewno się nie rozszczepiło, gwoździe wbijamy delikatnie, ale zdecydowanie, po obu końcach i to tak, aby przybić je do wcześniej umocowanych listew – nie ujrzał na jej twarzy oznak niezrozumienia, więc kontynuował swój wywód dalej: – Deski układamy poziomo i zaczynamy od dołu.
Chwycił za pierwszą polakierowaną deskę, po czym przykucnął i zaczynając tuż obok kuchennych drzwi przybił ją przy samej podłodze do przygotowanych listew.
– Ważne jest, żeby najpierw skończyć jeden cały poziom na całej ścianie, a potem zacząć kolejny.
Kolejna deseczka powinna więc być przybita obok tej jego i tuż przy podłodze.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Sophia również zdawała sobie z tego sprawę, dlatego tym bardziej chciała pokazać, że zasłużyła na zaufanie, którym ją obdarzono, przyjmując ją do grona członków Zakonu. Szybko uwierzyła w sprawę, która była zgodna z jej własnym światopoglądem. Wierzyła w równość i chciała lepszego świata, w którym nikogo nie będzie spotykać krzywda za nieodpowiednie pochodzenie. Czasami jednak okazywało się, że samo aurorstwo to za mało, i w dobrym momencie pojawiła się w jej życiu organizacja, choć wiedziała, że Zakon istniał już wcześniej, i jak się okazało, było w nim wiele osób, które znała.
Musieli sobie ufać. Łączyć się, nie dzielić.
Także Sophia nie protestowała, że trzeba trochę popracować fizycznie. Kiedyś była Puchonką, ciężka praca nie była jej straszna i nie bała się pobrudzenia sobie rąk. Kazali jej ścinać drzewa – ścinała. Robiła też podłogę i tynkowała ściany. Nie było to ratowanie świata, jakie sobie wyobrażała na początku, ale od czegoś trzeba było zacząć. Najwyraźniej na początku przyszło jej bawić się w drwala i budowniczego, ale przynajmniej miała okazję przeżyć nowe doświadczenia.
Zabierając się do pracy, wysłuchała go z zaciekawieniem; podczas pracy aurora zawsze udzielał konkretnych i rzeczowych poleceń. Wiele można było się nauczyć, czerpiąc z jego doświadczeń, choć Sophia miała nadzieję, że nie stanie się podobnie zgorzkniała. O ile dożyje takiego wieku, co w fachu aurora nie było pewne.
Przybiła listewki w odpowiednich odstępach, starając się to robić w miarę równo. Jakiś czas później ściana była już przygotowana pod wykonanie boazerii z desek, które ktoś przygotował już wcześniej, dzięki czemu nie musieli od podstaw ich heblować i lakierować. Tak jak przypuszczała, Rineheart znał się na rzeczy lepiej niż ona, ale nie było to żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę różnicę wieku i doświadczeń. Dostrzegła jego spojrzenie, więc umilkła, grzecznie i w ciszy wysłuchując go do końca i przyswajając sobie te informacje.
- Dobrze. Rozumiem – przytaknęła w końcu. – Dziękuję za rady.
O ile zwykle nie miała problemów z prowadzeniem rozmów, tak Rineheart był inny niż aurorzy w bliższym jej wieku, właśnie przez tę różnicę pokoleń oraz doświadczeń. Nie potrafiła rozmawiać z nim jak z kolegą-rówieśnikiem, zawsze był raczej jak ktoś w rodzaju przełożonego, który mówi, a ona ma słuchać i nie kwestionować jego poleceń, jeśli nie chciała znosić tyrad i opryskliwości. Była to więc specyficzna współpraca, ale zapewne szybko przyniesie owoce w postaci rzetelnie wykonanego zadania, nawet jeśli nie miało być tak beztrosko i sympatycznie, jak z Jessą.
Chwyciła jedną z deseczek i przybiła obok deski mężczyzny, na tej samej wysokości przy podłodze. Pierwszy gwóźdź wszedł nieco krzywo, ale szybko przypomniała sobie to, czego już nauczyła się przy okazji robienia podłóg, i po chwili deska była w całości na swoim miejscu.
- Tak dobrze? – zapytała, biorąc następną deskę. Po chwili skończyli rządek przy podłodze i mogli przesunąć się wyżej; pewnie dojdą tak aż do samego sufitu.
Przybiła deskę do listewek, starając się ułożyć ją równo i przybić w dobrych odstępach. Kątem oka zerkała na pracującego obok Rinehearta, wiedząc, że jeśli tylko coś mu się nie spodoba, na pewno jasno da jej to do zrozumienia. Mogła więc w ciszy i skupieniu pracować i systematycznie powiększać powierzchnię pokrytą deseczkami.
Musieli sobie ufać. Łączyć się, nie dzielić.
Także Sophia nie protestowała, że trzeba trochę popracować fizycznie. Kiedyś była Puchonką, ciężka praca nie była jej straszna i nie bała się pobrudzenia sobie rąk. Kazali jej ścinać drzewa – ścinała. Robiła też podłogę i tynkowała ściany. Nie było to ratowanie świata, jakie sobie wyobrażała na początku, ale od czegoś trzeba było zacząć. Najwyraźniej na początku przyszło jej bawić się w drwala i budowniczego, ale przynajmniej miała okazję przeżyć nowe doświadczenia.
Zabierając się do pracy, wysłuchała go z zaciekawieniem; podczas pracy aurora zawsze udzielał konkretnych i rzeczowych poleceń. Wiele można było się nauczyć, czerpiąc z jego doświadczeń, choć Sophia miała nadzieję, że nie stanie się podobnie zgorzkniała. O ile dożyje takiego wieku, co w fachu aurora nie było pewne.
Przybiła listewki w odpowiednich odstępach, starając się to robić w miarę równo. Jakiś czas później ściana była już przygotowana pod wykonanie boazerii z desek, które ktoś przygotował już wcześniej, dzięki czemu nie musieli od podstaw ich heblować i lakierować. Tak jak przypuszczała, Rineheart znał się na rzeczy lepiej niż ona, ale nie było to żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę różnicę wieku i doświadczeń. Dostrzegła jego spojrzenie, więc umilkła, grzecznie i w ciszy wysłuchując go do końca i przyswajając sobie te informacje.
- Dobrze. Rozumiem – przytaknęła w końcu. – Dziękuję za rady.
O ile zwykle nie miała problemów z prowadzeniem rozmów, tak Rineheart był inny niż aurorzy w bliższym jej wieku, właśnie przez tę różnicę pokoleń oraz doświadczeń. Nie potrafiła rozmawiać z nim jak z kolegą-rówieśnikiem, zawsze był raczej jak ktoś w rodzaju przełożonego, który mówi, a ona ma słuchać i nie kwestionować jego poleceń, jeśli nie chciała znosić tyrad i opryskliwości. Była to więc specyficzna współpraca, ale zapewne szybko przyniesie owoce w postaci rzetelnie wykonanego zadania, nawet jeśli nie miało być tak beztrosko i sympatycznie, jak z Jessą.
Chwyciła jedną z deseczek i przybiła obok deski mężczyzny, na tej samej wysokości przy podłodze. Pierwszy gwóźdź wszedł nieco krzywo, ale szybko przypomniała sobie to, czego już nauczyła się przy okazji robienia podłóg, i po chwili deska była w całości na swoim miejscu.
- Tak dobrze? – zapytała, biorąc następną deskę. Po chwili skończyli rządek przy podłodze i mogli przesunąć się wyżej; pewnie dojdą tak aż do samego sufitu.
Przybiła deskę do listewek, starając się ułożyć ją równo i przybić w dobrych odstępach. Kątem oka zerkała na pracującego obok Rinehearta, wiedząc, że jeśli tylko coś mu się nie spodoba, na pewno jasno da jej to do zrozumienia. Mogła więc w ciszy i skupieniu pracować i systematycznie powiększać powierzchnię pokrytą deseczkami.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wszystkich oceniał nad wyraz surowo, ale przynajmniej dokładnie taką samą miarą. Zawsze w pierwszej kolejności dostrzegały niedoskonałości, które nigdy nie jawiły mu się jak niewielkie skazy, były to w jego mniemaniu zawsze ogromne niedociągnięcia. Ale kiedy tylko zauważał przebijający się przez wady potencjał, był w stanie włożyć duży wysiłek w to, aby ukształtować drugiego człowieka poniekąd na swoje podobieństwo. Nie znosił ludzi słabych, leniwych i niestałych w przekonaniach, na całe szczęście nie wszyscy tacy byli. W Zakonie miał szansę znaleźć wiele osób, które wyznają szlachetne ideały, jak również nie boją się o nie walczyć, co bardzo szanował. Lecz niektórym wciąż brakowało siły, aby odeprzeć wrogie ataki. Chyba właśnie dlatego przynależność młodej Carter do organizacji nie była dla niego czymś rażącym. Zaangażowanie się w tę inicjatywę było krokiem słusznym i ona podjęła się wykonania tego kroku bez cienia zawahania. Jako auror w pełni zdawała sobie sprawę z ryzyka, ale przede wszystkim była na nie przygotowania.
Natychmiast dostrzegł błąd przy wbiciu przez nią pierwszego gwoździa, lecz nic nie powiedział, jakimś cudem odnajdując w sobie pokłady cierpliwości dość drobne, ale zarazem na tyle spore, aby zachować wszelkie uwagi dla siebie. Zresztą, niezadowolenie szybko minęło, kiedy jego towarzyszka w starciu ze ścianą poprawiła się natychmiast, czym udowodniał, że w ciągu kilku dniu nabrała całkiem niezłej wprawy.
– Może być – rzucił oszczędnie, jak zwykle będąc dalekim do udzielania pochwał. Najważniejsze było to, że nie zniszczyła deski, bo naprawdę szkoda by było tak dobrego drewna.
Carter nie próbowała ponownie rozpocząć rozmowy na błahe tematy, co zresztą było mu na rękę. Lubił pracować przy drewnie w ciszy i do dziś zdarzało mu się zasiąść wieczorem przy kuchennym stole i strugać niewielkie figurki. Brakowało mu jednak zdolności, aby dzieła spod jego ręki kiedykolwiek zostały określone słowem innym niż pokraczne.
Udowadniali, że współpraca bez ciągłej wymiany komunikatów jest możliwa. Dzięki wyjaśnieniu zasad już na samym początku naprzemiennie wbijali deseczki przy podłodze, co szło im naprawdę szybko. A potem przeszli jeden poziom wyżej, aby błyskawicznie skończyć drugi rząd. Kieran przekonany już o wystarczającej samodzielności panny Carter skinął tylko głową w wyrazie aprobaty. Poderwał się z klęczek i zerknął krytycznie na ścianę, jakby miał jej coś do zarzucenia, choć brak komentarza mógł świadczyć tylko o tym, że wszystko jak na razie jest bez zarzutu.
– Możesz już sama dokończyć tę ścianę. Kiedy nie zaczniesz sięgać wyżej, dasz mi znać, to zaczniesz od dołu kolejną, a ja skończę górę.
Był zdecydowanie wyższy od Sophii i mógł spokojnie montować boazerię pod sam sufit bez wchodzenia na drabinę. Ruszył do drugiej ściany, pustej, gdzie rozpoczął kładzenie rzędu desek przy podłodze. Ułożył potem drugi rząd, trzeci i czwarty, czekając na sygnał ze strony Carter, aby udzielić jej pomocy.
Natychmiast dostrzegł błąd przy wbiciu przez nią pierwszego gwoździa, lecz nic nie powiedział, jakimś cudem odnajdując w sobie pokłady cierpliwości dość drobne, ale zarazem na tyle spore, aby zachować wszelkie uwagi dla siebie. Zresztą, niezadowolenie szybko minęło, kiedy jego towarzyszka w starciu ze ścianą poprawiła się natychmiast, czym udowodniał, że w ciągu kilku dniu nabrała całkiem niezłej wprawy.
– Może być – rzucił oszczędnie, jak zwykle będąc dalekim do udzielania pochwał. Najważniejsze było to, że nie zniszczyła deski, bo naprawdę szkoda by było tak dobrego drewna.
Carter nie próbowała ponownie rozpocząć rozmowy na błahe tematy, co zresztą było mu na rękę. Lubił pracować przy drewnie w ciszy i do dziś zdarzało mu się zasiąść wieczorem przy kuchennym stole i strugać niewielkie figurki. Brakowało mu jednak zdolności, aby dzieła spod jego ręki kiedykolwiek zostały określone słowem innym niż pokraczne.
Udowadniali, że współpraca bez ciągłej wymiany komunikatów jest możliwa. Dzięki wyjaśnieniu zasad już na samym początku naprzemiennie wbijali deseczki przy podłodze, co szło im naprawdę szybko. A potem przeszli jeden poziom wyżej, aby błyskawicznie skończyć drugi rząd. Kieran przekonany już o wystarczającej samodzielności panny Carter skinął tylko głową w wyrazie aprobaty. Poderwał się z klęczek i zerknął krytycznie na ścianę, jakby miał jej coś do zarzucenia, choć brak komentarza mógł świadczyć tylko o tym, że wszystko jak na razie jest bez zarzutu.
– Możesz już sama dokończyć tę ścianę. Kiedy nie zaczniesz sięgać wyżej, dasz mi znać, to zaczniesz od dołu kolejną, a ja skończę górę.
Był zdecydowanie wyższy od Sophii i mógł spokojnie montować boazerię pod sam sufit bez wchodzenia na drabinę. Ruszył do drugiej ściany, pustej, gdzie rozpoczął kładzenie rzędu desek przy podłodze. Ułożył potem drugi rząd, trzeci i czwarty, czekając na sygnał ze strony Carter, aby udzielić jej pomocy.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Sophia była wciąż młoda, więc podchodziła do życia inaczej, choć i ona przeżyła kilka bolesnych tragedii, które miały wpływ na to, kim się stawała. Utrata najbliższych nie mogła pozostać obojętna, tym bardziej motywowała Sophię do robienia tego, co robiła. Nie uratowała swoich rodziców ani Jamesa, ale wciąż mogła zrobić coś dobrego dla innych, którzy dopiero mogli ucierpieć. Była idealistką, ale też osobą świadomą ryzyka. Ale czy nie podejmowała go już jako auror? Bycie w Zakonie nic w tym względzie nie zmieniało, choć byli w nim i tacy, którzy dotychczas nie musieli wiele ryzykować, a teraz to robili. Ale czasy się zmieniały i wymagały poświęceń nie tylko od aurorów.
Nie miała doświadczenia, ale szybko się uczyła. Najważniejsze że deska nie ucierpiała, a krzywy gwóźdź naprostowała, wbijając go dokładniej. Gdy już złapała rytm, szło jej sprawniej; Rineheart przytaknął, że może być, a ona już dobrze wiedziała, że to najcieplejsza pochwała, jaką mogła z jego strony usłyszeć. Mężczyzna nie był wylewny i nie mówił, więc sama też zaniechała prób wciągnięcia go w konwersację. Nie był z tych, którzy lubili dużo mówić, a Sophia potrafiła się dostosować w zależności od tego, z kim pracowała. Podczas pracy z Jessą cały czas rozmawiały, tu natomiast przyszedł czas na ciszę, w której oboje mogli całkowicie oddać się pracy. Ciszę przerywało głównie stukanie młotków wbijających gwoździe w kolejne deseczki. Z upływem kolejnych minut ściany wyglądały coraz lepiej; powoli znikał drewniany szkielet listewek, a pojawiała się boazeria.
Pracowała przy ścianie aż do momentu, w którym musiała stać na palcach, by wbijać deski wyżej. Była średniego wzrostu, dużo brakowało jej do pokaźnego wzrostu Rinehearta, który był bardzo postawny nawet jak na mężczyznę. Już samą posturą budził mimowolny respekt, bo prawdopodobnie dosięgnąłby dłonią nawet do sufitu.
- Chyba już nie dosięgnę, w każdym razie nie bez krzesła lub drabiny – odezwała się. Oczywiście mogła czegoś poszukać, ale równie dobrze mogli się wymienić; ona mogła zrobić dolne części ścian, Rineheart górne.
Zmienili się więc i Sophia zabrała się za następną ścianę, przybijając deseczki do listewek. Było w tym coś niemal uspokajającego, bo mogła skupić się tylko na tej czynności i nie myśleć o pustym domu, porażkach podczas prób naprawy anomalii ani o prowadzonych aktualnie sprawach w pracy. Była tylko ona, deski i ten monotonny stukot wypełniający powietrze czegoś, co miało zostać przyszłą kuchnią kwatery.
- Był pan kiedyś w poprzedniej kwaterze? – zapytała nagle; jeśli był, pewnie pamiętał, jak to wyglądało wcześniej. Ona nie pamiętała, bo nigdy tu nie była, póki anomalie nie zrównały budynku z ziemią, powalając go niczym domek z kart.
| prace budowlane
Nie miała doświadczenia, ale szybko się uczyła. Najważniejsze że deska nie ucierpiała, a krzywy gwóźdź naprostowała, wbijając go dokładniej. Gdy już złapała rytm, szło jej sprawniej; Rineheart przytaknął, że może być, a ona już dobrze wiedziała, że to najcieplejsza pochwała, jaką mogła z jego strony usłyszeć. Mężczyzna nie był wylewny i nie mówił, więc sama też zaniechała prób wciągnięcia go w konwersację. Nie był z tych, którzy lubili dużo mówić, a Sophia potrafiła się dostosować w zależności od tego, z kim pracowała. Podczas pracy z Jessą cały czas rozmawiały, tu natomiast przyszedł czas na ciszę, w której oboje mogli całkowicie oddać się pracy. Ciszę przerywało głównie stukanie młotków wbijających gwoździe w kolejne deseczki. Z upływem kolejnych minut ściany wyglądały coraz lepiej; powoli znikał drewniany szkielet listewek, a pojawiała się boazeria.
Pracowała przy ścianie aż do momentu, w którym musiała stać na palcach, by wbijać deski wyżej. Była średniego wzrostu, dużo brakowało jej do pokaźnego wzrostu Rinehearta, który był bardzo postawny nawet jak na mężczyznę. Już samą posturą budził mimowolny respekt, bo prawdopodobnie dosięgnąłby dłonią nawet do sufitu.
- Chyba już nie dosięgnę, w każdym razie nie bez krzesła lub drabiny – odezwała się. Oczywiście mogła czegoś poszukać, ale równie dobrze mogli się wymienić; ona mogła zrobić dolne części ścian, Rineheart górne.
Zmienili się więc i Sophia zabrała się za następną ścianę, przybijając deseczki do listewek. Było w tym coś niemal uspokajającego, bo mogła skupić się tylko na tej czynności i nie myśleć o pustym domu, porażkach podczas prób naprawy anomalii ani o prowadzonych aktualnie sprawach w pracy. Była tylko ona, deski i ten monotonny stukot wypełniający powietrze czegoś, co miało zostać przyszłą kuchnią kwatery.
- Był pan kiedyś w poprzedniej kwaterze? – zapytała nagle; jeśli był, pewnie pamiętał, jak to wyglądało wcześniej. Ona nie pamiętała, bo nigdy tu nie była, póki anomalie nie zrównały budynku z ziemią, powalając go niczym domek z kart.
| prace budowlane
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Raz na jakiś czas zerkał na pracę wykonywaną przez młodą Carter, mimowolnie znajdując uznanie dla zwinności, z jaką przyszło jej wykonywać powierzone zadanie. Równe i ścisłe ułożenie kolejnych desek obok tych przybitych już wcześniej nie sprawiało jej żadnych trudności, zaś odpowiednie umiejscowienie gwoździ i późniejsze ich wbijanie stało się czynnością prawie mechaniczną, lecz przy tym wcale nie bezrozumną. Nadal uważała na palce przy ruchach młotka, nie traciła sprzed oczu celu w postaci niewielkiej główki gwoździa, która po wbiciu stawała się prawie niewidoczna, zaś siła uderzenia była odpowiednio wywarzona. Tylko chwilę kontrolował jej pracę, bo gdy już upewnił się, że dziewczyna doprawdy potrafi wykonać zadanie, z czystym sumieniem skupił się tylko na swojej własnej pracy w postaci wyznaczonej sobie ściany do pokrycia boazerią. Podział obowiązków uczynił ich pracę znacznie wydajniejszą.
Wcale nie miał jej za złe, że nie mogła sięgnąć wyżej, bo i przecież wcale tego od niej nie oczekiwał. Oderwał się od swojej pracy, aby zająć się pokryciem ozdobnymi deseczkami wyższych partii ściany. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie zerknął na pozostawioną przez Sophię ścianę bardziej krytycznym spojrzeniem, jakby szacował efekty jej dotychczasowych starań. A przecież wiedział doskonale, że wszystko robiła cały czas dobrze, na dodatek wcale się nie leniła.
– Zatem zmiana – oznajmił, w ten sposób jasno deklarując, że podoba mu się widok, jaki zastał, po czym chwycił za kolejną deseczkę i przybił ją pomiędzy listwami, znów zaczynając konstruować kolejny rząd od strony drzwi. Dzięki potężnej posturze spokojnie mógł dopić ostatni rząd, prawie na styk z sufitem, do którego został zaledwie centymetr. Ta luka nie była przypadkowa, dzięki niej łatwo im będzie pokryć boazerią, dokładnie taką samą jak na ścianach, sufit kuchni. Oczyma wyobraźni już widział końcowy efekt, lecz nie zamierzał się nim zbyt długo rozpraszać. Wracał więc do wcześniej napoczętej przez siebie ściany, kiedy usłyszał pytanie.
– Raz czy dwa – odpowiedział nieco mrukliwie, niespecjalnie lubiąc wracać do przeszłości, nawet do tej wcale nie tak dalekiej. Wysilanie pamięci nie sprawiało mu nie wiadomo jak wielkiego bólu, był jednak człowiekiem, który woli trzymać się mocno teraźniejszości. Cały czas przybijał ozdobne deski, czekając na kolejny postulat o zmianę miejsc.
| prace budowlane
Wcale nie miał jej za złe, że nie mogła sięgnąć wyżej, bo i przecież wcale tego od niej nie oczekiwał. Oderwał się od swojej pracy, aby zająć się pokryciem ozdobnymi deseczkami wyższych partii ściany. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie zerknął na pozostawioną przez Sophię ścianę bardziej krytycznym spojrzeniem, jakby szacował efekty jej dotychczasowych starań. A przecież wiedział doskonale, że wszystko robiła cały czas dobrze, na dodatek wcale się nie leniła.
– Zatem zmiana – oznajmił, w ten sposób jasno deklarując, że podoba mu się widok, jaki zastał, po czym chwycił za kolejną deseczkę i przybił ją pomiędzy listwami, znów zaczynając konstruować kolejny rząd od strony drzwi. Dzięki potężnej posturze spokojnie mógł dopić ostatni rząd, prawie na styk z sufitem, do którego został zaledwie centymetr. Ta luka nie była przypadkowa, dzięki niej łatwo im będzie pokryć boazerią, dokładnie taką samą jak na ścianach, sufit kuchni. Oczyma wyobraźni już widział końcowy efekt, lecz nie zamierzał się nim zbyt długo rozpraszać. Wracał więc do wcześniej napoczętej przez siebie ściany, kiedy usłyszał pytanie.
– Raz czy dwa – odpowiedział nieco mrukliwie, niespecjalnie lubiąc wracać do przeszłości, nawet do tej wcale nie tak dalekiej. Wysilanie pamięci nie sprawiało mu nie wiadomo jak wielkiego bólu, był jednak człowiekiem, który woli trzymać się mocno teraźniejszości. Cały czas przybijał ozdobne deski, czekając na kolejny postulat o zmianę miejsc.
| prace budowlane
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata