Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Pokój nr 3
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Pokój nr 3
Mieści się tutaj nieduża szafa z czarodziejskimi szatami oraz odzieniem ochronnym wykonanym ze smoczej skóry, które chroni przed smoczym ogniem, kilka brzękadeł, peleryna przeciwogniowa. Na obitej zielonym materiałem kozetce leży poduszka i koc, którym można okryć się nocą, gdy zachodzi potrzeba odpoczynku w pracy, po pracy lub podczas nocnej warty w rezerwacie. Ściany pomalowane są w różane wzory przywodzące na myśl ogrody Rosierów.
Na pokój nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Nie wiedziała, co dokładniej podsunęło jej tę myśl, czy to jedynie spychana na dalszy plan tęsknota, czy też zwyczajna ciekawość, lecz przerażająco wczesnym porankiem – by zdążyć nim jeszcze nocna zmiana opiekunów uda się do domów – postanowiła przenieść się do dworku znajdującego się przy rezerwacie Albionów Czarnooków w Kent, gdzie pracował Tristan. Choć ozdabiający palec pierścień bezustannie przypominał o łączącym ich przyrzeczeniu, to czasu na spotkania było coraz mniej. Oboje mieli swe zajęcia, obowiązki wobec rodów, zaś będąca świeżo po porodzie Druella, czy leżący w szpitalu Caesar sprawiali, że zmartwienia jęły przesłaniać cały świat – jak nie poddać się rozpaczy, kiedy echo porwania jeszcze nie przebrzmiało do końca, a los już rzucał pod nogi kolejne kłody...?
Nie potrafiła zaufać sobie na tyle, by bez lęku teleportować się na tereny przylegające do samej placówki, dlatego znów sięgnęła po proszek Fiuu, upewniając się jednak przedtem, czy na pewno wzięła ze sobą choćby najmniejszą fiolkę eliksiru wzmacniającego i czy jest już rozbudzona na tyle, by być w stanie wymówić adres bez zająknięcia. Choć skrzat domowy próbował przemówić do rozsądku Evandry, wspominając to o stanie panienki, to o wymykaniu się z dworu bez wiedzy rodzicieli, to uparcie dążyła do spełnienia raz powziętego postanowienia. Czy Tristan spodziewał się, że ujrzy ją w Kent, i to bladym świtem? I jak miał zareagować na tę niezapowiedzianą wizytę...?
Obawy te zaczęły ją męczyć dopiero, gdy wyszła z kominka pokasłując cichutko i powiodła dookoła wzrokiem po przeszklonym, podobnym szklarni halu, gdy poczuła, że naprawdę to zrobiła. Czego tutaj szukała? Czy naprawdę liczyła na to, że po całonocnym dyżurze Tristan będzie skory do rozmowy? A może – choć miała problem z przyznaniem tego przed sobą samą – chciała go zobaczyć, tutaj, w miejscu jego pracy, w miejscu, któremu oddał serce? Bo czy smoki nie były jego namiętnością, czy nie ryzykował życia, by móc napawać się bliskością tych majestatycznych, przepełnionych żywą magią stworzeń? Przecież doskonale pamiętała, jak leżał wtedy w szpitalu, jak cierpiał, a mimo to nie zrezygnował, nie wycofał się...
Wyprostowała się dumnie i zaczęła otrzepywać z sadzy swą prostą, codzienną suknię, próbując robić dobrą minę do złej gry. Przecież nie popełniła żadnego faux pas, przecież była szlachcianką – i to nie byle jaką, przeszło jej przez myśl, a narzeczoną panicza Rosiera - i mogła się tutaj pojawić o każdej porze dnia i nocy! Zbyt zajęta swymi myślami nie spostrzegła nawet, gdy podeszła do niej jedna z badaczek pracujących w rezerwacie, a następnie zapytała, wyraźnie zmęczona i zdziwiona, o cel tej niecodziennej wizyty. Nie dłużej niż chwilę później Evandra czekała już w jednym z pokojów na dalszy rozwój wypadków, zaś rzeczona badaczka zaręczyła – choć nie bez cienia podejrzliwości – że bezzwłocznie powiadomi Tristana o przybyciu panny Lestrange; najwidoczniej słowo narzeczona nie mogło jej przejść przez gardło.
Dopiero gdy znów została sama, wątpliwości uderzyły ją ze zdwojoną siłą; jeszcze możesz uciekać, Evandro, jeszcze możesz odejść! Nie usiadła nawet na chwilę, krążąc po niewielkim pomieszczeniu w tę i z powrotem, nerwowo bawiąc się ozdabiającym palec pierścieniem. I ona była zmęczona ostatnimi wydarzeniami, i ona była znużona; jej lico straszyło kontrastem między cieniami a chorobliwą bladością skóry, lecz mimo to nie pozwalała sobie na jawne okazanie słabości. Gdyby była mniej wyniosła, mniej pewna siebie, czy zostałaby w ogóle wysłuchana...? Drgnęła, gdy z oddali usłyszała świdrujący powietrze ryk jednego z jaszczurów.
Nie potrafiła zaufać sobie na tyle, by bez lęku teleportować się na tereny przylegające do samej placówki, dlatego znów sięgnęła po proszek Fiuu, upewniając się jednak przedtem, czy na pewno wzięła ze sobą choćby najmniejszą fiolkę eliksiru wzmacniającego i czy jest już rozbudzona na tyle, by być w stanie wymówić adres bez zająknięcia. Choć skrzat domowy próbował przemówić do rozsądku Evandry, wspominając to o stanie panienki, to o wymykaniu się z dworu bez wiedzy rodzicieli, to uparcie dążyła do spełnienia raz powziętego postanowienia. Czy Tristan spodziewał się, że ujrzy ją w Kent, i to bladym świtem? I jak miał zareagować na tę niezapowiedzianą wizytę...?
Obawy te zaczęły ją męczyć dopiero, gdy wyszła z kominka pokasłując cichutko i powiodła dookoła wzrokiem po przeszklonym, podobnym szklarni halu, gdy poczuła, że naprawdę to zrobiła. Czego tutaj szukała? Czy naprawdę liczyła na to, że po całonocnym dyżurze Tristan będzie skory do rozmowy? A może – choć miała problem z przyznaniem tego przed sobą samą – chciała go zobaczyć, tutaj, w miejscu jego pracy, w miejscu, któremu oddał serce? Bo czy smoki nie były jego namiętnością, czy nie ryzykował życia, by móc napawać się bliskością tych majestatycznych, przepełnionych żywą magią stworzeń? Przecież doskonale pamiętała, jak leżał wtedy w szpitalu, jak cierpiał, a mimo to nie zrezygnował, nie wycofał się...
Wyprostowała się dumnie i zaczęła otrzepywać z sadzy swą prostą, codzienną suknię, próbując robić dobrą minę do złej gry. Przecież nie popełniła żadnego faux pas, przecież była szlachcianką – i to nie byle jaką, przeszło jej przez myśl, a narzeczoną panicza Rosiera - i mogła się tutaj pojawić o każdej porze dnia i nocy! Zbyt zajęta swymi myślami nie spostrzegła nawet, gdy podeszła do niej jedna z badaczek pracujących w rezerwacie, a następnie zapytała, wyraźnie zmęczona i zdziwiona, o cel tej niecodziennej wizyty. Nie dłużej niż chwilę później Evandra czekała już w jednym z pokojów na dalszy rozwój wypadków, zaś rzeczona badaczka zaręczyła – choć nie bez cienia podejrzliwości – że bezzwłocznie powiadomi Tristana o przybyciu panny Lestrange; najwidoczniej słowo narzeczona nie mogło jej przejść przez gardło.
Dopiero gdy znów została sama, wątpliwości uderzyły ją ze zdwojoną siłą; jeszcze możesz uciekać, Evandro, jeszcze możesz odejść! Nie usiadła nawet na chwilę, krążąc po niewielkim pomieszczeniu w tę i z powrotem, nerwowo bawiąc się ozdabiającym palec pierścieniem. I ona była zmęczona ostatnimi wydarzeniami, i ona była znużona; jej lico straszyło kontrastem między cieniami a chorobliwą bladością skóry, lecz mimo to nie pozwalała sobie na jawne okazanie słabości. Gdyby była mniej wyniosła, mniej pewna siebie, czy zostałaby w ogóle wysłuchana...? Drgnęła, gdy z oddali usłyszała świdrujący powietrze ryk jednego z jaszczurów.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wolał pracować w nocy, niż w dzień. Czarne niebo wyglądało pięknie, kiedy przecinała je srebrzysta smocza łuska lub ogień przerażająco niebezpiecznego jaszczurzego oddechu. I tak źle sypiał, a natłok obowiązków w rezerwacie pozwalał mu oderwać myśli od piętrzących się zmartwień. Mimo pozornej beztroski martwił się o Druellę i o reakcję ze strony Blacków – Cygnus pragnął syna, na ile te pragnienia przyćmią mu rozum? Szczęśliwie przynajmniej Narcyza wydawała się zdrowa, a Blackowie się jej nie wyparli – pomimo kontrowersyjnie złocistego koloru włosów. Bał się tego. Rozumiał, a przynajmniej tolerował fakt, że rzadko widywał Evandrę – wypadek, który spotkał jej brata, był dla niej trudny.
Noc zaczęła się spokojnie, ale przymus złapania Devaughna i umieszczenia go oddzielonym terrarium przyprawiał go o kolejne zmartwienia. Miał dopiero trzy lata, był bardzo młody – to dziwne, że pospolita łuszczyca osłabiła go tak mocno. Ktoś zaobserwował go liżącego rany, był wystraszony. Uciekał. Pochwycenie gada zajęło im niemal godzinę – wyczerpującą godzinę ciągłej czujności i kolejnych żałośnie nieumiejętnych prób. Stał właśnie przy jego klatce, obserwując przez zaparowaną od ognia szybę wciąż pobudzone stworzenie, kiedy z zamyślenia wytrąciła go wyraźnie speszona Vera. Kilkakrotnie poprosił ją o powtórzenie wieści – Evandra, tutaj? Bez zbędnej zwłoki i z pośpiechem, zamaszystym krokiem ruszył w kierunku korytarzy, gdzie ją ponoć zaprowadzono. Nie przypuszczał, by mogła się tutaj pojawić bez powodu – a powód nie mógł być radosny, czy coś się stało? Dlaczego o tej porze nie była w domu? Dlaczego skierowała się akurat do niego? Odpędzał od siebie kolejne natrętne myśli, w pośpiechu wspinając się po kolejnych schodach, opuściwszy już terraria.
Nieprzyzwyczajony do podobnych praktyk względem własnego pokoju we własnym rezerwacie pchnął drzwi bez pukania, choć, być może, wiedząc, że wewnątrz przebywa dama, zapukać powinien.
- Evandro – powitał ją, nim dobrze otworzył drzwi, nim wpadł do środka, zaraz poszukując spojrzeniem jej sylwetki; wyglądała nerwowo, choć nie wiedział, czy bardziej niż on sam. Strach był na jego twarzy dobrze widoczny – ostrożnie, powoli przymknął za sobą drzwi, wyraźnie wykazując zakłopotanie. Głębokie cienie pod jego oczami zdradzały oznaki przemęczenia po nieprzespanej nocy, a ochronny uniform nijak nie przypominał zapewne szat, w których narzeczona widywała go zwykle. Zdążył tylko przetrzeć twarz z błota, którym wciąż był ubrudzony po gonitwie za Devaughnem w suchy ręcznik, zwichrzone włosy wskazywały na pracowitą noc. - Czy coś się stało? - zapytał od wejścia, niepewnie wodząc wzrokiem po jej doskonałym licu. Nie wyglądała dobrze, zmartwienie niechybnie i jej spędzało sen z powiek – lecz po co tutaj przyszła? Gdyby coś poważniejszego stało się z Caesarem nie przychodziłaby akurat do niego.
Jego oko zsunęła się na dłoń, którą bawiła się pierścieniem o rubinowym oku.
- Evandro... – powtórzył cicho, po co miałaby do niego przychodzić nad ranem, w miejscu, w którym nikt ich razem nie zobaczy, teraz, gdy na głowie miała tyle zmartwień? Czyżby chciała prosić o łaskę, darowanie jej wolności? Nie możesz zwrócić mi tego pierścienia, Evandro.
Nie odejmując od niej spojrzenia jął opieszale ściągać z dłoni rękawice, rzucając je, jedna po drugiej, na pobliski stolik.
Noc zaczęła się spokojnie, ale przymus złapania Devaughna i umieszczenia go oddzielonym terrarium przyprawiał go o kolejne zmartwienia. Miał dopiero trzy lata, był bardzo młody – to dziwne, że pospolita łuszczyca osłabiła go tak mocno. Ktoś zaobserwował go liżącego rany, był wystraszony. Uciekał. Pochwycenie gada zajęło im niemal godzinę – wyczerpującą godzinę ciągłej czujności i kolejnych żałośnie nieumiejętnych prób. Stał właśnie przy jego klatce, obserwując przez zaparowaną od ognia szybę wciąż pobudzone stworzenie, kiedy z zamyślenia wytrąciła go wyraźnie speszona Vera. Kilkakrotnie poprosił ją o powtórzenie wieści – Evandra, tutaj? Bez zbędnej zwłoki i z pośpiechem, zamaszystym krokiem ruszył w kierunku korytarzy, gdzie ją ponoć zaprowadzono. Nie przypuszczał, by mogła się tutaj pojawić bez powodu – a powód nie mógł być radosny, czy coś się stało? Dlaczego o tej porze nie była w domu? Dlaczego skierowała się akurat do niego? Odpędzał od siebie kolejne natrętne myśli, w pośpiechu wspinając się po kolejnych schodach, opuściwszy już terraria.
Nieprzyzwyczajony do podobnych praktyk względem własnego pokoju we własnym rezerwacie pchnął drzwi bez pukania, choć, być może, wiedząc, że wewnątrz przebywa dama, zapukać powinien.
- Evandro – powitał ją, nim dobrze otworzył drzwi, nim wpadł do środka, zaraz poszukując spojrzeniem jej sylwetki; wyglądała nerwowo, choć nie wiedział, czy bardziej niż on sam. Strach był na jego twarzy dobrze widoczny – ostrożnie, powoli przymknął za sobą drzwi, wyraźnie wykazując zakłopotanie. Głębokie cienie pod jego oczami zdradzały oznaki przemęczenia po nieprzespanej nocy, a ochronny uniform nijak nie przypominał zapewne szat, w których narzeczona widywała go zwykle. Zdążył tylko przetrzeć twarz z błota, którym wciąż był ubrudzony po gonitwie za Devaughnem w suchy ręcznik, zwichrzone włosy wskazywały na pracowitą noc. - Czy coś się stało? - zapytał od wejścia, niepewnie wodząc wzrokiem po jej doskonałym licu. Nie wyglądała dobrze, zmartwienie niechybnie i jej spędzało sen z powiek – lecz po co tutaj przyszła? Gdyby coś poważniejszego stało się z Caesarem nie przychodziłaby akurat do niego.
Jego oko zsunęła się na dłoń, którą bawiła się pierścieniem o rubinowym oku.
- Evandro... – powtórzył cicho, po co miałaby do niego przychodzić nad ranem, w miejscu, w którym nikt ich razem nie zobaczy, teraz, gdy na głowie miała tyle zmartwień? Czyżby chciała prosić o łaskę, darowanie jej wolności? Nie możesz zwrócić mi tego pierścienia, Evandro.
Nie odejmując od niej spojrzenia jął opieszale ściągać z dłoni rękawice, rzucając je, jedna po drugiej, na pobliski stolik.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie wiedziała ile czasu minęło, nim wzdrygnęła się ponownie - tym razem na dźwięk swego imienia zmieszany z odgłosem otwieranych zamaszyście drzwi. Prędko, niczym spłoszona łania, odwróciła się w stronę wejścia, a następnie zamarła w bezruchu, próbując zapanować nad kołaczącym dziko sercem; przecież to musiał być on, przecież to musiał być jego głos, więc czego się bała?
- Tristanie – odpowiedziała cicho, ledwo dosłyszalnie, wodząc wzrokiem po jego zmęczonej, naznaczonej strachem twarzy. Był spięty – z jej powodu? Może naprawdę nie powinna tutaj przychodzić? A może to ta badaczka, może chodziło o nią, może...? Nieważne, Evandro, nieważne. Po raz ostatni ścisnęła zdobiący palec pierścień i opuściła ręce wzdłuż ciała, próbując wyzbyć się tym samym nerwowej, obronnej postawy, rozluźnić się nieco na siłę. Mimo zgoła odmiennego stroju, mimo zwichrzonych, pozostawionych w nieładzie włosów biła od niego ta sama arystokratyczna wyniosłość i majestatyczność, co gdy brylował na kolejnych Sabatach. Jednak tym razem widać było coś jeszcze – tę pasję, o której wcześniej mogła jedynie słuchać na salonach. Czy właśnie odciągnęła go od obowiązków? Czy jeszcze przed chwilą zajmował się jednym ze smoków, uważając przy tym, by nie wykonać żadnego nieostrożnego ruchu, by nie wystawić swego zdrowia na szwank...?
- Nie, nic się nie stało – zaprzeczyła powoli, kręcąc przy tym krótko głową. Naprawdę sądził, że przybyła jako posłanka złych wiadomości? Że nie kieruje nią nic ponad zwykły formalizm? Próbowała nie dać po sobie poznać, na ile ubodła ją ta myśl, próbowała skryć zranioną nadzieję za fasadą opanowania, choć miała z tym niemałe problemy. Tristan doskonale wiedział o pobycie Caesara w szpitalu, wiedział o wszystkich najistotniejszych troskach, które mogły spędzać jej sen z powiek... Lecz czy nie mogli spędzić ze sobą chwili z myślą o ich wspólnej przyszłości? Nie mogli postarać się dla siebie?
- Dawno się nie widzieliśmy – dodała po chwili półszeptem, obserwując, jak narzeczony zdejmuje wykonane ze smoczej skóry rękawice i rzuca je na pobliski stolik. Kogo przed sobą miała? Opiekuna smoków? Wrażliwego poetę? Czy zakłamanego, zdradliwego kobieciarza, który za nic miał składane obietnice, za nic kolejne łamane serca...? Przecież gdyby praca w rezerwacie była jedynie młodzieńczym kaprysem, kaprysem, który miałby mu zapewnić większe powodzenie wśród kobiet, już dawno dałby z nim sobie spokój. Już dawno, a już z pewnością po tamtym feralnym wypadku...
- Przeszkodziłam w czym ważnym? – zapytała równie cicho, głosem, w którym pobrzmiewała nuta zaciekawienia; wszak nie bez powodu została alchemiczką na oddziale urazów magizoologicznych.
- Mogę wrócić później, jak już odpoczniesz. Możemy to też przełożyć na dogodniejszy dla ciebie termin. – Zrobiła krok w kierunku wyjścia, nie spuszczając przy tym wzroku z twarzy mężczyzny. Czuła się coraz bardziej zmęczona, a przy tym z każdą kolejną chwilą coraz mniej pewna powziętej przez siebie decyzji. Z jednej strony zabolało ją zdziwienie Rosiera, lecz z drugiej – czy już zapomniała, jak skończyło się tamto spotkanie sam na sam? Czy długie dni rozłąki zatarły w pamięci brutalność, z jaką potrafił szarpać ją za rękę...? Za tą propozycją stało jednak coś innego. Evandra doskonale rozumiała, jak ważna musiała być dla Tristana praca, nie miała również problemu z wyobrażeniem sobie, jak kryzysowe sytuacje mogły dotykać opiekunów z rezerwatu i ich podopiecznych, dlatego jeśli pojawiła się w niewłaściwej chwili, w niewłaściwym momencie, jeśli popełniła błąd nie zawiadamiając wcześniej o swym przybyciu, chciała czem prędzej zniknąć mu z oczu i zwrócić należny mu spokój.
- Tristanie – odpowiedziała cicho, ledwo dosłyszalnie, wodząc wzrokiem po jego zmęczonej, naznaczonej strachem twarzy. Był spięty – z jej powodu? Może naprawdę nie powinna tutaj przychodzić? A może to ta badaczka, może chodziło o nią, może...? Nieważne, Evandro, nieważne. Po raz ostatni ścisnęła zdobiący palec pierścień i opuściła ręce wzdłuż ciała, próbując wyzbyć się tym samym nerwowej, obronnej postawy, rozluźnić się nieco na siłę. Mimo zgoła odmiennego stroju, mimo zwichrzonych, pozostawionych w nieładzie włosów biła od niego ta sama arystokratyczna wyniosłość i majestatyczność, co gdy brylował na kolejnych Sabatach. Jednak tym razem widać było coś jeszcze – tę pasję, o której wcześniej mogła jedynie słuchać na salonach. Czy właśnie odciągnęła go od obowiązków? Czy jeszcze przed chwilą zajmował się jednym ze smoków, uważając przy tym, by nie wykonać żadnego nieostrożnego ruchu, by nie wystawić swego zdrowia na szwank...?
- Nie, nic się nie stało – zaprzeczyła powoli, kręcąc przy tym krótko głową. Naprawdę sądził, że przybyła jako posłanka złych wiadomości? Że nie kieruje nią nic ponad zwykły formalizm? Próbowała nie dać po sobie poznać, na ile ubodła ją ta myśl, próbowała skryć zranioną nadzieję za fasadą opanowania, choć miała z tym niemałe problemy. Tristan doskonale wiedział o pobycie Caesara w szpitalu, wiedział o wszystkich najistotniejszych troskach, które mogły spędzać jej sen z powiek... Lecz czy nie mogli spędzić ze sobą chwili z myślą o ich wspólnej przyszłości? Nie mogli postarać się dla siebie?
- Dawno się nie widzieliśmy – dodała po chwili półszeptem, obserwując, jak narzeczony zdejmuje wykonane ze smoczej skóry rękawice i rzuca je na pobliski stolik. Kogo przed sobą miała? Opiekuna smoków? Wrażliwego poetę? Czy zakłamanego, zdradliwego kobieciarza, który za nic miał składane obietnice, za nic kolejne łamane serca...? Przecież gdyby praca w rezerwacie była jedynie młodzieńczym kaprysem, kaprysem, który miałby mu zapewnić większe powodzenie wśród kobiet, już dawno dałby z nim sobie spokój. Już dawno, a już z pewnością po tamtym feralnym wypadku...
- Przeszkodziłam w czym ważnym? – zapytała równie cicho, głosem, w którym pobrzmiewała nuta zaciekawienia; wszak nie bez powodu została alchemiczką na oddziale urazów magizoologicznych.
- Mogę wrócić później, jak już odpoczniesz. Możemy to też przełożyć na dogodniejszy dla ciebie termin. – Zrobiła krok w kierunku wyjścia, nie spuszczając przy tym wzroku z twarzy mężczyzny. Czuła się coraz bardziej zmęczona, a przy tym z każdą kolejną chwilą coraz mniej pewna powziętej przez siebie decyzji. Z jednej strony zabolało ją zdziwienie Rosiera, lecz z drugiej – czy już zapomniała, jak skończyło się tamto spotkanie sam na sam? Czy długie dni rozłąki zatarły w pamięci brutalność, z jaką potrafił szarpać ją za rękę...? Za tą propozycją stało jednak coś innego. Evandra doskonale rozumiała, jak ważna musiała być dla Tristana praca, nie miała również problemu z wyobrażeniem sobie, jak kryzysowe sytuacje mogły dotykać opiekunów z rezerwatu i ich podopiecznych, dlatego jeśli pojawiła się w niewłaściwej chwili, w niewłaściwym momencie, jeśli popełniła błąd nie zawiadamiając wcześniej o swym przybyciu, chciała czem prędzej zniknąć mu z oczu i zwrócić należny mu spokój.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dawno się nie widzieliśmy, powiedziała, tęskniąc. A może przemawiał przez nią jedynie zdrowy rozsądek nakazujący utrzymać narzeczeńską więź nim oboje włożą sobie obrączki na dłonie? Czy potrafiłaby być tak wyrachowaną, ona, jego nimfia królewna?
- Nie – zaprzeczył, niemal wchodząc jej w słowo, ton jego głosu zdać się mógł zbyt gwałtowny. Dawno się nie widzieli, prawda, nie sądził jednak, by Evandra tęskniła za jego towarzystwem – mylił się? Winien rozumieć, że ostatnie dni spędzone w Mungu u boku brata obfitowały u niej w bukiet trudnych emocji, emocji, z którymi radzić musiała sobie sama – czy teraz nie potrzebowała jego uwagi bardziej, niż wcześniej? Czy nie powinien otoczyć jej większą czułością? Nie żałował Caesara – czy to nie dzieliło ich zbyt mocno? Delikatnie położył dłoń na jej ramieniu, nieporadnie, przez moment zastanawiając się, czy to nie senne zwidy lub słodkie delirium; poczuł ją jednak – tu i teraz, tu i przy sobie. Przysunąwszy się zaledwie pół kroku bliżej niewiasty, subtelnie ścisnął jej ramię, by nie wykonała kolejnego kroku w kierunku drzwi, trwać to mogło mrugnięcie oka, nie dłużej – dłoń czule przesunęła się w dół ramienia, po łokciu ku rączce, której aksamitną, białą skórę – skłoniwszy się uniżenie – musnął suchymi ustami na powitanie.
- Nie przeszkadzasz – dodał, poszukując niepewnym spojrzeniem błękitu jej oczu. Przedziwne było to uczucie – strach przed niepewnym i strach o niepewne. Nie wyzbył się podejrzeń całkiem, mogła przecież jedynie chcieć przeciągnąć cel swojej wizyty w czasie... lecz nawet jeśli – pozostało mu jedynie grać w tę grę. Nie potrafił odczuć ulgi, jaką być może powinno wywołać jej wyznanie.
- Usiądź proszę. - Wskazał na miękko obitą kanapę, dopiero teraz, niechętnie, wypuszczając jej dłoń z uścisku. - Wybacz, jeśli wydaję się nieswój, jesteś pierwszym miłym sercu widokiem pośród wszystkich, które dziś i tej nocy widziałem. - Być może w poszukiwaniu własnego animuszu odstąpił od kanapy, by podstawić sobie bliżej drewniane krzesło stojące pod oknem nieopodal. Przerwanie kontaktu wzrokowego na kilka chwil pomogło mu pozbierać się w sobie. Nie był przygotowany na to spotkanie, Evandra zaskoczyła go nie pierwszy raz – a on zaczynał w ich małej wojnie wyczuwać smak zwycięstwa, którego nie chciał lekkomyślnie zniweczyć. Znużenie tak doskonale wyraźnie odmalowane na jego twarzy zdało mu się bez znaczenia w obliczu kolejnego – kto wie, czy nie najistotniejszego – wyzwania. - Na szczęście słońce dopiero wstaje – dodał, dostawiwszy już krzesło i wsparłszy się na jego tylnym oparciu, znów poszukując jej spojrzenia. Pewniej, choć melodia jej cichego głosu wciąż wzbudzała troskliwą obawę. Lękała się tego spotkania? - A jeden dobry omen musi zwiastować kolejne. Zapewniam cię, moja pani, że nie istnieje nic, co mogłoby się okazać od ciebie ważniejsze. - Nie bez obawy, choć owszem, jako dziedzicowi Rosierów, tych Rosierów, którzy utrzymywali rezerwat, było mu o wiele łatwiej. I wolno mu było więcej. Pociągało to jednak za sobą pewne koszta, nie mógł wystawiać swojej reputacji na szwank.
- Skrzat zaraz poda ci herbatę – obiecał, wyjmując różdżkę z kieszeni odzienia i wykonując nią niedbały gest. - A może wolisz kawę? - Winien ugościć ją odpowiednio jako gospodarz tego miejsca, którym w istocie się poczuł. - Mam nadzieję, że potraktowano cię odpowiednio, kiedy się pojawiłaś. - W jego głosie zabrzmiała nuta arystokratycznej buty.
- Nie – zaprzeczył, niemal wchodząc jej w słowo, ton jego głosu zdać się mógł zbyt gwałtowny. Dawno się nie widzieli, prawda, nie sądził jednak, by Evandra tęskniła za jego towarzystwem – mylił się? Winien rozumieć, że ostatnie dni spędzone w Mungu u boku brata obfitowały u niej w bukiet trudnych emocji, emocji, z którymi radzić musiała sobie sama – czy teraz nie potrzebowała jego uwagi bardziej, niż wcześniej? Czy nie powinien otoczyć jej większą czułością? Nie żałował Caesara – czy to nie dzieliło ich zbyt mocno? Delikatnie położył dłoń na jej ramieniu, nieporadnie, przez moment zastanawiając się, czy to nie senne zwidy lub słodkie delirium; poczuł ją jednak – tu i teraz, tu i przy sobie. Przysunąwszy się zaledwie pół kroku bliżej niewiasty, subtelnie ścisnął jej ramię, by nie wykonała kolejnego kroku w kierunku drzwi, trwać to mogło mrugnięcie oka, nie dłużej – dłoń czule przesunęła się w dół ramienia, po łokciu ku rączce, której aksamitną, białą skórę – skłoniwszy się uniżenie – musnął suchymi ustami na powitanie.
- Nie przeszkadzasz – dodał, poszukując niepewnym spojrzeniem błękitu jej oczu. Przedziwne było to uczucie – strach przed niepewnym i strach o niepewne. Nie wyzbył się podejrzeń całkiem, mogła przecież jedynie chcieć przeciągnąć cel swojej wizyty w czasie... lecz nawet jeśli – pozostało mu jedynie grać w tę grę. Nie potrafił odczuć ulgi, jaką być może powinno wywołać jej wyznanie.
- Usiądź proszę. - Wskazał na miękko obitą kanapę, dopiero teraz, niechętnie, wypuszczając jej dłoń z uścisku. - Wybacz, jeśli wydaję się nieswój, jesteś pierwszym miłym sercu widokiem pośród wszystkich, które dziś i tej nocy widziałem. - Być może w poszukiwaniu własnego animuszu odstąpił od kanapy, by podstawić sobie bliżej drewniane krzesło stojące pod oknem nieopodal. Przerwanie kontaktu wzrokowego na kilka chwil pomogło mu pozbierać się w sobie. Nie był przygotowany na to spotkanie, Evandra zaskoczyła go nie pierwszy raz – a on zaczynał w ich małej wojnie wyczuwać smak zwycięstwa, którego nie chciał lekkomyślnie zniweczyć. Znużenie tak doskonale wyraźnie odmalowane na jego twarzy zdało mu się bez znaczenia w obliczu kolejnego – kto wie, czy nie najistotniejszego – wyzwania. - Na szczęście słońce dopiero wstaje – dodał, dostawiwszy już krzesło i wsparłszy się na jego tylnym oparciu, znów poszukując jej spojrzenia. Pewniej, choć melodia jej cichego głosu wciąż wzbudzała troskliwą obawę. Lękała się tego spotkania? - A jeden dobry omen musi zwiastować kolejne. Zapewniam cię, moja pani, że nie istnieje nic, co mogłoby się okazać od ciebie ważniejsze. - Nie bez obawy, choć owszem, jako dziedzicowi Rosierów, tych Rosierów, którzy utrzymywali rezerwat, było mu o wiele łatwiej. I wolno mu było więcej. Pociągało to jednak za sobą pewne koszta, nie mógł wystawiać swojej reputacji na szwank.
- Skrzat zaraz poda ci herbatę – obiecał, wyjmując różdżkę z kieszeni odzienia i wykonując nią niedbały gest. - A może wolisz kawę? - Winien ugościć ją odpowiednio jako gospodarz tego miejsca, którym w istocie się poczuł. - Mam nadzieję, że potraktowano cię odpowiednio, kiedy się pojawiłaś. - W jego głosie zabrzmiała nuta arystokratycznej buty.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zgodnie z wolą mężczyzny przystanęła w pół kroku, kiedy tylko zbliżył się i subtelnie ścisnął jej ramię. Było w tym coś niezręcznego, pełnego napięcia – przecież i ona nie wiedziała, jak się zachować, choć spotkanie to wynikło z jej inicjatywy, choć winna być panią sytuacji. Miast tego miotała się między chęcią pozostania a, zapewne rozsądniejszą, myślą, by dać mu odpocząć, by nie stawiać swoich kaprysów ponad jego pracą. Lecz przecież przybyła na sam koniec zmiany, zaś czy on, jako dziedzic Rosierów, nie mógł sobie pozwolić na wcześniejszy odpoczynek...
Dygnęła krótko, z tą samą niepewnością, może nawet zaskakującą nieśmiałością odnajdując jego spojrzenie. Wczesna godzina wcale nie pomagała zachować nad sobą kontroli; odrealniała i tak utopijną już wizję spotkania stęsknionych narzeczonych. Z mieszanymi uczuciami zajęła wskazane jej miejsce, zgodnie z otrzymanymi naukami przytrzymując przy tym poły swej sukni, jednocześnie próbując zrozumieć, cóż kryło się za jego nieodgadnionym wzrokiem. Czy wypowiadane przez niego słowa były wstydliwie szczerze, czy raczej podszyte sztuczną, typowo szlachecką kurtuazją.
- Co sprawiło, że jesteś nieswój, Tristanie? Czy wszystko w porządku z Narcyzą? A może tutaj, w rezerwacie, stało się coś złego? – przemówiła cicho, melodyjnym, kojącym tonem głosu; mimowolnie śledziła jego wędrówkę z zaciekawieniem, a jednocześnie obawą. Przecież gdyby coś stało się jego – przeklętej – siostrze, lub jej nowo narodzonej córeczce... Wtedy odchodziłby od zmysłów, nie zastałaby go również w rezerwacie. Więc czy coś nie szło po jego myśli tutaj, przy smokach, czy to nienazwane coś, co wybiło go z rytmu, co poplątało jego kroki, mogli zrzucić jedynie na karb nieprzespanej nocy? Był zmęczony. Musiał być zmęczony. Lecz czy nie chodziło również o aspekt zaskoczenia, wdarcia się na jego teren, teren, gdzie w spokoju rządził, gdzie nie wszyscy – czy może raczej nie wszystkie – wiedziały o jego zobowiązaniach...
- Również żywię nadzieję, że ten dzień będzie lepszy, i pozwoli Ci, Tristanie, należycie odpocząć po ciężkiej nocy pełnej wrażeń. – I ona czuła obezwładniające znużenie, znużenie i zimno, które nakazywały jej garbić nieco ramiona, roztapiać się w miękkim oparciu kanapy, zwalczane jednak przez towarzyszący spotkaniu stres, przez nieodzowne mu poddenerwowanie. – Dziękuję, z chęcią napiłabym się herbaty. – Bezwiednie powiodła dookoła zainteresowanym wzrokiem, próbując zapamiętać każdy, choćby najmniejszy detal wystroju; przecież to tu spędzał każdy dzień, to tu musiał uciekać przed obowiązkami względem rodu, wiszącymi nad głową niczym katowski topór. Ile oddałaby za to, by móc dowiedzieć się, jak pracuje, jak zachowuje się przy smokach, jak objawia się jego pasja...!
Drgnęła, gdy zwrócił się do niej z kolejnym pytaniem; czy została odpowiednio potraktowana...?
- Ta... badaczka miała pewne wątpliwości co do celu mojej wizyty, lecz gdy pokazałam jej rodowy pierścień Rosierów, zostały one dość szybko rozwiane – odpowiedziała gładko, korzystając z nadarzającej się okazji, pozwalając sobie przy tym na niewielki, krzywy uśmiech. Sama przecież nie podjęłaby tego tematu, nie rozpoczynała rozmowy od wspomnienia nieznanej sobie kobiety, lecz skoro Tristan chciał wiedzieć, skoro interesowało go, jak została przez nią potraktowana... Nie spuszczała przy tym wzroku z jego lica, chcąc zaobserwować reakcję, chcąc pozbyć się swych obaw lub, co gorsza, umocnić w nich.
Dygnęła krótko, z tą samą niepewnością, może nawet zaskakującą nieśmiałością odnajdując jego spojrzenie. Wczesna godzina wcale nie pomagała zachować nad sobą kontroli; odrealniała i tak utopijną już wizję spotkania stęsknionych narzeczonych. Z mieszanymi uczuciami zajęła wskazane jej miejsce, zgodnie z otrzymanymi naukami przytrzymując przy tym poły swej sukni, jednocześnie próbując zrozumieć, cóż kryło się za jego nieodgadnionym wzrokiem. Czy wypowiadane przez niego słowa były wstydliwie szczerze, czy raczej podszyte sztuczną, typowo szlachecką kurtuazją.
- Co sprawiło, że jesteś nieswój, Tristanie? Czy wszystko w porządku z Narcyzą? A może tutaj, w rezerwacie, stało się coś złego? – przemówiła cicho, melodyjnym, kojącym tonem głosu; mimowolnie śledziła jego wędrówkę z zaciekawieniem, a jednocześnie obawą. Przecież gdyby coś stało się jego – przeklętej – siostrze, lub jej nowo narodzonej córeczce... Wtedy odchodziłby od zmysłów, nie zastałaby go również w rezerwacie. Więc czy coś nie szło po jego myśli tutaj, przy smokach, czy to nienazwane coś, co wybiło go z rytmu, co poplątało jego kroki, mogli zrzucić jedynie na karb nieprzespanej nocy? Był zmęczony. Musiał być zmęczony. Lecz czy nie chodziło również o aspekt zaskoczenia, wdarcia się na jego teren, teren, gdzie w spokoju rządził, gdzie nie wszyscy – czy może raczej nie wszystkie – wiedziały o jego zobowiązaniach...
- Również żywię nadzieję, że ten dzień będzie lepszy, i pozwoli Ci, Tristanie, należycie odpocząć po ciężkiej nocy pełnej wrażeń. – I ona czuła obezwładniające znużenie, znużenie i zimno, które nakazywały jej garbić nieco ramiona, roztapiać się w miękkim oparciu kanapy, zwalczane jednak przez towarzyszący spotkaniu stres, przez nieodzowne mu poddenerwowanie. – Dziękuję, z chęcią napiłabym się herbaty. – Bezwiednie powiodła dookoła zainteresowanym wzrokiem, próbując zapamiętać każdy, choćby najmniejszy detal wystroju; przecież to tu spędzał każdy dzień, to tu musiał uciekać przed obowiązkami względem rodu, wiszącymi nad głową niczym katowski topór. Ile oddałaby za to, by móc dowiedzieć się, jak pracuje, jak zachowuje się przy smokach, jak objawia się jego pasja...!
Drgnęła, gdy zwrócił się do niej z kolejnym pytaniem; czy została odpowiednio potraktowana...?
- Ta... badaczka miała pewne wątpliwości co do celu mojej wizyty, lecz gdy pokazałam jej rodowy pierścień Rosierów, zostały one dość szybko rozwiane – odpowiedziała gładko, korzystając z nadarzającej się okazji, pozwalając sobie przy tym na niewielki, krzywy uśmiech. Sama przecież nie podjęłaby tego tematu, nie rozpoczynała rozmowy od wspomnienia nieznanej sobie kobiety, lecz skoro Tristan chciał wiedzieć, skoro interesowało go, jak została przez nią potraktowana... Nie spuszczała przy tym wzroku z jego lica, chcąc zaobserwować reakcję, chcąc pozbyć się swych obaw lub, co gorsza, umocnić w nich.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej nieśmiałe, pozbawione buty spojrzenie ujęło go za serce, mógłby spędzić całą wieczność wpatrując się w bezkres jej półwilich oczu. Przez wstydliwość przenikała jej naturalna dziewczęcość, panieńska świeżość tak odległa od sierpniowej wrogości, roztapiająca podejrzenia Tristana w otchłani niepamięci, była piękna jak ten wrześniowy poranek, jak słońce powoli wdzierające się do pomieszczenia przez odsłonięte okno. Kątem oka obserwował, jak elegancko spoczywa na kanapie, gracja godna primabaleriny. Półwila piękność, delikatna jak porcelanowa lalka.
- Ależ nie - zaprzeczył machinalnie, nieco nieobecnie; jego myśli galopowały przed siebie. Wiedziała, jak ważna była dla niego mała Narcyza - jej zdrowie naprawdę ją obchodziło? Nie doszukiwał się w nich sztucznej kurtuazji, rozmawiał przecież z Evandrą Lestrange, ufał jej. Czyż nie była doskonałą, nawet w tak trudnej dla siebie sytuacji nie zapominając o problemach innych? - Narcyza ma się dobrze - dodał, wciąż jakby zamyślony, tęsknił za melodią jej śpiewnego głosu. Tęsknił za tą czulą muzyką, ostatnimi czasy napotykając jedynie wrogą lub zatroskaną o los Caesara. Potrzebował jej bliskości - jak wody na rozgrzanej do czerwoności pustyni. - To tylko jeden ze smoków. - Tylko, czy na pewno tylko? Smoki chowane w rezerwacie były bliskie jemu sercu, jednak mając przy tym perspektywę zagrożenia życia lub zdrowia Narcyzy, powód wydał się wręcz blachy. - Od kilku dni jest z nim coś nie tak... chyba zachorował. Odławialiśmy go w nocy, ale nie chciałbym cię zanudzić tą opowieścią. - Spojrzał na nią, czule. Nie przestawała go zaskakiwać, choć wiedział, że interesuje się magizoologią, nigdy nie sądził, że rezerwat zainteresuje ją na tyle, by go odwiedzić. Jej obecność tutaj była zaskakująca i nieoczekiwana, ale bynajmniej nie było to zaskoczenie przykre. Rezerwat był jego rodową spuścizną, a Evandra nie mogła sprawić mu przyjemniejszej niespodzianki, aniżeli wykazując zainteresowanie tym miejscem. Pewnego dnia stanie się przecież jego królową. Bez słowa skinął dziękczynnie głową na jej pokrzepienie, a kiedy opodal zmaterializowały się dwie lewitujące filiżanki herbaty, uchwycił ich spodki i przełożył na pobliski stolik, kątem oka zerkając na zamknięte drzwi pokoju. Jaka była szansa, że ktoś tu wejdzie? Bez wątpienia niewielka. Dostrzegłszy jej przygarbioną sylwetkę, wciąż bez słowa - wstał, by uchwycić leżący obok koc i otulić nim wątłe ramiona półwili. - Dość o mnie, Evandro. - Zajął miejsce obok, choć wciąż w stosownej odległości. - Powiedz, jak się czujesz? Caesar wraca do siebie? - Nie wyobrażała sobie nawet, jak wiele kosztowały go te słowa, ona jednak zapytała o córkę Druelli. Małymi krokami budowali porozumienie, cegła po cegle, Tristan wierzył, że z tych cegieł w końcu powstanie mur - gruby i wysoki - strzegący Evandrę przed wszystkim, co złe, w sposób niewidzialny, ale realny oddzielający ją od chciwych spojrzeń natarczywych adoratorów i wszystkich innych, którzy mogliby chcieć mu ją odebrać. Jak różany żywopłot Rosierów, miała stać się jednym z nich. A może już była?
W istocie, jak przypuszczał, jego romans z Verą prawdopodobnie właśnie się zakończył, a jego czekało wysłuchanie kilku gorzkich słów z ust dziewczyny, lecz nie poświęcił temu nawet krótkiego grymasu, to nie miało znaczenia. Uchwycił jej dłoń, wyciągając ku sobie smukłe palce harfistki, na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na pierścieniu, który dotąd znał jako biżuterię własnej matki, jego krwiste oko mieniło się szlachetnie, kontrastują z delikatnie mleczną skórą arystokratki. Czy właśnie powiedziała, że sama się z nim obniosła? Czy to jego wyobraźnia, czy mylnie doszukiwał się w tym dumy? Troskliwe przygładził jej wierzch kciukiem.
- To nie byłoby konieczne, gdybyś mnie uprzedziła - zapewnił ją bez zawahania, dopiero teraz wznosząc wzrok ku jej oczom, wpatrując się w wachlarze rzęs otaczające szafirowe tęczówki. - Ale dobrze wiesz, że nigdzie, gdzie się pojawisz, nie zostaniesz zapomniana. Następnym razem powitają cię z należnymi honorami - obiecał; Vera powinna była wcześniej zauważyć ten pierścień i nie kompromitować się przed arystokratką. O tym też porozmawiają.
- Ależ nie - zaprzeczył machinalnie, nieco nieobecnie; jego myśli galopowały przed siebie. Wiedziała, jak ważna była dla niego mała Narcyza - jej zdrowie naprawdę ją obchodziło? Nie doszukiwał się w nich sztucznej kurtuazji, rozmawiał przecież z Evandrą Lestrange, ufał jej. Czyż nie była doskonałą, nawet w tak trudnej dla siebie sytuacji nie zapominając o problemach innych? - Narcyza ma się dobrze - dodał, wciąż jakby zamyślony, tęsknił za melodią jej śpiewnego głosu. Tęsknił za tą czulą muzyką, ostatnimi czasy napotykając jedynie wrogą lub zatroskaną o los Caesara. Potrzebował jej bliskości - jak wody na rozgrzanej do czerwoności pustyni. - To tylko jeden ze smoków. - Tylko, czy na pewno tylko? Smoki chowane w rezerwacie były bliskie jemu sercu, jednak mając przy tym perspektywę zagrożenia życia lub zdrowia Narcyzy, powód wydał się wręcz blachy. - Od kilku dni jest z nim coś nie tak... chyba zachorował. Odławialiśmy go w nocy, ale nie chciałbym cię zanudzić tą opowieścią. - Spojrzał na nią, czule. Nie przestawała go zaskakiwać, choć wiedział, że interesuje się magizoologią, nigdy nie sądził, że rezerwat zainteresuje ją na tyle, by go odwiedzić. Jej obecność tutaj była zaskakująca i nieoczekiwana, ale bynajmniej nie było to zaskoczenie przykre. Rezerwat był jego rodową spuścizną, a Evandra nie mogła sprawić mu przyjemniejszej niespodzianki, aniżeli wykazując zainteresowanie tym miejscem. Pewnego dnia stanie się przecież jego królową. Bez słowa skinął dziękczynnie głową na jej pokrzepienie, a kiedy opodal zmaterializowały się dwie lewitujące filiżanki herbaty, uchwycił ich spodki i przełożył na pobliski stolik, kątem oka zerkając na zamknięte drzwi pokoju. Jaka była szansa, że ktoś tu wejdzie? Bez wątpienia niewielka. Dostrzegłszy jej przygarbioną sylwetkę, wciąż bez słowa - wstał, by uchwycić leżący obok koc i otulić nim wątłe ramiona półwili. - Dość o mnie, Evandro. - Zajął miejsce obok, choć wciąż w stosownej odległości. - Powiedz, jak się czujesz? Caesar wraca do siebie? - Nie wyobrażała sobie nawet, jak wiele kosztowały go te słowa, ona jednak zapytała o córkę Druelli. Małymi krokami budowali porozumienie, cegła po cegle, Tristan wierzył, że z tych cegieł w końcu powstanie mur - gruby i wysoki - strzegący Evandrę przed wszystkim, co złe, w sposób niewidzialny, ale realny oddzielający ją od chciwych spojrzeń natarczywych adoratorów i wszystkich innych, którzy mogliby chcieć mu ją odebrać. Jak różany żywopłot Rosierów, miała stać się jednym z nich. A może już była?
W istocie, jak przypuszczał, jego romans z Verą prawdopodobnie właśnie się zakończył, a jego czekało wysłuchanie kilku gorzkich słów z ust dziewczyny, lecz nie poświęcił temu nawet krótkiego grymasu, to nie miało znaczenia. Uchwycił jej dłoń, wyciągając ku sobie smukłe palce harfistki, na ułamek sekundy zawieszając spojrzenie na pierścieniu, który dotąd znał jako biżuterię własnej matki, jego krwiste oko mieniło się szlachetnie, kontrastują z delikatnie mleczną skórą arystokratki. Czy właśnie powiedziała, że sama się z nim obniosła? Czy to jego wyobraźnia, czy mylnie doszukiwał się w tym dumy? Troskliwe przygładził jej wierzch kciukiem.
- To nie byłoby konieczne, gdybyś mnie uprzedziła - zapewnił ją bez zawahania, dopiero teraz wznosząc wzrok ku jej oczom, wpatrując się w wachlarze rzęs otaczające szafirowe tęczówki. - Ale dobrze wiesz, że nigdzie, gdzie się pojawisz, nie zostaniesz zapomniana. Następnym razem powitają cię z należnymi honorami - obiecał; Vera powinna była wcześniej zauważyć ten pierścień i nie kompromitować się przed arystokratką. O tym też porozmawiają.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
To tylko jeden ze smoków? Tak jak podejrzewała, problem dotykał rezerwatu, nie zaś najbliższej rodziny - co przynosiło niemałą ulgę. Wszak gdyby chodziło o jego siostrę lub najmłodszą latorośl Blacków... Nawet nie chciała o tym myśleć. Mieli już wystarczająco dużo problemów i bez tego. Lecz cóż działo się z tym smokiem, że doświadczeni pracownicy rezerwatu, rezerwatu o wielowiekowej tradycji, nie mogli postawić diagnozy?
- Opowiedz, proszę - poprosiła cicho, nie spuszczając z niego uważnego, zaciekawionego wzroku. - Chętnie posłucham. Co się z nim dzieje? - Może nie była znamienitą specjalistką, niekwestionowanym autorytetem jeśli chodzi o magiczne stworzenia, lecz bez wątpienia posiadała na ich temat solidną wiedzę; wszak była alchemikiem na wydziale urazów magizoologicznych, zaś wcześniej, jeszcze na kursie uzdrowicielskim, musiała poszerzać swoją wiedzę z zakresu ran i urazów, których czarodzieje mogli doznać przy bliskim kontakcie z jednym z nich. W tym - ze smokiem. Widywała czasem kolejnych pracowników rezerwatów, kiedy trafiali do Munga z oparzeniami, pogryzieniami, z trucizną płynącą w ich żyłach... Czy Tristan ryzykował tej nocy życiem? I jak dokładniej zachowywał się ten smok? Cóż mogło osłabić tak dostojne, potężne stworzenie?
W milczeniu obserwowała, jak przestawiał filiżanki na stojący opodal stolik; jej uwadze nie umknęło również spojrzenie rzucone w kierunku drzwi. Teoretycznie nie powinni przebywać sam na sam, teoretycznie niezbędna była im przyzwoitka... Lecz przecież była u niego w pracy; czy ktokolwiek mógłby posądzić ich o coś zdrożnego? Przed oczyma stanęła jej ta przeklęta badaczka. Nawet jeśli popuści wodze swej fantazji... Przecież to ona powinna się tym przejmować, to ona powinna mieć obawy i drżeć o swą reputację. Jak zazwyczaj.
Zdziwiła się, kiedy bez słowa powstał ze swego miejsca, lecz kiedy zobaczyła, że sięga po koc, zrozumiała. Podziękowała krótko i otuliła się nim szczelniej; najwidoczniej musiał zrozumieć mowę jej ciała bez słowa. Od razu poczuła się lepiej.
- Wszyscy jesteśmy dobrej myśli, Tristanie, niebawem powinien powrócić do formy. - I móc planować kolejny ślub, lecz tego nie powiedziała już na głos. Isolda nie była osobą, o której powinni, ani tym bardziej o której chcieli rozmawiać. Nie podobała jej się ta wizja, nie podobała jej się myśl, że panienka Bulstrode ciągle była obecna jako ta, którą swatano ze wszystkimi mężczyznami jej życia... Lecz na to nie miała już większego wpływu. Może Isolda okaże się dobrą macochą dla Rudolfa i Rabastana. Może będzie dobrą żoną dla Caesara. A może to dopiero ona będzie musiała zadbać o to, żeby tak się stało. - A ja... Nie mam czasu myśleć, jak się czuję. Nie mam czasu. - Uśmiechnęła się niejasno, wyraźnie smutna, przez chwilę gubiąc się w natłoku uczuć i wspomnień.
Ze zgubnego otępienia wyrwało ją wspomnienie badaczki. W odpowiedzi narzeczony delikatnie ujął jej dłoń i jął wpatrywać się w widniejący na palcu pierścień Rosierów, zaś ona obserwowała go z uwagą, próbując wyczytać z jego twarzy cokolwiek, co naprowadziłoby ją na dobry trop. Czy była dla niego kimś ważnym? Czy łączyło ich cokolwiek, co łączyć nie powinno? Coś poza pacą? Wszak spędzali w rezerwacie dużo czasu, całkiem możliwe, że zbyt dużo... Badaczka zdziwiła się, że Tristan miał wziąć ślub. Najwidoczniej się tym nie chwalił, choć od zaręczyn minął ponad miesiąc. Cóż, może nie było to dla niego aż tak ważne, a może zwyczajnie nie chciał, by inne kobiety wiedziały. Te spoza arystokracji często nie śledziły ich losów z zapartym tchem, nie zaprzątały sobie nimi głowy...
- Gdybym cię uprzedziła, nie byłaby to niespodzianka, Tristanie - odpowiedziała cicho, nie unikając kontaktu wzrokowego. Nie było ważne, że podjęta spontanicznie decyzja, że ten zryw serca, był niespodzianką również i dla niej. Mogła go zobaczyć, mogli porozmawiać... Mogła również zastanowić się nad niejasną reakcją badaczki, której z pewnością nie zaobserwowałaby, gdyby Rosier wiedział o jej przybyciu. Dlatego też było warto. - Najważniejsze, bym, przy kolejnej takiej sytuacji, została wpuszczona na teren rezerwatu bez większych problemów. Honorów się nie spodziewałam. Podejrzewam, że w oczach smoków wszyscy jesteśmy tacy sami.
Był miły, był oburzony, że nie została potraktowana lepiej - lecz gdyby podle kłamał, czy nie zachowywałby się w ten sam sposób?
- Opowiedz, proszę - poprosiła cicho, nie spuszczając z niego uważnego, zaciekawionego wzroku. - Chętnie posłucham. Co się z nim dzieje? - Może nie była znamienitą specjalistką, niekwestionowanym autorytetem jeśli chodzi o magiczne stworzenia, lecz bez wątpienia posiadała na ich temat solidną wiedzę; wszak była alchemikiem na wydziale urazów magizoologicznych, zaś wcześniej, jeszcze na kursie uzdrowicielskim, musiała poszerzać swoją wiedzę z zakresu ran i urazów, których czarodzieje mogli doznać przy bliskim kontakcie z jednym z nich. W tym - ze smokiem. Widywała czasem kolejnych pracowników rezerwatów, kiedy trafiali do Munga z oparzeniami, pogryzieniami, z trucizną płynącą w ich żyłach... Czy Tristan ryzykował tej nocy życiem? I jak dokładniej zachowywał się ten smok? Cóż mogło osłabić tak dostojne, potężne stworzenie?
W milczeniu obserwowała, jak przestawiał filiżanki na stojący opodal stolik; jej uwadze nie umknęło również spojrzenie rzucone w kierunku drzwi. Teoretycznie nie powinni przebywać sam na sam, teoretycznie niezbędna była im przyzwoitka... Lecz przecież była u niego w pracy; czy ktokolwiek mógłby posądzić ich o coś zdrożnego? Przed oczyma stanęła jej ta przeklęta badaczka. Nawet jeśli popuści wodze swej fantazji... Przecież to ona powinna się tym przejmować, to ona powinna mieć obawy i drżeć o swą reputację. Jak zazwyczaj.
Zdziwiła się, kiedy bez słowa powstał ze swego miejsca, lecz kiedy zobaczyła, że sięga po koc, zrozumiała. Podziękowała krótko i otuliła się nim szczelniej; najwidoczniej musiał zrozumieć mowę jej ciała bez słowa. Od razu poczuła się lepiej.
- Wszyscy jesteśmy dobrej myśli, Tristanie, niebawem powinien powrócić do formy. - I móc planować kolejny ślub, lecz tego nie powiedziała już na głos. Isolda nie była osobą, o której powinni, ani tym bardziej o której chcieli rozmawiać. Nie podobała jej się ta wizja, nie podobała jej się myśl, że panienka Bulstrode ciągle była obecna jako ta, którą swatano ze wszystkimi mężczyznami jej życia... Lecz na to nie miała już większego wpływu. Może Isolda okaże się dobrą macochą dla Rudolfa i Rabastana. Może będzie dobrą żoną dla Caesara. A może to dopiero ona będzie musiała zadbać o to, żeby tak się stało. - A ja... Nie mam czasu myśleć, jak się czuję. Nie mam czasu. - Uśmiechnęła się niejasno, wyraźnie smutna, przez chwilę gubiąc się w natłoku uczuć i wspomnień.
Ze zgubnego otępienia wyrwało ją wspomnienie badaczki. W odpowiedzi narzeczony delikatnie ujął jej dłoń i jął wpatrywać się w widniejący na palcu pierścień Rosierów, zaś ona obserwowała go z uwagą, próbując wyczytać z jego twarzy cokolwiek, co naprowadziłoby ją na dobry trop. Czy była dla niego kimś ważnym? Czy łączyło ich cokolwiek, co łączyć nie powinno? Coś poza pacą? Wszak spędzali w rezerwacie dużo czasu, całkiem możliwe, że zbyt dużo... Badaczka zdziwiła się, że Tristan miał wziąć ślub. Najwidoczniej się tym nie chwalił, choć od zaręczyn minął ponad miesiąc. Cóż, może nie było to dla niego aż tak ważne, a może zwyczajnie nie chciał, by inne kobiety wiedziały. Te spoza arystokracji często nie śledziły ich losów z zapartym tchem, nie zaprzątały sobie nimi głowy...
- Gdybym cię uprzedziła, nie byłaby to niespodzianka, Tristanie - odpowiedziała cicho, nie unikając kontaktu wzrokowego. Nie było ważne, że podjęta spontanicznie decyzja, że ten zryw serca, był niespodzianką również i dla niej. Mogła go zobaczyć, mogli porozmawiać... Mogła również zastanowić się nad niejasną reakcją badaczki, której z pewnością nie zaobserwowałaby, gdyby Rosier wiedział o jej przybyciu. Dlatego też było warto. - Najważniejsze, bym, przy kolejnej takiej sytuacji, została wpuszczona na teren rezerwatu bez większych problemów. Honorów się nie spodziewałam. Podejrzewam, że w oczach smoków wszyscy jesteśmy tacy sami.
Był miły, był oburzony, że nie została potraktowana lepiej - lecz gdyby podle kłamał, czy nie zachowywałby się w ten sam sposób?
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie puszczając jej smukłej dłoni ani nie odejmując od niej spojrzenia, Tristan uśmiechnął się lekko i - czego dawno nie czynił - pogodnie. Evandra nie należała do kobiet, które samorozwój ograniczały do rozróżniania puzderek z różami i pudrami od tych z pomadkami, a on doskonale zdawał sobie sprawę z jej wiedzy magizoologicznej. Jak wiele razy trafiał na oddział, nawet z błahymi zadrapaniami, ale zmuszony przez przełożonych do stawienia się, gdy obserwował ją sunącą niby widmo piękna pomiędzy półkami uginającymi się pod wielobarwnymi buteleczkami z eliksirami? Jak wiele razy obserwował subtelne zmiany na jej licu, kiedy pojawiał się w zasięgu jej wzroku niechciany, jak wiele razy przyglądał się temu, jak niewiele czasu jej trzeba na podjęcie decyzji o właściwej miksturze? To wyjątkowe u kobiety. Zwłaszcza u kobiety tak pięknej.
- Podejrzewaliśmy łuszczycę - rzucił, dopiero po dłuższej chwili unosząc spojrzenie na jej delikatną twarz, chcąc upewnić się, czy rozumiała, o czym mówił. Powinna, to pospolite schorzenie nawet w smoczej postaci. - Znaleźliśmy jego łuskę w ogrodach, odpadła z grzbietu. Ale obserwując zachowanie... - przerwał, niewidzącym spojrzeniem uciekając gdzieś na bok, jakby przypominając sobie wszystkie obrazy z obserwacji owej bestii; większości dokonał przecież samodzielnie. - Mam obawy, czy nie jest to coś poważniejszego. Właśnie byłem w terrarium, kiedy powiadomiono mnie o twoim przybyciu. Myślę, że najpóźniej za dwa miesiące duża część jego grzbietu będzie naga. Łuski nie przestaną odpadać. Tworzą się pod nimi... dziwne ropnie - westchnął. - Słabnie i mizernieje w oczach, a minęło tak niewiele czasu. - W jego głosie wyraźnie dało się wyczuć żal, smokami przejmował się bardziej niż ludźmi. Bo czy istniała istota doskonalsza od nich? Bestii pradawnych, starszych zapewne i od czarodziejów, zrodzonych z magii i przeznaczonych dla magii. Gdyby świat zwierząt miał swoją arystokrację, smoki rządziłyby ich światem niepodzielnie, był przecież tak czas, że rządziły i ich światem, światem ludzi, pożerając wioski i dziewicze córki mugolskich królów. Coś łączyło je z wilami, ta magiczna doskonałość i absolutna perfekcja, ciągłość istnienia.
- Doskonale – odparł zdawkowo, mając nadzieję, że jego głos zanadto nie zdradza zawodu. Nie cieszył się z powrotu do zdrowia Ceasara, a jeśli, to jedynie dlatego, że Evandra przestanie spędzać w Mungu tak długie godziny - spotkaniom w szpitalnej kawiarence trudno było dodać romantyzmu. Maskując grymas wyciągnął rękę po filiżankę z herbatą, by następnie podać ją zmarzniętej wczesnoporannym powietrzem narzeczonej; może jej brat wreszcie nauczyłby się czegoś o życiu, gdyby poczuł pazury wilkołaka na swoim gardle. - Zatrzymajmy ten czas na chwilę – zaproponował, płynnie zmieniając temat, nie chciał rozmawiać o Caesarze, chciał rozmawiać o niej. - Dokąd się śpieszyć? - Do brata? Wytrzyma, zdoła zjeść śniadanie bez twojej pomocy. - Twoje oczy zdradzają smutek, oddałbym tak wiele, by móc poznać twoje myśli. I jeszcze więcej, by móc im zaradzić. - Jej tęczówki błyszczały jak szafiry, w swoim nostalgicznym smutku nie mniej ujmujące. Wszystko bym dla tych szafirów zrobił, czy jesteś tego świadoma? Wszystko, czy kiedyś spojrzysz na mnie przychylniej? Czy wybaczysz?
W niechętnym odrętwieniu skinął głową, gdy wspomniała o niespodziance, niewątpliwie miała słuszność. Również w tym, że same smoki miały w poważaniu ich urodzenie, co nie znaczyło jednak, że obcujący z nimi badacze mogli przejmować podobne nawyki. W tym miejscu Rosierom należny był szacunek, a ona – już prawie nim była.
- Dopilnuję, by tak się stało – obiecał zdecydowanie, władczo, wciąż nie odejmując spojrzenia od jej oczu, gęstych rzęs i gładkich powiek. Czy dobrze usłyszał, kolejnym razem? Miała zamiar pojawiać się w rezerwacie częściej? Zaskakiwała go dzień po dniu, Tristan przez moment patrzył na nią w milczeniu, wciąż trzymając jej drobniutką dłoń. - Kiedy tylko zechcesz pojawić się po raz kolejny – dodał z nieokreślonym, może nieco zbyt drapieżnym uśmiechem. Nie rozumiał, co nią kierowało, ale rad pozostawał z jej bliskości i z jej towarzystwa, nawet pomimo zmęczenia przyćmiewającego ekspresję. - Nigdy wcześniej tutaj nie byłaś, czyż nie? - Oczywiście, że nie. - Może masz wolę obejrzeć rezerwat? - To miejsce nie było do końca odpowiednie dla dam, powietrze przeszywał zapach siarki, a zza okna pomieszczenia właśnie dobiegł ich głośny łopot smoczych skrzydeł oraz złowieszczy ryk – to Valsharessa poderwała się do lotu, mocno uderzając ogonem w przezornie zabezpieczone na podobne wypadki magią okno.
Nie było – lecz czy z damą wewnątrz murów, nawet chłodną, nie wydawało się cieplejsze?
- Podejrzewaliśmy łuszczycę - rzucił, dopiero po dłuższej chwili unosząc spojrzenie na jej delikatną twarz, chcąc upewnić się, czy rozumiała, o czym mówił. Powinna, to pospolite schorzenie nawet w smoczej postaci. - Znaleźliśmy jego łuskę w ogrodach, odpadła z grzbietu. Ale obserwując zachowanie... - przerwał, niewidzącym spojrzeniem uciekając gdzieś na bok, jakby przypominając sobie wszystkie obrazy z obserwacji owej bestii; większości dokonał przecież samodzielnie. - Mam obawy, czy nie jest to coś poważniejszego. Właśnie byłem w terrarium, kiedy powiadomiono mnie o twoim przybyciu. Myślę, że najpóźniej za dwa miesiące duża część jego grzbietu będzie naga. Łuski nie przestaną odpadać. Tworzą się pod nimi... dziwne ropnie - westchnął. - Słabnie i mizernieje w oczach, a minęło tak niewiele czasu. - W jego głosie wyraźnie dało się wyczuć żal, smokami przejmował się bardziej niż ludźmi. Bo czy istniała istota doskonalsza od nich? Bestii pradawnych, starszych zapewne i od czarodziejów, zrodzonych z magii i przeznaczonych dla magii. Gdyby świat zwierząt miał swoją arystokrację, smoki rządziłyby ich światem niepodzielnie, był przecież tak czas, że rządziły i ich światem, światem ludzi, pożerając wioski i dziewicze córki mugolskich królów. Coś łączyło je z wilami, ta magiczna doskonałość i absolutna perfekcja, ciągłość istnienia.
- Doskonale – odparł zdawkowo, mając nadzieję, że jego głos zanadto nie zdradza zawodu. Nie cieszył się z powrotu do zdrowia Ceasara, a jeśli, to jedynie dlatego, że Evandra przestanie spędzać w Mungu tak długie godziny - spotkaniom w szpitalnej kawiarence trudno było dodać romantyzmu. Maskując grymas wyciągnął rękę po filiżankę z herbatą, by następnie podać ją zmarzniętej wczesnoporannym powietrzem narzeczonej; może jej brat wreszcie nauczyłby się czegoś o życiu, gdyby poczuł pazury wilkołaka na swoim gardle. - Zatrzymajmy ten czas na chwilę – zaproponował, płynnie zmieniając temat, nie chciał rozmawiać o Caesarze, chciał rozmawiać o niej. - Dokąd się śpieszyć? - Do brata? Wytrzyma, zdoła zjeść śniadanie bez twojej pomocy. - Twoje oczy zdradzają smutek, oddałbym tak wiele, by móc poznać twoje myśli. I jeszcze więcej, by móc im zaradzić. - Jej tęczówki błyszczały jak szafiry, w swoim nostalgicznym smutku nie mniej ujmujące. Wszystko bym dla tych szafirów zrobił, czy jesteś tego świadoma? Wszystko, czy kiedyś spojrzysz na mnie przychylniej? Czy wybaczysz?
W niechętnym odrętwieniu skinął głową, gdy wspomniała o niespodziance, niewątpliwie miała słuszność. Również w tym, że same smoki miały w poważaniu ich urodzenie, co nie znaczyło jednak, że obcujący z nimi badacze mogli przejmować podobne nawyki. W tym miejscu Rosierom należny był szacunek, a ona – już prawie nim była.
- Dopilnuję, by tak się stało – obiecał zdecydowanie, władczo, wciąż nie odejmując spojrzenia od jej oczu, gęstych rzęs i gładkich powiek. Czy dobrze usłyszał, kolejnym razem? Miała zamiar pojawiać się w rezerwacie częściej? Zaskakiwała go dzień po dniu, Tristan przez moment patrzył na nią w milczeniu, wciąż trzymając jej drobniutką dłoń. - Kiedy tylko zechcesz pojawić się po raz kolejny – dodał z nieokreślonym, może nieco zbyt drapieżnym uśmiechem. Nie rozumiał, co nią kierowało, ale rad pozostawał z jej bliskości i z jej towarzystwa, nawet pomimo zmęczenia przyćmiewającego ekspresję. - Nigdy wcześniej tutaj nie byłaś, czyż nie? - Oczywiście, że nie. - Może masz wolę obejrzeć rezerwat? - To miejsce nie było do końca odpowiednie dla dam, powietrze przeszywał zapach siarki, a zza okna pomieszczenia właśnie dobiegł ich głośny łopot smoczych skrzydeł oraz złowieszczy ryk – to Valsharessa poderwała się do lotu, mocno uderzając ogonem w przezornie zabezpieczone na podobne wypadki magią okno.
Nie było – lecz czy z damą wewnątrz murów, nawet chłodną, nie wydawało się cieplejsze?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Zdziwiła się, gdy dostrzegła, że jego lico rozświetla niekłamana radość, że uśmiecha się tak lekko i pogodnie - kiedy ostatnio widziała go w takim stanie? Kiedy potrafili ze sobą porozmawiać ze spokojem? Mimowolnie odpowiedziała podobnym gestem, delektując się tą magiczną chwilą, która w każdej chwili mogła prysnąć niczym mydlana bańka. Ostrożnie poruszyła palcami, nie chcąc zabierać dłoni z jego ciepłego uścisku, a jedynie musnąć opuszkami skórę, pozwolić sobie na niewielką czułość. Chciała móc mu zaufać, chciała móc wierzyć, że będą potrafili rozmawiać ze sobą częściej.
Słuchała go z uwagą, próbując wyobrazić sobie tego smoka, próbując przypomnieć wszelkie informacje na temat łuszczycy, do jakich kiedykolwiek udało jej się dotrzeć. Sama w sobie nie była groźną dolegliwością, lecz skoro wydała się im niepokojąca, skoro towarzyszyły jej dodatkowe objawy... Czy to możliwe, żeby, osłabiony przez łuszczycę, zapadł na jeszcze inną chorobę? Nie specjalizowała się w smokach, nie miała odpowiednich danych na ten temat, lecz wydawało jej się to mało prawdopodobne; stworzenia te były potężne, zrodzone z magii, nie mogła uwierzyć, by jedna, stosunkowo niegroźna dolegliwość, nadwątliła jego siły w takim stopniu.
- Ropnie? - podjęła, spoglądając na niego z zainteresowaniem, ale i przygnębieniem. Przejmował się nim, martwił, a alchemiczce udzielał się jego smutek. Wyglądał na prawdziwie przejętego, na dotkniętego do żywego; nie wierzyła, że coś było w stanie poruszyć go w ten sposób, że jeszcze dopuści ją tak blisko, by mogła dostrzec jego wrażliwszą stronę. - Czy oglądali go wasi medycy? Czy któryś z opiekunów ostatnio wyjeżdżał, miał kontakt z egzotycznymi stworzeniami, i mógł przywieźć ze sobą jakąś nieznaną nam chorobę? - Próbowała dowiedzieć się więcej, by móc pomóc, naprawdę pomóc, w poszukiwaniu rozwiązania. Może dokładniejsze badania, skrupulatniejsze oględziny specjalistów sprawią, że uda im się go uratować... Może. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, kiedy usilnie próbowała znaleźć cudowne rozwiązanie, które przyniosłoby ulgę i smokowi, i jej narzeczonemu.
- Dziękuję - mruknęła wciąż zamyślona, kiedy Tristan podał jej filiżankę z parującym płynem. Ostrożnie ujęła ją w dłonie, a następnie wzniosła powoli do ust, by wziąć pierwszy, błogo rozgrzewający łyk herbaty. Już nie była tak zmarznięta, już nie była tak śpiąca, choć zmęczenie nadal dawało jej się we znaki. Wszak ile to problemów, ile to obowiązków miała na swej głowie, gdy Caesar znajdował się w Mungu, a jego dzieci wymagały ich opieki, troski...
Dokąd się śpieszyć? Słowa Rosiera wyrwały ją z zamyślenia. Spojrzała ku jego twarzy z niewielkim, smutnym uśmiechem, poszukując odpowiednich słów, które mogłyby wyrazić wszystko to, co czuła, a jednocześnie nie byłyby jedynie oklepanymi, wytartymi frazesami. Przecież musiał wiedzieć, musiał rozumieć.
- Ciągle coś się dzieje - podjęła cicho, ważąc swoje słowa. Westchnęła cicho i przygryzła lekko wargę, walcząc z pokusą wyżalenia mu się ze wszystkiego, co chodziło jej po głowie. - Ciągle dzieje się coś złego. Nadal mam koszmary, Tristanie, ale muszę być silna, silna dla Caesara, Rudolfa i Rabastana, muszę udawać, że o tym nie pamiętam, że mogę być dla nich wsparciem... Lecz na to nie mogę nic poradzić. Nie możemy.
Nie wiedziała, czy naprawdę chciał tego słuchać, czy jedynie zachęcał do mówienia, gdyż było to w dobrym smaku, gdyż w teorii właśnie tak winni zachowywać się narzeczeni.
Wzięła kolejny łyk herbaty, czując jak przyjemne ciepło rozlewa się po całym ciele, jak powoli rozluźnia się, choć jeszcze chwilę temu chciała uciec, zawrócić do domu. Nie wiedziała, jak powinna interpretować jego drapieżny uśmiech, czy była to jedynie radość, czy kryło się za nim coś jeszcze, coś, czego powinna się obawiać, albo coś, co powinno ją zaniepokoić.
- Nie byłam - przyznała cicho, wodząc wzrokiem po jego zmęczonym licu; czy mówił poważnie? Czy naprawdę miał siłę i chęć, by pokazać jej rezerwat? - Z chęcią, lecz czy nie... - Drgnęła wyraźnie, gdy do ich uszu dotarł przeszywający powietrze ryk smoka, którego nijak się nie spodziewała i który sprawił, że prawie wylała swą herbatę. Odetchnęła głośniej, szybciej, płochliwie zerkając na mężczyznę. - Czy nie będzie to problem? - Dokończyła, próbując zrobić dobrą minę do złej gry, zamaskować niedawne zaskoczenie. Była zmęczona, musiał zrozumieć.
Słuchała go z uwagą, próbując wyobrazić sobie tego smoka, próbując przypomnieć wszelkie informacje na temat łuszczycy, do jakich kiedykolwiek udało jej się dotrzeć. Sama w sobie nie była groźną dolegliwością, lecz skoro wydała się im niepokojąca, skoro towarzyszyły jej dodatkowe objawy... Czy to możliwe, żeby, osłabiony przez łuszczycę, zapadł na jeszcze inną chorobę? Nie specjalizowała się w smokach, nie miała odpowiednich danych na ten temat, lecz wydawało jej się to mało prawdopodobne; stworzenia te były potężne, zrodzone z magii, nie mogła uwierzyć, by jedna, stosunkowo niegroźna dolegliwość, nadwątliła jego siły w takim stopniu.
- Ropnie? - podjęła, spoglądając na niego z zainteresowaniem, ale i przygnębieniem. Przejmował się nim, martwił, a alchemiczce udzielał się jego smutek. Wyglądał na prawdziwie przejętego, na dotkniętego do żywego; nie wierzyła, że coś było w stanie poruszyć go w ten sposób, że jeszcze dopuści ją tak blisko, by mogła dostrzec jego wrażliwszą stronę. - Czy oglądali go wasi medycy? Czy któryś z opiekunów ostatnio wyjeżdżał, miał kontakt z egzotycznymi stworzeniami, i mógł przywieźć ze sobą jakąś nieznaną nam chorobę? - Próbowała dowiedzieć się więcej, by móc pomóc, naprawdę pomóc, w poszukiwaniu rozwiązania. Może dokładniejsze badania, skrupulatniejsze oględziny specjalistów sprawią, że uda im się go uratować... Może. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, kiedy usilnie próbowała znaleźć cudowne rozwiązanie, które przyniosłoby ulgę i smokowi, i jej narzeczonemu.
- Dziękuję - mruknęła wciąż zamyślona, kiedy Tristan podał jej filiżankę z parującym płynem. Ostrożnie ujęła ją w dłonie, a następnie wzniosła powoli do ust, by wziąć pierwszy, błogo rozgrzewający łyk herbaty. Już nie była tak zmarznięta, już nie była tak śpiąca, choć zmęczenie nadal dawało jej się we znaki. Wszak ile to problemów, ile to obowiązków miała na swej głowie, gdy Caesar znajdował się w Mungu, a jego dzieci wymagały ich opieki, troski...
Dokąd się śpieszyć? Słowa Rosiera wyrwały ją z zamyślenia. Spojrzała ku jego twarzy z niewielkim, smutnym uśmiechem, poszukując odpowiednich słów, które mogłyby wyrazić wszystko to, co czuła, a jednocześnie nie byłyby jedynie oklepanymi, wytartymi frazesami. Przecież musiał wiedzieć, musiał rozumieć.
- Ciągle coś się dzieje - podjęła cicho, ważąc swoje słowa. Westchnęła cicho i przygryzła lekko wargę, walcząc z pokusą wyżalenia mu się ze wszystkiego, co chodziło jej po głowie. - Ciągle dzieje się coś złego. Nadal mam koszmary, Tristanie, ale muszę być silna, silna dla Caesara, Rudolfa i Rabastana, muszę udawać, że o tym nie pamiętam, że mogę być dla nich wsparciem... Lecz na to nie mogę nic poradzić. Nie możemy.
Nie wiedziała, czy naprawdę chciał tego słuchać, czy jedynie zachęcał do mówienia, gdyż było to w dobrym smaku, gdyż w teorii właśnie tak winni zachowywać się narzeczeni.
Wzięła kolejny łyk herbaty, czując jak przyjemne ciepło rozlewa się po całym ciele, jak powoli rozluźnia się, choć jeszcze chwilę temu chciała uciec, zawrócić do domu. Nie wiedziała, jak powinna interpretować jego drapieżny uśmiech, czy była to jedynie radość, czy kryło się za nim coś jeszcze, coś, czego powinna się obawiać, albo coś, co powinno ją zaniepokoić.
- Nie byłam - przyznała cicho, wodząc wzrokiem po jego zmęczonym licu; czy mówił poważnie? Czy naprawdę miał siłę i chęć, by pokazać jej rezerwat? - Z chęcią, lecz czy nie... - Drgnęła wyraźnie, gdy do ich uszu dotarł przeszywający powietrze ryk smoka, którego nijak się nie spodziewała i który sprawił, że prawie wylała swą herbatę. Odetchnęła głośniej, szybciej, płochliwie zerkając na mężczyznę. - Czy nie będzie to problem? - Dokończyła, próbując zrobić dobrą minę do złej gry, zamaskować niedawne zaskoczenie. Była zmęczona, musiał zrozumieć.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Muśnięcie jej dłoni odebrał jako swojego rodzaju pojednawczy gest; gest, który go ucieszył i gest, który obiecywał - choć zapewne żadne z nich nie wiedziało, co obiecywał. Przyszła tutaj, do rezerwatu - sama, z własnej woli, czyżby w końcu ulegając? A może, po prostu, godząc się z własnym losem? Wmawiał sobie, że jeśli Evandra nie chce oddać mu serca, mógł wziąć ją i bez niego, ale nie potrafił oszukać samego siebie. Chciał jej, pragnął jej, pragnął jej całej, czy nie mogła tego wreszcie pojąć? Nikt, nikt nie tylko w Londynie, w Anglii, nikt na świecie, nie mógł pragnąć jej równie mocno, co on - do szaleństwa. Gotów byłby przecież spopielić siebie samego za jej łaskawsze spojrzenie, tymczasem robił wszystko, żeby ją od siebie odrzucić. Ta noc, przed ich zaręczynami... i ten błysk w jej oku, gdy opowiadał o swojej pasji. Odnosił się do swoich smoków z czułością, delikatnością, jaką ofiarować mógł tylko najbliższym; nie były jego, ale tak je traktował - był przecież tutaj panem na swoich włościach. A ona, Evandra, już niebawem będzie ich panią i zaskakiwała go swoim zainteresowaniem Devaughnem.
- Nie - odparł po chwili zastanowienia. - Nie zdążyliśmy nikogo sprowadzić. - Utkwiwszy spojrzenie w jej oczach na moment zamilkł, powracając myślami do schwytanego smoka. - Wszyscy pracownicy byli w rezerwacie przez ostatnie miesiące, nie mamy żadnej nowej osoby - odpowiedział rzeczowo, wciąż nie urywając kontaktu wzrokowego. - Ale sam Devaughn był na wycieczce - przyznał, nawet nie zauważając, że prawdopodobnie po raz pierwszy użył jego imienia. - Wrócił do rezerwatu pół roku temu... nie jestem pewien, czy to miało na niego wpływ. Od urodzenia był chorowity. Wydaje mi się, że to musi być coś przewlekłego. W żadnej księdze nie mogę znaleźć podobnych objawów... - Urwał melancholijnie, szczególnym sentymentem darzył te smoki, które wykluły się tutaj, w Kent, a zwłaszcza te, które wykluły się pod jego okiem. Devaugn miał dopiero dwa lata, z czego niecały rok spędził na wolności - większość jego życia spędzili razem.
Skinął głową na jej podziękowanie, wytrącony z zamyślenia i poniekąd rad za zmianę tematu, choć chory smok spędzał mu sen z powiek, nie sądził, by Evandra pojawiła się w rezerwacie po to, aby wysłuchiwać podobnych problemów, niezależnie od tego, jak uważnie słuchała. Z uwaga obserwował, jak cień zmęczenia schodził z jej twarzy, o własnym zmęczeniu właściwie zapomniał, nazbyt zaabsorbowany nie tylko smoczymi troskami, ale - przede wszystkim - bliskością wilej piękności, której smutny uśmiech jedynie dodawał tajemnicy. Wiele by dał, by wydrzeć z niej te sekrety, móc zajrzeć w głąb niej, prawdziwej jej, obnażonej z konwenansów, tradycji i oschłych manier angielskiej arystokracji. Ujął jej dłoń mocniej, ścisnął ją, na tyle, by czuła jego bliskość, wsparcie; na tyle, by czuła jego obecność. Jestem tutaj, Evandro, krzyczało jego serce, choć usta milczały, jestem tutaj i zdejmę z twoich ramion ciężar tych wszystkich trosk, obiecuję.
- Co ci się śniło? - zapytał szeptem, przysuwając się na kanapie bliżej niewiasty, po chwili zawahania unosząc ramię, by otoczyć ją opieką. Oko już nie uciekło niespokojnie ku drzwiom, powinien był je zamknąć wcześniej, ale i teraz nikt nie powinien tutaj wchodzić ot tak. Właściwie kończył swój dyżur. - Zostałaś zraniona, Evandro, nikt nie oczekuje od ciebie siły. - A przynajmniej nikt nie powinien. - Rudolf i Rabastan cię uwielbiają, wywiązujesz się ze swojej roli doskonale. Jeśli tylko czujesz się teraz przeciążona, wiesz, że pomożemy wam ze wszystkim, z czym trzeba. - Cała rodzina Tristana uwielbiała przecież chłopców Marie. - Caesar jest dużym chłopcem, większym niż jego synowie. - Nie potrafił pozbawić swojego głosu lekkiej kpiny. - Poradzi sobie i tym razem. - Nie pierwszy raz i nie ostatni poturbował go wilkołak, dlaczego zaprzątać sobie tym głowę? Czy to było aż tak ważne? Czy on na to w ogóle zasługiwał? I po co do cholery w ogóle kłopotał tym siostrę? Żałował, żałował tak bardzo, że nie odnalazł jej wcześniej, kiedy dokonano porwania, nawet, jeśli Evandra wciąż nie chciała wierzyć, że próbował wszystkimi siłami. Będąc tak blisko niej, otaczając ją ramieniem, czując zapach jej skóry... Nieznośne napięcie nawarstwiało jeszcze bardziej nieznośną frustrację.
- Nie - dodał, przenosząc wzrok na szybę pobliskiego okna. - Nie będzie.
- Nie - odparł po chwili zastanowienia. - Nie zdążyliśmy nikogo sprowadzić. - Utkwiwszy spojrzenie w jej oczach na moment zamilkł, powracając myślami do schwytanego smoka. - Wszyscy pracownicy byli w rezerwacie przez ostatnie miesiące, nie mamy żadnej nowej osoby - odpowiedział rzeczowo, wciąż nie urywając kontaktu wzrokowego. - Ale sam Devaughn był na wycieczce - przyznał, nawet nie zauważając, że prawdopodobnie po raz pierwszy użył jego imienia. - Wrócił do rezerwatu pół roku temu... nie jestem pewien, czy to miało na niego wpływ. Od urodzenia był chorowity. Wydaje mi się, że to musi być coś przewlekłego. W żadnej księdze nie mogę znaleźć podobnych objawów... - Urwał melancholijnie, szczególnym sentymentem darzył te smoki, które wykluły się tutaj, w Kent, a zwłaszcza te, które wykluły się pod jego okiem. Devaugn miał dopiero dwa lata, z czego niecały rok spędził na wolności - większość jego życia spędzili razem.
Skinął głową na jej podziękowanie, wytrącony z zamyślenia i poniekąd rad za zmianę tematu, choć chory smok spędzał mu sen z powiek, nie sądził, by Evandra pojawiła się w rezerwacie po to, aby wysłuchiwać podobnych problemów, niezależnie od tego, jak uważnie słuchała. Z uwaga obserwował, jak cień zmęczenia schodził z jej twarzy, o własnym zmęczeniu właściwie zapomniał, nazbyt zaabsorbowany nie tylko smoczymi troskami, ale - przede wszystkim - bliskością wilej piękności, której smutny uśmiech jedynie dodawał tajemnicy. Wiele by dał, by wydrzeć z niej te sekrety, móc zajrzeć w głąb niej, prawdziwej jej, obnażonej z konwenansów, tradycji i oschłych manier angielskiej arystokracji. Ujął jej dłoń mocniej, ścisnął ją, na tyle, by czuła jego bliskość, wsparcie; na tyle, by czuła jego obecność. Jestem tutaj, Evandro, krzyczało jego serce, choć usta milczały, jestem tutaj i zdejmę z twoich ramion ciężar tych wszystkich trosk, obiecuję.
- Co ci się śniło? - zapytał szeptem, przysuwając się na kanapie bliżej niewiasty, po chwili zawahania unosząc ramię, by otoczyć ją opieką. Oko już nie uciekło niespokojnie ku drzwiom, powinien był je zamknąć wcześniej, ale i teraz nikt nie powinien tutaj wchodzić ot tak. Właściwie kończył swój dyżur. - Zostałaś zraniona, Evandro, nikt nie oczekuje od ciebie siły. - A przynajmniej nikt nie powinien. - Rudolf i Rabastan cię uwielbiają, wywiązujesz się ze swojej roli doskonale. Jeśli tylko czujesz się teraz przeciążona, wiesz, że pomożemy wam ze wszystkim, z czym trzeba. - Cała rodzina Tristana uwielbiała przecież chłopców Marie. - Caesar jest dużym chłopcem, większym niż jego synowie. - Nie potrafił pozbawić swojego głosu lekkiej kpiny. - Poradzi sobie i tym razem. - Nie pierwszy raz i nie ostatni poturbował go wilkołak, dlaczego zaprzątać sobie tym głowę? Czy to było aż tak ważne? Czy on na to w ogóle zasługiwał? I po co do cholery w ogóle kłopotał tym siostrę? Żałował, żałował tak bardzo, że nie odnalazł jej wcześniej, kiedy dokonano porwania, nawet, jeśli Evandra wciąż nie chciała wierzyć, że próbował wszystkimi siłami. Będąc tak blisko niej, otaczając ją ramieniem, czując zapach jej skóry... Nieznośne napięcie nawarstwiało jeszcze bardziej nieznośną frustrację.
- Nie - dodał, przenosząc wzrok na szybę pobliskiego okna. - Nie będzie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Słuchała go z uwagą, nadal marszcząc w zamyśleniu brwi. Devaughn, na wycieczce...? W lot zrozumiała myśl Tristana, choć egzotycznie brzmiące imię smoka wybiło ją na chwilę z rytmu. Jego nieobecność z pewnością musiała zostać wzięta pod uwagę przy wydawaniu jakiekolwiek diagnozy.
- Jeśli od urodzenia był chorowity, tym bardziej mógł paść ofiarą jakiejś egzotycznej, nieznanej nam bliżej choroby - podjęła cicho, mimowolnie bawiąc się trzymaną w dłoniach filiżanką; delektowała się roztaczanym przez nią ciepłem, wciąż nieco zaspana i zmarznięta. - Lecz równie dobrze może to też być coś przewlekłego, coś, co pochodzi z Anglii... - zawiesiła głos, doskonale zdając sobie sprawę z tego, o ile gorszy byłby to scenariusz. Musieli zrobić wszystko, co tylko mogli, by poznać źródło choroby i uratować Devaughna przed śmiercią, musieli zrobić wszystko, co było w ich mocy - a nawet więcej, by wyrwać go ze szponów okrutnej słabości. Lecz gdyby wisiało nad nimi widmo prawdziwej epidemii, która mogłaby zdziesiątkować rezerwat Albionów... Czy ktokolwiek mógłby unieść tak ogromny ciężar na swych ramionach?
- Kiedy najwcześniej przybędzie medyk, Tristanie? - dopytywała dalej, żywo zainteresowana losem smoka, przejęta zmartwieniem narzeczonego. Kiedy widziała go w takim stanie, kiedy pozwalał jej dostrzec to, kim był naprawdę, kto krył się za maską konwenansów i manier. Nie ukrywał tego, jak martwił się o swego podopiecznego, jak bardzo chciałby mu pomóc... Więc istniały w nim niekłamana wrażliwość, istniała troska i chęć opieki. - Żaden inny smok nie ma podobnych objawów?
W przeciwieństwie do Tristana, Evandra nie cieszyła się na zmianę tematu - po stokroć wolała zajmować się przypadkiem Devaughna niż rozdrapywaniem swych świeżych ran, rozprawianiem na temat koszmarów, przez które budziła się w środku nocy zlana zimnym potem. Próbowała dawać sobie z tym radę sama, próbowała być dzielna, dla rodziny, dla Ceasara, lecz... Lecz może, mimo swej niechęci do zagłębiania się w chaosie emocji i uczuć, właśnie tego jej brakowało. Przez chwilę milczała, wyraźnie pochłonięta przez swe niewesołe myśli, lecz gdy mężczyzna ścisnął jej dłoń, by dodać jej otuchy, a następnie przysunął bliżej i otoczył ramieniem, nie mogła dłużej uciekać. Odstawiła spodek z filiżanką na bok, by - wyraźnie poruszona, wiedziona silnym impulsem - ukryć swą twarz w jego piersi. Walczyła z cisnącymi się do oczu łzami, wciąż słysząc jego szept; co ci się śniło?, och, nie chciałbyś tego wiedzieć, Tristanie, nie chciałbyś tego słuchać. Nie sądziła, że gdy pozwoli sobie na chwilę słabości, gdy przyzna przed sobą samą, że dusi w sobie tak wiele emocji, dojdą one do głosu z taką siłą.
Spokojnie, Evandro, to nie czas, nie miejsce.
Bezgłośnie łkała, jej wątłym ciałem wstrząsały kolejne spazmy, zaś ona za punkt honoru postawiła sobie, by Tristan nie dojrzał jej twarzy. Niech nie mówi, nie okazuje jej współczucia, nie porusza kolejnych strun i nie dotyka jaskrawych wspomnień; niech nie pozwala czuć się bezpiecznie i odpocząć od udawania silnej. Czy czuła się przeciążona? Ile oddałaby za chwilę spokoju, za choć chwilę bez kolejnych tragedii, za uwolnienie się od tych lęków...
- Dziękuję - odpowiedziała w końcu, kierując swe słowa gdzieś w okolice jego szyi, wypowiadając je przez zaciśnięte od emocji gardło. - Lady Rosier pisała już do mnie w tej sprawie, ja... Chłopcy dawno nie widzieli Dover, dawno nie spacerowali nad klifami... - urwała, jedną z dłoni wznosząc ku swej, skrywanej przed narzeczonym, twarzy, przecierając nią załzawione oczy.
- Śniło mi się, że... - Dalej, Evandro, bądź silna, pokaż, że potrafisz być silna. - Śniło mi się, że nikt mnie nie odnalazł. I nadal tam jestem. - Skrzywiła się krótko, dusząc rodzący się w piersi szloch, dusząc wszelką oznakę słabości. Nie czuj, Evandro, po prostu nie czuj i nie daj się zniszczyć.
- Pokaż mi rezerwat, proszę - dodała szybko, doskonale wiedząc, że jeśli pozostaną tu dłużej, jeśli Tristan da jej okazję do rozmyślania nad swym losem, nie zapanuje nad słabością przez długie godziny. A przecież nie tak miało to wyglądać.
- Jeśli od urodzenia był chorowity, tym bardziej mógł paść ofiarą jakiejś egzotycznej, nieznanej nam bliżej choroby - podjęła cicho, mimowolnie bawiąc się trzymaną w dłoniach filiżanką; delektowała się roztaczanym przez nią ciepłem, wciąż nieco zaspana i zmarznięta. - Lecz równie dobrze może to też być coś przewlekłego, coś, co pochodzi z Anglii... - zawiesiła głos, doskonale zdając sobie sprawę z tego, o ile gorszy byłby to scenariusz. Musieli zrobić wszystko, co tylko mogli, by poznać źródło choroby i uratować Devaughna przed śmiercią, musieli zrobić wszystko, co było w ich mocy - a nawet więcej, by wyrwać go ze szponów okrutnej słabości. Lecz gdyby wisiało nad nimi widmo prawdziwej epidemii, która mogłaby zdziesiątkować rezerwat Albionów... Czy ktokolwiek mógłby unieść tak ogromny ciężar na swych ramionach?
- Kiedy najwcześniej przybędzie medyk, Tristanie? - dopytywała dalej, żywo zainteresowana losem smoka, przejęta zmartwieniem narzeczonego. Kiedy widziała go w takim stanie, kiedy pozwalał jej dostrzec to, kim był naprawdę, kto krył się za maską konwenansów i manier. Nie ukrywał tego, jak martwił się o swego podopiecznego, jak bardzo chciałby mu pomóc... Więc istniały w nim niekłamana wrażliwość, istniała troska i chęć opieki. - Żaden inny smok nie ma podobnych objawów?
W przeciwieństwie do Tristana, Evandra nie cieszyła się na zmianę tematu - po stokroć wolała zajmować się przypadkiem Devaughna niż rozdrapywaniem swych świeżych ran, rozprawianiem na temat koszmarów, przez które budziła się w środku nocy zlana zimnym potem. Próbowała dawać sobie z tym radę sama, próbowała być dzielna, dla rodziny, dla Ceasara, lecz... Lecz może, mimo swej niechęci do zagłębiania się w chaosie emocji i uczuć, właśnie tego jej brakowało. Przez chwilę milczała, wyraźnie pochłonięta przez swe niewesołe myśli, lecz gdy mężczyzna ścisnął jej dłoń, by dodać jej otuchy, a następnie przysunął bliżej i otoczył ramieniem, nie mogła dłużej uciekać. Odstawiła spodek z filiżanką na bok, by - wyraźnie poruszona, wiedziona silnym impulsem - ukryć swą twarz w jego piersi. Walczyła z cisnącymi się do oczu łzami, wciąż słysząc jego szept; co ci się śniło?, och, nie chciałbyś tego wiedzieć, Tristanie, nie chciałbyś tego słuchać. Nie sądziła, że gdy pozwoli sobie na chwilę słabości, gdy przyzna przed sobą samą, że dusi w sobie tak wiele emocji, dojdą one do głosu z taką siłą.
Spokojnie, Evandro, to nie czas, nie miejsce.
Bezgłośnie łkała, jej wątłym ciałem wstrząsały kolejne spazmy, zaś ona za punkt honoru postawiła sobie, by Tristan nie dojrzał jej twarzy. Niech nie mówi, nie okazuje jej współczucia, nie porusza kolejnych strun i nie dotyka jaskrawych wspomnień; niech nie pozwala czuć się bezpiecznie i odpocząć od udawania silnej. Czy czuła się przeciążona? Ile oddałaby za chwilę spokoju, za choć chwilę bez kolejnych tragedii, za uwolnienie się od tych lęków...
- Dziękuję - odpowiedziała w końcu, kierując swe słowa gdzieś w okolice jego szyi, wypowiadając je przez zaciśnięte od emocji gardło. - Lady Rosier pisała już do mnie w tej sprawie, ja... Chłopcy dawno nie widzieli Dover, dawno nie spacerowali nad klifami... - urwała, jedną z dłoni wznosząc ku swej, skrywanej przed narzeczonym, twarzy, przecierając nią załzawione oczy.
- Śniło mi się, że... - Dalej, Evandro, bądź silna, pokaż, że potrafisz być silna. - Śniło mi się, że nikt mnie nie odnalazł. I nadal tam jestem. - Skrzywiła się krótko, dusząc rodzący się w piersi szloch, dusząc wszelką oznakę słabości. Nie czuj, Evandro, po prostu nie czuj i nie daj się zniszczyć.
- Pokaż mi rezerwat, proszę - dodała szybko, doskonale wiedząc, że jeśli pozostaną tu dłużej, jeśli Tristan da jej okazję do rozmyślania nad swym losem, nie zapanuje nad słabością przez długie godziny. A przecież nie tak miało to wyglądać.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Skinął powoli głową, podążając za bystrymi myślami Evandry, informacja o tym, że smok od zawsze był chory, właściwie wszystko komplikowała, przerywała ciąg przyczynowo-skutkowy, który bez tego o wiele łatwiejszy byłby do uchwycenia.
- Mógł też cierpieć od urodzenia, a my mogliśmy zawieźć w diagnozie – dorzucił myśl, z jednej strony najmniej chlubną, z drugiej – najbardziej optymistyczną, jeśli to tylko – lub aż – ich błąd, istniała szansa, marna, bo marna, ale zawsze, że pozostałe smoki były bezpieczne, nawet, jeśli nie najlepiej świadczyłoby to o nich jako o smokologach. Ale i ta możliwość miała stronę czarniejszą dla samych smoków, jeśli zawiedli, to z jakiegoś powodu i powód ten mógłby się okazać nie najszczęśliwszy dla ich podopiecznych.
- Nie wiem – dodał bez entuzjazmu, nigdy nie było im łatwo o uzdrowiciela specjalizującego się w smoczych chorobach, a w samym rezerwacie – nie pracował na stałe żaden. Byli oni, smokologowie, dwojący się i trojący w kolejnych próbach rozwikłania podobnych zagadek. - Podobno aktualnie jest w Peru, wraca pod koniec przyszłego tygodnia. Obawiam się, że może być za późno. - Gorycz w jego głosie była autentyczna, choć naprawdę nie chciał zalewać nią Evandry, miała na głowie własne troski i własne zmartwienia. Smoki pod jego opieką były nie tylko dziedzictwem jego rodu, oprócz tego uważał je za dziedzictwo całego magicznego świata – przetrwały przecież tylko te nieliczne, którym udało się uciec przed mugolską ekspansją. Bez słowa przecząco pokręcił głową, tylko mały Devaughn miał te problemy. - Teraz jest odizolowany, ale Devaughn długo był między innymi smokami. Żadnego nie zaraził. - To dziwne. Cała jego choroba była dziwna.
Nie wypowiedział ani słowa, kiedy półwila skryła twarz w jego piersi, po krótkim czasie uniósł prawą dłoń i przygładził jej złociste włosy, czując jej przykre łkanie. Koszmar, którego doświadczyła, powracał do niej nieustannie, a on – nieustannie i beznadziejnie się o niego obwiniał, przecież mógł znaleźć ją wcześniej, była tuż pod jego nosem. Wydawało mu się, że przetrząsnął niebo i ziemię – ale czy naprawdę to zrobił? Czy nie mógł uczynić nic wcześniej? To wręcz komiczne, że ktoś odnalazł ją przypadkiem, podczas gdy on...
Zostawmy smoki, Evandro, czy to jest teraz ważne?
Nie musiał widzieć jej twarzy, by słyszeć jej szloch, czuć mokre łzy i odczuwać kolejne wstrząsające nią spazmy, nie musiał. Nie musiał tego widzieć, żeby rozdzierało mu serce na pół, gdyby tylko był szybszy... Wmawiał sobie, że włożył jej pierścionek na palec, by móc ją chronić – ale czy potrafił? Jego najdroższa Marie została zamordowana przez Dianę, jego krewną, bliską kuzynkę, której nigdy nie podejrzewałby o nic złego, a co do której przecież mógł mieć podejrzenia, na które wolał pozostać ślepym. Czy nie tak samo było z Evandrą i jej porwaniem? Czy wciąż nie tłamsił w sobie brudnych tajemnic?
Uniósł drugie ramię, otulając ją oboma, pragnąc zamknąć w szczelnym uścisku silnej klatki ramion, czy ona kiedykolwiek uwierzy w to, że Tristan chciał jej strzec? Że zrobiłby wszystko, żeby była bezpieczna? Czy kiedykolwiek uwierzy w szczerość i siłę jego uczucia? Zacieśnił klatkę, opierając usta na jej głowie, zapach jej złotych włosów wydawał się oszałamiający. Nie miała za co dziękować, to obowiązek jego rodziny służyć jej teraz pomocą.
- Nigdy bym na to nie pozwolił – szepnął w okolice jej ucha, nie do końca pewien siebie, jej, ich. Evandra w niego nie wierzyła, wiedział o tym, ale czy mógł jej się dziwić? Był słaby, nie potrafił ochronić Marie, nie potrafił zadbać o samego siebie - a co dopiero o słodką narzeczoną, o której porywacze z pewnością nie zapomnieli. Śnieżka, dom publiczny... jakie mogło być jej przeznaczenie, gdyby nie Fortinbras? Albo - co Fortinbras by z nią zrobił, gdyby nie on? - Nigdy - powtórzył nieco pewniej, przywierając twarzą do jej gładkich, miękkich włosów. Nie chciał na nią naciskać, jeśli potrzebowała łez, nie powinna się ich przy nim wstydzić. I milczał, milczał zacięcie, sam nie wiedział, jak długo, początkowo w ogóle nie odnosząc się do jej prośby. Ale czy pogrążanie się w smutku pomagało Evandrze? Zamknięta w domu, odcięta od świata, mogła jedynie zatapiać się w przykrych wspomnieniach, przeżywając je wciąż od nowa. Kto, jak nie on, wiedział o tym najlepiej? - Co byś chciała zobaczyć? Małe smoczęta? Mamy kilkudniowe pisklaki. Te umierające, już bez zębów? Może ogrody? Są piękne, choć róże już obumarły przed zimą. - Podniósł się, przenosząc prawą dłoń ku jej twarzy, wsuwając dłoń delikatnie pod jej podbródek, chcąc zmusić ją, by na niego spojrzała. Bądź mężczyzną, Tristanie, chociaż ten jeden raz.
- Mógł też cierpieć od urodzenia, a my mogliśmy zawieźć w diagnozie – dorzucił myśl, z jednej strony najmniej chlubną, z drugiej – najbardziej optymistyczną, jeśli to tylko – lub aż – ich błąd, istniała szansa, marna, bo marna, ale zawsze, że pozostałe smoki były bezpieczne, nawet, jeśli nie najlepiej świadczyłoby to o nich jako o smokologach. Ale i ta możliwość miała stronę czarniejszą dla samych smoków, jeśli zawiedli, to z jakiegoś powodu i powód ten mógłby się okazać nie najszczęśliwszy dla ich podopiecznych.
- Nie wiem – dodał bez entuzjazmu, nigdy nie było im łatwo o uzdrowiciela specjalizującego się w smoczych chorobach, a w samym rezerwacie – nie pracował na stałe żaden. Byli oni, smokologowie, dwojący się i trojący w kolejnych próbach rozwikłania podobnych zagadek. - Podobno aktualnie jest w Peru, wraca pod koniec przyszłego tygodnia. Obawiam się, że może być za późno. - Gorycz w jego głosie była autentyczna, choć naprawdę nie chciał zalewać nią Evandry, miała na głowie własne troski i własne zmartwienia. Smoki pod jego opieką były nie tylko dziedzictwem jego rodu, oprócz tego uważał je za dziedzictwo całego magicznego świata – przetrwały przecież tylko te nieliczne, którym udało się uciec przed mugolską ekspansją. Bez słowa przecząco pokręcił głową, tylko mały Devaughn miał te problemy. - Teraz jest odizolowany, ale Devaughn długo był między innymi smokami. Żadnego nie zaraził. - To dziwne. Cała jego choroba była dziwna.
Nie wypowiedział ani słowa, kiedy półwila skryła twarz w jego piersi, po krótkim czasie uniósł prawą dłoń i przygładził jej złociste włosy, czując jej przykre łkanie. Koszmar, którego doświadczyła, powracał do niej nieustannie, a on – nieustannie i beznadziejnie się o niego obwiniał, przecież mógł znaleźć ją wcześniej, była tuż pod jego nosem. Wydawało mu się, że przetrząsnął niebo i ziemię – ale czy naprawdę to zrobił? Czy nie mógł uczynić nic wcześniej? To wręcz komiczne, że ktoś odnalazł ją przypadkiem, podczas gdy on...
Zostawmy smoki, Evandro, czy to jest teraz ważne?
Nie musiał widzieć jej twarzy, by słyszeć jej szloch, czuć mokre łzy i odczuwać kolejne wstrząsające nią spazmy, nie musiał. Nie musiał tego widzieć, żeby rozdzierało mu serce na pół, gdyby tylko był szybszy... Wmawiał sobie, że włożył jej pierścionek na palec, by móc ją chronić – ale czy potrafił? Jego najdroższa Marie została zamordowana przez Dianę, jego krewną, bliską kuzynkę, której nigdy nie podejrzewałby o nic złego, a co do której przecież mógł mieć podejrzenia, na które wolał pozostać ślepym. Czy nie tak samo było z Evandrą i jej porwaniem? Czy wciąż nie tłamsił w sobie brudnych tajemnic?
Uniósł drugie ramię, otulając ją oboma, pragnąc zamknąć w szczelnym uścisku silnej klatki ramion, czy ona kiedykolwiek uwierzy w to, że Tristan chciał jej strzec? Że zrobiłby wszystko, żeby była bezpieczna? Czy kiedykolwiek uwierzy w szczerość i siłę jego uczucia? Zacieśnił klatkę, opierając usta na jej głowie, zapach jej złotych włosów wydawał się oszałamiający. Nie miała za co dziękować, to obowiązek jego rodziny służyć jej teraz pomocą.
- Nigdy bym na to nie pozwolił – szepnął w okolice jej ucha, nie do końca pewien siebie, jej, ich. Evandra w niego nie wierzyła, wiedział o tym, ale czy mógł jej się dziwić? Był słaby, nie potrafił ochronić Marie, nie potrafił zadbać o samego siebie - a co dopiero o słodką narzeczoną, o której porywacze z pewnością nie zapomnieli. Śnieżka, dom publiczny... jakie mogło być jej przeznaczenie, gdyby nie Fortinbras? Albo - co Fortinbras by z nią zrobił, gdyby nie on? - Nigdy - powtórzył nieco pewniej, przywierając twarzą do jej gładkich, miękkich włosów. Nie chciał na nią naciskać, jeśli potrzebowała łez, nie powinna się ich przy nim wstydzić. I milczał, milczał zacięcie, sam nie wiedział, jak długo, początkowo w ogóle nie odnosząc się do jej prośby. Ale czy pogrążanie się w smutku pomagało Evandrze? Zamknięta w domu, odcięta od świata, mogła jedynie zatapiać się w przykrych wspomnieniach, przeżywając je wciąż od nowa. Kto, jak nie on, wiedział o tym najlepiej? - Co byś chciała zobaczyć? Małe smoczęta? Mamy kilkudniowe pisklaki. Te umierające, już bez zębów? Może ogrody? Są piękne, choć róże już obumarły przed zimą. - Podniósł się, przenosząc prawą dłoń ku jej twarzy, wsuwając dłoń delikatnie pod jej podbródek, chcąc zmusić ją, by na niego spojrzała. Bądź mężczyzną, Tristanie, chociaż ten jeden raz.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Dopiero pod koniec przyszłego tygodnia? Nie chciała wypowiadać swych myśli na głos, lecz niewątpliwie czas odgrywał tutaj niemałą rolę i mógł okazać się ich najstraszliwszym wrogiem. Co jeśli medyk nie zdąży, co jeśli cierpiący smok umrze, a oni nadal nie będą znać odpowiedzi... Co jeśli umrze na marne, a za miesiąc rozpoznają te przerażające objawy u kolejnego podopiecznego...
Nie mogła wypowiadać swych myśli na głos - i bez nich Tristan był bezbrzeżnie przygnębiony i rozgoryczony swą niemocą. Pokiwała krótko głową, przyjmując jego słowa w milczeniu, gorączkowo poszukując w swej pamięci kogokolwiek, kto mógłby okazać się przydatny, lecz na próżno. Nie znała wielu magizoologów, tym bardziej specjalizujących się w anatomii tych majestatycznych jaszczurów, a już na pewno żadnego, który postanowiłby poświęcić życie badaniom szczególnych im schorzeń.
Chyba, że... Chyba, że choroba, która dotknęła Devaughna, wcale nie była jedynie smoczą przypadłością. Czy mogli się nią zarazić? To absurdalne, na pewno nie, nic im nie groziło, jemu nic nie groziło; serce załomotało jej mocniej na samą myśl o cierpiącym podobne katusze Tristanie, choć za nic nie przyznałaby tego w głos. Skoro jednak nie zaraził innych przebywających z nim stworzeń... Co ją spowodowało? I czy od zawsze z nim była, czekając jedynie na odpowiednią chwilę, czy dotknęła go podczas jego wędrówki? Nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć.
Nie zdążyła jednak ułożyć odpowiedniej, dobrze wyważonej odpowiedzi, która podniosłaby go na duchu, gdy - wiedziona tym przeklętym impulsem - zatopiła twarz w jego piersi, pozwoliła sobie na tę chwilę słabości. Nie mogła nad sobą zapanować, nie chciała też, by widział ją w takim stanie, więc walczyła ze sobą w milczeniu, rozpaczliwie chwytając się jego zapewnień, że nigdy, nigdy by na to nie pozwolił, że nie dałby koszmarom zamienić się w rzeczywistość. A przynajmniej nie tym.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim Tristan przerwał zalegającą między nimi ciszę. Już prawie odzyskała nad sobą kontrolę, prawie wyrównała oddech; bała się spojrzeć mu w oczy, by nie ujrzeć w nich znudzenia, rozczarowania lub wstydu. Nie chciała być taka, słaba i rozchwiana, zależna od koszmarów i wiążących się ze wszystkim wspomnień. Gdzie podziała się jej siła? Czy ratunek z rąk porywaczy miał okazać się zwykłym przedłużeniem agonii? Wdychała jego słodko-gorzki zapach, zapach rezerwatu, wsłuchując się w jego oddech, kradnąc ciepło jego ciała. Pomagał zatrzymać napad histerii, a jednocześnie wzbudzał napięcie, lecz napięcie zupełnie innej natury. Napięcie, które tym bardziej nakazywało jej być silną, dumną i posągowo piękną.
- Zabierz mnie... Zabierz mnie do Devaughna - odpowiedziała cicho, na tyle pewnie, na ile była w stanie, wkładając w swe słowa jednak i dźwięk prośby. Wszystko, co proponował, brzmiało fascynująco i magicznie, wszystko pociągało i nęciło, lecz nie miała większych wątpliwości, co chciałaby zobaczyć najbardziej. Chciała dowiedzieć się, jak wygląda, chciała przekonać się na własne oczy, jak cierpi i jeszcze raz podjąć dramatyczną próbę pomocy. Nie było teraz czasu na wzruszenia nad smoczętami, musiała wziąć się w garść i wykorzystać w końcu swą wiedzę. - Mówiłeś, że został odizolowany - wspomniała jego słowa, bezwolnie, choć nie bez lęku, spoglądając mu w oczy, posłusznie spełniając jego niemą prośbę. Choć z pewnością nadal była zaczerwieniona od łez, to nie było w niej już słabości. Postawiła przed sobą cel i musiała go osiągnąć.
Na szczęście nie musiała prosić dwa razy. Narzeczony pomógł jej wstać, dał chwilę, by mogła doprowadzić się do ładu i bez słowa wyprowadził z zajmowanego przez siebie pokoju, prowadząc - jak miała nadzieję - do cierpiącego smoka.
zt x2
Nie mogła wypowiadać swych myśli na głos - i bez nich Tristan był bezbrzeżnie przygnębiony i rozgoryczony swą niemocą. Pokiwała krótko głową, przyjmując jego słowa w milczeniu, gorączkowo poszukując w swej pamięci kogokolwiek, kto mógłby okazać się przydatny, lecz na próżno. Nie znała wielu magizoologów, tym bardziej specjalizujących się w anatomii tych majestatycznych jaszczurów, a już na pewno żadnego, który postanowiłby poświęcić życie badaniom szczególnych im schorzeń.
Chyba, że... Chyba, że choroba, która dotknęła Devaughna, wcale nie była jedynie smoczą przypadłością. Czy mogli się nią zarazić? To absurdalne, na pewno nie, nic im nie groziło, jemu nic nie groziło; serce załomotało jej mocniej na samą myśl o cierpiącym podobne katusze Tristanie, choć za nic nie przyznałaby tego w głos. Skoro jednak nie zaraził innych przebywających z nim stworzeń... Co ją spowodowało? I czy od zawsze z nim była, czekając jedynie na odpowiednią chwilę, czy dotknęła go podczas jego wędrówki? Nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć.
Nie zdążyła jednak ułożyć odpowiedniej, dobrze wyważonej odpowiedzi, która podniosłaby go na duchu, gdy - wiedziona tym przeklętym impulsem - zatopiła twarz w jego piersi, pozwoliła sobie na tę chwilę słabości. Nie mogła nad sobą zapanować, nie chciała też, by widział ją w takim stanie, więc walczyła ze sobą w milczeniu, rozpaczliwie chwytając się jego zapewnień, że nigdy, nigdy by na to nie pozwolił, że nie dałby koszmarom zamienić się w rzeczywistość. A przynajmniej nie tym.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim Tristan przerwał zalegającą między nimi ciszę. Już prawie odzyskała nad sobą kontrolę, prawie wyrównała oddech; bała się spojrzeć mu w oczy, by nie ujrzeć w nich znudzenia, rozczarowania lub wstydu. Nie chciała być taka, słaba i rozchwiana, zależna od koszmarów i wiążących się ze wszystkim wspomnień. Gdzie podziała się jej siła? Czy ratunek z rąk porywaczy miał okazać się zwykłym przedłużeniem agonii? Wdychała jego słodko-gorzki zapach, zapach rezerwatu, wsłuchując się w jego oddech, kradnąc ciepło jego ciała. Pomagał zatrzymać napad histerii, a jednocześnie wzbudzał napięcie, lecz napięcie zupełnie innej natury. Napięcie, które tym bardziej nakazywało jej być silną, dumną i posągowo piękną.
- Zabierz mnie... Zabierz mnie do Devaughna - odpowiedziała cicho, na tyle pewnie, na ile była w stanie, wkładając w swe słowa jednak i dźwięk prośby. Wszystko, co proponował, brzmiało fascynująco i magicznie, wszystko pociągało i nęciło, lecz nie miała większych wątpliwości, co chciałaby zobaczyć najbardziej. Chciała dowiedzieć się, jak wygląda, chciała przekonać się na własne oczy, jak cierpi i jeszcze raz podjąć dramatyczną próbę pomocy. Nie było teraz czasu na wzruszenia nad smoczętami, musiała wziąć się w garść i wykorzystać w końcu swą wiedzę. - Mówiłeś, że został odizolowany - wspomniała jego słowa, bezwolnie, choć nie bez lęku, spoglądając mu w oczy, posłusznie spełniając jego niemą prośbę. Choć z pewnością nadal była zaczerwieniona od łez, to nie było w niej już słabości. Postawiła przed sobą cel i musiała go osiągnąć.
Na szczęście nie musiała prosić dwa razy. Narzeczony pomógł jej wstać, dał chwilę, by mogła doprowadzić się do ładu i bez słowa wyprowadził z zajmowanego przez siebie pokoju, prowadząc - jak miała nadzieję - do cierpiącego smoka.
zt x2
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
13 stycznia
Pokonywała drogę automatycznie, dzielnie stąpając pośród traw i omijając kamienie. Czy rzeczywiście tak niewiele się tutaj zmieniło? Miała wrażenie, że minął dzień, nie zaś kilka lat, podczas których powinna już dawno zdążyć zapomnieć o układzie rezerwatu, o znajomych drogach i ludziach, którzy zdawali się pracować tu od zawsze i niezmiennie po kres swych dni. Nie mogła uciec od wspomnień, które wołały do niej zza drzew i budynków, rozpychając się sentymentalnie po umyśle. Zabawne. Warunkiem powrotu miała być przecież ucieczka od przeszłości - powtarzała to sobie nie raz, usiłując omijać wejścia na Nokturn i inne miejsca, w których napotkać mogłaby znajome twarze. Odcięcie, zmiana. Przecież mogła, to nie powinno być takie trudne, by pozostawać na Pokątnej i zajmować się pracą odległą od przeszłości, wyzbywać się dawnych skłonności i przyzwyczajeń.
Potem nagle odnajdowała się na Nokturnowych ulicach, na tamtejszych zgromadzeniach, budziła się po przekroczeniu progu lecznicy Cassandry i przyglądała, jak Rita załatwia porachunki z dłużnikami. Aplikowała o staż w Ministerstwie. Przy smokach. Powołując się na referencje od Rosiera.
Ucieczka od przeszłości, Cornelio? Robisz to źle.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
Wiedziała faktycznie, gdzie powinna go szukać i gdzie mogła go znaleźć. Pokoje smokologów, kiedyś też miała jeden - przynajmniej w teorii, bo praktycznie całość wolnego czasu spędzała u Grahama - a ten oznaczony numerem trzecim należał do Rosiera. W jakiś dziwny sposób rozczulała ją ta stałość, której przecież powinna unikać. Czy na ścianach wciąż są różyczki, a rzeczy osobiste trzyma w kufrze? Bywała tu przecież. Może zbyt często. Chyba dlatego tak bardzo upokorzona czuła się, przychodząc z błaganiem o referencje, które powinien dać jej przecież bez łaski. Zapomniał. Skreślił. Wykpił. Skoro właśnie tego chciał, nie zamierzała się spierać. Pracownik i pracodawca, lord i półkrwi, granice wyznaczane jawnie i konkretnie, nieprzekraczalne i zgodne z porządkiem świata. Może faktycznie coś jej się uroiło, może mnogość rezerwatowych doświadczeń i upływający czas, tak kontrastowy wobec ekscytujących wspomnień sprawiały, że nadawała tej relacji znaczenia zupełnie innego niż powinna. To nie byłby raz pierwszy, nie byłby z pewnością też ostatni. Czy nie miała przecież zupełnie dziwacznej skłonności do nadinterpretowania faktów, naciągania ich, by zgadzały się z jej wizjami rzeczywistości?
Kolejne westchnięcie, gdy przystanęła tuż pod drzwiami. Dłoń uniosła się, przygotowując do uderzenia w drewno, ale wybrzmiewanie dźwięku było wciąż odwlekane. D l a c z e g o wspomniała o tych referencjach, może przyjęli by ją i bez tego? Mięśnie szczęki zadrgały, gdy zacisnęła zęby i zapukała wreszcie do drzwi. Tak niewiele, mogłoby się wydawać, a z taką trudnością jej to przychodziło.
- Lordzie Rosier. - Beznamiętnie, bezbarwnie. Granice, granice, granice. Spojrzenie bezczelnie wbite w przyozdobioną ścianę, twarz pozbawiona uśmiechu, który tak bardzo chciał rozciągnąć kąciki ust i rozjaśnić ciepłe oczy, dłonie splecione, sylwetka nienaturalnie niemal wyprostowana. Rezerwa i obojętność zmieszane ze szczerym postanowieniem traktowania go z należytą godnością. - Nie wiem, czy lord pamięta, ale miałam zgłosić się po referencje. Cornelia Ingisson, pracowałam tu między 1945 a 1949, z drobnymi przerwami.
Godnością.
Powagą niekoniecznie.
Pokonywała drogę automatycznie, dzielnie stąpając pośród traw i omijając kamienie. Czy rzeczywiście tak niewiele się tutaj zmieniło? Miała wrażenie, że minął dzień, nie zaś kilka lat, podczas których powinna już dawno zdążyć zapomnieć o układzie rezerwatu, o znajomych drogach i ludziach, którzy zdawali się pracować tu od zawsze i niezmiennie po kres swych dni. Nie mogła uciec od wspomnień, które wołały do niej zza drzew i budynków, rozpychając się sentymentalnie po umyśle. Zabawne. Warunkiem powrotu miała być przecież ucieczka od przeszłości - powtarzała to sobie nie raz, usiłując omijać wejścia na Nokturn i inne miejsca, w których napotkać mogłaby znajome twarze. Odcięcie, zmiana. Przecież mogła, to nie powinno być takie trudne, by pozostawać na Pokątnej i zajmować się pracą odległą od przeszłości, wyzbywać się dawnych skłonności i przyzwyczajeń.
Potem nagle odnajdowała się na Nokturnowych ulicach, na tamtejszych zgromadzeniach, budziła się po przekroczeniu progu lecznicy Cassandry i przyglądała, jak Rita załatwia porachunki z dłużnikami. Aplikowała o staż w Ministerstwie. Przy smokach. Powołując się na referencje od Rosiera.
Ucieczka od przeszłości, Cornelio? Robisz to źle.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
Wiedziała faktycznie, gdzie powinna go szukać i gdzie mogła go znaleźć. Pokoje smokologów, kiedyś też miała jeden - przynajmniej w teorii, bo praktycznie całość wolnego czasu spędzała u Grahama - a ten oznaczony numerem trzecim należał do Rosiera. W jakiś dziwny sposób rozczulała ją ta stałość, której przecież powinna unikać. Czy na ścianach wciąż są różyczki, a rzeczy osobiste trzyma w kufrze? Bywała tu przecież. Może zbyt często. Chyba dlatego tak bardzo upokorzona czuła się, przychodząc z błaganiem o referencje, które powinien dać jej przecież bez łaski. Zapomniał. Skreślił. Wykpił. Skoro właśnie tego chciał, nie zamierzała się spierać. Pracownik i pracodawca, lord i półkrwi, granice wyznaczane jawnie i konkretnie, nieprzekraczalne i zgodne z porządkiem świata. Może faktycznie coś jej się uroiło, może mnogość rezerwatowych doświadczeń i upływający czas, tak kontrastowy wobec ekscytujących wspomnień sprawiały, że nadawała tej relacji znaczenia zupełnie innego niż powinna. To nie byłby raz pierwszy, nie byłby z pewnością też ostatni. Czy nie miała przecież zupełnie dziwacznej skłonności do nadinterpretowania faktów, naciągania ich, by zgadzały się z jej wizjami rzeczywistości?
Kolejne westchnięcie, gdy przystanęła tuż pod drzwiami. Dłoń uniosła się, przygotowując do uderzenia w drewno, ale wybrzmiewanie dźwięku było wciąż odwlekane. D l a c z e g o wspomniała o tych referencjach, może przyjęli by ją i bez tego? Mięśnie szczęki zadrgały, gdy zacisnęła zęby i zapukała wreszcie do drzwi. Tak niewiele, mogłoby się wydawać, a z taką trudnością jej to przychodziło.
- Lordzie Rosier. - Beznamiętnie, bezbarwnie. Granice, granice, granice. Spojrzenie bezczelnie wbite w przyozdobioną ścianę, twarz pozbawiona uśmiechu, który tak bardzo chciał rozciągnąć kąciki ust i rozjaśnić ciepłe oczy, dłonie splecione, sylwetka nienaturalnie niemal wyprostowana. Rezerwa i obojętność zmieszane ze szczerym postanowieniem traktowania go z należytą godnością. - Nie wiem, czy lord pamięta, ale miałam zgłosić się po referencje. Cornelia Ingisson, pracowałam tu między 1945 a 1949, z drobnymi przerwami.
Godnością.
Powagą niekoniecznie.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Pokój nr 3
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody