Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Pokój gościnny
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Pokój gościnny
Na poddaszu chaty znajduje się strych przedzielony w poprzek ścianką działową; jedno z utworzonych w ten sposób pomieszczeń jest niedużą sypialnią. Po odbudowie starej chaty pokój ten, choć nadal skromny, stał się zdecydowanie bardziej gościnny: zniknęły pożółkłe firanki i brudny dywanik, a zapach kurzu zastąpiła woń wypranej pościeli. Dwa dość szerokie, acz nadal niezbyt wygodne łóżka przykryte zostały narzutami ze zszytych ze sobą, kolorowych skrawków materiałów. W kącie pokoju stanęła drewniana skrzynia, na której leży gruby i ciepły koc w kratę - ze względu na ograniczoną przestrzeń służy jednocześnie za dodatkowe miejsce do siedzenia. W jej środku znajdują się kołdry i parę poduszek. Na dębowej podłodze leży nowy niebieski dywanik, a proste zasłony w ciepłym, czekoladowym odcieniu okalają okno. Na półce ponad wezgłowiami łóżek stoją nowsze i starsze książki o różnej tematyce - znajdują się wśród nich zarówno podręczniki używane na pierwszych latach nauki w Hogwarcie, książki kucharskie jak i kilka powieści. Na ścianach znalazły się również niebieskie ramki na zdjęcia Zakonników. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Nie wiedział, jak długo tak właściwie spał. Nie pamiętał też do końca, jakim cudem udało mu się przedostać z salonu na piętro, do niewielkiego i z lekka zatęchłego pokoju gościnnego. Sen jego był natomiast niespokojny, wielokrotnie przerywany, gdy pojawiające się pod powiekami obrazy zaczynały go przerastać. Wybudzał się zlany potem, niemiłosiernie świadom każdej rany, która znajdowała się na jego ciele. We śnie przeżywał to wszystko od nowa, znów opadał coraz bliżej dna w lodowatej wodzie; po raz kolejny charcząca sylwetka w czerni stawała przed nim, wysysając jego jestestwo kawałek po kawałku, żywiąc się jego duszą, żywiąc się nim. Znów ujrzał ojca, jednak tym razem jego twarz nie była taka, jaką pamiętał jeszcze wczoraj - ta była zalana szkarłatem, zdeformowana, wykrzywiona w chorobliwym, przerażającym grymasie, który był karykaturą złowieszczego uśmiechu. Jednak najgorszym było to, że słyszał w głowie krzyki rybackiej rodziny, jęki Elizabeth - widział ich, wystarczyło tylko przebiec korytarz. Jednak ten, ilekroć Alexander zrywał się do biegu, jął się wykrzywiać i wydłużać. Potykał się, a pod jego stopami okazywał się leżeć dywan z ludzkich kości. Małych, dużych, zwęglonych, połamanych, zdeformowanych, rozbitych. Jakiś ostry kawałek wbił mu się w przedramię, wszędzie pojawiła się krew, wpływała mu do ust, nosa, zaczynał się dusić...
Zerwał się z poduszki i zawył z bólu spowodowanego tym nagłym ruchem. Bał się zajrzeć pod bandaże. Uniósł trzęsącą się dłoń, by odchylić skrawek materiału, a tam przywitał go widok nagiego mięsa, pociągniętego jedynie cieniutką warstwą zrostu tkankowego. Opadł na poduszkę i skupiając się na równomiernym oddechu, zamknął oczy. Nie był jednak w stanie zasnąć, toteż po paru minutach uniósł powieki i postanowił zająć się bardziej dokładnymi oględzinami. Nie wierzył do końca, że to co się stało było jedynie senną marą - jego ból i obrażenia, zapamiętane w głowie obrazy były zbyt namacalne i realistyczne.
Stan ogólny nie był dobry, mimo pomocy udzielonej mu przez Bathildę. Nie był zdolny ani zebrać myśli, by w jakiś sposób zaplanować swoją rekonwalescencję, ani próbować jakoś poprawić jakość tego, co z niego zostało. Udało mu się przed zaśnięciem oswobodzić z większości ubrań, zostając w luźnym podkoszulku i dolnej części bielizny. Jego stopy i ręce wciąż nosiły znamiona odmrożenia, a twarz była niezwykle szorstka i nieprzyjemna w dotyku, do tego zapewne nadal dość czerwona. Siniaki dosłownie wszędzie i zmasakrowana lewa ręka były dopełnieniem tego obrazu nędzy i rozpaczy. Potrzebował pomocy.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, na nocnej szafce zauważając swoją różdżkę. Sięgnął po nią, zaciskając zęby z nieprzyjemnego wrażenia wywołanego ruchem, po czym znów opadł na poduszkę. Skupił się na chwilę, a następnie machnął różdżką i wymówił inkantację, czekając aż zmaterializuje się przed nim świetlisty kruk, mający ponieść wiadomość do pierwszej osoby, o której Alexander w tej sytuacji pomyślał.
- Expecto Patronum.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Patronus jako posłaniec i wezwanie był dla niego czymś nowym. Tym bardziej zdziwił się więc, gdy podczas końcówki badań jednego z jego stałych pacjentów, kątem oka spostrzegł świetlistego kruka, który stanął na parapecie i spoglądał na niego wyczekująco. Jego nocna zmiana dopiero co się zaczęła i zapowiadała się spokojnie, jednak mimo tego czas, który jego pacjent spędził jeszcze w gabinecie, dłużył mu się niesamowicie. Patronus bezbłędnie skojarzył mu się z Zakonem Feniksa, toteż gdy podstarzały czarodziej tylko opuścił jego gabinet, Bennett od razu odwrócił się w jego kierunku. Wkrótce do jego uszu doszła treść wiadomości, wprowadzając jedynie więcej niepokoju. Coś się stało. Stało się coś złego - tak właśnie myślał. Niewielu rzeczy był pewien, lecz wiedział do kogo ów patronus należał i wiedział, iż Alexander miał jedną rację - szukając pomocy u Alana miał gwarancję jej otrzymania. Uzdrowiciel więc natychmiast opuścił swój gabinet, krótkim spojrzeniem omiatając niemalże pustą poczekalnię. Podszedł do pielęgniarki tłumacząc, że ma nagłe wezwanie. Nie minęła chwila a zniknął, z charakterystycznym dla teleportacji dźwiękiem.
Pojawił się nieopodal Starej Chary, potrzebując kilku sekund na opanowanie charakterystycznego i ciągle nie opuszczającego go (pomimo lat posiadania certyfikatu) uczucia skołowania tuż po teleportacji. Potem rozejrzał się po okolicy i trochę krążył dookoła niej, upewniając się, że nie jest obserwowany. Dopiero gdy zyskał pewność - zdecydował się na przekroczenie progu Chaty, a zaraz po tym rozpoczął poszukiwania Selwyna. Dotarł więc do pokoju gościnnego i wtedy rozejrzał się po znanym mu dość nikle pomieszczeniu. Jego wzrok wkrótce wypatrzył sylwetkę Selwyna skrytą częściowo w ciemności. Początkowo zaniepokoił się, jednak szelest i widocznie ruszający się kontur nieco go uspokoiły. Machnął różdżką, rozwiewając otaczające go ciemności. Dopiero wtedy zbliżył się do Alexandra, szybko dostrzegając w jak złym był stanie. Poczuł jak pełne zaskoczenia, niepokoju i wręcz strachu serce zakołatało mocno o jego pierś; jak dłonie zadrżały, a palce zacisnęły się na różdżce.
- Co się stało, Alexandrze? - Zapytał zdziwiony tym jak bardzo chrapliwie zabrzmiał jego głos. - Jak doprowadziłeś się do takiego stanu? - Zmrużył oczy, podchodząc bliżej. Jego wzrok przesuwał się po kolejnych skrawkach osiniaczonego, poharatanego ciała jednego z Zakonników. Zapytał, jednak gdzieś w jego głowie cicho pobrzmiewała prawidłowa odpowiedź. Próba. Słowo to jednak nie przeszło teraz przez jego gardło. Zupełnie tak, jakby chciał, by jego przypuszczenia okazały się nieprawdą.
- Odmrożenia, siniaki, krwiaki. A to...? - Dopiero teraz spostrzegł jego dłoń. Coś Ty robił, Alexandrze? Gdzieś Ty się podziewał? Jak doprowadziłeś się do tego stanu? Jak - zwłaszcza jako medyk? Nie odezwał się nic, a jedynie ściągnął brwi w grymasie zaniepokojenia. Wyciągnął różdżkę i skierował ją w stronę towarzysza nie tylko pracy, ale także walki, o której wiedziało niewielu.
- Iuventio. - Po krótkim namyśle to właśnie te zaklęcie zdecydował się rzucić jako pierwsze. Nie mógł patrzeć na to jak mocno osłabiony jest Selwyn, choć patrząc na to w jakim był stanie - nie mógł się spodziewać niczego innego. Iuventio powinno zwrócić Selwynowi siły i sprawić, by ten poczuł się lepiej.
- Pokaż mi tę rękę. - Wyciągnął dłoń. Wiedział, że każdy ruch musi sprawiać Selwynowi ból, jednak nic nie mógł na to poradzić. Obejrzał zmasakrowaną wręcz dłoń, ponownie wskazując na nią różdżką. - To nie poparzenie, tak? - Upewnił się jeszcze, spoglądając na Alexandra. Potem przysunął różdżkę bliżej skóry.
- Episkey będzie tu chyba za słabe. Spróbujemy inaczej. Vulnera Sanantur. - Dobrze wiedział, że jest to zaklęcie stosowane głównie na leczenie ran ciętych. Episkey jednak było zbyt słabe na tak źle wyglądającą ranę. Zdawało się również, że zaklęcie podziałało. Rana rzeczywiście wyglądała już lepiej, choć nie była zagojona. - Będziesz musiał uważać na tę dłoń. Jeszcze chwilę potrwa nim całkiem wyzdrowieje. I Ty równie - mruknął cicho, tuż po tych słowach rzucając zaklęcie Ferula, które opatrzyło ciągle uszkodzoną dłoń.
Pojawił się nieopodal Starej Chary, potrzebując kilku sekund na opanowanie charakterystycznego i ciągle nie opuszczającego go (pomimo lat posiadania certyfikatu) uczucia skołowania tuż po teleportacji. Potem rozejrzał się po okolicy i trochę krążył dookoła niej, upewniając się, że nie jest obserwowany. Dopiero gdy zyskał pewność - zdecydował się na przekroczenie progu Chaty, a zaraz po tym rozpoczął poszukiwania Selwyna. Dotarł więc do pokoju gościnnego i wtedy rozejrzał się po znanym mu dość nikle pomieszczeniu. Jego wzrok wkrótce wypatrzył sylwetkę Selwyna skrytą częściowo w ciemności. Początkowo zaniepokoił się, jednak szelest i widocznie ruszający się kontur nieco go uspokoiły. Machnął różdżką, rozwiewając otaczające go ciemności. Dopiero wtedy zbliżył się do Alexandra, szybko dostrzegając w jak złym był stanie. Poczuł jak pełne zaskoczenia, niepokoju i wręcz strachu serce zakołatało mocno o jego pierś; jak dłonie zadrżały, a palce zacisnęły się na różdżce.
- Co się stało, Alexandrze? - Zapytał zdziwiony tym jak bardzo chrapliwie zabrzmiał jego głos. - Jak doprowadziłeś się do takiego stanu? - Zmrużył oczy, podchodząc bliżej. Jego wzrok przesuwał się po kolejnych skrawkach osiniaczonego, poharatanego ciała jednego z Zakonników. Zapytał, jednak gdzieś w jego głowie cicho pobrzmiewała prawidłowa odpowiedź. Próba. Słowo to jednak nie przeszło teraz przez jego gardło. Zupełnie tak, jakby chciał, by jego przypuszczenia okazały się nieprawdą.
- Odmrożenia, siniaki, krwiaki. A to...? - Dopiero teraz spostrzegł jego dłoń. Coś Ty robił, Alexandrze? Gdzieś Ty się podziewał? Jak doprowadziłeś się do tego stanu? Jak - zwłaszcza jako medyk? Nie odezwał się nic, a jedynie ściągnął brwi w grymasie zaniepokojenia. Wyciągnął różdżkę i skierował ją w stronę towarzysza nie tylko pracy, ale także walki, o której wiedziało niewielu.
- Iuventio. - Po krótkim namyśle to właśnie te zaklęcie zdecydował się rzucić jako pierwsze. Nie mógł patrzeć na to jak mocno osłabiony jest Selwyn, choć patrząc na to w jakim był stanie - nie mógł się spodziewać niczego innego. Iuventio powinno zwrócić Selwynowi siły i sprawić, by ten poczuł się lepiej.
- Pokaż mi tę rękę. - Wyciągnął dłoń. Wiedział, że każdy ruch musi sprawiać Selwynowi ból, jednak nic nie mógł na to poradzić. Obejrzał zmasakrowaną wręcz dłoń, ponownie wskazując na nią różdżką. - To nie poparzenie, tak? - Upewnił się jeszcze, spoglądając na Alexandra. Potem przysunął różdżkę bliżej skóry.
- Episkey będzie tu chyba za słabe. Spróbujemy inaczej. Vulnera Sanantur. - Dobrze wiedział, że jest to zaklęcie stosowane głównie na leczenie ran ciętych. Episkey jednak było zbyt słabe na tak źle wyglądającą ranę. Zdawało się również, że zaklęcie podziałało. Rana rzeczywiście wyglądała już lepiej, choć nie była zagojona. - Będziesz musiał uważać na tę dłoń. Jeszcze chwilę potrwa nim całkiem wyzdrowieje. I Ty równie - mruknął cicho, tuż po tych słowach rzucając zaklęcie Ferula, które opatrzyło ciągle uszkodzoną dłoń.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie był pewien, ale najprawdopodobniej oczekując przybycia Alana kilkukrotnie jeszcze zapadł w niespokojną, płytką drzemkę. Każda z nich była jednakże o wiele bardziej męcząca niźli regenerująca. Wszystko było nadto żywe i barwne w jego umyśle, zbyt świeże by był w stanie wypchnąć to w dalsze zakamarki swojego umysłu i cieszyć się spokojem w czasie snu. W pewnej chwili, gdy był wciąż pogrążony w półśnie, z kolejnej mętnej i koszmarnej wizji wyrwał go dźwięk zakłócający spokój pokoju na strychu. Otworzył oczy i ujrzawszy uchylające się drzwi od razu uniósł różdżkę w obronnym geście. Myślał, że to kolejne zagrożenie, że nadal jest poddawany próbie - nagły ruch jednakże spowodował, że odezwały cię jego obrażenia. Jęknął tylko, po czym ponownie opadł na poduszkę, oddychając ciężko. Rękę jednakże trzymał jeszcze chwilę uniesioną, nim w nadchodzącym intruzie nie rozpoznał przyjaciela.
- Alan - ledwo wydobył z siebie głos, czując teraz, jak obolałe i wyziębione jest jego gardło. Gdy Bennett zadał pytanie Alexander w pierwszym odruchu chciał odpowiedzieć zgodnie z prawdą; w głowie jednakże zadźwięczały mu słowa Bathildy, które stara pani profesor wypowiedziała do niego, nim nie zapadł w płytki sen zaraz po ocknięciu się po Próbie. Niech przebieg tej Próby pozostanie naszą tajemnicą. Domyślał się jednak, że bystry umysł starszego uzdrowiciela już zapewne rozpracował, skąd pochodziły rozległe obrażenia młodzika. - Wiesz przecież - wydobył z siebie, nim nie zaniósł się kaszlem. Cudownie, pomyślał, uświadamiając sobie, że chyba na dodatek do tego wszystkiego jeszcze się przeziębił. Tak, dokładnie tego mu brakowało, kataru i drapania w przełyku.
- Odmrożenia, siniaki, krwiaki. I to - powtórzył po Alanie, jakby potwierdzając dodatkowo jego spostrzeżenia. - Myślałem, że umieram - powiedział, zamykając oczy i leżąc nieruchomo, skupiając się na powolnym oddychaniu. Przebiegł go dreszcz, gdy Bennett rzucił pierwsze z zaklęć. Spiął się lekko, czując działającą na niego magię pewien wręcz, że wyrządzi mu krzywdę. Zacisnął palce na różdżce - niczym na amulecie - jednakże nowy ból nie przychodził. Zamiast tego poczuł w pewnym stopniu ulgę i w końcu przyjął ostatecznie do wiadomości, że przecież drugi Zakonnik go nie skrzywdzi. Rzeczywistość była dla niego teraz zbyt nierealna, by jego skołowany i wymęczony umysł był w stanie przyjąć ją jako w pełni prawdziwą.
Na polecenie uniósł lewą rękę w kierunku Alana i zerkając na dalsze poczynania mężczyzny. Skrzywił się, gdy ten ściągał opatrunek. - Nie. Jednakże efekty są wymierne, a ostatecznie zapewne zabliźni się bardzo podobnie. Mam już całą kolekcję - dodał cicho, przypatrując się temu, jak wyglądała jego dłoń. Była niczym u jakiegoś... potwora.
Odetchnął, gdy Vulnera zaczęło działać. Ręka była straszna, najgorsza ze wszystkich jego obrażeń - i budząca w nim najsilniejsze emocje. - Jestem antyrekramą sztuki uzdrowicielskiej - zażartował gorzko, uświadamiając sobie, jak bardzo oszpecony był na całym ciele. - Dziękuję - spojrzał na Alana swoim umęczonym spojrzeniem, w którym jednakże błyszczała szczera wdzięczność. - Przepraszam, że wyrwałem cię z... pracy zapewne? - powiedział, nadając zdaniu u końca wydźwięk pytania. Najprawdopodobniej niepotrzebnie, ponieważ znając Alana i jego pracoholizm - tak podobny temu, który przejawiał również Selwyn - mógłby postawić cały majątek rodu, że Bennett w momencie otrzymania patronusa znajdował się w Mungu. Było to zawoalowane w jego tonie głosu, jakby mimał więcej siły pewnie rzuciłby jeszcze jakąś w miarę zabawną uwagę i pokręcił głową. Ale nie miał. Zamyślił się na chwilę, nim ostatecznie nie odważył się poprosić jeszcze o coś. - Czy - urwał i zakaszlał - rzuciłbyś okiem na moje stopy? - zapytał jeszcze nieśmiało, strzelając oczami w bok. Czuł się balastem i problemem, a nie lubił tego uczucia. Był jednak w tej beznadziejnej pozycji, w której był całkowicie zależny od dobrej woli innych ludzi.
- Alan - ledwo wydobył z siebie głos, czując teraz, jak obolałe i wyziębione jest jego gardło. Gdy Bennett zadał pytanie Alexander w pierwszym odruchu chciał odpowiedzieć zgodnie z prawdą; w głowie jednakże zadźwięczały mu słowa Bathildy, które stara pani profesor wypowiedziała do niego, nim nie zapadł w płytki sen zaraz po ocknięciu się po Próbie. Niech przebieg tej Próby pozostanie naszą tajemnicą. Domyślał się jednak, że bystry umysł starszego uzdrowiciela już zapewne rozpracował, skąd pochodziły rozległe obrażenia młodzika. - Wiesz przecież - wydobył z siebie, nim nie zaniósł się kaszlem. Cudownie, pomyślał, uświadamiając sobie, że chyba na dodatek do tego wszystkiego jeszcze się przeziębił. Tak, dokładnie tego mu brakowało, kataru i drapania w przełyku.
- Odmrożenia, siniaki, krwiaki. I to - powtórzył po Alanie, jakby potwierdzając dodatkowo jego spostrzeżenia. - Myślałem, że umieram - powiedział, zamykając oczy i leżąc nieruchomo, skupiając się na powolnym oddychaniu. Przebiegł go dreszcz, gdy Bennett rzucił pierwsze z zaklęć. Spiął się lekko, czując działającą na niego magię pewien wręcz, że wyrządzi mu krzywdę. Zacisnął palce na różdżce - niczym na amulecie - jednakże nowy ból nie przychodził. Zamiast tego poczuł w pewnym stopniu ulgę i w końcu przyjął ostatecznie do wiadomości, że przecież drugi Zakonnik go nie skrzywdzi. Rzeczywistość była dla niego teraz zbyt nierealna, by jego skołowany i wymęczony umysł był w stanie przyjąć ją jako w pełni prawdziwą.
Na polecenie uniósł lewą rękę w kierunku Alana i zerkając na dalsze poczynania mężczyzny. Skrzywił się, gdy ten ściągał opatrunek. - Nie. Jednakże efekty są wymierne, a ostatecznie zapewne zabliźni się bardzo podobnie. Mam już całą kolekcję - dodał cicho, przypatrując się temu, jak wyglądała jego dłoń. Była niczym u jakiegoś... potwora.
Odetchnął, gdy Vulnera zaczęło działać. Ręka była straszna, najgorsza ze wszystkich jego obrażeń - i budząca w nim najsilniejsze emocje. - Jestem antyrekramą sztuki uzdrowicielskiej - zażartował gorzko, uświadamiając sobie, jak bardzo oszpecony był na całym ciele. - Dziękuję - spojrzał na Alana swoim umęczonym spojrzeniem, w którym jednakże błyszczała szczera wdzięczność. - Przepraszam, że wyrwałem cię z... pracy zapewne? - powiedział, nadając zdaniu u końca wydźwięk pytania. Najprawdopodobniej niepotrzebnie, ponieważ znając Alana i jego pracoholizm - tak podobny temu, który przejawiał również Selwyn - mógłby postawić cały majątek rodu, że Bennett w momencie otrzymania patronusa znajdował się w Mungu. Było to zawoalowane w jego tonie głosu, jakby mimał więcej siły pewnie rzuciłby jeszcze jakąś w miarę zabawną uwagę i pokręcił głową. Ale nie miał. Zamyślił się na chwilę, nim ostatecznie nie odważył się poprosić jeszcze o coś. - Czy - urwał i zakaszlał - rzuciłbyś okiem na moje stopy? - zapytał jeszcze nieśmiało, strzelając oczami w bok. Czuł się balastem i problemem, a nie lubił tego uczucia. Był jednak w tej beznadziejnej pozycji, w której był całkowicie zależny od dobrej woli innych ludzi.
To ja - chciał odpowiedzieć widząc zaskoczenie, niepokój, a może nawet strach, które przemknęły po twarzy Alexandra. Nie odezwał się jednak, szybko dostrzegając zrozumienie i ulgę, a wkrótce też jego imię rozbrzmiało po niemalże pustym pomieszczeniu. Kiwnął jedynie głową, potwierdzając Alexandrowi, iż nie myli się, a jego osoba nie jest efektem halucynacji lub czarów - naprawdę tu był. Kierował swe kroki w stronę spoczywającego na kanapie mężczyzny, już z daleka poddając go uzdrowicielskiej diagnozie. I z każdym krokiem, który zbliżał go do osoby Selwyna, był coraz bardziej zmartwiony. Jego stan przedstawiał się źle, bardzo źle. Jak niewiele brakowało do tego, by stracił życie przez... próbę. I choć początkowo wypierał ze swojej głowy odpowiedź, która pojawiła się w niej tak szybko, jej oczywistość sprawiała, iż ciągle wracała do niej szumiąc w niej i hucząc.
- Domyślam się... wiem... - mruknął cicho, jak gdyby bojąc się, że wyższy ton głosu mógłby przynieść za sobą katastrofalne skutki, wywabiając z mroku to, co powinno w nim pozostać. - Nie będę pytać, nie chcę wiedzieć - dodał, pochylając się nad kolegą po fachu, który tym razem pełnił rolę jego pacjenta. Próba. Słowo to odzywało się w jego głowie w każdym momencie gdy odkrywał nowe rany na ciele Selwyna. I choć zjadała go ciekawość, choć chciałby wiedzieć co kryło się za tym słowem wiedział, że niewiedza mogła być dla niego zbawienna. Domyślał się także, iż prawdopodobnie nie mogli o tym mówić. I szanował to.
- Nie na mojej warcie, Alexandrze - dość łagodnym tonem skomentował jego wzmiankę o umieraniu. Nie, nikt nie umrze. Nie dzisiaj, nie teraz, nie gdy był obok. I choć stan Selwyna był kiepski, a wręcz zły, daleko było mu do umierania. A przynajmniej w tej chwili, bowiem Bennett nie miał pojęcia jakie niebezpieczeństwa czyhały na Alexandra na próbie. I, co za tym idzie, jak daleko od niego przeszła śmierć, którą, całe szczęście, udało mu się wyminąć.
Zajmował się nim w spokoju, wpierw przy pomocy zaklęcia dodając mu nieco sił, pokonując osłabienie, które łapało Selwyna w swe szpony, niemalże pozbawiając go przytomności na jego oczach. Choć czy sen nie byłby dla niego lepszy? Dla Bennetta oraz dla organizmu Alexandra - tak, lecz on sam najlepiej wiedział jak zgubne i okropne trawiły go koszmary.
- Może tak się stać. Nie wiem czy zaklęcia uleczą to na tyle, by nie było blizn. To zbyt rozległa rana. - Wyjaśnił jak zwykłemu pacjentowi, na chwilę jakby zapominając o fakcie, że Selwyn również był medykiem. Rzucił zaklęcie obserwując jak rana na jego dłoni znika, choć nie w całości. Brzydki, rozległy ślad ciągle pozostawał i już na pierwszy rzut oka było widać, iż jest to dość bolesne. Uśmiechnął się słysząc przeprosiny i słowa im towarzyszące.
- Tak, byłem w pracy. Powiedziałbym, że zbyt dobrze mnie znasz, ale skoro pracujemy razem i obydwoje chorujemy na pracoholizm - nie ma innej możliwości. Poza tym bycie tu to także element mojej pracy.- Nieco pocieszał go fakt, iż Selwyn był w stanie wykrzesać z siebie tę odrobinę humoru. I choć uśmiech nie wykrzywił jego ust - atmosfera stała się nieco bardziej znośna, niczym za sprawą zaklęcia odganiającego smutki i powagę, które najprawdopodobniej nie istniało.
- Ostatnio Archie powiedział mi, że najgorszym pacjentem jest medyk - odezwał się, przerywając chwilową ciszę. Jego bystre spojrzenie wyłapało skrępowanie wywołane prośbą, która padła zaledwie parę chwil wcześniej. Jego ciepły ton zdawał się to łagodzić. - Bądź pacjentem, nie medykiem, Alexandrze. I nie obawiaj się prosząc mnie o zajęcie się Twoimi ranami, po to tu jestem.
Obszedł kanapę i delikatnie zdjął buty ze stóp Selwyna. Spodziewał się tego, co może tam zastać, więc nie był zaskoczony, widząc rozlegle odmrożenia. Co musiałeś przejść, Alexandrze, by znaleźć się w takim stanie i z tak wieloma obrażeniami?
- Zajmę się tym, ale... - zamilkł na chwilę, jakby niepewny tego czy powinien kontynuować. - Figidu będzie zbyt słabe, natomiast Figidu Maxima oraz Figidu Horribilis pozostawiają blizny. Wątpię by udało mi się rzucić Figidu Totalum, zazwyczaj rzuca się je nie w pojedynkę. - Spojrzał na niego niepewnie oczekując decyzji. Blizny nie powinny być duże, lecz czar powinien przynieść zbawienną ulgę. Nie chciał jednak sam o tym decydować.
- Domyślam się... wiem... - mruknął cicho, jak gdyby bojąc się, że wyższy ton głosu mógłby przynieść za sobą katastrofalne skutki, wywabiając z mroku to, co powinno w nim pozostać. - Nie będę pytać, nie chcę wiedzieć - dodał, pochylając się nad kolegą po fachu, który tym razem pełnił rolę jego pacjenta. Próba. Słowo to odzywało się w jego głowie w każdym momencie gdy odkrywał nowe rany na ciele Selwyna. I choć zjadała go ciekawość, choć chciałby wiedzieć co kryło się za tym słowem wiedział, że niewiedza mogła być dla niego zbawienna. Domyślał się także, iż prawdopodobnie nie mogli o tym mówić. I szanował to.
- Nie na mojej warcie, Alexandrze - dość łagodnym tonem skomentował jego wzmiankę o umieraniu. Nie, nikt nie umrze. Nie dzisiaj, nie teraz, nie gdy był obok. I choć stan Selwyna był kiepski, a wręcz zły, daleko było mu do umierania. A przynajmniej w tej chwili, bowiem Bennett nie miał pojęcia jakie niebezpieczeństwa czyhały na Alexandra na próbie. I, co za tym idzie, jak daleko od niego przeszła śmierć, którą, całe szczęście, udało mu się wyminąć.
Zajmował się nim w spokoju, wpierw przy pomocy zaklęcia dodając mu nieco sił, pokonując osłabienie, które łapało Selwyna w swe szpony, niemalże pozbawiając go przytomności na jego oczach. Choć czy sen nie byłby dla niego lepszy? Dla Bennetta oraz dla organizmu Alexandra - tak, lecz on sam najlepiej wiedział jak zgubne i okropne trawiły go koszmary.
- Może tak się stać. Nie wiem czy zaklęcia uleczą to na tyle, by nie było blizn. To zbyt rozległa rana. - Wyjaśnił jak zwykłemu pacjentowi, na chwilę jakby zapominając o fakcie, że Selwyn również był medykiem. Rzucił zaklęcie obserwując jak rana na jego dłoni znika, choć nie w całości. Brzydki, rozległy ślad ciągle pozostawał i już na pierwszy rzut oka było widać, iż jest to dość bolesne. Uśmiechnął się słysząc przeprosiny i słowa im towarzyszące.
- Tak, byłem w pracy. Powiedziałbym, że zbyt dobrze mnie znasz, ale skoro pracujemy razem i obydwoje chorujemy na pracoholizm - nie ma innej możliwości. Poza tym bycie tu to także element mojej pracy.- Nieco pocieszał go fakt, iż Selwyn był w stanie wykrzesać z siebie tę odrobinę humoru. I choć uśmiech nie wykrzywił jego ust - atmosfera stała się nieco bardziej znośna, niczym za sprawą zaklęcia odganiającego smutki i powagę, które najprawdopodobniej nie istniało.
- Ostatnio Archie powiedział mi, że najgorszym pacjentem jest medyk - odezwał się, przerywając chwilową ciszę. Jego bystre spojrzenie wyłapało skrępowanie wywołane prośbą, która padła zaledwie parę chwil wcześniej. Jego ciepły ton zdawał się to łagodzić. - Bądź pacjentem, nie medykiem, Alexandrze. I nie obawiaj się prosząc mnie o zajęcie się Twoimi ranami, po to tu jestem.
Obszedł kanapę i delikatnie zdjął buty ze stóp Selwyna. Spodziewał się tego, co może tam zastać, więc nie był zaskoczony, widząc rozlegle odmrożenia. Co musiałeś przejść, Alexandrze, by znaleźć się w takim stanie i z tak wieloma obrażeniami?
- Zajmę się tym, ale... - zamilkł na chwilę, jakby niepewny tego czy powinien kontynuować. - Figidu będzie zbyt słabe, natomiast Figidu Maxima oraz Figidu Horribilis pozostawiają blizny. Wątpię by udało mi się rzucić Figidu Totalum, zazwyczaj rzuca się je nie w pojedynkę. - Spojrzał na niego niepewnie oczekując decyzji. Blizny nie powinny być duże, lecz czar powinien przynieść zbawienną ulgę. Nie chciał jednak sam o tym decydować.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby miał na to siłę, Alexander odetchnąłby głęboko. Jednakże czegóż innego mógł spodziewać się po Alanie? Wiedział kogo wzywa, wiedział również, że Bennett nie będzie naciskał i zadawał nachalnych, zbędnych wręcz pytań. Był profesjonalistą, to raz - a dwa, chyba jeszcze bardziej przeważające, był kimś zaufanym. Kimś bliskim. Historia Alexandra i jego ojca nie należała do najszczęśliwszych, daleko jej było również do relacji uchodzącej za "do przyjęcia". Możliwe że dlatego, gdy rozpoczął pracę na stażu, zaczął widzieć w starszych uzdrowicielach pewne cząstki tych ojcowskich cech, których zawsze mu brakowało. Wiedział, że Alan rozumie, bez słów nawet. Niczym ojciec czekający na syna w domu po nieudanej randce, jeden rzut oka i wiedział, że była ona nieudana - i nie drążył. Carrow niósł ze sobą ciepło i żarty potrafiące zmusić człowieka do uśmiechu w każdej sytuacji, nie ważne w jak wielkim dołku by nie był. A Cassian był kimś, komu z kolei można było powiedzieć wszystko, nawet te najgorsze, najbardziej nieodpowiednie rzeczy. Tak, Selwyn był zdecydowanie w dobrych rękach.
- W ciężkich czasach ci się ta warta trafiła - mruknął, poruszając się niezdarnie na łóżku. Jego usta opuścił syk, zaraz jednak młodzik zagryzł wargi ucinając dźwięk. Nie będzie tu się teraz nad sobą roztkliwiał. Musi wziąć się w garść, przecież nie umrze i nic mu nie będzie. Pozostanie tylko kilka blizn. Oblizał spierzchnięte, popękane od mrozu wargi, obserwując Alana przy pracy.
- Piękny jak dawniej już raczej nie będę, tak czy siak - rzucił półżartem, unoszące do góry jedną brew. - Widzę przecież jak to wygląda. Zresztą, to jest rozległa rana... stworzona z innego rodzaju magii - powiedział, wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w swoje palce. Jasnym było, że nawiązuje do arkan zakazanych, do czarnej magii. Nie spodziewał się tego, że nawet gdyby leczył go teraz sam dyrektor Munga ze sztabem ordynatorów rana po oskórowaniu nie pozostawiłaby żadnych śladów. - Chyba na zawsze zostawi już ślad - stwierdził, widząc jak jego dłoń pokrywa biały, czysty bandaż.
Prawie się uśmiechnął, gdy zaczęli mówić o pracy. Jednak prawie to wciąż było za mało. Byłby rzeczywiście naiwny, gdyby spodziewał się że jego patronus zastanie Bennetta w jakimkolwiek innym miejscu.
- Niesienie pomocy każdemu potrzebującemu, bez względu na status krwi, zamożność, poglądy polityczne czy miejsce, w którym się znajduje - pokiwał głową, nawiązując do przysięgi uzdrowicielskiej - tej samej, którą pełną wersję przyjdzie mu złożyć w lipcu, o ile oczywiście uprzednio zda wszystkie egzaminy i będzie mógł zostać pełnoprawnym uzdrowicielem. Na następne słowa Alana jego ustal delikatnie drgnęły - było to najbliższe uśmiechowi, co pokazał dzisiejszego dnia. - Archibald doskonale wie, co mówi - westchnął, kręcąc głową. - Wiesz, że nie zwykłem prosić innych o pomoc, nie w tej dziedzinie. Nie lubię nikomu dokładać obowią... już milczę - urwał, nie chcąc zapędzić się dalej w litanię przepraszania za kłopot i zakopywania się w obietnicach spłacenia długu wdzięczności. Zresztą, Selwyn tak czy siak kiedyś znajdzie jakiś sposób, by zrewanżować się czarodziejowi - oby tylko nie w ten sam sposób.
- Rób, cokolwiek uważasz za słuszne. Wolę mieć zabliźnione nogi niż ich protezy. O wiele trudniej byłoby mi kopać tyłki tym złym - zażartował już bardziej otwarcie, cytując to, co parę miesięcy temu powiedziała mu Lizzie. Niewątpliwie takich kolokwializmów nauczyła się w pracy. Ach, ci aurorzy. Obrócił się lekko na materacu, a wtedy fałdy koca odsunęły się, ukazując jego lewe przedramię. Było już wcześniej poprzecinane jasnymi żyłkami oparzeń, które zdobył na misji w Tower w trakcie walki z wiwerną. Na nich jednak, grubą, czerwoną, poszarpaną krechą ziała inna blizna. Każdy medyk wiedział, gdzie przebiegają główne żyły i tętnice kończyn górnych. Były to naczynia, których rozcięcie spowoduje w krótkim czasie śmierć. Alexander zastygł, bojąc się wzroku Bennetta. Przełknął ostatecznie ślinę i przerwał ciszę, jaka zaległa w pokoju.
- A co ty zamierzasz? - zapytał, na myśli mając to, co na pewno Alan już rozszyfrował. Co zamierzasz zrobić z Próbą, Alanie?
- W ciężkich czasach ci się ta warta trafiła - mruknął, poruszając się niezdarnie na łóżku. Jego usta opuścił syk, zaraz jednak młodzik zagryzł wargi ucinając dźwięk. Nie będzie tu się teraz nad sobą roztkliwiał. Musi wziąć się w garść, przecież nie umrze i nic mu nie będzie. Pozostanie tylko kilka blizn. Oblizał spierzchnięte, popękane od mrozu wargi, obserwując Alana przy pracy.
- Piękny jak dawniej już raczej nie będę, tak czy siak - rzucił półżartem, unoszące do góry jedną brew. - Widzę przecież jak to wygląda. Zresztą, to jest rozległa rana... stworzona z innego rodzaju magii - powiedział, wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w swoje palce. Jasnym było, że nawiązuje do arkan zakazanych, do czarnej magii. Nie spodziewał się tego, że nawet gdyby leczył go teraz sam dyrektor Munga ze sztabem ordynatorów rana po oskórowaniu nie pozostawiłaby żadnych śladów. - Chyba na zawsze zostawi już ślad - stwierdził, widząc jak jego dłoń pokrywa biały, czysty bandaż.
Prawie się uśmiechnął, gdy zaczęli mówić o pracy. Jednak prawie to wciąż było za mało. Byłby rzeczywiście naiwny, gdyby spodziewał się że jego patronus zastanie Bennetta w jakimkolwiek innym miejscu.
- Niesienie pomocy każdemu potrzebującemu, bez względu na status krwi, zamożność, poglądy polityczne czy miejsce, w którym się znajduje - pokiwał głową, nawiązując do przysięgi uzdrowicielskiej - tej samej, którą pełną wersję przyjdzie mu złożyć w lipcu, o ile oczywiście uprzednio zda wszystkie egzaminy i będzie mógł zostać pełnoprawnym uzdrowicielem. Na następne słowa Alana jego ustal delikatnie drgnęły - było to najbliższe uśmiechowi, co pokazał dzisiejszego dnia. - Archibald doskonale wie, co mówi - westchnął, kręcąc głową. - Wiesz, że nie zwykłem prosić innych o pomoc, nie w tej dziedzinie. Nie lubię nikomu dokładać obowią... już milczę - urwał, nie chcąc zapędzić się dalej w litanię przepraszania za kłopot i zakopywania się w obietnicach spłacenia długu wdzięczności. Zresztą, Selwyn tak czy siak kiedyś znajdzie jakiś sposób, by zrewanżować się czarodziejowi - oby tylko nie w ten sam sposób.
- Rób, cokolwiek uważasz za słuszne. Wolę mieć zabliźnione nogi niż ich protezy. O wiele trudniej byłoby mi kopać tyłki tym złym - zażartował już bardziej otwarcie, cytując to, co parę miesięcy temu powiedziała mu Lizzie. Niewątpliwie takich kolokwializmów nauczyła się w pracy. Ach, ci aurorzy. Obrócił się lekko na materacu, a wtedy fałdy koca odsunęły się, ukazując jego lewe przedramię. Było już wcześniej poprzecinane jasnymi żyłkami oparzeń, które zdobył na misji w Tower w trakcie walki z wiwerną. Na nich jednak, grubą, czerwoną, poszarpaną krechą ziała inna blizna. Każdy medyk wiedział, gdzie przebiegają główne żyły i tętnice kończyn górnych. Były to naczynia, których rozcięcie spowoduje w krótkim czasie śmierć. Alexander zastygł, bojąc się wzroku Bennetta. Przełknął ostatecznie ślinę i przerwał ciszę, jaka zaległa w pokoju.
- A co ty zamierzasz? - zapytał, na myśli mając to, co na pewno Alan już rozszyfrował. Co zamierzasz zrobić z Próbą, Alanie?
- Zgadza się. Ale to tylko powód do tego, by dawać z siebie więcej. - Uśmiechnął się lekko, w tym czasie uważnie badając stan zdrowia Alexandra. Ten, choć był dorosłym mężczyzną, tego wieczoru wydawał mu się niezwykle kruchy. Miał wrażenie, że jeden nieodpowiedni ruch, jeden błąd - a ten rozpadnie się na kawałeczki i umnie mu między palcami niczym ziarenko piasku. Jego wzrok badał to, co odkryte, a dłonie ostrożnie odkrywały kolejne miejsca, najczęściej również poranione lub odmrożone. Nie chciał pytać, wiedział też, że nie powinien, choć pewna iskierka ciekawości skrzyła się w jego wnętrzu. Był tylko człowiekiem.
- Nie martw się. Poskładam Cię tak, żeby chociaż twarz pozostała dalej atrakcyjna dla płci pięknej. - Pozwolił sobien a mały żart, tak potrzeby w tej atmosferze - równie ciężkiej jak czasy, w których przyszło im żyć. Czuł, że tego właśnie potrzeba, choć zdawał sobie sprawę z faktu, że jego żarty nijak miały się do żartów Adriena. Nie przyszedł tu jednak dowcipkować. Sprawa była zbyt poważna, obrażenia Alexandra zbyt rozległe.
Jego mina znów stężała, gdy z wprawą kogoś, kto od lat zajmuje się leczeniem innych - badał, sprawdzał i oceniał. Jednak po jakimś czasie jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu, podczas gdy oczy dalej badały rozległość odmrożeń. Pozwolił sobie na zerknięcie na Alexa tylko na chwilkę.
- Widzę, że jesteś przygotowany. - Skomentował znajomość przysięgi. Wrócił myślami do czasów, w których to on był na miejscu Selwyna. Wykończony, nieco zszokowany i zagubiony stażysta, który z niecierpliwością wyczekiwał na moment, gdy na głos, przy wszystkich wypowie słowa przysięgi oficjalnie stając się magomedykiem.
Posłał mu karcące spojrzenie, gdy ten zaczął wymyślać. Z zadowoleniem przyjął natomiast nagłe zamilknięcie Selwyna, ciesząc się, że znali się na tyle dobrze, iż rozumieli się bez słów. Nie chciał słuchać przeprosin, nie chciał słuchać wyrzutów sumienia. W tym momencie nie był Alexandrem Selwynem - młodszym współpracownikiem i stażystą, któremu czasem sam udzielał lekcji i rad. Teraz był jego pacjentem. A jego pacjenci byli dla niego najważniejsi.
- Mądrze powiedziane, aczkolwiek powstrzymałbym się z tym kopaniem. Przynajmniej na jakiś czas. - Mruknął, odsuwając się o pół kroku w tył. Jeszcze raz przyjrzał się odmrożeniom, jeszcze chwilę się wahając. W końcu jednak skierował koniec różdżki w stronę stóp Selwyna. - Figidu Horribilis. - Dawno nie rzucał tego zaklęcia, przez chwilę więc wątpił w jego powodzenie, lecz szybko przestał. Magia zadziałała, a skóra Selwyna natychmiast zaczęła się regenerować.
- Unikaj gorącej, a nawet mocno ciepłej wody przez jakiś czas. Przyniosę Ci też pastę na odmrożenia z Munga.
Wtedy zauważył tę rozległą ranę. Przyglądał się jej, jak gdyby początkowo nie rozumiał, a jednak - odpowiedź zbyt mocno go przeraziła. Oczywistym było co znajdowało się w tym miejscu, rany również wskazywały jednoznacznie na to w jakim celu zostały zadane. Przez myśl od razu przeszło mu jedno, choć nadal nie potrafił tego zrozumieć. Czy Ty próbowałeś się zabić? Zszokowany tą myślą, nie zauważył nawet, że na kilka długich sekund znieruchomiał, wpatrując się tępo w rany Alexandra, ze ściągniętymi w grymasie przerażenia i zmartwienia brwiami. Teraz właśnie przypominał ojca, który martwi się o syna. Ocknął się nagle... ale nie zapytał.
- Nie wiem. - Odparł krótko. Próba chodziła za nim, męczyła go nawet w snach. Ale nie wiedział co powinien zrobić - odpowiedział więc szczerze. - Czy po powrocie do Munga powinienem przyznać się, że to Ty byłeś moim pacjentem? - Teraz znów sięgał do dłoni Selwyna, tym razem oglądając rany po cięciach. Nie skomentował tego jednak w żaden sposób, po prostu zastanawiając się jakie zaklęcie byłoby najodpowiedniejsze.
- Nie martw się. Poskładam Cię tak, żeby chociaż twarz pozostała dalej atrakcyjna dla płci pięknej. - Pozwolił sobien a mały żart, tak potrzeby w tej atmosferze - równie ciężkiej jak czasy, w których przyszło im żyć. Czuł, że tego właśnie potrzeba, choć zdawał sobie sprawę z faktu, że jego żarty nijak miały się do żartów Adriena. Nie przyszedł tu jednak dowcipkować. Sprawa była zbyt poważna, obrażenia Alexandra zbyt rozległe.
Jego mina znów stężała, gdy z wprawą kogoś, kto od lat zajmuje się leczeniem innych - badał, sprawdzał i oceniał. Jednak po jakimś czasie jego usta wygięły się w lekkim uśmiechu, podczas gdy oczy dalej badały rozległość odmrożeń. Pozwolił sobie na zerknięcie na Alexa tylko na chwilkę.
- Widzę, że jesteś przygotowany. - Skomentował znajomość przysięgi. Wrócił myślami do czasów, w których to on był na miejscu Selwyna. Wykończony, nieco zszokowany i zagubiony stażysta, który z niecierpliwością wyczekiwał na moment, gdy na głos, przy wszystkich wypowie słowa przysięgi oficjalnie stając się magomedykiem.
Posłał mu karcące spojrzenie, gdy ten zaczął wymyślać. Z zadowoleniem przyjął natomiast nagłe zamilknięcie Selwyna, ciesząc się, że znali się na tyle dobrze, iż rozumieli się bez słów. Nie chciał słuchać przeprosin, nie chciał słuchać wyrzutów sumienia. W tym momencie nie był Alexandrem Selwynem - młodszym współpracownikiem i stażystą, któremu czasem sam udzielał lekcji i rad. Teraz był jego pacjentem. A jego pacjenci byli dla niego najważniejsi.
- Mądrze powiedziane, aczkolwiek powstrzymałbym się z tym kopaniem. Przynajmniej na jakiś czas. - Mruknął, odsuwając się o pół kroku w tył. Jeszcze raz przyjrzał się odmrożeniom, jeszcze chwilę się wahając. W końcu jednak skierował koniec różdżki w stronę stóp Selwyna. - Figidu Horribilis. - Dawno nie rzucał tego zaklęcia, przez chwilę więc wątpił w jego powodzenie, lecz szybko przestał. Magia zadziałała, a skóra Selwyna natychmiast zaczęła się regenerować.
- Unikaj gorącej, a nawet mocno ciepłej wody przez jakiś czas. Przyniosę Ci też pastę na odmrożenia z Munga.
Wtedy zauważył tę rozległą ranę. Przyglądał się jej, jak gdyby początkowo nie rozumiał, a jednak - odpowiedź zbyt mocno go przeraziła. Oczywistym było co znajdowało się w tym miejscu, rany również wskazywały jednoznacznie na to w jakim celu zostały zadane. Przez myśl od razu przeszło mu jedno, choć nadal nie potrafił tego zrozumieć. Czy Ty próbowałeś się zabić? Zszokowany tą myślą, nie zauważył nawet, że na kilka długich sekund znieruchomiał, wpatrując się tępo w rany Alexandra, ze ściągniętymi w grymasie przerażenia i zmartwienia brwiami. Teraz właśnie przypominał ojca, który martwi się o syna. Ocknął się nagle... ale nie zapytał.
- Nie wiem. - Odparł krótko. Próba chodziła za nim, męczyła go nawet w snach. Ale nie wiedział co powinien zrobić - odpowiedział więc szczerze. - Czy po powrocie do Munga powinienem przyznać się, że to Ty byłeś moim pacjentem? - Teraz znów sięgał do dłoni Selwyna, tym razem oglądając rany po cięciach. Nie skomentował tego jednak w żaden sposób, po prostu zastanawiając się jakie zaklęcie byłoby najodpowiedniejsze.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alex uniósł spojrzenie na starszego kolegę po fachu, nie kryjąc w swoim spojrzeniu pewnego rodzaju dumy. Selwyn był mianowicie dumny z tego, że tak jak Alan był uzdrowicielem i tak samo jak on mógł utożsamiać się z jego słowami. Trudne czasy były sprawdzianem dla nich wszystkich, nie tylko jako nieustraszonych bojowników o lepsze jutro w dosłownym tego słowa znaczeniu. Walczyli również na tyłach, o życie i zdrowie tych, których one w pewnym momencie zawiodły. Łapiduchy, chwytające dusze za stopy i wpychające je na powrót do ciała - oto, co robili. Jednak czynili również mniej doniosłe rzeczy, jak choćby ratowanie cudzej twarzy.
- Fantastycznie. Ech, może jakbym jednak nie miał twarzy atrakcyjnej dla płci przeciwnej, jak to ująłeś, ciotki dałyby mi spokój i przestały truć o ożenku - skrzywił się, powracając pamięcią do tych wszystkich niechcianych i krępujących rozmów. Krępujących jednak oczywiście tylko dla niego, krewne nic sobie z delikatnej materii jego życia emocjonalnego nie robiły. Dlatego też unikał ich jak ognia po wydarzeniach z końca zeszłego roku, nie potrzebował ich pouczeń i rad, oraz kolejnych i kolejnych podsuwanych pod nos propozycji do ożenku. - Teraz to wszystko wydaje się być jeszcze bardziej trywialne i pozbawione sensu niż jeszcze przedwczoraj - prychnął słabo, po czym wziął na tyle głęboki oddech, na ile pozwalało mu poobijane ciało. Wystawił swój organizm na wielki wysiłek, który przez najbliższe dni będzie odchorowywał w czterech ścianach swojej sypialni. Uśmiechnął się jednakże na komentarz Alana odnośine sparafrazowanej przysięgi.
- Wstyd by było, gdybym nie był - odparł, zauważając z każdą chwilą, że czuje się coraz lepiej. Nadal był wyczerpany, jednak z każdym rzucanym przez Alana zaklęciem młodzian coraz słabiej odczuwał dewastujące skutki przystąpienia do Próby. Kiwnął głową na zalecenia co do odmrożeń, nie komentując ich jakimkolwiek "wiem" czy czymś podobnym. Teraz nie był czas na popisywanie się wiedzą, tylko zamknięciem ust i słuchaniem.
- Tylko jej dla mnie nie kradnij - próbował zażartować. Zaraz jednak trochę spoważniał. - Dziękuję, będę się stosował do zaleceń. Tych z kopaniem również - powiedział, kiwając lekko głową do uzdrowiciela. I wtedy nagle bańka pozornie przyjemnej atmosfery pękła, przebita bliznowcem po podciętych żyłach. Nieruchoma cisza, która zapadła w pokoju gościnnym na piętrze była napięta. Dlatego przerwał ją pytaniem, pytaniem jeszcze cięższym niż samo wymowne milczenie. Wiedział, że Alan się martwił. jednak może to ostatecznie odwiedzie go od Próby, co do której jak się okazało, nadal nie zadecydował.
- Podejmując decyzję będziesz musiał wiedzieć na pewno - powiedział ciężkim głosem, ostrożnie sięgając ku prawej ręce i przyciskając ją drugą do ciała tak, żeby ten krzyczący o postradaniu zmysłów ślad przestał być na widoku. Na kolejne pytanie Alexander ściągnął brwi w zamyśleniu, jednak z odpowiedzią nie wahał się zbyt długo. - Tak. Byłbym wdzięczny jakbyś powiadomił w szpitalu kogo trzeba, bo przynajmniej przez tydzień nie będę w stanie pracować. Chyba oficjalna wersja będzie taka, że uległem poważnemu wypadkowi przy pracy z fajerwerkami - odparł, spoglądając na Alana. To było najlepsze, co mógłby wymyślić, a co mogłoby zostać uznane za prawdziwe. Selwyn zamyślił się jeszcze na chwilę, lekko się wahając.
- Mógłbym poprosić cię o coś jeszcze? - zapytał w końcu, zerkając na bok. Nie lubił prosić o przysługi, nie lubił tym samym też i przysparzać ludziom problemów.
- Fantastycznie. Ech, może jakbym jednak nie miał twarzy atrakcyjnej dla płci przeciwnej, jak to ująłeś, ciotki dałyby mi spokój i przestały truć o ożenku - skrzywił się, powracając pamięcią do tych wszystkich niechcianych i krępujących rozmów. Krępujących jednak oczywiście tylko dla niego, krewne nic sobie z delikatnej materii jego życia emocjonalnego nie robiły. Dlatego też unikał ich jak ognia po wydarzeniach z końca zeszłego roku, nie potrzebował ich pouczeń i rad, oraz kolejnych i kolejnych podsuwanych pod nos propozycji do ożenku. - Teraz to wszystko wydaje się być jeszcze bardziej trywialne i pozbawione sensu niż jeszcze przedwczoraj - prychnął słabo, po czym wziął na tyle głęboki oddech, na ile pozwalało mu poobijane ciało. Wystawił swój organizm na wielki wysiłek, który przez najbliższe dni będzie odchorowywał w czterech ścianach swojej sypialni. Uśmiechnął się jednakże na komentarz Alana odnośine sparafrazowanej przysięgi.
- Wstyd by było, gdybym nie był - odparł, zauważając z każdą chwilą, że czuje się coraz lepiej. Nadal był wyczerpany, jednak z każdym rzucanym przez Alana zaklęciem młodzian coraz słabiej odczuwał dewastujące skutki przystąpienia do Próby. Kiwnął głową na zalecenia co do odmrożeń, nie komentując ich jakimkolwiek "wiem" czy czymś podobnym. Teraz nie był czas na popisywanie się wiedzą, tylko zamknięciem ust i słuchaniem.
- Tylko jej dla mnie nie kradnij - próbował zażartować. Zaraz jednak trochę spoważniał. - Dziękuję, będę się stosował do zaleceń. Tych z kopaniem również - powiedział, kiwając lekko głową do uzdrowiciela. I wtedy nagle bańka pozornie przyjemnej atmosfery pękła, przebita bliznowcem po podciętych żyłach. Nieruchoma cisza, która zapadła w pokoju gościnnym na piętrze była napięta. Dlatego przerwał ją pytaniem, pytaniem jeszcze cięższym niż samo wymowne milczenie. Wiedział, że Alan się martwił. jednak może to ostatecznie odwiedzie go od Próby, co do której jak się okazało, nadal nie zadecydował.
- Podejmując decyzję będziesz musiał wiedzieć na pewno - powiedział ciężkim głosem, ostrożnie sięgając ku prawej ręce i przyciskając ją drugą do ciała tak, żeby ten krzyczący o postradaniu zmysłów ślad przestał być na widoku. Na kolejne pytanie Alexander ściągnął brwi w zamyśleniu, jednak z odpowiedzią nie wahał się zbyt długo. - Tak. Byłbym wdzięczny jakbyś powiadomił w szpitalu kogo trzeba, bo przynajmniej przez tydzień nie będę w stanie pracować. Chyba oficjalna wersja będzie taka, że uległem poważnemu wypadkowi przy pracy z fajerwerkami - odparł, spoglądając na Alana. To było najlepsze, co mógłby wymyślić, a co mogłoby zostać uznane za prawdziwe. Selwyn zamyślił się jeszcze na chwilę, lekko się wahając.
- Mógłbym poprosić cię o coś jeszcze? - zapytał w końcu, zerkając na bok. Nie lubił prosić o przysługi, nie lubił tym samym też i przysparzać ludziom problemów.
Cicha. Wydawała się strasznie, gdy spoglądało się z perspektywy samotnego przechodnia. W pewnym sensie przypominała pochylonego nad czymś staruszka, wielce zatroskanego nad losem czegoś, co znajdowało sie u jego stóp. Chata. Kwatera główna Zakonu Feniksa. Dumna nazwa w niepozornej strukturze. Zatrzymał się przez krótki moment, przyglądając rozklekotanemu płotkowi i w końcu przekroczył chwiejącą się bramkę. Ciche kroki stawiał jakoś ciężko, jakby wnosił do środka coś bardzo...bolesnego. Ale to miało się niedługo stać, nie miało nic wspólnego z wieczorną porą i jego wizytą.
Dopiero będąc w środku dostrzegł nikłe światło sączące się z gościnnego pokoju, na schodach drgały niewyraźne promyki, a stłumione głosy zaalarmowały, że nie był sam. Nie mógł. Kto tym razem? Kto przekroczył próg decyzji, wstępując na ścieżkę bólu?
Drewniana faktura skrzypiała przy każdym kroku. Może nie powinien zakłócać spokoju, a może coś podpowiadało mu, że wręcz odwrotnie. Siła większa niż własne wahanie pchnęła go na górę. Stanął ostrożnie w progu, ale podejrzewał, że obecni usłyszeli jego pojawienie. Alexander. Alan. I już rozumiał.
Zacisnął szczękę tylko przelotem wyłapując, jaki ogrom ran otrzymał młody uzdrowiciel. I rolę ratownika przyjął Bennet. Skamander odetchnął cicho przez nos i oparł dłoń o framugę wejścia. Nie wchodził dalej niż było to konieczne. Nie przyglądał się umęczonej twarzy wiedząc, że nie było tu miejsca na litość, nie miał jej. Była za to cicha, niewypowiadana na głos duma. I w tym wyrazie, powoli skinął głową Alexandrowi , potem skierował wzrok na drugiego mężczyznę - Jeśli będziecie czegoś potrzebowali, będę jeszcze przez chwilę na dole - uzdrowiciel już sobie radził z paskudnymi szramami i ranami, poparzeniami i odmrożeniami, które znaczyły ciało Selwyna. Auror nic pomóc więcej nie mógł - Domyślam się, że będziesz lepiej się czuł u siebie... - zawiesił głos i zatrzymał gest, który miał skierować go z powrotem na dół - Bennet, zdaje się, że posiadasz nie tylko zdolności w dziedzinie leczniczej, ale także teleportacji łącznej. Zabierz go proszę, jeśli tylko wyrazi taką chęć. Już wam nie zakłócam spokoju - i z tymi słowami zsunął się w cieni, schodząc skrzypiącymi schodami na dół. Nie miał zabawić długo czasu w miejscu, które dziś stało się kaźnią dla Selwyna. Próba.
zt
Dopiero będąc w środku dostrzegł nikłe światło sączące się z gościnnego pokoju, na schodach drgały niewyraźne promyki, a stłumione głosy zaalarmowały, że nie był sam. Nie mógł. Kto tym razem? Kto przekroczył próg decyzji, wstępując na ścieżkę bólu?
Drewniana faktura skrzypiała przy każdym kroku. Może nie powinien zakłócać spokoju, a może coś podpowiadało mu, że wręcz odwrotnie. Siła większa niż własne wahanie pchnęła go na górę. Stanął ostrożnie w progu, ale podejrzewał, że obecni usłyszeli jego pojawienie. Alexander. Alan. I już rozumiał.
Zacisnął szczękę tylko przelotem wyłapując, jaki ogrom ran otrzymał młody uzdrowiciel. I rolę ratownika przyjął Bennet. Skamander odetchnął cicho przez nos i oparł dłoń o framugę wejścia. Nie wchodził dalej niż było to konieczne. Nie przyglądał się umęczonej twarzy wiedząc, że nie było tu miejsca na litość, nie miał jej. Była za to cicha, niewypowiadana na głos duma. I w tym wyrazie, powoli skinął głową Alexandrowi , potem skierował wzrok na drugiego mężczyznę - Jeśli będziecie czegoś potrzebowali, będę jeszcze przez chwilę na dole - uzdrowiciel już sobie radził z paskudnymi szramami i ranami, poparzeniami i odmrożeniami, które znaczyły ciało Selwyna. Auror nic pomóc więcej nie mógł - Domyślam się, że będziesz lepiej się czuł u siebie... - zawiesił głos i zatrzymał gest, który miał skierować go z powrotem na dół - Bennet, zdaje się, że posiadasz nie tylko zdolności w dziedzinie leczniczej, ale także teleportacji łącznej. Zabierz go proszę, jeśli tylko wyrazi taką chęć. Już wam nie zakłócam spokoju - i z tymi słowami zsunął się w cieni, schodząc skrzypiącymi schodami na dół. Nie miał zabawić długo czasu w miejscu, które dziś stało się kaźnią dla Selwyna. Próba.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Alexander zamarł momentalnie, nasłuchując, wzrok wbijając w drzwi za plecami Bennetta. Kiedy w końcu się poruszył nie było w nim ulgi, a bojowa gotowość - złapał za różdżkę, aby była w pogotowiu. Skupił całą swoją uwagę na rozlegających się na parterze krokach, na tym jak się zatrzymały, by rozbrzmieć po raz kolejny na schodach. O braku racjonalności swoich działań zorientował się dopiero pod lekko zaniepokojonym, pytającym spojrzeniem Alana. Kto przecież mógł się znajdować w starej chacie? Nie było wielu możliwych podejrzanych, wszystkich znali chociażby z widoku czy z nazwiska, w wieloma przeżywali niebezpieczne sytuacje lub zabawne anegdotki opowiadane nad kubkiem herbaty w kuchni. Alexander powoli i z zawahaniem opuścił różdżkę, aby ostatecznie ją odłożyć. Nadal jednak pozostawała w zasięgu jego chwytu, tak na wszelki wypadek. Szybko okazało się to zbędną ostrożnością, kiedy w drzwiach stanął Samuel. Alexander poczuł się nagle niezwykle świadom tego, jak musi wyglądać. Mimo wszystko uśmiechnął się słabo do Skamandera, kiedy ten skinął mu głową.
- Będziemy krzyczeć w razie czego - odezwał się zachrypniętym głosem, w którym czaiła się wdzięczność. Wszyscy byli tu tacy... otwarci, chętni do pomocy. Poruszył się odrobinę na łóżku, a jego twarz przebiegł krótki grymas, kiedy fala bólu przetoczyła się przez wymęczone ciało. Zaraz jednak oblicze młodego uzdrowiciela wygładziło się, a on sam wziął głęboki oddech i pokiwał głową na kolejne słowa aurora. - Siedzę tu od wczoraj. Właściwie to śpię - wzruszył lekko ramionami, tak, żeby nie spowodować kolejnej fali bólu. Skamander chyba czytał Alexandrowi w myślach, bowiem właśnie to była prośba, którą chciał skierować do Bennetta, nim nie pojawił się Sam. Alexander kiwnął głową, spoglądając na moment na Alana, zaraz jednak znów wracając wzrokiem do Samuela. - Dziękuję - powiedział jeszcze, nim Skamander nie opuścił pokoju. Młody uzdrowiciel zaczął się przy tym zastanawiać, czy schodzący właśnie po schodach mężczyzna również zamierza rzucić się w objęcia Próby, pozostawiając za sobą wszystko inne? To mógł pokazać jedynie czas, ale podskórnie Selwyn już przeczuwał, jaka może być odpowiedź.
Pozwolił jeszcze, aby Alan dokończył swoją pracę, po czym faktycznie poprosił o to, by ten pomógł wrócić mu do domu. Tym samym Alexander zostawił za sobą starą chatę, a w niej - samego siebie.
| zt
- Będziemy krzyczeć w razie czego - odezwał się zachrypniętym głosem, w którym czaiła się wdzięczność. Wszyscy byli tu tacy... otwarci, chętni do pomocy. Poruszył się odrobinę na łóżku, a jego twarz przebiegł krótki grymas, kiedy fala bólu przetoczyła się przez wymęczone ciało. Zaraz jednak oblicze młodego uzdrowiciela wygładziło się, a on sam wziął głęboki oddech i pokiwał głową na kolejne słowa aurora. - Siedzę tu od wczoraj. Właściwie to śpię - wzruszył lekko ramionami, tak, żeby nie spowodować kolejnej fali bólu. Skamander chyba czytał Alexandrowi w myślach, bowiem właśnie to była prośba, którą chciał skierować do Bennetta, nim nie pojawił się Sam. Alexander kiwnął głową, spoglądając na moment na Alana, zaraz jednak znów wracając wzrokiem do Samuela. - Dziękuję - powiedział jeszcze, nim Skamander nie opuścił pokoju. Młody uzdrowiciel zaczął się przy tym zastanawiać, czy schodzący właśnie po schodach mężczyzna również zamierza rzucić się w objęcia Próby, pozostawiając za sobą wszystko inne? To mógł pokazać jedynie czas, ale podskórnie Selwyn już przeczuwał, jaka może być odpowiedź.
Pozwolił jeszcze, aby Alan dokończył swoją pracę, po czym faktycznie poprosił o to, by ten pomógł wrócić mu do domu. Tym samym Alexander zostawił za sobą starą chatę, a w niej - samego siebie.
| zt
| 16.06.1956r
Był po pracy. Dużo ostatnio pracował, częściowo nad faktyczną pracą, częściowo nad badaniami. Kiedy nie pracował, lub po pracy, często był tutaj, dając sobie poczucie że coś robi, nad czymś pracuje. Nie sądził by na prawdę robił wiele, ostatecznie to tylko miejsce, skoro jednak jest potrzebne, Bott zamierzał pomóc. Ostatecznie żył ostatnio z młotkiem w ręku.
Szedł więc, w jednej ręce trzymając swój kubek z Próżności który jeszcze przed wybuchem anomalii magicznie przerobił, by dłużej trzymał ciepło napoju i nie parzył ręki. W środku znajdowała się ciepła herbata, rum, sok z cytryny i cukier. W torbie miał także termos i więcej rumu, było mroźno a on zamierzał dzisiaj solidnie popracować.
W drugiej ręce niósł skrzynkę z narzędziami mugolskimi i tymi magicznie podrasowanymi. Przystanął widząc nieznaną sobie jeszcze sylwetkę. Nie martwiło go to - nie w pierwszej chwili. Zakon działał prężnie, wciąż w ich szeregach pojawiały się nowe osoby, a nikt spoza Zakonu chyba nie widział tego miejsca?
Dopiero po chwili dotarło do niego, że coś jest nie tak. Nie dość, że ten ktoś był rudy rudością najszczerszą to jeszcze rozebrany niemal do naga. No dobra miał koszulkę, jednak czymże jest koszulka w obliczy wszechogarniającego śniegu? Aż Bertie wziął dodatkowy łyk swojej herbaty na rozgrzanie jakby i nieznajomemu miał on coś dać, i prawie się tą herbatą nie oblał kiedy usłyszał stek dziwnych odgłosów dobiegających z ust rudego kogoś.
- Fy fa, jævla møl, for helveste! - czy jakoś tak. Bert nawet nie starał się powtarzać tego zbitku przypadkowych liter w myślach. Teraz już pytanie brzmiało nie czy nieznajomy jest opętany, a przez ile demonów.
Pewnie są w nim zaklęte przez dziwne runy na jego rękach.
Bott poważnie zaczął się zastanawiać, czy pomóc temu człowiekowi czy jednak lepiej uciekać, zanim jakiś Azazel, Zozo, czy inny Neron nie postanowi zrobić sobie pożywki z jego duszy, wtedy jednak rudy człowiek się zatrzymał i chyba spojrzał na niego. No i nie było odwrotu.
- Heej? Potrzebujesz może pomocy..? - egzorcyzmu jakiegoś? - Ktoś ci podprowadził kurtkę?
Rozumiesz w ogóle po angielsku? A może to był angielski tylko jakiś antyczny? W każdym razie Bott wypuścił swoją skrzynkę z narzędziami, przykucnął i otworzył ją patrząc na schody przy których grzebał nieznajomy i na drewno przygotowane do solidniejszej odbudowy.
Był po pracy. Dużo ostatnio pracował, częściowo nad faktyczną pracą, częściowo nad badaniami. Kiedy nie pracował, lub po pracy, często był tutaj, dając sobie poczucie że coś robi, nad czymś pracuje. Nie sądził by na prawdę robił wiele, ostatecznie to tylko miejsce, skoro jednak jest potrzebne, Bott zamierzał pomóc. Ostatecznie żył ostatnio z młotkiem w ręku.
Szedł więc, w jednej ręce trzymając swój kubek z Próżności który jeszcze przed wybuchem anomalii magicznie przerobił, by dłużej trzymał ciepło napoju i nie parzył ręki. W środku znajdowała się ciepła herbata, rum, sok z cytryny i cukier. W torbie miał także termos i więcej rumu, było mroźno a on zamierzał dzisiaj solidnie popracować.
W drugiej ręce niósł skrzynkę z narzędziami mugolskimi i tymi magicznie podrasowanymi. Przystanął widząc nieznaną sobie jeszcze sylwetkę. Nie martwiło go to - nie w pierwszej chwili. Zakon działał prężnie, wciąż w ich szeregach pojawiały się nowe osoby, a nikt spoza Zakonu chyba nie widział tego miejsca?
Dopiero po chwili dotarło do niego, że coś jest nie tak. Nie dość, że ten ktoś był rudy rudością najszczerszą to jeszcze rozebrany niemal do naga. No dobra miał koszulkę, jednak czymże jest koszulka w obliczy wszechogarniającego śniegu? Aż Bertie wziął dodatkowy łyk swojej herbaty na rozgrzanie jakby i nieznajomemu miał on coś dać, i prawie się tą herbatą nie oblał kiedy usłyszał stek dziwnych odgłosów dobiegających z ust rudego kogoś.
- Fy fa, jævla møl, for helveste! - czy jakoś tak. Bert nawet nie starał się powtarzać tego zbitku przypadkowych liter w myślach. Teraz już pytanie brzmiało nie czy nieznajomy jest opętany, a przez ile demonów.
Pewnie są w nim zaklęte przez dziwne runy na jego rękach.
Bott poważnie zaczął się zastanawiać, czy pomóc temu człowiekowi czy jednak lepiej uciekać, zanim jakiś Azazel, Zozo, czy inny Neron nie postanowi zrobić sobie pożywki z jego duszy, wtedy jednak rudy człowiek się zatrzymał i chyba spojrzał na niego. No i nie było odwrotu.
- Heej? Potrzebujesz może pomocy..? - egzorcyzmu jakiegoś? - Ktoś ci podprowadził kurtkę?
Rozumiesz w ogóle po angielsku? A może to był angielski tylko jakiś antyczny? W każdym razie Bott wypuścił swoją skrzynkę z narzędziami, przykucnął i otworzył ją patrząc na schody przy których grzebał nieznajomy i na drewno przygotowane do solidniejszej odbudowy.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miotał się po całym domu nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Znaczy się, wiedział. Teoretycznie. Fox był dokładny co do położenia miejsca, w którym znajdowała się zdemolowana kwatera tego całego Zakonu Feniksa. Podobno tam zawsze było co robić. W szopie eliksir miał dochodzić jeszcze ładne parę godzin i nie należało tam na ten czas wchodzić. Norweg wyjrzał tęsknym spojrzeniem przez okno w kuchni, z którego widział dokładnie swoją zieloną pracownię. Westchnął, fuknął, pokręcił głową i łapiąc za różdżkę leżącą na kuchennym blacie odwrócił się na pięcie. Przemknął jak wicher przez salon i zaczął mocować się z wysokimi, sznurowanymi butami. Zdjął z wieszaka kożuch i zarzucił go zamaszystym ruchem na barki. Wyszedł z domu i zerkając przelotnie na kurnik, upewniając się, że jest on dokładnie zamknięty. Był. Ås nie miał już dosłownie nic do zrobienia w domu, do Lunary iść nie chciał, bo akurat nie miał na to ochoty. Odchrząknął więc, zmarszczył nos i skupił się na miejscu, w którym chciał się znaleźć. Nie wiedział dokładnie jak wygląda okolica chaty, także musiał wybrać miejsce odrobinę bardziej odległe. Zniknął z trzaskiem i z takim samym dźwiękiem pojawił się zaraz w okolicy restauracji La Revenant czy jak ona tam dokładnie miała. Tak czy siak, restauracji obok której rósł ten piękny, rozłożysty, wiekowy dąb. miał się dalej udać kawałek na południowy wschód i skręcić w lewo. Tak też i zrobił, a śnieg skrzypiał mu pod butami. Było idealnie - zimno, pochmurno, a w powietrzu czuł, że niedługo podniesie się mgła. Ona zawsze pachniała tak samo, nie ważne czy na Wyspach, czy na dalekiej północy.
Skręcił w lewo, minął krzak róży pokryty białym puchem. Zatrzymał się i cofnął, strzepnął śnieg z pąku i dokładnie obejrzał. Był zmrożony, całkowicie. Skrzywił się, obrażony na świat i ruszył dalej. Kochał zimę, ale nawet dla niego to wszystko było solidnym przegięciem. Magia się wynaturzyła, przestała współgrać z przyrodą. Trudniej było o dobre ingrediencje roślinne, a to równało się wyższym cenom. Na tę myśl kopnął grudę lodu i przyspieszył tempa marszu. Im szybciej się czymś zajmie tym szybciej przestanie myśleć o... o wszystkim. Myślenie ostatnio go zabijało wewnętrznie, zżerały go wyrzuty sumienia. Kopnął jeszcze parę brył śniegu, minął kępę jarzębin, świerki, trzy brzozy i w końcu dotarł gdzie miał dotrzeć. Uniósł brwi będąc pełnym podziwu dla czegokolwiek, co rozsadziło budynek. Zjeżył się przy tym, wyczuwając w powietrzu coś jeszcze. Coś, czym śmierdzieli Burke, czym przesiąknięta była także i Lara. Cokolwiek się tu zdarzyło było tak samo plugawe jak inne anomalie.
Stąpał ostrożnie po całkiem już uprzątniętym rumowisku. Rozglądając się uważnie dookoła zdjął kurtkę i powiesił ją na opartej o najbliższy kawałek ściany desce. Zakasał wprawnie rękawy i pocierając ręce zabrał się do pracy przy zawalonych schodach. Zawalone były dwojako, bo same w sobie i tym, co zleciało na nie z kiedyś na pewno istniejącego sufitu. Rozbierał konstrukcję dobrą chwilę, usuwając wszystkie połamane deski i belki z najwyższą ostrożnością. Odkładał je na kilka stert różniących się od siebie długością poszczególnych elementów. W końcu, może do czegoś da się je jeszcze wykorzystać. Było mu dobrze - chłód szczypał w policzki, a mięśnie w ruchu generowały ciepło. Dlatego bardzo nie spodobało mu się, kiedy jedna z belek osunęła się i uderzyła go w goleń.
- Faen! J'vel, dra til helvete!* - wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw, zaciskając zęby i gwałtownie wciągając przez nie powietrze. Wtedy jednak do jego uszu dobiegł odgłos czyichś kroków. Spojrzał w bok i jego oczom ukazał się - zapewne - jakiś Anglik. Kiedy jegomość się odezwał nie pozostawił złudzeń z tym swoim brytyjskim akcentem. Był całkiem uprzejmy, ale to wcale nie uśpiło czujności Åsbjørna. Obrzucił mężczyznę skonsternowanym spojrzeniem i ostatecznie wzruszył ramionami, po czym pokręcił głową, przechylając ją lekko w jedną stronę, wskazując na wiszącą obok kurtkę. Stał tak przez moment, wahając się, czy odezwać się do nieznajomego czy nie. Ten w końcu wyglądał, jakby znał się na naprawianiu domów. Czy też ruin. Przyszedł całkiem przygotowany, a nie jak Ås: ot tak. W końcu jednak przełamał się i odezwał.
- Umiesz...? - zapytał, wskazując na zachowaną resztę konstrukcji schodów, którą nawet zgrabnie odratował. Było słychać, że nie pochodził stąd, choć nie kaleczył języka dziwnym dla Brytyjczyków, norweskim akcentem.
| *Motyla noga! Skubany, idź się goń! - w wersji przystosowanej do oczu co wrażliwszych czytelników
[bylobrzydkobedzieladnie]
Skręcił w lewo, minął krzak róży pokryty białym puchem. Zatrzymał się i cofnął, strzepnął śnieg z pąku i dokładnie obejrzał. Był zmrożony, całkowicie. Skrzywił się, obrażony na świat i ruszył dalej. Kochał zimę, ale nawet dla niego to wszystko było solidnym przegięciem. Magia się wynaturzyła, przestała współgrać z przyrodą. Trudniej było o dobre ingrediencje roślinne, a to równało się wyższym cenom. Na tę myśl kopnął grudę lodu i przyspieszył tempa marszu. Im szybciej się czymś zajmie tym szybciej przestanie myśleć o... o wszystkim. Myślenie ostatnio go zabijało wewnętrznie, zżerały go wyrzuty sumienia. Kopnął jeszcze parę brył śniegu, minął kępę jarzębin, świerki, trzy brzozy i w końcu dotarł gdzie miał dotrzeć. Uniósł brwi będąc pełnym podziwu dla czegokolwiek, co rozsadziło budynek. Zjeżył się przy tym, wyczuwając w powietrzu coś jeszcze. Coś, czym śmierdzieli Burke, czym przesiąknięta była także i Lara. Cokolwiek się tu zdarzyło było tak samo plugawe jak inne anomalie.
Stąpał ostrożnie po całkiem już uprzątniętym rumowisku. Rozglądając się uważnie dookoła zdjął kurtkę i powiesił ją na opartej o najbliższy kawałek ściany desce. Zakasał wprawnie rękawy i pocierając ręce zabrał się do pracy przy zawalonych schodach. Zawalone były dwojako, bo same w sobie i tym, co zleciało na nie z kiedyś na pewno istniejącego sufitu. Rozbierał konstrukcję dobrą chwilę, usuwając wszystkie połamane deski i belki z najwyższą ostrożnością. Odkładał je na kilka stert różniących się od siebie długością poszczególnych elementów. W końcu, może do czegoś da się je jeszcze wykorzystać. Było mu dobrze - chłód szczypał w policzki, a mięśnie w ruchu generowały ciepło. Dlatego bardzo nie spodobało mu się, kiedy jedna z belek osunęła się i uderzyła go w goleń.
- Faen! J'vel, dra til helvete!* - wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw, zaciskając zęby i gwałtownie wciągając przez nie powietrze. Wtedy jednak do jego uszu dobiegł odgłos czyichś kroków. Spojrzał w bok i jego oczom ukazał się - zapewne - jakiś Anglik. Kiedy jegomość się odezwał nie pozostawił złudzeń z tym swoim brytyjskim akcentem. Był całkiem uprzejmy, ale to wcale nie uśpiło czujności Åsbjørna. Obrzucił mężczyznę skonsternowanym spojrzeniem i ostatecznie wzruszył ramionami, po czym pokręcił głową, przechylając ją lekko w jedną stronę, wskazując na wiszącą obok kurtkę. Stał tak przez moment, wahając się, czy odezwać się do nieznajomego czy nie. Ten w końcu wyglądał, jakby znał się na naprawianiu domów. Czy też ruin. Przyszedł całkiem przygotowany, a nie jak Ås: ot tak. W końcu jednak przełamał się i odezwał.
- Umiesz...? - zapytał, wskazując na zachowaną resztę konstrukcji schodów, którą nawet zgrabnie odratował. Było słychać, że nie pochodził stąd, choć nie kaleczył języka dziwnym dla Brytyjczyków, norweskim akcentem.
| *Motyla noga! Skubany, idź się goń! - w wersji przystosowanej do oczu co wrażliwszych czytelników
[bylobrzydkobedzieladnie]
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nieznajomy był dziwny. Tyle Bertie mógł wyczytać z jego nieufnych gestów i ruchów. Może nie dziwny, może... nerwowy? Wystraszony? Spłoszony? Bott nie był mistrzem odczytywania emocji, ale właśnie takie wrażenie wywarł na nim ten-ktoś, kto jak się okazało potrafi mówić po angielsku. A przynajmniej wymówić jedno słowo, bo dokładnie taką ilością go obdarzył. Bertie wzruszył więc tylko ramionami, podchodząc trochę bliżej.
- Mistrzem nie jestem, ale w swoim domu robiłem już dwa wielkie remonty, a i tutaj stukam młotkiem dość często, więc może dam radę niczego nie popsuć. - spojrzał w górę, bo gdzieś tam znajdował się nowy Zakonnik. Swoją drogą Bertie uważał się za wysokiego, wykraczał niewiele ponad przeciętną wzrostu męskiego swojego pokolenia, jednak okazało się że Zakon miał tendencję do przyciągania ludzi hodowanych na na prawdę dobrym nawozie, mleku, czy eliksirze na porost człowieka.
- Nie zamarzasz? Mam herbatę i rum, możesz wziąć kubek z termosu. - zaoferował jeszcze, wchodząc pod schody żeby się przyjrzeć. Na tym czy deski są we właściwym miejscu się nie znał, liczył że to ustawił ktoś kto więcej wie, lub ktoś po prostu powtórzył poprzednie ustawienie które widocznie było dobre. On jedynie upewniał się czy żadna z pozostawionych desek nie powinna jednak zostać wymieniona lub czy któraś nowa nie została przybita do czegoś zbyt miękkiego lub wilgotnego. - Obijamy je? - zaproponował, skoro nic takiego nie znalazł. Większość połamanych desek zebrali już dawno, przy sprzątaniu dookoła i ratowaniu tego co odratować się dało, więc jak tylko ten-ktoś skończy, może wziąć się z nim do zakrywania konstrukcji deskami. I jeden element mogą dzisiaj skończyć. - A, nie przedstawiłem się. Jestem Bertie Bott. - dodał zaraz, wyciągając w stronę chyba-nowego-zakonnika-albo-jednak-opętanego-przez-demony-człowieka prawą rękę i uśmiechając się przy tym, bo przecież każda nowa znajomość to nowa okazja do uśmiechu, prawda?
- Skąd pochodzisz? - spytał zaraz, w końcu zlepek dziwnych głosek zwalając na karb tego że ten-ktoś może po prostu być z miejsca w którym ten zlepek sylab ma sens, nawet formuje się w słowa, które przekazują jakąś treść. - I co to było co mówiłeś chwilę temu? Brzmiało jakby cię co najmniej sześć demonów opętało, w dodatku demonów znających niemiecki. - tak, słyszał kiedyś jednego Niemca i brzmiało to trochę podobnie, ale jednak nie do końca jak tamto, jednak trochę bardziej demonicznie.
Złapał zaraz młotek, kilka gwoździ i w nadziei że nie straci dziś ani jednego palca zaczął przybijać deskę w odpowiednim miejscu.
- Mistrzem nie jestem, ale w swoim domu robiłem już dwa wielkie remonty, a i tutaj stukam młotkiem dość często, więc może dam radę niczego nie popsuć. - spojrzał w górę, bo gdzieś tam znajdował się nowy Zakonnik. Swoją drogą Bertie uważał się za wysokiego, wykraczał niewiele ponad przeciętną wzrostu męskiego swojego pokolenia, jednak okazało się że Zakon miał tendencję do przyciągania ludzi hodowanych na na prawdę dobrym nawozie, mleku, czy eliksirze na porost człowieka.
- Nie zamarzasz? Mam herbatę i rum, możesz wziąć kubek z termosu. - zaoferował jeszcze, wchodząc pod schody żeby się przyjrzeć. Na tym czy deski są we właściwym miejscu się nie znał, liczył że to ustawił ktoś kto więcej wie, lub ktoś po prostu powtórzył poprzednie ustawienie które widocznie było dobre. On jedynie upewniał się czy żadna z pozostawionych desek nie powinna jednak zostać wymieniona lub czy któraś nowa nie została przybita do czegoś zbyt miękkiego lub wilgotnego. - Obijamy je? - zaproponował, skoro nic takiego nie znalazł. Większość połamanych desek zebrali już dawno, przy sprzątaniu dookoła i ratowaniu tego co odratować się dało, więc jak tylko ten-ktoś skończy, może wziąć się z nim do zakrywania konstrukcji deskami. I jeden element mogą dzisiaj skończyć. - A, nie przedstawiłem się. Jestem Bertie Bott. - dodał zaraz, wyciągając w stronę chyba-nowego-zakonnika-albo-jednak-opętanego-przez-demony-człowieka prawą rękę i uśmiechając się przy tym, bo przecież każda nowa znajomość to nowa okazja do uśmiechu, prawda?
- Skąd pochodzisz? - spytał zaraz, w końcu zlepek dziwnych głosek zwalając na karb tego że ten-ktoś może po prostu być z miejsca w którym ten zlepek sylab ma sens, nawet formuje się w słowa, które przekazują jakąś treść. - I co to było co mówiłeś chwilę temu? Brzmiało jakby cię co najmniej sześć demonów opętało, w dodatku demonów znających niemiecki. - tak, słyszał kiedyś jednego Niemca i brzmiało to trochę podobnie, ale jednak nie do końca jak tamto, jednak trochę bardziej demonicznie.
Złapał zaraz młotek, kilka gwoździ i w nadziei że nie straci dziś ani jednego palca zaczął przybijać deskę w odpowiednim miejscu.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ten Anglik był okropnie rozmowny. Ås skurczył się w sobie kiedy mężczyzna wypowiedział do niego tyle słów i to jeszcze na raz. Miał nadzieję na kiwnięcie głową, może krótkie tak albo nie. Dostał za to rozbudowaną odpowiedź, o zgrozo, z elementami wdrożenia w historię jego towarzysza. Nie do końca pojmował jakim cudem ludzie byli zdolni tyle tutaj mówić i nadal być w stanie funkcjonować psychicznie. Choć tak naprawdę im dłużej mieszkał w Anglii i im więcej Brytyjczyków poznawał to po prostu tym bardziej utwierdzał się w swoim założeniu, że oni są po prostu dziwni. Skrajnie specyficzni. Lecz podskórnie przeczuwał, że gdyby w tym momencie przeprowadził się na powrót do Norwegii to w pewien sposób zaczęłoby mu tego brakować. Wzruszył ramieniem i uniósł lekko brwi, a jego wyraz twarzy można było skwitować jako typowe "och, cóż, niech będzie i tak, wierzę ci". Następną propozycją czarodziej go zaskoczył - Norweg popatrzył się to na niego, to na przyniesiony termos i uśmiechnął się bardzo powściągliwie, ledwo zauważalnie, lecz wdzięcznie.
- Dziękuję. Ale nie piję alkoholu - powiedział, od razu się tłumacząc. Nie chciał urazić znajomego-nieznajomego, bowiem odmawianie poczęstunku uchodziło w stronach Ingissona za wysoce niekulturalne i trzeba było mieć po temu naprawdę dobry powód. Zawahał się raz jeszcze, ale w końcu ruszył się z miejsca i stanął przy facecie, roztaczając wokół ten swój korzenno-ziołowy zapach. Nie był do końca apteczny - brakowało w nim tej obcej, nieprzyjemnej nuty charakterystycznej dla aptek i szpitali. Skinął energicznie głową w zgodzie na obijanie, nie wiedząc przy tym jak ma się tak właściwie czuć przy tym czarodzieju. Traktował go z taką ufnością - ale pewnie tylko dlatego, że jeszcze go nie znał. Ås zmarszczył się wewnętrznie na myśl o tym, że pewnie nie na długo taki stan rzeczy się utrzyma. Ci dobrzy Anglicy byli mało tolerancyjni dla takich elementów jak Ingisson, zdążył się on już o tym dostatecznie wiele razy przekonać. Ciężko było jednak nie pojąć, że człowiek którego spotkał tego mroźnego dnia był po prostu życzliwy - niezwykle dobrze mu z oczu patrzyło, jak tak Norweg przyglądał m u się, kiedy ten wyciągnął ku niemu rękę. Bez zastanowienia uścisnął ją, w końcu był dobrze wychowany jak na wpół islandzkiego dzikusa przystało.
- Åsbjørn Ingisson - przedstawił się w rewanżu, już przeczuwając że raczej nie usłyszy dziś poprawnej wersji swojego imienia. - As. Miło poznać - dodał więc prędko, byleby tylko Bertie Bott nie poczuł się zobowiązany do próbowania wymówienia tych wszystkich, zapewne wydających się mu cudacznymi, głosek. Ingisson miał już pewną stereotypową opinię o Anglikach i w większości się ona potwierdzała, więc jak do tej pory nie spieszno mu było do jej zmiany. Wolał, żeby życie weryfikowało. Ås uniósł na moment głowę, wpatrując się w barwny punkt przeskakujący pomiędzy gałęziami pobliskiego krzaka jałowca. Sikorka.
- Z Norwegii. Za kołem podbiegunowym - odpowiedział, spoglądając znów na Botta, za którym podążył wzrokiem do skrzynki z narzędziami. - Przekleństwa. Uszy ci zwiędną - powiedział, z lekkim uśmiechem pod nosem wyszukując wśród świeżo skrojonych desek takich, które nadawałyby się na schody. Kiedy znalazł złapał całe naręcze i przeniósł bliżej konstrukcji schodów. Wziął jedną i przytrzymał ją w odpowiednim miejscu, w czasie kiedy Bertie zaczął przybijać ją gwoździami. - Czym się zajmujesz? - zapytał po dłuższej chwili rozważania, czy aby na pewno powinien kusić mężczyznę do stworzenia kolejnej wylewnej odpowiedzi. Ale jak już zaczęli rozmawiać to powinien przecież jakoś podtrzymywać konwersację ze swojej strony, nie chciał przecież wyjść na gbura. Słychać było przy tym, że jest mimo wszystko trochę zaciekawiony - Bott w końcu całkiem sprawnie radził sobie z młotkiem i gwoździami, więc normalnym było dla Åsbjørna zaczęcie rozważania, co też innego Anglik mógł robić w życiu jak nie właśnie to.
- Dziękuję. Ale nie piję alkoholu - powiedział, od razu się tłumacząc. Nie chciał urazić znajomego-nieznajomego, bowiem odmawianie poczęstunku uchodziło w stronach Ingissona za wysoce niekulturalne i trzeba było mieć po temu naprawdę dobry powód. Zawahał się raz jeszcze, ale w końcu ruszył się z miejsca i stanął przy facecie, roztaczając wokół ten swój korzenno-ziołowy zapach. Nie był do końca apteczny - brakowało w nim tej obcej, nieprzyjemnej nuty charakterystycznej dla aptek i szpitali. Skinął energicznie głową w zgodzie na obijanie, nie wiedząc przy tym jak ma się tak właściwie czuć przy tym czarodzieju. Traktował go z taką ufnością - ale pewnie tylko dlatego, że jeszcze go nie znał. Ås zmarszczył się wewnętrznie na myśl o tym, że pewnie nie na długo taki stan rzeczy się utrzyma. Ci dobrzy Anglicy byli mało tolerancyjni dla takich elementów jak Ingisson, zdążył się on już o tym dostatecznie wiele razy przekonać. Ciężko było jednak nie pojąć, że człowiek którego spotkał tego mroźnego dnia był po prostu życzliwy - niezwykle dobrze mu z oczu patrzyło, jak tak Norweg przyglądał m u się, kiedy ten wyciągnął ku niemu rękę. Bez zastanowienia uścisnął ją, w końcu był dobrze wychowany jak na wpół islandzkiego dzikusa przystało.
- Åsbjørn Ingisson - przedstawił się w rewanżu, już przeczuwając że raczej nie usłyszy dziś poprawnej wersji swojego imienia. - As. Miło poznać - dodał więc prędko, byleby tylko Bertie Bott nie poczuł się zobowiązany do próbowania wymówienia tych wszystkich, zapewne wydających się mu cudacznymi, głosek. Ingisson miał już pewną stereotypową opinię o Anglikach i w większości się ona potwierdzała, więc jak do tej pory nie spieszno mu było do jej zmiany. Wolał, żeby życie weryfikowało. Ås uniósł na moment głowę, wpatrując się w barwny punkt przeskakujący pomiędzy gałęziami pobliskiego krzaka jałowca. Sikorka.
- Z Norwegii. Za kołem podbiegunowym - odpowiedział, spoglądając znów na Botta, za którym podążył wzrokiem do skrzynki z narzędziami. - Przekleństwa. Uszy ci zwiędną - powiedział, z lekkim uśmiechem pod nosem wyszukując wśród świeżo skrojonych desek takich, które nadawałyby się na schody. Kiedy znalazł złapał całe naręcze i przeniósł bliżej konstrukcji schodów. Wziął jedną i przytrzymał ją w odpowiednim miejscu, w czasie kiedy Bertie zaczął przybijać ją gwoździami. - Czym się zajmujesz? - zapytał po dłuższej chwili rozważania, czy aby na pewno powinien kusić mężczyznę do stworzenia kolejnej wylewnej odpowiedzi. Ale jak już zaczęli rozmawiać to powinien przecież jakoś podtrzymywać konwersację ze swojej strony, nie chciał przecież wyjść na gbura. Słychać było przy tym, że jest mimo wszystko trochę zaciekawiony - Bott w końcu całkiem sprawnie radził sobie z młotkiem i gwoździami, więc normalnym było dla Åsbjørna zaczęcie rozważania, co też innego Anglik mógł robić w życiu jak nie właśnie to.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata