Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Pokój nr 3
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój nr 3
Mieści się tutaj nieduża szafa z czarodziejskimi szatami oraz odzieniem ochronnym wykonanym ze smoczej skóry, które chroni przed smoczym ogniem, kilka brzękadeł, peleryna przeciwogniowa. Na obitej zielonym materiałem kozetce leży poduszka i koc, którym można okryć się nocą, gdy zachodzi potrzeba odpoczynku w pracy, po pracy lub podczas nocnej warty w rezerwacie. Ściany pomalowane są w różane wzory przywodzące na myśl ogrody Rosierów.
Na pokój nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Przeglądał księgę rozrachunkową, usiłując zrozumieć, co jest w niej właściwie napisane. Odkąd oficjalnie stał się przyszłym zarządcą tego miejsca, starał się nadrobić rozumienie rzeczy, o których wcześniej nie miał pojęcia. Cyfry, liczby, przychody, rozchody, ceny, miał nadzieję, że w rezerwacie byli od tego naprawdę zaufani ludzie - gdyby tylko chcieli, oszukaliby go bez najmniejszego wysiłku. Wuj wciąż trwał na stanowisku, douczając bratanka - i Tristan naprawdę miał nadzieję, że zanim z niego odejdzie, przekażę mu wystarczająco rozległą wiedzę, by nie był w tym świecie całkowicie zagubiony. Rachunki, księgowości... referencje.
Wiadomość o tym, że Cornelia znalazła się na terenie rezerwatu, dotarła do niego nieco wcześniej. Sam ją tutaj zaprosił - choć nachodziły go teraz coraz silniejsze wątpliwości. Nie widział jej całe wieki za wyjątkiem wydarzenia, na którym Cornelia nie powinna była go widzieć, a w każdym razie - na którym powinna zapomnieć, że go widziała. Całkowicie i na zawsze, Weasley przecież mógł chcieć wyciągnąć z niej odpowiednie zeznania. Bo kim dzisiaj była Cornelia? Pamiętał, że miała silny charakter. Była impulsywna, męska, o czym świadczyło samo to, ze tutaj pracowała, aktywna, skora do działania. Czy to możliwe, by w toczącym się konflikcie o przyszłość, nie angażowała się po żadnej ze stron? Nie znał jej, nie widzieli się długie lata, nie wiedział o niej nic. Z natury był nieufny - ludzie, którym ufał dekadę temu, mogli się zmienić. Zwłaszcza, jeśli tak po prostu znikali - nic nikomu nie mówiąc. Ona nie ufała jemu, więc tym bardziej on nie ufał jej.
Oprócz tego incydentu, nie widział jej od dawna. Pamiętał ją, oczywiście, z czasów, kiedy pracowała tutaj razem z Grahamem, a jego pozycja była tutaj jeszcze o wiele niższa. Lubił ją. Była ładna. Krótką chwilę nie podniósł głowy znad księgi, kiedy usłyszał pukanie. Nie wezwał jej tutaj po te chrzanione referencje bez powodu, coś za coś - chciał wykorzystać tę okazję dla własnych celów. Powoli zamknął księgę, odkładając ją na bok, czas wyjść naprzeciw prawdzie.
- Panno Ignisson - odparł równie zachowawczo, acz bez cienia rozbawienia iskrzącego w oczach, znali się, rozmawiali ze sobą per ty, ale długie lata temu, a Tristan nigdy nie dał nikomu powodów, by sądził, że różnice klasowe nie mają dla niego znaczenia. Bo miały zawsze. I ona i Graham byli niżej urodzeni od niego, nigdy nikt nie udawał, że było inaczej. Tristan nigdy nie stroił sobie żartów ze swojego tytułu - bo był dla niego ważny, bo był jego spuścizną. Bo był sensem jego życia, jego tytuł, jego ród i róże znakujące pokoje większości ścian w rezerwacie należącym do Rosierów. Rezerwat też był jego spuścizną. - Pamiętam - dodał, wciąż na nią patrząc. Badawczo, nieufnie, z zastanowieniem, odnalazła się znikąd, spotkali się nigdzie, i nagle znikąd przyszła prosić go o przysługę.
- Proszę usiąść - Wskazał na krzesło przy sekretarzyku, ten pokój nie był najlepszym miejscem do przyjmowania interesantów. Mało formalny, przypominał bardziej sypialnię niż gabinet. Ale smoczy rezerwat nie był przepełniony biurokracją, lepszego miejsca nie znajdzie. - Kto ma przeczytać te referencje? - Krótka piłka, Cornelio, nie idziesz do Greengrassów, bo dla nich referencje od nas znaczyłyby tyle co nic, czego najlepszym przykładem jest fakt przyjęcia przez nich Lorne'a. Musiał to być ktoś w Ministerstwie, a tam, w Biurze Kontroli Smoków, miał wszak szerokie koneksje.
Wiadomość o tym, że Cornelia znalazła się na terenie rezerwatu, dotarła do niego nieco wcześniej. Sam ją tutaj zaprosił - choć nachodziły go teraz coraz silniejsze wątpliwości. Nie widział jej całe wieki za wyjątkiem wydarzenia, na którym Cornelia nie powinna była go widzieć, a w każdym razie - na którym powinna zapomnieć, że go widziała. Całkowicie i na zawsze, Weasley przecież mógł chcieć wyciągnąć z niej odpowiednie zeznania. Bo kim dzisiaj była Cornelia? Pamiętał, że miała silny charakter. Była impulsywna, męska, o czym świadczyło samo to, ze tutaj pracowała, aktywna, skora do działania. Czy to możliwe, by w toczącym się konflikcie o przyszłość, nie angażowała się po żadnej ze stron? Nie znał jej, nie widzieli się długie lata, nie wiedział o niej nic. Z natury był nieufny - ludzie, którym ufał dekadę temu, mogli się zmienić. Zwłaszcza, jeśli tak po prostu znikali - nic nikomu nie mówiąc. Ona nie ufała jemu, więc tym bardziej on nie ufał jej.
Oprócz tego incydentu, nie widział jej od dawna. Pamiętał ją, oczywiście, z czasów, kiedy pracowała tutaj razem z Grahamem, a jego pozycja była tutaj jeszcze o wiele niższa. Lubił ją. Była ładna. Krótką chwilę nie podniósł głowy znad księgi, kiedy usłyszał pukanie. Nie wezwał jej tutaj po te chrzanione referencje bez powodu, coś za coś - chciał wykorzystać tę okazję dla własnych celów. Powoli zamknął księgę, odkładając ją na bok, czas wyjść naprzeciw prawdzie.
- Panno Ignisson - odparł równie zachowawczo, acz bez cienia rozbawienia iskrzącego w oczach, znali się, rozmawiali ze sobą per ty, ale długie lata temu, a Tristan nigdy nie dał nikomu powodów, by sądził, że różnice klasowe nie mają dla niego znaczenia. Bo miały zawsze. I ona i Graham byli niżej urodzeni od niego, nigdy nikt nie udawał, że było inaczej. Tristan nigdy nie stroił sobie żartów ze swojego tytułu - bo był dla niego ważny, bo był jego spuścizną. Bo był sensem jego życia, jego tytuł, jego ród i róże znakujące pokoje większości ścian w rezerwacie należącym do Rosierów. Rezerwat też był jego spuścizną. - Pamiętam - dodał, wciąż na nią patrząc. Badawczo, nieufnie, z zastanowieniem, odnalazła się znikąd, spotkali się nigdzie, i nagle znikąd przyszła prosić go o przysługę.
- Proszę usiąść - Wskazał na krzesło przy sekretarzyku, ten pokój nie był najlepszym miejscem do przyjmowania interesantów. Mało formalny, przypominał bardziej sypialnię niż gabinet. Ale smoczy rezerwat nie był przepełniony biurokracją, lepszego miejsca nie znajdzie. - Kto ma przeczytać te referencje? - Krótka piłka, Cornelio, nie idziesz do Greengrassów, bo dla nich referencje od nas znaczyłyby tyle co nic, czego najlepszym przykładem jest fakt przyjęcia przez nich Lorne'a. Musiał to być ktoś w Ministerstwie, a tam, w Biurze Kontroli Smoków, miał wszak szerokie koneksje.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
2 maja
Właściwie wszystko zaczynało wracać do normy. Z wolna odnajdywał się na wyższym stanowisku, nie gubiąc już obowiązków; rozkład dnia dokładnie zakodował się w jego głowie, a długa lista zadań, którym co dzień musiał sprostać, przestawała przypominać pergamin spisany tajemniczymi runami, nazwy i nazwiska zaczynały budzić skojarzenia, obowiązki zaczynały mieć natomiast jasno określone ramy. Pewien, że był na to miejsce jedyną odpowiednią osobą, odnalazł się w nowej roli stosunkowo szybko. Z łatwością dyrygował ludźmi, pozwalniał sztab niekompetentnych ludzi, na ich miejsce odnajdując nowych, we własnym mniemaniu lepszych, zrobił wreszcie porządek z Albionem od lat zbyt agresywnym, żeby trzymać go w rezerwacie – a jednak z jakichś powodów wciąż przechowywanym przez wuja – oddając go katowi, wprowadził większe kontrole pracowników. Na razie nie ruszał kwestii dyplomatycznych, pozostawiając je na spokojniejszy czas, skrupulatnie kolekcjonując zarówno listy z propozycjami współpracy, jak i własne przemyślenia na ten temat. Siedząc za burkiem czuł się władcą i choć w maju wszystko miało ustabilizować się do końca, zdestabilizowało się na dobre, grzebiąc ostatnie nadzieje na przyniesienie rodowi chluby.
Ogromne zniszczenia nie ominęły rezerwatu, a Tristan mógł jedynie załamać ręce - cóż bowiem mógł zrobić, aby go ochronić? Nie był w stanie poradzić sobie z tym sam – pozostawał w stałym kontakcie z wujem, którego słuszna rada okazała się bezcenna – kiedy przekładał kolejne pergaminy z bilansem strat po straszliwej tragedii. Stracili trzy dorosłe smoki. Trzy. Dwa zginęły na miejscu, prawdopodobnie pod wpływem wybuchu już od razu, Haglen był stary: jego serce pewnie nie wytrzymało. A może organizm ogólnie – bez różnicy, tak czy inaczej, znaleźli go nad ranem rozwleczonego wzdłuż klifów, głowa sto jardów od ogona. Paskudna śmierć, zupełnie nieadekwatna do smoczego majestatu prastarej bestii. Ile on miał właściwie lat? Poruszył dłonią, wysuwając kartotekę przeznaczoną do utylizacji – urodzony w 1743 roku. Miał ponad dwieście lat, był relikwią. Devaughn – żadna niespodzianka. Lek, nad którym pracowali przez ostatnie pół roku, przyniósł mu poprawę, ale nie ulgę. Smok wiele przeszedł, był osłabiony. Miał szansę wrócić do zdrowia, prawdopodobnie, ale po tym, jak ta tajemnicza moc przetoczyła się przez rezerwat, został po nim tylko pył, który mógł dzisiaj przesypać pomiędzy palcami. Prochy znajdowały się w glinianej misie, która również leżała na jego biurku – nieco depresyjnie – zakryte haftowaną, krwistą chustą ze złotym ornamentem. I Myssleine. Jego młoda pupilka, rosła na silną i dużą smoczycę, pewien był, że przyszłą chlubę. Była inteligentna, przebiegła, pełna sił - ale miała nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Dokładnie tam, gdzie on sam, w samym epicentrum gwałtownej burzy. Ostrożnie wygiął rękę, wciąż obolałą od pokrywających ją oparzeń po zderzeniu się z najdziwniejszym wyładowaniem atmosferycznym, jakie kiedykolwiek widział.
Ale to wcale nie był koniec.
Stracili wszystkie zaklęcia ochronne, a nowe nie dawały się założyć. Smoki, rozdrażnione rozedrganą magią, zachowywały się jak oszalałe, były nieprzewidywalne i agresywniejsze, niż kiedykolwiek wcześniej. Przez okno po jego lewej stronie - rozbite, niezabezpieczone - rozciągał się widok na tereny rezerwatu, który przypominał raczej pobojowisko po strasznej bitwie: wszędzie były rozrzucone szczątki smoków, ludzi, mugolskich przedmiotów, czarodziejskich ubrań. Całego jego dziedzictwo, wszystko, nad czym pracowali od wieków i o co od wieków dbali, wszystko, było zniszczone. Nie zamknęli tego miejsca. Nie przerwali prac naprawczych, choć przebywanie tutaj graniczyło z szaleństwem, choć nikt nie powinien tutaj być, choć mogli zostać spaleni, zamordowani, pożarci żywcem lub zginąć inną równie malowniczą śmiercią. Przywiązane do miejsca smoki nie uciekły, a w każdym razie nie wszystkie - trzeba je było pozakuwać w ciężkie łańcuchy i ściągnąć na ziemię, zanim zrobią sobie krzywdę. Lub spopielą jego rodzinny dwór.
- Od wczesnych godzin porannych próbujemy wzmocnić magiczną kopułę nad rezerwatem... - Właściwie tylko jednym uchem słuchał wstrząsającego raportu; porażka za porażką, nikt nie panował nad katastrofą. Nie musiał, znał jego treść - i wiedział już, że nie mogli nic zrobić. Nic, póki dziwna anomalia nie poruszała magiczną osłoną. Nie zdążył jeszcze rozszyfrować pergaminu przesłanego przez Czarnego Pana, ale bez wątpienia w nim znajdowała się odpowiedź - i rozwiązanie - na przynajmniej część jego problemów - prawdopodobnie całkiem dużą część. Znał miejsce anomalii, wyczuwał je; nawet już je oglądał. Cała ta moc - musiała bić od niego.
- Valsharessa zagryzła Bane'a... - Nie słuchał, ofiar było zbyt wiele, by rozpatrywać je osobiście, zaczynały zamieniać się w pustą statystykę. Potrzebował nowych ludzi, badaczy, opiekunów, zdolnych smokologów, których nie przerazi wszystko, co się tutaj dzisiaj wydarzyło. Przysunął do siebie pergamin z wykazem zmarłych i zaginionych. A na terenie rezerwatu ciągle znajdywano nowe ciała. Napływający zewsząd czarodzieje i mugole nie przestrzegali żadnych zasad, sami byli sobie winni - że tutaj ginęli. Drażnili te stworzenia, więc umierali - gorzej, że ich zakrwawione szczątki rozdrażniały smoki jeszcze bardziej. Powinni zorganizować szkolenia. Zgromadzić wychowanków, którzy będą im oddani. Oswoić smoki, zatrzymać ten masowy mord: z troski o stworzenia. Pozbierać ciała. Zadbać o budynki. Od nowa wznieść dach nad administracją. Pokręcił głową, to potrwa całe wieki. Za długo. Nie mieli na to czasu.
- Terraria są porozbijane... - A najgorsze było to, że utracili wszystkie zasoby. Wszystko, co pozwalało im zaprowadzić porządek - już nie istniało. Rezerwat legł w gruzach, wszystko trzeba było postawić od nowa. Na początek prowizorycznie, ale cały czas z godnością - w końcu powiewał nad nimi dumny sztandar Rosierów. Od ilu setek lat sprawowali nad tym miejscem pieczę? Wystarczyło, żeby przejął władzę - i już po miesiącu wszystko obróciło się w pył. To niemożliwe.
- Wystarczy - przerwał w końcu niekończący się potok zdawcy relacji, mężczyzna spojrzał na niego z niepokojem, ale posłusznie umilkł. Napotkawszy spojrzenie Tristana cofnął się pół kroku. On sam - wysunął się zza biurka i podszedł bliżej okna, czas zacząć działać - musiał wydać polecenia, określić priorytety. Stworzyć plan działania, obrać strategię, która pozwoli temu wszystkiemu przetrwać. We względnie dobrym stanie - świetny początek, z pewnością zapisze się w historii rodu jako najszybciej wsławiony zarządca rezerwatu kiedykolwiek. Zniszczył - pozwolił zniszczyć - wszystko. Wszystko, co należało do jego rodziny od zawsze. Jeśli nestor nie odrąbie mu głowy w przeciągu najbliższych dni - zdziwi się.
- Wyślij listy, potrzebujemy budowniczych. Nie mamy czasu robić tego sami, nad laboratorium i biblioteką musimy naprawić dachy. Burze zniszczą wszystko, czego jeszcze zniszczyć nie zdążyły. - Wsparł brodę na łokciu; czy on się w ogóle słyszał? Burze zniszczą każdą konstrukcje - najpierw trzeba było uspokoić anomalie. - Znieście najważniejsze rzeczy do piwnic, trzeba je przechować w dobrym stanie. Wszystkie manuskrypty ze skrzydła C. - Te najstarsze. Najcenniejsze. - Biblioteka jest ważniejsza - doprecyzował, suszone zioła zniszczą się na deszczu, stracą wszystkie zapasy w laboratorium. Trudno - odkupią. Czas się kurczył. - Trzeba ocalić tyle ksiąg, ile to możliwe. - Nie mogli utracić zgromadzonej tutaj wiedzy; Rosierowie dbali o nią zbyt długo.
- Smoki - kontynuował, na moment się zamyślając; najrozsądniej byłoby skontaktować się z rezerwatem Greengrassów i zaproponować współpracę - ale dłuższy czas temu zaczął ich obrażać, domyślał się, że nie będą chętni na współpracę. Świetnie. Doskonale. - Trzeba je wszystkie sprowadzić na ziemię. Nie mamy terrariów ani klatek, trzeba wziąć łańcuchy i przykuć je do ziemi. Daleko od siebie. W jaskiniach przy klifach. - Wydawało się do zrobienia. Będą nieszczęśliwe, kilka z nich może ucierpieć, a przechowywane ich razem w ciasnym miejscu nie wpłynie dobrze na ich zdrowie - w ten sposób mieli jednak szanse zachować ich jak najwięcej. Wokół roiło się od kłusowników i żądnych wrażeń mugoli, jeśli trafią na śpiącego gada lub - co gorsza - osłabionego i na domiar złego uśmiechnie się do nich fortuna, będzie po nich. Pokręcił głową - to wszystko brzmiało beznadziejnie, bez szans na powodzenie. Smoki były zbyt silne, zbyt duże, zbyt stare. Zbyt rozdrażnione, przepłoszone dziwną magią.
- Mugoli - poruszył ostatnią newralgiczną kwestię, ale nie sądził, by jego decyzja zadziwiła kogokolwiek; Rosierowie nie byli powszechnie znani ze swojej miłości do mugoli. Kiedyś nie obchodzili ich wcale, dziś - wyrażają przeciwko nim otwarty, jasny i stanowczy sprzeciw. - Na mugoli nie zwracać uwagi. Nie mamy na nich czasu. - I tak mieli braki w pożywieniu, jeśli są tak głupi, że koniecznie chcą się tutaj przedrzeć i tak durni, że nie uciekają na widok ogromnej pokrytej łuskami bestii, sami są sobie winni. - Do roboty. Już. - Zwłoka była ich wrogiem, z każdą kolejną chwilą napierało do nich coraz więcej gapiów, rozdrażnione smoki dziczały, szalały, zagryzały się nawzajem; nie mieli czasu na nic. A on sam - był zbyt ranny, żeby móc wspomóc swoich ludzi własną różdżką, oparzenia goiły się szybko, ale te - wciąż znaczyły jego skórę, raz za czas wywołując paraliż. Odprowadził spojrzeniem Tobbsa, nim podszedł z powrotem do biurka, stając po jego przeciwnej stronie i przesuwając dłoń wzdłuż rozstawionych przed nim papierów. Część zapasów im została, ale to tylko kwestia czasu - magazyny zostały kompletnie zniszczone. Rozrzucone mięso dla smoków zaczynało gnić. Straty powinien liczyć w tysiącach galeonów. Rodzina go zabije, o ile wcześniej nie zrobi tego anomalia.
Świetnie. Po prostu świetnie. Jest wszystko w porządku.
Zasiadł za biurkiem, biorąc się za list - miał go wysłać do Yaxleyów i Averych. Zanurzył gęsie pióro w czarnym atramencie, nim zaczął kaligrafować zamaszyste litery. Rozpoczął - pozdrowieniami i słowem grzecznościowym, dopiero później wyrażając uprzejme, grzecznościowe zainteresowanie ich trollami. Grzecznościowe - miał na głowie zbyt wiele, żeby naprawdę przejmować się magicznymi stworzeniami innych. Interesowało go to jednak z jednej, jasnej przyczyny - potrzebował zapasów świeżego mięsa. Potrzebował dużo zapasów świeżego mięsa. I wiedział, że od nikogo innego tego nie dostanie. Nie miał pojęcia, na ile jego prośba zostanie odczytana za arogancką, a na ile rody wykażą dobrą wolę i zechcą ich wspomóc. Za wszystko mogli zapłacić - problematyką były wyłącznie zapasy, które musieli odnaleźć. Które nie były już powszechnie dostępne. Na samą myśl o głodujących smokach poczuł w żołądku dziwny uścisk, to byłoby dla nich bardzo okrutne.
Jest wszystko w porządku, choć nagle poczuł, że zaczyna boleć go głowa.
/zt
Właściwie wszystko zaczynało wracać do normy. Z wolna odnajdywał się na wyższym stanowisku, nie gubiąc już obowiązków; rozkład dnia dokładnie zakodował się w jego głowie, a długa lista zadań, którym co dzień musiał sprostać, przestawała przypominać pergamin spisany tajemniczymi runami, nazwy i nazwiska zaczynały budzić skojarzenia, obowiązki zaczynały mieć natomiast jasno określone ramy. Pewien, że był na to miejsce jedyną odpowiednią osobą, odnalazł się w nowej roli stosunkowo szybko. Z łatwością dyrygował ludźmi, pozwalniał sztab niekompetentnych ludzi, na ich miejsce odnajdując nowych, we własnym mniemaniu lepszych, zrobił wreszcie porządek z Albionem od lat zbyt agresywnym, żeby trzymać go w rezerwacie – a jednak z jakichś powodów wciąż przechowywanym przez wuja – oddając go katowi, wprowadził większe kontrole pracowników. Na razie nie ruszał kwestii dyplomatycznych, pozostawiając je na spokojniejszy czas, skrupulatnie kolekcjonując zarówno listy z propozycjami współpracy, jak i własne przemyślenia na ten temat. Siedząc za burkiem czuł się władcą i choć w maju wszystko miało ustabilizować się do końca, zdestabilizowało się na dobre, grzebiąc ostatnie nadzieje na przyniesienie rodowi chluby.
Ogromne zniszczenia nie ominęły rezerwatu, a Tristan mógł jedynie załamać ręce - cóż bowiem mógł zrobić, aby go ochronić? Nie był w stanie poradzić sobie z tym sam – pozostawał w stałym kontakcie z wujem, którego słuszna rada okazała się bezcenna – kiedy przekładał kolejne pergaminy z bilansem strat po straszliwej tragedii. Stracili trzy dorosłe smoki. Trzy. Dwa zginęły na miejscu, prawdopodobnie pod wpływem wybuchu już od razu, Haglen był stary: jego serce pewnie nie wytrzymało. A może organizm ogólnie – bez różnicy, tak czy inaczej, znaleźli go nad ranem rozwleczonego wzdłuż klifów, głowa sto jardów od ogona. Paskudna śmierć, zupełnie nieadekwatna do smoczego majestatu prastarej bestii. Ile on miał właściwie lat? Poruszył dłonią, wysuwając kartotekę przeznaczoną do utylizacji – urodzony w 1743 roku. Miał ponad dwieście lat, był relikwią. Devaughn – żadna niespodzianka. Lek, nad którym pracowali przez ostatnie pół roku, przyniósł mu poprawę, ale nie ulgę. Smok wiele przeszedł, był osłabiony. Miał szansę wrócić do zdrowia, prawdopodobnie, ale po tym, jak ta tajemnicza moc przetoczyła się przez rezerwat, został po nim tylko pył, który mógł dzisiaj przesypać pomiędzy palcami. Prochy znajdowały się w glinianej misie, która również leżała na jego biurku – nieco depresyjnie – zakryte haftowaną, krwistą chustą ze złotym ornamentem. I Myssleine. Jego młoda pupilka, rosła na silną i dużą smoczycę, pewien był, że przyszłą chlubę. Była inteligentna, przebiegła, pełna sił - ale miała nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Dokładnie tam, gdzie on sam, w samym epicentrum gwałtownej burzy. Ostrożnie wygiął rękę, wciąż obolałą od pokrywających ją oparzeń po zderzeniu się z najdziwniejszym wyładowaniem atmosferycznym, jakie kiedykolwiek widział.
Ale to wcale nie był koniec.
Stracili wszystkie zaklęcia ochronne, a nowe nie dawały się założyć. Smoki, rozdrażnione rozedrganą magią, zachowywały się jak oszalałe, były nieprzewidywalne i agresywniejsze, niż kiedykolwiek wcześniej. Przez okno po jego lewej stronie - rozbite, niezabezpieczone - rozciągał się widok na tereny rezerwatu, który przypominał raczej pobojowisko po strasznej bitwie: wszędzie były rozrzucone szczątki smoków, ludzi, mugolskich przedmiotów, czarodziejskich ubrań. Całego jego dziedzictwo, wszystko, nad czym pracowali od wieków i o co od wieków dbali, wszystko, było zniszczone. Nie zamknęli tego miejsca. Nie przerwali prac naprawczych, choć przebywanie tutaj graniczyło z szaleństwem, choć nikt nie powinien tutaj być, choć mogli zostać spaleni, zamordowani, pożarci żywcem lub zginąć inną równie malowniczą śmiercią. Przywiązane do miejsca smoki nie uciekły, a w każdym razie nie wszystkie - trzeba je było pozakuwać w ciężkie łańcuchy i ściągnąć na ziemię, zanim zrobią sobie krzywdę. Lub spopielą jego rodzinny dwór.
- Od wczesnych godzin porannych próbujemy wzmocnić magiczną kopułę nad rezerwatem... - Właściwie tylko jednym uchem słuchał wstrząsającego raportu; porażka za porażką, nikt nie panował nad katastrofą. Nie musiał, znał jego treść - i wiedział już, że nie mogli nic zrobić. Nic, póki dziwna anomalia nie poruszała magiczną osłoną. Nie zdążył jeszcze rozszyfrować pergaminu przesłanego przez Czarnego Pana, ale bez wątpienia w nim znajdowała się odpowiedź - i rozwiązanie - na przynajmniej część jego problemów - prawdopodobnie całkiem dużą część. Znał miejsce anomalii, wyczuwał je; nawet już je oglądał. Cała ta moc - musiała bić od niego.
- Valsharessa zagryzła Bane'a... - Nie słuchał, ofiar było zbyt wiele, by rozpatrywać je osobiście, zaczynały zamieniać się w pustą statystykę. Potrzebował nowych ludzi, badaczy, opiekunów, zdolnych smokologów, których nie przerazi wszystko, co się tutaj dzisiaj wydarzyło. Przysunął do siebie pergamin z wykazem zmarłych i zaginionych. A na terenie rezerwatu ciągle znajdywano nowe ciała. Napływający zewsząd czarodzieje i mugole nie przestrzegali żadnych zasad, sami byli sobie winni - że tutaj ginęli. Drażnili te stworzenia, więc umierali - gorzej, że ich zakrwawione szczątki rozdrażniały smoki jeszcze bardziej. Powinni zorganizować szkolenia. Zgromadzić wychowanków, którzy będą im oddani. Oswoić smoki, zatrzymać ten masowy mord: z troski o stworzenia. Pozbierać ciała. Zadbać o budynki. Od nowa wznieść dach nad administracją. Pokręcił głową, to potrwa całe wieki. Za długo. Nie mieli na to czasu.
- Terraria są porozbijane... - A najgorsze było to, że utracili wszystkie zasoby. Wszystko, co pozwalało im zaprowadzić porządek - już nie istniało. Rezerwat legł w gruzach, wszystko trzeba było postawić od nowa. Na początek prowizorycznie, ale cały czas z godnością - w końcu powiewał nad nimi dumny sztandar Rosierów. Od ilu setek lat sprawowali nad tym miejscem pieczę? Wystarczyło, żeby przejął władzę - i już po miesiącu wszystko obróciło się w pył. To niemożliwe.
- Wystarczy - przerwał w końcu niekończący się potok zdawcy relacji, mężczyzna spojrzał na niego z niepokojem, ale posłusznie umilkł. Napotkawszy spojrzenie Tristana cofnął się pół kroku. On sam - wysunął się zza biurka i podszedł bliżej okna, czas zacząć działać - musiał wydać polecenia, określić priorytety. Stworzyć plan działania, obrać strategię, która pozwoli temu wszystkiemu przetrwać. We względnie dobrym stanie - świetny początek, z pewnością zapisze się w historii rodu jako najszybciej wsławiony zarządca rezerwatu kiedykolwiek. Zniszczył - pozwolił zniszczyć - wszystko. Wszystko, co należało do jego rodziny od zawsze. Jeśli nestor nie odrąbie mu głowy w przeciągu najbliższych dni - zdziwi się.
- Wyślij listy, potrzebujemy budowniczych. Nie mamy czasu robić tego sami, nad laboratorium i biblioteką musimy naprawić dachy. Burze zniszczą wszystko, czego jeszcze zniszczyć nie zdążyły. - Wsparł brodę na łokciu; czy on się w ogóle słyszał? Burze zniszczą każdą konstrukcje - najpierw trzeba było uspokoić anomalie. - Znieście najważniejsze rzeczy do piwnic, trzeba je przechować w dobrym stanie. Wszystkie manuskrypty ze skrzydła C. - Te najstarsze. Najcenniejsze. - Biblioteka jest ważniejsza - doprecyzował, suszone zioła zniszczą się na deszczu, stracą wszystkie zapasy w laboratorium. Trudno - odkupią. Czas się kurczył. - Trzeba ocalić tyle ksiąg, ile to możliwe. - Nie mogli utracić zgromadzonej tutaj wiedzy; Rosierowie dbali o nią zbyt długo.
- Smoki - kontynuował, na moment się zamyślając; najrozsądniej byłoby skontaktować się z rezerwatem Greengrassów i zaproponować współpracę - ale dłuższy czas temu zaczął ich obrażać, domyślał się, że nie będą chętni na współpracę. Świetnie. Doskonale. - Trzeba je wszystkie sprowadzić na ziemię. Nie mamy terrariów ani klatek, trzeba wziąć łańcuchy i przykuć je do ziemi. Daleko od siebie. W jaskiniach przy klifach. - Wydawało się do zrobienia. Będą nieszczęśliwe, kilka z nich może ucierpieć, a przechowywane ich razem w ciasnym miejscu nie wpłynie dobrze na ich zdrowie - w ten sposób mieli jednak szanse zachować ich jak najwięcej. Wokół roiło się od kłusowników i żądnych wrażeń mugoli, jeśli trafią na śpiącego gada lub - co gorsza - osłabionego i na domiar złego uśmiechnie się do nich fortuna, będzie po nich. Pokręcił głową - to wszystko brzmiało beznadziejnie, bez szans na powodzenie. Smoki były zbyt silne, zbyt duże, zbyt stare. Zbyt rozdrażnione, przepłoszone dziwną magią.
- Mugoli - poruszył ostatnią newralgiczną kwestię, ale nie sądził, by jego decyzja zadziwiła kogokolwiek; Rosierowie nie byli powszechnie znani ze swojej miłości do mugoli. Kiedyś nie obchodzili ich wcale, dziś - wyrażają przeciwko nim otwarty, jasny i stanowczy sprzeciw. - Na mugoli nie zwracać uwagi. Nie mamy na nich czasu. - I tak mieli braki w pożywieniu, jeśli są tak głupi, że koniecznie chcą się tutaj przedrzeć i tak durni, że nie uciekają na widok ogromnej pokrytej łuskami bestii, sami są sobie winni. - Do roboty. Już. - Zwłoka była ich wrogiem, z każdą kolejną chwilą napierało do nich coraz więcej gapiów, rozdrażnione smoki dziczały, szalały, zagryzały się nawzajem; nie mieli czasu na nic. A on sam - był zbyt ranny, żeby móc wspomóc swoich ludzi własną różdżką, oparzenia goiły się szybko, ale te - wciąż znaczyły jego skórę, raz za czas wywołując paraliż. Odprowadził spojrzeniem Tobbsa, nim podszedł z powrotem do biurka, stając po jego przeciwnej stronie i przesuwając dłoń wzdłuż rozstawionych przed nim papierów. Część zapasów im została, ale to tylko kwestia czasu - magazyny zostały kompletnie zniszczone. Rozrzucone mięso dla smoków zaczynało gnić. Straty powinien liczyć w tysiącach galeonów. Rodzina go zabije, o ile wcześniej nie zrobi tego anomalia.
Świetnie. Po prostu świetnie. Jest wszystko w porządku.
Zasiadł za biurkiem, biorąc się za list - miał go wysłać do Yaxleyów i Averych. Zanurzył gęsie pióro w czarnym atramencie, nim zaczął kaligrafować zamaszyste litery. Rozpoczął - pozdrowieniami i słowem grzecznościowym, dopiero później wyrażając uprzejme, grzecznościowe zainteresowanie ich trollami. Grzecznościowe - miał na głowie zbyt wiele, żeby naprawdę przejmować się magicznymi stworzeniami innych. Interesowało go to jednak z jednej, jasnej przyczyny - potrzebował zapasów świeżego mięsa. Potrzebował dużo zapasów świeżego mięsa. I wiedział, że od nikogo innego tego nie dostanie. Nie miał pojęcia, na ile jego prośba zostanie odczytana za arogancką, a na ile rody wykażą dobrą wolę i zechcą ich wspomóc. Za wszystko mogli zapłacić - problematyką były wyłącznie zapasy, które musieli odnaleźć. Które nie były już powszechnie dostępne. Na samą myśl o głodujących smokach poczuł w żołądku dziwny uścisk, to byłoby dla nich bardzo okrutne.
Jest wszystko w porządku, choć nagle poczuł, że zaczyna boleć go głowa.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Drzwi pokoju otworzyły się z cichym skrzypnięciem, skrzat tego dnia nie zadbał o ich naoliwienie, wszedł do środka krótko po Evandrze, odprowadzając ją na szezlong, i pomagając jej na nim usiąść - spędzała nad medykamentem zbyt dużo czasu, potrzebowała odpoczynku. Ciszy, spokoju, dystansu; czas gonił nieubłaganie, jeśli mieli - cóż: jeśli miała - wyleczyć Devaughna, nie mogła sobie na to pozwolić. Wszystkie dotychczasowe próby spełzły wszakże na niczym, a gad wydawał się coraz bardziej osłabiony, nie zostało zbyt wiele czasu, ani jemu, ani im. Trzymał jej rękę dopóty, dopóty nie ułożyła nóg na leżance, potrzebowała tego, snu, chwili komfortu, relaksu, potrzebowała czasu dla siebie, była delikatną kobietą, która nie przywykła przecież do podobnej presji.
- Nie obawiam się skuteczności medykamentu - objaśnił, dopiero teraz wracając do jej słów, czując oczywistą potrzebę sprostowania tego wyznania. Lady Rosier dawała z siebie wszystko, pracowała nad lekiem z zaangażowaniem godnym nazwiska, które dziś nosiła. Jeśli medykament okaże się nieskuteczny - będzie wiedział, że nie istniało nic więcej, co mogłaby uczynić. Ale Tristan w nią wierzył - w nią i w jej umiejętności. Drogę przeszedł w milczeniu, zbierając tak myśli, jak słowa. Nie był pewien, czego się spodziewać po tej rozmowie - nie potrafił przewidzieć reakcji Evandry ani jej faktycznych pragnień. Nie zamierzał narażać się na śmieszność dla jej kaprysu, ale jednocześnie nie chciał jej unieszczęśliwiać. Odszedł od jej siedziska, zbliżając się do okna, które pchnął, wpuszczając do środka nieco świeżego powietrza, zatruta oparami kociołka musiała odpocząć również od zanieczyszczonego powietrza. - Właściwie, w tym rzecz - dodał, wspierając dłonie o framugę otwartego okna, przez krótki moment przyglądając się krajobrazowi roztaczającemu się na zewnątrz. Na niebie tuż przed nim błysnęły srebrne łuski Valsharessy, jej córka Myssleine powinna być niedaleko. - Nie będę się powtarzał - dodał w zamyśleniu, odwracając się w jej stronę - splótłszy obie dłonie za plecami wolnym krokiem zbliżył się w jej kierunku, by, znalazłszy się już tuż obok, przykucnąć tuż przy niej, wyrównując różnicę wysokości - zrobiłaś tutaj na wszystkich piorunujące wrażenie. - Wysunął rękę, odnajdując jej chłodną bladą dłoń, drobną i szlachetnie alabastrową, uścisnął ją lekko, ale stanowczo. - A moi podopieczni zdołali zdobyć twoje niedostępne serce - nie musiał pytać, czy to prawda, widział to. Evandrze zależało na Devaughnie, chciała go ocalić. Nie dla zaszczytów, nie z poczucia obowiązku - z własnej potrzeby, dla siebie. Dla niego. - Odnoszę wrażenie, że mogłabyś polubić to miejsce, Evandro, gdybyś tylko miała okazję zjawiać się tutaj częściej. Chciałabyś tego? - Utkwił na jej twarzy spojrzenie ciemnych oczu, odnajdując delikatnie rysy półwili. - Mogłabyś przejąć zwierzchnictwo nad pracownią alchemiczną. - Nie pogodzisz tego z pracą w Mungu, ale obydwoje wiemy, że i tak nie pozwolę ci tam wrócić. Twoje miejsce jest tutaj, na ziemiach Rosierów - nie przy urzędach, w których nikt nie będzie honorował należnego ci tytułu. Wplótł palce dłoni pomiędzy jej, zginając je, by zakleszczyć jej dłoń w uścisku. - Rezerwat bardzo by na tym zyskał. I ty również. - Przecież wiem, że lękasz się złotej klatki. Ta propozycja wciąż nią była, w rezerwacie Evandra znajdowała się wszak pod całkowitą kontrolą Tristana - lecz czy każde pręty były złe? Klatka mogła stać się przestronna wolierą, nadchodzi wojna, Evandro. Musisz być bezpieczna.
- Nie obawiam się skuteczności medykamentu - objaśnił, dopiero teraz wracając do jej słów, czując oczywistą potrzebę sprostowania tego wyznania. Lady Rosier dawała z siebie wszystko, pracowała nad lekiem z zaangażowaniem godnym nazwiska, które dziś nosiła. Jeśli medykament okaże się nieskuteczny - będzie wiedział, że nie istniało nic więcej, co mogłaby uczynić. Ale Tristan w nią wierzył - w nią i w jej umiejętności. Drogę przeszedł w milczeniu, zbierając tak myśli, jak słowa. Nie był pewien, czego się spodziewać po tej rozmowie - nie potrafił przewidzieć reakcji Evandry ani jej faktycznych pragnień. Nie zamierzał narażać się na śmieszność dla jej kaprysu, ale jednocześnie nie chciał jej unieszczęśliwiać. Odszedł od jej siedziska, zbliżając się do okna, które pchnął, wpuszczając do środka nieco świeżego powietrza, zatruta oparami kociołka musiała odpocząć również od zanieczyszczonego powietrza. - Właściwie, w tym rzecz - dodał, wspierając dłonie o framugę otwartego okna, przez krótki moment przyglądając się krajobrazowi roztaczającemu się na zewnątrz. Na niebie tuż przed nim błysnęły srebrne łuski Valsharessy, jej córka Myssleine powinna być niedaleko. - Nie będę się powtarzał - dodał w zamyśleniu, odwracając się w jej stronę - splótłszy obie dłonie za plecami wolnym krokiem zbliżył się w jej kierunku, by, znalazłszy się już tuż obok, przykucnąć tuż przy niej, wyrównując różnicę wysokości - zrobiłaś tutaj na wszystkich piorunujące wrażenie. - Wysunął rękę, odnajdując jej chłodną bladą dłoń, drobną i szlachetnie alabastrową, uścisnął ją lekko, ale stanowczo. - A moi podopieczni zdołali zdobyć twoje niedostępne serce - nie musiał pytać, czy to prawda, widział to. Evandrze zależało na Devaughnie, chciała go ocalić. Nie dla zaszczytów, nie z poczucia obowiązku - z własnej potrzeby, dla siebie. Dla niego. - Odnoszę wrażenie, że mogłabyś polubić to miejsce, Evandro, gdybyś tylko miała okazję zjawiać się tutaj częściej. Chciałabyś tego? - Utkwił na jej twarzy spojrzenie ciemnych oczu, odnajdując delikatnie rysy półwili. - Mogłabyś przejąć zwierzchnictwo nad pracownią alchemiczną. - Nie pogodzisz tego z pracą w Mungu, ale obydwoje wiemy, że i tak nie pozwolę ci tam wrócić. Twoje miejsce jest tutaj, na ziemiach Rosierów - nie przy urzędach, w których nikt nie będzie honorował należnego ci tytułu. Wplótł palce dłoni pomiędzy jej, zginając je, by zakleszczyć jej dłoń w uścisku. - Rezerwat bardzo by na tym zyskał. I ty również. - Przecież wiem, że lękasz się złotej klatki. Ta propozycja wciąż nią była, w rezerwacie Evandra znajdowała się wszak pod całkowitą kontrolą Tristana - lecz czy każde pręty były złe? Klatka mogła stać się przestronna wolierą, nadchodzi wojna, Evandro. Musisz być bezpieczna.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Choć sama mówiła mu, że i on potrzebuje tego odpoczynku, że i on powinien pozwolić sobie na chociażby chwilę drzemki, bez oporu opadła na wskazaną przez niego leżankę. Nie potrafiła ukryć zmęczenia, które teraz, po podaniu leku, dopadło ją ze zdwojoną mocą. Jej małżonek miał również rację - nie powinna dalej pracować w takim stanie, jeśli nie chciała popełnić jakiegoś głupiego błędu. Nie wiedziała jednak, co zaproponować Tristanowi - może w rezerwacie znajdowało się również inne miejsce, w którym mógłby odpocząć, a o którym istnieniu nie miała pojęcia? Wszak teleportowanie się w tym stanie byłoby ryzykowne, nawet jeśli nie chciałby tego przyznać.
Ułożyła się wygodnie, poprawiła fałdy sukni i spojrzała na niego pogrążona w ciszy; zbyt zmęczona, by silić się na kurtuazyjną wymianę zdań. Wszak zapowiedział już, że chciałby z nią porozmawiać o czymś ważnym, czekała więc na jego ruch, w międzyczasie delektując się zaoferowaną jej odrobiną luksusu.
Kiwnęła krótko głową, kiedy podkreślił, że nie obawiał się skuteczności przyrządzonej przez nią mikstury. Szkoda, że ona sama nie była tak pewna swych umiejętności... Lub nie umiała tak dobrze udawać. Wciąż jednak nie powiedziała ani słowa, śledząc wzrokiem jego wędrówkę ku oknu.
Odetchnęła głębiej, kiedy do pokoju wpadł pierwszy powiew świeżego, rześkiego powietrza - prawie zakręciło jej się w głowie, jak gdyby długie godziny pracy w zakopconej pracowni odzwyczaiły ją od oddychania czymś tak czystym. Chciała zasnąć, chciała spać wiele godzin, dzień, dwa - lecz wiedziała, że nie mogła sobie na to pozwolić, jeszcze nie. Smok wciąż wymagał ich uwagi, częstych wizyt i obserwacji...
- Powiedziałabym, że mnie zawstydzasz, Tristanie, jednak oboje dobrze wiemy, że byłoby to kłamstwo - zaczęła cicho, z lekkim uśmiechem zdobiącym pobladłe wargi. - Z pewnością schlebiasz mi, za co dziękuję.
Jej uśmiech znikł tak szybko, jak się pojawił, kiedy mężczyzna przykucnął i ścisnął jej drobną, zziębniętą rękę; był śmiertelnie i zaraźliwie poważny. Zaś ona powoli zaczynała obawiać się tematu tej rozmowy. Słuchała go w napięciu, z bijącym głucho sercem oczekując każdego kolejnego słowa, które miało spłynąć z jego ust.
- Tak, Twoi podopieczni są dla mnie wyjątkowi - przyznała cicho, choć wcale nie musiała tego robić. Widziała, że był całkowicie pewny tego, co mówił, że było to stwierdzenie faktu, nie zaś hipoteza oczekująca na obalenie lub potwierdzenie. Na krótką chwilę przestała oddychać, kiedy dotarło do niej z pełną mocą, co jej małżonek miał na myśli. No tak, jak mogła choć na chwilę zapomnieć, że Tristan nigdy, przenigdy, nie pogodzi się z jej pracą w Mungu. Owszem, ostatnio nie bywała w nim zbyt często, również z powodu słabości swego małżonka, jednak nie o to chodziło - a o kontrolę, którą chciał sprawować nad jej życiem. O swoją wolę, którą próbował jej narzucać.
- A co z Twoją kuzynką, Tristanie? - zapytała cicho, próbując stłamsić rosnącą w piersi złość. Nawet jeśli trafił w punkt z odczytaniem jej pragnień, to uraził jej dumę, musiał o tym wiedzieć. Zaś ona chciała wiedzieć, czy proponowane przez niego stanowisko zaiste było osiągalne - wszak mógłby chcieć osadzić ją w pracowni rezerwatu bez porozumienia z kimkolwiek innym. - Tą, która jest tu alchemiczką - uściśliła, chociaż i bez tej uwagi musiał wiedzieć, o której mówiła, którą mogła mieć na myśli. - Nie będę ukrywać, że rezerwat stał się bliski memu sercu, bo z pewnością już to dostrzegłeś - dodała po chwili. - Jednak czyż nie ona miałaby pierwszeństwo, jako pracująca tu dłużej, znająca smoki lepiej? - Była ciekawa, co odpowie. Jak odbije piłeczkę.
Nie zmieniało to faktu, że te wizyty w rezerwacie, te próby pomocy Devaughnowi i obcowanie z innymi smokami zmieniły jej nastawienie do Munga. Jednak Tristan nie musiał o tym wiedzieć, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Ułożyła się wygodnie, poprawiła fałdy sukni i spojrzała na niego pogrążona w ciszy; zbyt zmęczona, by silić się na kurtuazyjną wymianę zdań. Wszak zapowiedział już, że chciałby z nią porozmawiać o czymś ważnym, czekała więc na jego ruch, w międzyczasie delektując się zaoferowaną jej odrobiną luksusu.
Kiwnęła krótko głową, kiedy podkreślił, że nie obawiał się skuteczności przyrządzonej przez nią mikstury. Szkoda, że ona sama nie była tak pewna swych umiejętności... Lub nie umiała tak dobrze udawać. Wciąż jednak nie powiedziała ani słowa, śledząc wzrokiem jego wędrówkę ku oknu.
Odetchnęła głębiej, kiedy do pokoju wpadł pierwszy powiew świeżego, rześkiego powietrza - prawie zakręciło jej się w głowie, jak gdyby długie godziny pracy w zakopconej pracowni odzwyczaiły ją od oddychania czymś tak czystym. Chciała zasnąć, chciała spać wiele godzin, dzień, dwa - lecz wiedziała, że nie mogła sobie na to pozwolić, jeszcze nie. Smok wciąż wymagał ich uwagi, częstych wizyt i obserwacji...
- Powiedziałabym, że mnie zawstydzasz, Tristanie, jednak oboje dobrze wiemy, że byłoby to kłamstwo - zaczęła cicho, z lekkim uśmiechem zdobiącym pobladłe wargi. - Z pewnością schlebiasz mi, za co dziękuję.
Jej uśmiech znikł tak szybko, jak się pojawił, kiedy mężczyzna przykucnął i ścisnął jej drobną, zziębniętą rękę; był śmiertelnie i zaraźliwie poważny. Zaś ona powoli zaczynała obawiać się tematu tej rozmowy. Słuchała go w napięciu, z bijącym głucho sercem oczekując każdego kolejnego słowa, które miało spłynąć z jego ust.
- Tak, Twoi podopieczni są dla mnie wyjątkowi - przyznała cicho, choć wcale nie musiała tego robić. Widziała, że był całkowicie pewny tego, co mówił, że było to stwierdzenie faktu, nie zaś hipoteza oczekująca na obalenie lub potwierdzenie. Na krótką chwilę przestała oddychać, kiedy dotarło do niej z pełną mocą, co jej małżonek miał na myśli. No tak, jak mogła choć na chwilę zapomnieć, że Tristan nigdy, przenigdy, nie pogodzi się z jej pracą w Mungu. Owszem, ostatnio nie bywała w nim zbyt często, również z powodu słabości swego małżonka, jednak nie o to chodziło - a o kontrolę, którą chciał sprawować nad jej życiem. O swoją wolę, którą próbował jej narzucać.
- A co z Twoją kuzynką, Tristanie? - zapytała cicho, próbując stłamsić rosnącą w piersi złość. Nawet jeśli trafił w punkt z odczytaniem jej pragnień, to uraził jej dumę, musiał o tym wiedzieć. Zaś ona chciała wiedzieć, czy proponowane przez niego stanowisko zaiste było osiągalne - wszak mógłby chcieć osadzić ją w pracowni rezerwatu bez porozumienia z kimkolwiek innym. - Tą, która jest tu alchemiczką - uściśliła, chociaż i bez tej uwagi musiał wiedzieć, o której mówiła, którą mogła mieć na myśli. - Nie będę ukrywać, że rezerwat stał się bliski memu sercu, bo z pewnością już to dostrzegłeś - dodała po chwili. - Jednak czyż nie ona miałaby pierwszeństwo, jako pracująca tu dłużej, znająca smoki lepiej? - Była ciekawa, co odpowie. Jak odbije piłeczkę.
Nie zmieniało to faktu, że te wizyty w rezerwacie, te próby pomocy Devaughnowi i obcowanie z innymi smokami zmieniły jej nastawienie do Munga. Jednak Tristan nie musiał o tym wiedzieć, a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Na jego ustach drgał trudny do odgadnięcia uśmiech, skinął głową, przekazując, że podziękowania były zbędne. Podobała mu się jej wrażliwość i imponowała mu oddaniem - wobec smoków - jej intencje i powody, dla których czuła się z nimi równie mocno związana, pozostawały nieistotne, najważniejsze wydawało mu się, że Evandrze rzeczywiście na nich zależało. Nie potrzebował słów potwierdzenia, żeby w istocie dojść do tego wniosku, wystarczały mu jej czyny, zmęczenie odbijające się cieniem na jej twarzy po tym, kiedy poświęciła wszystko, oddając się pracy nad niezbędnym lekiem. Chciała tego. Pragnęła tego. Kochała je - jak kochał je on - podziwiała je, widział to, porwało ją ich dzikie piękno. Obserwował ją przecież w trakcie każdej z tych sytuacji, stającą naprzeciw pradawnych gadzich bestii. Była ich królową - i jak ich królowa winna się zachowywać.
- Evelyn - podjął imię, początkowo wcale nie będąc tego pewnym, do rezerwatu ostatnimi czasy zaglądało zadziwiająco dużo arystokratek, a pośród nich najważniejsza była jednak Marjorie, małżonka wuja, która usunęła się jednak w cień razem z nim. Musiała mieć na myśli Evelyn, poznały się w trakcie świątecznego spotkania. - Jest bardzo zdolną alchemiczką - przyznał, bo nigdy nie umniejszał zdolności lady Slughorn; była mądra, dobrze wykształcona i zdolna. Brakowało jej tylko jednego. - Nie nosi jednak mojego nazwiska - służba w tym miejscu była zaszczytem, częścią rodzinnej schedy, obowiązkiem i przywilejem zarazem. Nigdy nie dopuszczali do tego miejsca ludzi z zewnątrz, nie na wyższych szczeblach, naturalnie. - Nigdy nie będzie miała pierwszeństwa. - Dyskusja była bezprzedmiotowa. Nie zastanawiał się nad tym, czy młoda czarownica w ogóle by tego pragnęła, tak jak Evandry Slughornowie nie przyjęliby do siebie, by sprawowała zwierzchnictwo nad ich alchemikami, tak Tristan nie miał zamiaru robić tego samego. Wychowali się wszak w strukturach, w których to nie tylko umiejętności decydowały o ich przyszłości; tutaj, na terenie smoczego rezerwatu, każdy uszanuje jej tytuł lady, tutaj nikt nie odważy się jej rozkazywać, tutaj będzie traktowana z należnym jej szacunkiem - dziwił się, że podejmowała temat jego kuzynki. To ich dzieci przejmą pewnego dnia to miejsce: i to do nich należało dziś dziedzictwo Rosierów, którego nie zamierzał rozdawać postronnym, nie tylko dlatego, że nestor nigdy nie wyraziłby na to zgody. Patrzył na nią wciąż - wyczekująco - sądząc, że odpowiedź mogła być tylko jedna; z powagą podchodził do rodowych obowiązków i nie sądził, by Evandry uczono czegokolwiek innego. Powinna służyć jego rodzinie i jemu, nie obcym ludziom, w tym brudnym czarodziejom niewiadomego pochodzenia. Winna być przy nim - gdzie mógł zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo. I, wreszcie, winna mu była posłuszeństwo. Nie wypuścił z ręki jej bladej, chudej dłoni, wyginając jej palce tak, by móc dostrzec pajęczynę błękitnych żył przecinających jej alabastrową, delikatną skórę. Zbyt delikatną, by parać się ciężką pracą. Tak naprawdę nie dawał jej wyboru, podjął już decyzję - oddał jej jednak tę przyjemność, zachowując pozory zgodności i wyrozumiałości, licząc na to, że je doceni. Nie chciał jej skrzywdzić - lecz jeśli nie pojmowała, co było dla niej dobre, mógł jej pomóc tę decyzję podjąć.
- Evelyn - podjął imię, początkowo wcale nie będąc tego pewnym, do rezerwatu ostatnimi czasy zaglądało zadziwiająco dużo arystokratek, a pośród nich najważniejsza była jednak Marjorie, małżonka wuja, która usunęła się jednak w cień razem z nim. Musiała mieć na myśli Evelyn, poznały się w trakcie świątecznego spotkania. - Jest bardzo zdolną alchemiczką - przyznał, bo nigdy nie umniejszał zdolności lady Slughorn; była mądra, dobrze wykształcona i zdolna. Brakowało jej tylko jednego. - Nie nosi jednak mojego nazwiska - służba w tym miejscu była zaszczytem, częścią rodzinnej schedy, obowiązkiem i przywilejem zarazem. Nigdy nie dopuszczali do tego miejsca ludzi z zewnątrz, nie na wyższych szczeblach, naturalnie. - Nigdy nie będzie miała pierwszeństwa. - Dyskusja była bezprzedmiotowa. Nie zastanawiał się nad tym, czy młoda czarownica w ogóle by tego pragnęła, tak jak Evandry Slughornowie nie przyjęliby do siebie, by sprawowała zwierzchnictwo nad ich alchemikami, tak Tristan nie miał zamiaru robić tego samego. Wychowali się wszak w strukturach, w których to nie tylko umiejętności decydowały o ich przyszłości; tutaj, na terenie smoczego rezerwatu, każdy uszanuje jej tytuł lady, tutaj nikt nie odważy się jej rozkazywać, tutaj będzie traktowana z należnym jej szacunkiem - dziwił się, że podejmowała temat jego kuzynki. To ich dzieci przejmą pewnego dnia to miejsce: i to do nich należało dziś dziedzictwo Rosierów, którego nie zamierzał rozdawać postronnym, nie tylko dlatego, że nestor nigdy nie wyraziłby na to zgody. Patrzył na nią wciąż - wyczekująco - sądząc, że odpowiedź mogła być tylko jedna; z powagą podchodził do rodowych obowiązków i nie sądził, by Evandry uczono czegokolwiek innego. Powinna służyć jego rodzinie i jemu, nie obcym ludziom, w tym brudnym czarodziejom niewiadomego pochodzenia. Winna być przy nim - gdzie mógł zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo. I, wreszcie, winna mu była posłuszeństwo. Nie wypuścił z ręki jej bladej, chudej dłoni, wyginając jej palce tak, by móc dostrzec pajęczynę błękitnych żył przecinających jej alabastrową, delikatną skórę. Zbyt delikatną, by parać się ciężką pracą. Tak naprawdę nie dawał jej wyboru, podjął już decyzję - oddał jej jednak tę przyjemność, zachowując pozory zgodności i wyrozumiałości, licząc na to, że je doceni. Nie chciał jej skrzywdzić - lecz jeśli nie pojmowała, co było dla niej dobre, mógł jej pomóc tę decyzję podjąć.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ten dzień wlókł się w nieskończoność, zdawał się ciągnąć niczym magiczna krówka, oblepiać nudą gardło i unieruchamiać precyzyjnie wbitą szpilką - a Arthur Coleman czuł się dokładnie jak mucha w gęstej zupie. Lub raczej jak cienki, bezbarwny motyl, uwięziony za szkłem gabloty. Był młody, wysoki i niezmiernie chudy, a płowe włosy opadały na czoło wątłą grzywką, zaczesaną tak, by ukryć świeżą łysinę. W rezerwacie pracował od niedawna, choć słowo praca byłoby w przypadku młodzieńca przesadą - trafił tutaj dzięki protekcji ojca, szanowanego i oddanego Rosierom smokologa. Arthur Senior upierał się, że syn przejmie jego miłość do smoków oraz obowiązkowość, lecz na razie nic na to nie wskazywało: blondyn potwornie bał się wielkich stworzeń i za wszelką cenę unikał przebywania w terrariach - lubował się za to w przekładaniu papierów oraz spisywaniu sprawunków, co było przez współpracowników uważane za robotę głupią i bezsensowną. Arthur nie narzekał jednak, chyba, że nadchodził czas popołudniowego przesilenia, które najchętniej spędziłby na leniwej drzemce. Odpoczynek nie był mu jednak dany - zanim zdążył ułożyć głowę na stercie dokumentów, do prowizorycznego gabineciku ojca wpadł zdyszany smokolog, mówiąc coś o nagłym napadzie szału jednego z młodych smoków - należało niezwłocznie powiadomić lorda Rosiera, który miał przebywać w rezerwacie, w swych komnatach. Arthur zbladł, bynajmniej z powodu wizji rozszalałej bestii, szarpiącej się w terrarium - panicznie bał się konfrontacji z panem swych włości. Z jakiegoś powodu czuł, że ten potrafi przejrzeć człowieka na wskroś - i choć był przecież jedynie drobnym żuczkiem - zgnieść za jakąkolwiek obsuwę w wykonywaniu obowiązków. Przejęty pognał jednak w kierunku gabinetu, wypytując o miejsce przebywania Rosiera. Skierowano go do prywatnego pokoju, przed którym Coleman przystanął, przylizując liche włosy i poprawiając czarodziejską szatę. Zapukał do drzwi nieco nerwowo, po czym niezgrabnie przekroczył próg. Zamierzał szybko powiadomić mężczyznę o kryzysie i równie szybko zniknąć - lecz, niestety, utkwił wzrok w półleżącej na szezlongu lady Rosier. Piękniejszej niż w opowieściach, piękniejszej niż w plotkach, piękniejszej, niż mógłby sobie kiedykolwiek wyobrazić. Zagapił się długo, wąskie usta rozchyliły się w zachwyconym i nieprzytomnym uśmiechu, a serce zabiło szybciej - zwłaszcza widząc jak romantycznie Tristan przytrzymuje nieskazitelnie białą dłoń swej żony. Zarumienił się gwałtownie, odkaszlnął, zachwiał się na chudych niczym szczudła nogach i dopiero wtedy przemówił. - Lordzie Rosier, lady Evandro - och, jakże chciał wypowiedzieć jej imię, pomimo ryzyka poufałości - brzmiało słodko i zwiewnie, jak cała półwila - uniżenie przepraszam za najście, nie zrobiłbym tego, gdyby nie było one konieczne - kontynuował pokornym tonem, z trudem odrywając wzrok od kobiety, cały spąsowiały, z lekkim zezem, bojąc się zerknąć na Tristana w pełni. - Doszło do nieprzyjemnego incydentu w południowym terrarium, jeden ze smoków wpadł w szał, smokologowie potrzebują lorda rady oraz opinii, co należy począć - deklamował usłużnie, w końcu zbierając się na odwagę i spoglądając na twarz pana tych włości. - Rzecz jasna chętnie potowarzyszę lady Evandrze podczas lorda krótkiej nieobecności i zadbam o jej komfort oraz spokój - dodał z nadzieją, że będzie mógł jeszcze przez chwilę pozostać pod wpływem uroku półwili; złote włosy, jasna cera, delikatny zapach, błękitne spojrzenie - ach, oddałby wszystko, by móc choć stanąć w rogu i po prostu na nią patrzeć, chociaż nie sądził, by dostąpił tego zaszczytu. Ukłonił się trochę krzywo, czekając na dalsze instrukcje.
I show not your face but your heart's desire
Naprawdę nie lubił, kiedy ktoś mu przeszkadzano - nie lubił tego ogólnie, a kiedy w grę wchodziła Evandra, nie lubił tego bardzo. Początkowo nie odwrócił się w stronę niedorostka, wciąż zaciskając dłoń - nieco mocniej - na bladej, smukłej dłoni żony. Stwierdzenie, że Tristan nie lubił Arhura, mogłoby zostać uznane za nadużycie; nie przywiązywał się do pracowników niskiego szczebla, większość z nich traktując jako chwilową niedogodność. Szanował ludzi posiadających wiedzę, umiejętności i doświadczenie. Ten chłopiec nie mógł się pochwalić żadną z powyższych cech, był raczej natrętną upierdliwą muchą, na miejsce którego akurat nie miał innego chętnego, a przynajmniej był nią dotąd - póki nie wlepiał oczu w jego żonę jak cielę w malowane wrota. Powstrzymał poirytowane westchnięcie, kiedy na jego twarzy spąsowiał dziewiczy rumieniec; pokręcił krótko głową.
- Lady Rosier - poprawił go ostrym tonem, nie podobała mu się ta poufałość, jakiej próbował się podejmować; bynajmniej nie czuł zazdrości, chłystek nie miał w sobie wszak niczego, czym mógłby zwrócić na siebie uwagę kobiety takiej jak Evandra, czuł wstręt i zażenowanie, że Evandra, będącą dziś jego gościem, chcąc nie chcąc musiała tego wysłuchać. Winien jej był nie tylko opiekę, winien był zapewnić jej spokój, komfort i ciszę, na którą zasługiwała; nie wspominając już słowem o widoku Tristana na kolanach. Niewielu ludzi mieli okazję go takiego wiedzieć: Coleman pechowo stał się jednym z nich, a to z całą pewnością nie ułatwi jego dalszego bytowania w rezerwacie. - Wybacz - zwrócił się do Evandry, ignorując chłopca; nie był w tym wszystkim ani trochę ważny. Ostrożnie skinął jej głową, wypuścił z rąk dłoń, upewniając się, że miała już dość sił, by mógł zostawić ją samą. - Przyślę medyka - zapewnił ją, żegnając się skinięciem głowy; nie mógł zignorować kryzysu w terrariach i musiał opuścić jej towarzystwo; tłumaczenia zdawały się nie mieć większego sensu ani celu, słyszała każde słowo wypowiedziane przez Arthura. - Nie ma takiej potrzeby - odparł mu jeszcze, równie ostro co wcześnie, zdecydowanym krokiem mijając go w drzwiach. - Zaprowadzisz mnie na miejsce - choć znał drogę doskonale, wiedział, gdzie jest południe: to nie było istotne, chciał przede wszystkim odciągnąć jego lepki wzrok od lady Rosier. Nie lubił znajdować się blisko smoków, jego przyjaciółmi były księgi i dokumenty, tym bardziej - przyda mu się łyk adrenaliny. Zamknął drzwi komnaty, żegnając żonę ostatnim spojrzeniem i upewniając się, że otwarte na oścież okno pozostawało wystarczającym źródłem powietrza - po czym szybkim krokiem wraz z Arthurem udał się na miejsce katastrofy.
/zt wszyscy
- Lady Rosier - poprawił go ostrym tonem, nie podobała mu się ta poufałość, jakiej próbował się podejmować; bynajmniej nie czuł zazdrości, chłystek nie miał w sobie wszak niczego, czym mógłby zwrócić na siebie uwagę kobiety takiej jak Evandra, czuł wstręt i zażenowanie, że Evandra, będącą dziś jego gościem, chcąc nie chcąc musiała tego wysłuchać. Winien jej był nie tylko opiekę, winien był zapewnić jej spokój, komfort i ciszę, na którą zasługiwała; nie wspominając już słowem o widoku Tristana na kolanach. Niewielu ludzi mieli okazję go takiego wiedzieć: Coleman pechowo stał się jednym z nich, a to z całą pewnością nie ułatwi jego dalszego bytowania w rezerwacie. - Wybacz - zwrócił się do Evandry, ignorując chłopca; nie był w tym wszystkim ani trochę ważny. Ostrożnie skinął jej głową, wypuścił z rąk dłoń, upewniając się, że miała już dość sił, by mógł zostawić ją samą. - Przyślę medyka - zapewnił ją, żegnając się skinięciem głowy; nie mógł zignorować kryzysu w terrariach i musiał opuścić jej towarzystwo; tłumaczenia zdawały się nie mieć większego sensu ani celu, słyszała każde słowo wypowiedziane przez Arthura. - Nie ma takiej potrzeby - odparł mu jeszcze, równie ostro co wcześnie, zdecydowanym krokiem mijając go w drzwiach. - Zaprowadzisz mnie na miejsce - choć znał drogę doskonale, wiedział, gdzie jest południe: to nie było istotne, chciał przede wszystkim odciągnąć jego lepki wzrok od lady Rosier. Nie lubił znajdować się blisko smoków, jego przyjaciółmi były księgi i dokumenty, tym bardziej - przyda mu się łyk adrenaliny. Zamknął drzwi komnaty, żegnając żonę ostatnim spojrzeniem i upewniając się, że otwarte na oścież okno pozostawało wystarczającym źródłem powietrza - po czym szybkim krokiem wraz z Arthurem udał się na miejsce katastrofy.
/zt wszyscy
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 02/10/1957
Liczne doniesienia na temat zachowania zwolenników szlam i ich działań na terytorium hrabstwa Kent były niepożądane. Szkodziły nie tylko wizerunkowi panującego rodu Rosierów, ale również Rezerwatowi Albionów Czarnookich w Kent, nad którym sprawowali piecze od pokoleń. Nie mógł sobie pozwolić na to, aby ktokolwiek występował przeciwko nim, a wszelkie objawy buntu musiały być stłumione w zarodku. Kent należało do nich, wszyscy jego mieszkańcy powinni dostosować się do panujących reguł i nie wychylać, a każda osoba chroniąca szlamy i zdrajców krwi powinna być z miejsca pozbawiona życia. Krzywoprzysięstwo to coś, czego nadal dopuszczało się wielu. Być może wystarczyło dać przykład, aby inni poszli po rozum do głowy.
Pierwszą osobą, która mogła okazać się cenna w zdobywaniu informacji i wdrażaniu działania w życie był Friedrich Schmidt. Kiedy poznał szmalcownika… wiedział, że ich przyjaźń może okazać się korzystna i dobrze rokować dla wspólnej sprawy. Dlatego zamierzał to wykorzystać i tym razem. Kiedy w rezerwacie Schmidt zjawił się po raz pierwszy szukał byłej pracownicy, która ukrywała wiadomości i swoim mężu, sięgając po krzywoprzysięstwo. Skoro Friedrich bez najmniejszych problemów zdobył takie informacje o kobiecie, nie będzie problemu, aby ich współpraca mogła korzystać z umiejętności zarówno Friedricha, jak i Mathieu. Rosier był zdeterminowany, aby wszystko doszło do skutku. Odpowiedź na sowę przyszła szybko i mogli się spotkać.
Rezerwat był idealnym miejscem, choć mogły się to odbyć jeszcze w Chateau Rose. Na razie nie chciał rozpowszechniać tego zanadto, wystarczy, że popytał kilku pracowników i polecił im przywiązywać uwagę do tego typu spraw. Najważniejsze, aby działać. Oczekiwał na Friedricha, a kiedy ten się zjawił Mathieu poprowadził go do jednego z pokoi, w którym z pewnością będą mogli porozmawiać i nikt ich nie podsłucha.
- Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie owocna i przyniesie korzyści nam obu. Wszak przyświeca nam jeden cel. – zaczął od małego wprowadzenia, wskazując, aby Friedrich sobie usiadł. Sam Mathieu zajął miejsce na krześle, obracając się w stronę kompana rozmowy. – Doszły mnie słuchy o krzywoprzysięzcach i szlamolubach, którzy działają na terenie Kent. Pomagają im bezpiecznie przemieszczać się po terenie Anglii, do miejsc, które są im przyjazne lub całkowicie opuścić kraj. Nie możemy sobie na to pozwolić, dlatego liczę na Twoją pomoc. Wiem, że jesteś chętny działać w wspólnej sprawie. – dodał w końcu, oczekując reakcji Friedricha. Zastanawiał się jak Schmidt będzie zapatrywał się na tą propozycję, oby był chętny, aby ich „przyjaźń” mogła nabierać mocy.
Liczne doniesienia na temat zachowania zwolenników szlam i ich działań na terytorium hrabstwa Kent były niepożądane. Szkodziły nie tylko wizerunkowi panującego rodu Rosierów, ale również Rezerwatowi Albionów Czarnookich w Kent, nad którym sprawowali piecze od pokoleń. Nie mógł sobie pozwolić na to, aby ktokolwiek występował przeciwko nim, a wszelkie objawy buntu musiały być stłumione w zarodku. Kent należało do nich, wszyscy jego mieszkańcy powinni dostosować się do panujących reguł i nie wychylać, a każda osoba chroniąca szlamy i zdrajców krwi powinna być z miejsca pozbawiona życia. Krzywoprzysięstwo to coś, czego nadal dopuszczało się wielu. Być może wystarczyło dać przykład, aby inni poszli po rozum do głowy.
Pierwszą osobą, która mogła okazać się cenna w zdobywaniu informacji i wdrażaniu działania w życie był Friedrich Schmidt. Kiedy poznał szmalcownika… wiedział, że ich przyjaźń może okazać się korzystna i dobrze rokować dla wspólnej sprawy. Dlatego zamierzał to wykorzystać i tym razem. Kiedy w rezerwacie Schmidt zjawił się po raz pierwszy szukał byłej pracownicy, która ukrywała wiadomości i swoim mężu, sięgając po krzywoprzysięstwo. Skoro Friedrich bez najmniejszych problemów zdobył takie informacje o kobiecie, nie będzie problemu, aby ich współpraca mogła korzystać z umiejętności zarówno Friedricha, jak i Mathieu. Rosier był zdeterminowany, aby wszystko doszło do skutku. Odpowiedź na sowę przyszła szybko i mogli się spotkać.
Rezerwat był idealnym miejscem, choć mogły się to odbyć jeszcze w Chateau Rose. Na razie nie chciał rozpowszechniać tego zanadto, wystarczy, że popytał kilku pracowników i polecił im przywiązywać uwagę do tego typu spraw. Najważniejsze, aby działać. Oczekiwał na Friedricha, a kiedy ten się zjawił Mathieu poprowadził go do jednego z pokoi, w którym z pewnością będą mogli porozmawiać i nikt ich nie podsłucha.
- Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie owocna i przyniesie korzyści nam obu. Wszak przyświeca nam jeden cel. – zaczął od małego wprowadzenia, wskazując, aby Friedrich sobie usiadł. Sam Mathieu zajął miejsce na krześle, obracając się w stronę kompana rozmowy. – Doszły mnie słuchy o krzywoprzysięzcach i szlamolubach, którzy działają na terenie Kent. Pomagają im bezpiecznie przemieszczać się po terenie Anglii, do miejsc, które są im przyjazne lub całkowicie opuścić kraj. Nie możemy sobie na to pozwolić, dlatego liczę na Twoją pomoc. Wiem, że jesteś chętny działać w wspólnej sprawie. – dodał w końcu, oczekując reakcji Friedricha. Zastanawiał się jak Schmidt będzie zapatrywał się na tą propozycję, oby był chętny, aby ich „przyjaźń” mogła nabierać mocy.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
List jaki przyszedł do niego od pewnego lorda nie był wielkim zaskoczeniem. Już raz mieli okazję współpracować, a szmalcownik, zwłaszcza od momentu oficjalnego przyjęcia do grona Rycerzy Walpurgii, spodziewał się, że ofert współpracy może jedynie napływać. Był dobry, jeśli nie najlepszy w tym, czym przyszło mu się zajmować. Wyszukiwał informacji, odnajdywał oraz, co najważniejsze, tępił szlamy z niezwykłą skutecznością. A takie wieści, z pewnością rozchodziły się po tych, którzy sprzymierzyli się z jego szkolnymi znajomymi. Świat coraz mocniej spowijał się w wojnie oraz chaosie, co skutkowało niezwykłym zadowoleniem mężczyzny. Był wysłannikiem śmierci, piekielnym pomiotem zwiastującym to, co mogło być najgorsze… I był cholernie z tego dumny.
Do rezerwatu w Kent przybył dziesięć minut przed umówioną godziną spotkania, z wiernym psem kroczącym u jego boku. Otto bywał niezwykle pomocny przy polowaniach, a skoro na właśnie takie mieli się udać, szmalcownik nie widział powodu, by go ze sobą nie zabrać.
Obsługa poprowadziła go do odpowiedniego pokoju, gdzie zajął miejsce, a wierny pies zasiadł koło jego nogi, uważnie łypiąc ciemnym spojrzeniem w kierunku lorda.
- Pozwolę sobie przejść na Ty, a Ty pozwól sobie pominąć wszelkie kwieciste przemowy tyczące światłości naszych działań oraz wspaniałości naszej idei. Skoro sprawa jest pilna, nie mamy na to czasu. - Mruknął, uważnie przyglądając się mężczyźnie zielonymi ślepiami. Był profesjonalistą. W dodatku takim, który niezmiernie nie lubił marnować czasu a dłonie aż świerzbiły go by upuścić trochę szlamiej krwi - Londyn w ostatnim czasie bywał w tej kwestii niezwykle nudny.
- Mhm, brzmi jak każdy kolejny dzień… - Mruknął ponownie, przyzwyczajony do podobnego rodzaju zleceń. - Potrzebuję informacji. Kto? Gdzie? Po co? Z kim? Dlaczego i jak... Wszystko, co może okazać się przydatne, nawet nie istotne detale. - Dodał, niezadowolony iż przyszło mu się tak produkować. Młody lord jednak najwidoczniej nie był mocniej zapoznany ze sztuką polowań na szlamoluby. - Im więcej mi powiesz, im więcej poszlak dostanę, tym więcej będę w stanie zdziałać. - Bystre spojrzenie zielonych oczu utkwiło w męskiej twarzy, a pies rozłożył się na podłodze. Potrzebował jakiegoś punktu zaczepienia, nawet niewielkiej informacji od której będzie mógł ruszyć dalej.
Do rezerwatu w Kent przybył dziesięć minut przed umówioną godziną spotkania, z wiernym psem kroczącym u jego boku. Otto bywał niezwykle pomocny przy polowaniach, a skoro na właśnie takie mieli się udać, szmalcownik nie widział powodu, by go ze sobą nie zabrać.
Obsługa poprowadziła go do odpowiedniego pokoju, gdzie zajął miejsce, a wierny pies zasiadł koło jego nogi, uważnie łypiąc ciemnym spojrzeniem w kierunku lorda.
- Pozwolę sobie przejść na Ty, a Ty pozwól sobie pominąć wszelkie kwieciste przemowy tyczące światłości naszych działań oraz wspaniałości naszej idei. Skoro sprawa jest pilna, nie mamy na to czasu. - Mruknął, uważnie przyglądając się mężczyźnie zielonymi ślepiami. Był profesjonalistą. W dodatku takim, który niezmiernie nie lubił marnować czasu a dłonie aż świerzbiły go by upuścić trochę szlamiej krwi - Londyn w ostatnim czasie bywał w tej kwestii niezwykle nudny.
- Mhm, brzmi jak każdy kolejny dzień… - Mruknął ponownie, przyzwyczajony do podobnego rodzaju zleceń. - Potrzebuję informacji. Kto? Gdzie? Po co? Z kim? Dlaczego i jak... Wszystko, co może okazać się przydatne, nawet nie istotne detale. - Dodał, niezadowolony iż przyszło mu się tak produkować. Młody lord jednak najwidoczniej nie był mocniej zapoznany ze sztuką polowań na szlamoluby. - Im więcej mi powiesz, im więcej poszlak dostanę, tym więcej będę w stanie zdziałać. - Bystre spojrzenie zielonych oczu utkwiło w męskiej twarzy, a pies rozłożył się na podłodze. Potrzebował jakiegoś punktu zaczepienia, nawet niewielkiej informacji od której będzie mógł ruszyć dalej.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Mógł powiedzieć jedno – w pełni podobała mu się postawa Friedricha, nastawiona kompletnie na działanie. Pomijając zbędne ceregiele i owijanie w bawełnę. Odpowiedni człowiek, w odpowiednim miejscu. Nie bez powodu Mathieu wystosował list do niego. Uważał, że w dwójkę mogą zdziałać całkiem sporo, a Schmidt wyraźnie był zacięty na pozbywanie się szlam z otoczenia. Kent było zagrożone, Rezerwat również i to nie odpowiadało Rosierowi kompletnie. Najchętniej pozbyłby się ich wszystkich na raz, ale musiał liczyć się z ruchem oporu i innymi wariatami sprzeciwiającymi się nowemu porządkowi.
- Miej na uwadze, że na co dzień nie zajmuję się polowaniem na szlamy i ich wesołą kompanię. – zaznaczył na wstępie, kiedy już mężczyzna obdarował go gradobiciem pytań. Mathieu był smokologiem i choć wizja wysłania Ancalagona i reszty ferajny Albionów Czarnookich do palenia mugolskich wiosek była fantastyczna, o tyle średnio możliwa. Chociaż nie miałby nic przeciwko, jakby Rosierowie w ten sposób pokazali swoją wielkość, wszak to ich ziemie, ich smoki i ich dziedzictwo. Musiał jednak być ostrożny w swoich poczynaniach i przez chwilę zastanowił się, co w zasadzie wie.
- James Lynch zawzięcie opowiada się po naszej stronie, a doszły mnie słuchy, że przemycał szlamy do Francji. Podejrzewam, że współpracuje z Louisem Summersem. Ten drugi pracował w dokach, w Dover. Podobnie jak James głośno opowiadał się po naszej stronie. – powiedział, przyglądając mu się uważnie. Zlecił pracownikowi pozyskiwanie informacji i liczył na to, że te okażą się jak najbardziej przydatne. Nie sądził, aby kiedykolwiek, którykolwiek z jego pracowników śmiał wystąpić przeciwko nim. – Jest jeszcze jedna kobieta w Margate, Lydia Bishop. Jej mąż był szlamą, został stracony. Widziano ją z Summersem, kilkukrotnie. – dodał po chwili, kiedy przypomniało mu się co powiedział na końcu pracownik. To chyba dość konkretne informacje. Wszyscy przysięgali, że stoją po ich stronie, a kiedy przychodziło co do czego, okazywało się, że zdrajcy czaili się tuż za rogiem. – Widziano ich razem niedaleko Reculver, tej mugolskiej wioski. – mruknął krzywiąc się przy tym. Nie wiedział czy informacje wyciągnięte od pracowników były cenne czy niekoniecznie, najważniejsze jednak, że działał w tym kierunku i zdobywał nowe informacje. – W kwestii Rezerwatu problem polega na tym, że Lynch przyjaźnił się z mężczyzną o imieniu Mark Landshaw, jest dostawcą owiec do Rezerwatu. Dlatego ta sprawa jest dla mnie tak ważna, nie chcę, aby ich skrajna głupota wpłynęła na tak wiele istotnych kwestiach związanych z Rezerwatem. – dokończył swoją wypowiedź. Chyba tyle miał mu do powiedzenia, przynajmniej w tym momencie.
- Miej na uwadze, że na co dzień nie zajmuję się polowaniem na szlamy i ich wesołą kompanię. – zaznaczył na wstępie, kiedy już mężczyzna obdarował go gradobiciem pytań. Mathieu był smokologiem i choć wizja wysłania Ancalagona i reszty ferajny Albionów Czarnookich do palenia mugolskich wiosek była fantastyczna, o tyle średnio możliwa. Chociaż nie miałby nic przeciwko, jakby Rosierowie w ten sposób pokazali swoją wielkość, wszak to ich ziemie, ich smoki i ich dziedzictwo. Musiał jednak być ostrożny w swoich poczynaniach i przez chwilę zastanowił się, co w zasadzie wie.
- James Lynch zawzięcie opowiada się po naszej stronie, a doszły mnie słuchy, że przemycał szlamy do Francji. Podejrzewam, że współpracuje z Louisem Summersem. Ten drugi pracował w dokach, w Dover. Podobnie jak James głośno opowiadał się po naszej stronie. – powiedział, przyglądając mu się uważnie. Zlecił pracownikowi pozyskiwanie informacji i liczył na to, że te okażą się jak najbardziej przydatne. Nie sądził, aby kiedykolwiek, którykolwiek z jego pracowników śmiał wystąpić przeciwko nim. – Jest jeszcze jedna kobieta w Margate, Lydia Bishop. Jej mąż był szlamą, został stracony. Widziano ją z Summersem, kilkukrotnie. – dodał po chwili, kiedy przypomniało mu się co powiedział na końcu pracownik. To chyba dość konkretne informacje. Wszyscy przysięgali, że stoją po ich stronie, a kiedy przychodziło co do czego, okazywało się, że zdrajcy czaili się tuż za rogiem. – Widziano ich razem niedaleko Reculver, tej mugolskiej wioski. – mruknął krzywiąc się przy tym. Nie wiedział czy informacje wyciągnięte od pracowników były cenne czy niekoniecznie, najważniejsze jednak, że działał w tym kierunku i zdobywał nowe informacje. – W kwestii Rezerwatu problem polega na tym, że Lynch przyjaźnił się z mężczyzną o imieniu Mark Landshaw, jest dostawcą owiec do Rezerwatu. Dlatego ta sprawa jest dla mnie tak ważna, nie chcę, aby ich skrajna głupota wpłynęła na tak wiele istotnych kwestiach związanych z Rezerwatem. – dokończył swoją wypowiedź. Chyba tyle miał mu do powiedzenia, przynajmniej w tym momencie.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Wilczy uśmiech pojawił się na ustach szmalcownika. Zapewne gdyby była taka możliwość, mężczyzna nosiłby zaszczytne miano pracownika roku - w jego mniemaniu był najlepszy w tym, czym przyszło mu się zajmować. Lata doświadczenia w polowaniach oraz zbieraniu informacji przynosiły odpowiednie żniwo w postaci niezwykle sporej ilości głów, jakie wylądowały na biurku jego szefa.
- Ty nie, ale ja już tak. - Mruknął jedynie z uśmiechem nadal widniejącym na ustach. Wiedział, jak szukać poszlak; wiedział gdzie mogą się chować oraz do jakich podstępów używać, aby próbować im się wymknąć. A gdy Mathieu rozpoczął opowiadanie, wyjął z kieszeni niewielki notes oraz kawałek ołówka, by zapisać podawane przez niego informacje.
James Lynch. Louis Summers - doki Dover. Lydia Bishop - Margate, Reculver. Mark Landshaw - dostawca owiec.
Niewiele. Ledwie poszlaki, z którymi jakoś musieli sobie poradzić, na szczęście Friedrich doskonale wiedział, gdzie powinien szukać odpowiednich informacji. Wiedział, kogo oraz w jaki sposób pytać, nim jednak do tego przystąpił, przewertował kilka kart notesu do miejsca, w którym trzymał listę spisanych nazwisk tych, którzy poszukiwali szmalcownicy. - Żadnego z tych nazwisk nie ma na naszej liście, jeśli więc coś kombinują, całkiem nieźle się ukrywali. - Mruknął w końcu, bystre spojrzenie zielonych oczu kierując na twarz młodego lorda. Friedrich Schmidt był niezwykle pewien, że sobie poradzą.
- Jakiej podejrzani są krwi? - Spytał, uważając tę kwestię za niezwykle istotną. Status krwi nie raz określał sposób szmalcowniczego postępowania. - Lydia Bishop i Louis Summers. Mówiłeś, że widziano ich w Reculver… Kiedy to miało miejsce? - Spytał, nastawiony na to, by zanotować informację, jeśli Mathieu będzie w stanie jej udzielić. Ta informacja wydawała jej się niezwykle istotna - jeśli było to niedawno będą mieli większe szanse, aby odnaleźć wspomnianych ludzi, a wtedy… Wtedy on sobie z nimi porozmawia tak, jak rozmawiać lubił najbardziej.
- Mark Landshaw… Skoro dla Was pracuje, podejrzewam, że posiadasz jego dokumentację, a priorytet tej sprawy pozwoli Ci, aby mi ją udostępnić? Kiedy pojawia się w rezerwacie? - Kolejne pytania uciekły z jej ust, a zamyślenie wybrzmiało w ostrych rysach. Dłoń szmalcownika ułożyła się na psim łbie, by przesunąć po szorstkiej sierści. - Mark Landshaw póki co jest najlepszym tropem. Chciałbym z nim porozmawiać, lecz tak, by nie domyślił się o co może chodzić. Lynch jest z czegoś znany? Wiesz, w jakim pracuje zawodzie? - Zadał kolejne pytania, w głowie układając odpowiedni plan działania. - I najważniejsza kwestia - chcesz dowiedzieć się prawdy czy przezornie ich zamordować? W obu przypadkach odradzałbym skrytobójstwo… Jeśli faktycznie kombinują coś na Waszych ziemiach powinni stanowić przestrogę, ostrzeżenie dla innych, którzy mogliby podobnie myśleć… Proponuję urządzić egzekucję. Zamordować ich w niezwykle brutalny sposób na oczach jak największej ilości czarodziejów zamieszkałych w Kent. Niech wiedzą, że ród Rosier nie będzie tego tolerował podobnych czynności na swojej ziemi. - Zaproponował, by po wypowiedzeniu propozycji zamilknąć - nie przywykł, do wypowiadania tak dużej ilości słów podczas jednej rozmowy, czasem jednak nawet on musiał się odezwać.
- Ty nie, ale ja już tak. - Mruknął jedynie z uśmiechem nadal widniejącym na ustach. Wiedział, jak szukać poszlak; wiedział gdzie mogą się chować oraz do jakich podstępów używać, aby próbować im się wymknąć. A gdy Mathieu rozpoczął opowiadanie, wyjął z kieszeni niewielki notes oraz kawałek ołówka, by zapisać podawane przez niego informacje.
James Lynch. Louis Summers - doki Dover. Lydia Bishop - Margate, Reculver. Mark Landshaw - dostawca owiec.
Niewiele. Ledwie poszlaki, z którymi jakoś musieli sobie poradzić, na szczęście Friedrich doskonale wiedział, gdzie powinien szukać odpowiednich informacji. Wiedział, kogo oraz w jaki sposób pytać, nim jednak do tego przystąpił, przewertował kilka kart notesu do miejsca, w którym trzymał listę spisanych nazwisk tych, którzy poszukiwali szmalcownicy. - Żadnego z tych nazwisk nie ma na naszej liście, jeśli więc coś kombinują, całkiem nieźle się ukrywali. - Mruknął w końcu, bystre spojrzenie zielonych oczu kierując na twarz młodego lorda. Friedrich Schmidt był niezwykle pewien, że sobie poradzą.
- Jakiej podejrzani są krwi? - Spytał, uważając tę kwestię za niezwykle istotną. Status krwi nie raz określał sposób szmalcowniczego postępowania. - Lydia Bishop i Louis Summers. Mówiłeś, że widziano ich w Reculver… Kiedy to miało miejsce? - Spytał, nastawiony na to, by zanotować informację, jeśli Mathieu będzie w stanie jej udzielić. Ta informacja wydawała jej się niezwykle istotna - jeśli było to niedawno będą mieli większe szanse, aby odnaleźć wspomnianych ludzi, a wtedy… Wtedy on sobie z nimi porozmawia tak, jak rozmawiać lubił najbardziej.
- Mark Landshaw… Skoro dla Was pracuje, podejrzewam, że posiadasz jego dokumentację, a priorytet tej sprawy pozwoli Ci, aby mi ją udostępnić? Kiedy pojawia się w rezerwacie? - Kolejne pytania uciekły z jej ust, a zamyślenie wybrzmiało w ostrych rysach. Dłoń szmalcownika ułożyła się na psim łbie, by przesunąć po szorstkiej sierści. - Mark Landshaw póki co jest najlepszym tropem. Chciałbym z nim porozmawiać, lecz tak, by nie domyślił się o co może chodzić. Lynch jest z czegoś znany? Wiesz, w jakim pracuje zawodzie? - Zadał kolejne pytania, w głowie układając odpowiedni plan działania. - I najważniejsza kwestia - chcesz dowiedzieć się prawdy czy przezornie ich zamordować? W obu przypadkach odradzałbym skrytobójstwo… Jeśli faktycznie kombinują coś na Waszych ziemiach powinni stanowić przestrogę, ostrzeżenie dla innych, którzy mogliby podobnie myśleć… Proponuję urządzić egzekucję. Zamordować ich w niezwykle brutalny sposób na oczach jak największej ilości czarodziejów zamieszkałych w Kent. Niech wiedzą, że ród Rosier nie będzie tego tolerował podobnych czynności na swojej ziemi. - Zaproponował, by po wypowiedzeniu propozycji zamilknąć - nie przywykł, do wypowiadania tak dużej ilości słów podczas jednej rozmowy, czasem jednak nawet on musiał się odezwać.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nie bez powodu wezwał tu Friedricha i najwyraźniej obaj dochodzili do jednego wniosku. Mathieu się na tym nie znał, Friedriech już owszem i razem mogli osiągnąć zakładany cel. Trzeba było czegoś więcej? Lord Rosier nie był przyzwyczajony do brudzenia sobie rękawiczek krwią szlam, chociaż nie miałby nic przeciwko temu. Dla Schmidta był to natomiast chleb powszedni i doskonale wiedział co będzie należało zrobić, aby wyszło optymalnie, z korzyścią dla nich. Mathieu nie zamierzał cofać się przed niczym, ani tym bardziej zastanawiać czy dawać im taryfę ulgową. Nie było tu miejsca na litość, w czasach wojny należało podejmować radykalne kroki.
- Nie ma na liście, bo jawnie deklarowali wsparcie dla Czarnego Pana. – odparł kiwając lekko głową, zastanawiał się nad tym wcześniej. Chcieli chronić własne tyłki za wszelką cenę i byli w stanie splugawić własny honor, żeby tylko nie dać się złapać. Idioci, prawda zawsze wychodziła na jaw i nie ważne jak skrzętnie było utkane kłamstwo, prawda była jedna.
- Wszyscy są półkrwi, o ile się nie mylę. Widziano ich w Reculver w zeszły weekend. – odpowiedział po chwili zastanowienia. Mathieu nie miał tak szczegółowych danych na temat tych osób, choć zdawało się, że planował to… w pewien sposób ogarnąć. Wolał jednak, aby ekspert, których Friedrich bez wątpienia był, brał w tym wszystkim udział. Rosier był laikiem w sprawach odławiania szlam i ich fanów, więc Schmidt będzie musiał mu to wybaczyć. Może obaj będą mogli się czegoś od siebie nauczyć, kto wie.
- Przygotowałem ją wcześniej. Był w Rezerwacie w zeszłym tygodniu, zachowywał się raczej naturalnie, chociaż… może to gra pozorów. W każdym razie, ma hodowlę niedaleko Denton, z pewnością Cię nie zna, więc polegam złożyć mu wizytę. Lynch ma knajpkę w Dover, czasem staje tam za barem. Idealna okazja do knowania. – stwierdził jeszcze i przekręcił głowę w bok. Nie bardzo wiedział co jeszcze mogło okazać się pomocne, a co będzie informacją bezsensowną, która nie przyniesie żadnych solidnych efektów.
- Nie będę tolerował kłamstwa i występkom przeciwko nam. Nie zamierzam bawić się w ostrożne pozbywanie się problemu, muszą wiedzieć z kim mają do czynienia i że nie będzie litości dla zdrajców. Nie przewiduję pokojowej ścieżki, wręcz przeciwnie – chciałbym obrać taką drogę, żeby wszyscy buntownicy wiedzieli przeciwko komu stają i jakie będą tego konsekwencje. – wyjaśnił mu dość rzeczowo. Dlaczego mieliby ukrywać się i bawić w skrytobójstwo, jeśli chodziło o jasne nakreślenie granic i pokazanie „kto tu rządzi”. – Proponuję żebyś złożył wizytę w hodowli Landshawa. Nie pojawię się tam z Tobą z wiadomych przyczyn. Jeżeli chodzi o prowadzenie śledztwa to mogę więcej przeszkodzić niż pomóc, przy mnie będą baczyć na słowa mimo wszystko. Dlatego chciałbym, abyś zdobył informacje sam. Jeśli uznasz, że kogoś należy przesłuchać w mniej… humanitarny sposób z chęcią wezmę w tym udział. – dopowiedział jeszcze po chwili namysłu, miał nadzieję, że Friedrichowi przypadnie do gustu takie działanie i takie metody.
- Nie ma na liście, bo jawnie deklarowali wsparcie dla Czarnego Pana. – odparł kiwając lekko głową, zastanawiał się nad tym wcześniej. Chcieli chronić własne tyłki za wszelką cenę i byli w stanie splugawić własny honor, żeby tylko nie dać się złapać. Idioci, prawda zawsze wychodziła na jaw i nie ważne jak skrzętnie było utkane kłamstwo, prawda była jedna.
- Wszyscy są półkrwi, o ile się nie mylę. Widziano ich w Reculver w zeszły weekend. – odpowiedział po chwili zastanowienia. Mathieu nie miał tak szczegółowych danych na temat tych osób, choć zdawało się, że planował to… w pewien sposób ogarnąć. Wolał jednak, aby ekspert, których Friedrich bez wątpienia był, brał w tym wszystkim udział. Rosier był laikiem w sprawach odławiania szlam i ich fanów, więc Schmidt będzie musiał mu to wybaczyć. Może obaj będą mogli się czegoś od siebie nauczyć, kto wie.
- Przygotowałem ją wcześniej. Był w Rezerwacie w zeszłym tygodniu, zachowywał się raczej naturalnie, chociaż… może to gra pozorów. W każdym razie, ma hodowlę niedaleko Denton, z pewnością Cię nie zna, więc polegam złożyć mu wizytę. Lynch ma knajpkę w Dover, czasem staje tam za barem. Idealna okazja do knowania. – stwierdził jeszcze i przekręcił głowę w bok. Nie bardzo wiedział co jeszcze mogło okazać się pomocne, a co będzie informacją bezsensowną, która nie przyniesie żadnych solidnych efektów.
- Nie będę tolerował kłamstwa i występkom przeciwko nam. Nie zamierzam bawić się w ostrożne pozbywanie się problemu, muszą wiedzieć z kim mają do czynienia i że nie będzie litości dla zdrajców. Nie przewiduję pokojowej ścieżki, wręcz przeciwnie – chciałbym obrać taką drogę, żeby wszyscy buntownicy wiedzieli przeciwko komu stają i jakie będą tego konsekwencje. – wyjaśnił mu dość rzeczowo. Dlaczego mieliby ukrywać się i bawić w skrytobójstwo, jeśli chodziło o jasne nakreślenie granic i pokazanie „kto tu rządzi”. – Proponuję żebyś złożył wizytę w hodowli Landshawa. Nie pojawię się tam z Tobą z wiadomych przyczyn. Jeżeli chodzi o prowadzenie śledztwa to mogę więcej przeszkodzić niż pomóc, przy mnie będą baczyć na słowa mimo wszystko. Dlatego chciałbym, abyś zdobył informacje sam. Jeśli uznasz, że kogoś należy przesłuchać w mniej… humanitarny sposób z chęcią wezmę w tym udział. – dopowiedział jeszcze po chwili namysłu, miał nadzieję, że Friedrichowi przypadnie do gustu takie działanie i takie metody.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Doświadczenie zebrane podczas wycierania się po najgorszych zakamarkach Wiednia zdawało się niezwykle przydawać w obecnej pracy. Wbrew wszelkim pozorom zawód szmalcownika polegał nie tylko na mordowaniu - to było wisienką na torcie jego pracy, której większość czasu stanowiło tropienie oraz pozyskiwanie najróżniejszych informacji. I tym razem zlecenie wydawało się być niezwykle podobne - odnalezienie odpowiednich osób, sprawdzenie tego, czy aby przypadkiem nie wykroczyli przeciwko działaniom Ministerstwa oraz zaprowadzenie porządku w tej sprawie.
- Mogli kłamać. Miałem kiedyś podobny... przypadek.- Odpowiedział wzruszając silnym ramieniem. Ludzie nie raz kłamali podczas przesłuchań bądź rejestracji różdżek, a nie każdy z urzędników był na tyle bystry, aby w jakikolwiek sposób sprawdzać prawdziwość ich słów. - Widziano ich wszystkich? Razem czy osobno? - Dopytał pewien, że ta informacja może okazać się niezwykle ważna w obecnym śledztwie. Był pewien, iż jeśli widziano ich w swoim towarzystwie z pewnością można uznać ich za podejrzanych, a to mogło ułatwić im śledztwo.
- Będę wdzięczny za okazanie dokumentacji, być może znajdę w niej coś, co wyda mi się interesującym. - Dodał, w swoim notesie odnotowując kolejne informacje, które mogłyby pomóc mu namierzyć odpowiednie osoby bądź pochwycić odpowiedni trop. A ten zdawał się być niezwykle silny, Schmidt z pewnością podczas tego właśnie śledztwa będzie miał okazję odrobinę zwiedzić hrabstwo Kent. Kwestia pojmania buntowników zdawała się być jedynie kwestią czasu, gdyż cała sprawa wydawała się mu niezwykle podejrzana. - To fakt, jeśli stoi za barem ma niezwykle sporo okazji do nawiązywania najróżniejszych kontaktów... Kto wie, może w tym wszystkim są jeszcze inne osoby, których do tej pory nie wiążemy ze sprawą? Będę słuchał uważnie, a nóż uda mi się dowiedzieć czegoś więcej. - Stwierdził z wilczym uśmiechem, jaki pojawił się na jego ustach. Jego zadaniem było dorwanie wszystkich, którzy mogli być powiązani z buntem oraz doprowadzenie do sprawiedliwości - zwykle w sposób, będący niezwykle krwawym. A lord Rosier coraz mocniej punktował w jego oczach swoją postawą oraz zaciekłością działania.
- Lubię taką postawę. I niezwykle nie przepadam za litością. Skoro chcesz, aby buntownicy wiedzieli przed kim stają, egzekucja powinna być brutalna oraz publiczna, by jak najwięcej osób mogło dowiedzieć się o tym, co wiąże się ze sprzeciwem... Radziłbym jednak mądrze wybrać miejsce, by sytuacja z egzekucji jaka miała miejsce w Londynie już się nie powtórzyła. Masz jakieś konkretne miejsce na myśli? Miasteczko, w którym mieszka sporo osób i które nie będzie trudne do przeczesania przez moich chłopców? - Kolejne pytanie powędrowało w kierunku młodego lorda. Tę kwestię musiał rozważyć sam, na co z pewnością znajdzie odpowiednią chwilę w czasie, gdy Friedrich będzie poszukiwał odpowiednich dowodów. Miejsce egzekucji musiało być odpowiednie, a oni musieli zadbać o to, by nikt im nie przeszkodził, tak jak zrobiła to ta głupia zakonniczka w Londynie. Tym razem na to nie było choćby najmniejszego miejsca. - Trzeba również wybrać sposób, w jakich ich ukarzemy. Powieszenie? Spalenie na stosie? Tortury póki nie wyzioną ducha? To musi być coś, co wleje strach w żyły mieszkańców Kent, lecz nie nakłoni ich do buntu... Można by pomyśleć o jakiejś akcji rodu Rosier, powiązanej z pomocą tym, którzy przestrzegają ministralnych zasad... Taka metoda kija oraz marchewki. - Dodał jeszcze w zamyśleniu, przesuwając palcami po swojej brodzie. Wiele kwestii pozostawało do rozważenia, to jednak pozostawiał młodemu Mathieu. - Złożę im wizytę i wyślę sowy, gdy zdobędę jakiekolwiek informacje. Jeszcze dziś zacznę szukać odpowiednich tropów, nie możemy dać im zbyt wiele czasu na działanie. - Dodał z pewnością w głosie, zapewniając, o swoim oddaniu tej sprawie.
- Mogli kłamać. Miałem kiedyś podobny... przypadek.- Odpowiedział wzruszając silnym ramieniem. Ludzie nie raz kłamali podczas przesłuchań bądź rejestracji różdżek, a nie każdy z urzędników był na tyle bystry, aby w jakikolwiek sposób sprawdzać prawdziwość ich słów. - Widziano ich wszystkich? Razem czy osobno? - Dopytał pewien, że ta informacja może okazać się niezwykle ważna w obecnym śledztwie. Był pewien, iż jeśli widziano ich w swoim towarzystwie z pewnością można uznać ich za podejrzanych, a to mogło ułatwić im śledztwo.
- Będę wdzięczny za okazanie dokumentacji, być może znajdę w niej coś, co wyda mi się interesującym. - Dodał, w swoim notesie odnotowując kolejne informacje, które mogłyby pomóc mu namierzyć odpowiednie osoby bądź pochwycić odpowiedni trop. A ten zdawał się być niezwykle silny, Schmidt z pewnością podczas tego właśnie śledztwa będzie miał okazję odrobinę zwiedzić hrabstwo Kent. Kwestia pojmania buntowników zdawała się być jedynie kwestią czasu, gdyż cała sprawa wydawała się mu niezwykle podejrzana. - To fakt, jeśli stoi za barem ma niezwykle sporo okazji do nawiązywania najróżniejszych kontaktów... Kto wie, może w tym wszystkim są jeszcze inne osoby, których do tej pory nie wiążemy ze sprawą? Będę słuchał uważnie, a nóż uda mi się dowiedzieć czegoś więcej. - Stwierdził z wilczym uśmiechem, jaki pojawił się na jego ustach. Jego zadaniem było dorwanie wszystkich, którzy mogli być powiązani z buntem oraz doprowadzenie do sprawiedliwości - zwykle w sposób, będący niezwykle krwawym. A lord Rosier coraz mocniej punktował w jego oczach swoją postawą oraz zaciekłością działania.
- Lubię taką postawę. I niezwykle nie przepadam za litością. Skoro chcesz, aby buntownicy wiedzieli przed kim stają, egzekucja powinna być brutalna oraz publiczna, by jak najwięcej osób mogło dowiedzieć się o tym, co wiąże się ze sprzeciwem... Radziłbym jednak mądrze wybrać miejsce, by sytuacja z egzekucji jaka miała miejsce w Londynie już się nie powtórzyła. Masz jakieś konkretne miejsce na myśli? Miasteczko, w którym mieszka sporo osób i które nie będzie trudne do przeczesania przez moich chłopców? - Kolejne pytanie powędrowało w kierunku młodego lorda. Tę kwestię musiał rozważyć sam, na co z pewnością znajdzie odpowiednią chwilę w czasie, gdy Friedrich będzie poszukiwał odpowiednich dowodów. Miejsce egzekucji musiało być odpowiednie, a oni musieli zadbać o to, by nikt im nie przeszkodził, tak jak zrobiła to ta głupia zakonniczka w Londynie. Tym razem na to nie było choćby najmniejszego miejsca. - Trzeba również wybrać sposób, w jakich ich ukarzemy. Powieszenie? Spalenie na stosie? Tortury póki nie wyzioną ducha? To musi być coś, co wleje strach w żyły mieszkańców Kent, lecz nie nakłoni ich do buntu... Można by pomyśleć o jakiejś akcji rodu Rosier, powiązanej z pomocą tym, którzy przestrzegają ministralnych zasad... Taka metoda kija oraz marchewki. - Dodał jeszcze w zamyśleniu, przesuwając palcami po swojej brodzie. Wiele kwestii pozostawało do rozważenia, to jednak pozostawiał młodemu Mathieu. - Złożę im wizytę i wyślę sowy, gdy zdobędę jakiekolwiek informacje. Jeszcze dziś zacznę szukać odpowiednich tropów, nie możemy dać im zbyt wiele czasu na działanie. - Dodał z pewnością w głosie, zapewniając, o swoim oddaniu tej sprawie.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Oczywiście, że kłamali. Mathieu nie widział innej możliwości parszywe robactwo było gotowe na wszystko, jeśli chodziło o bezpieczeństwo własne i możliwość dalszego działa na rzecz mugoli i szlam. Byli gotowi do największych kłamstw, byleby tylko mogli kontynuować swoją jakże idiotyczną działalność, nazywając się w duchu bohaterami przypisując sobie szlachetność. Dla Lorda Kent nie istniała możliwość, w której pozwoliłby na rozwój tego procederu, wszak nie chodziło tylko o Czarnego Pana i politykę, która prowadzili, ale również o dobro Rezerwatu Albionów. Wszelkie inne możliwości musiały zostać wykluczone, a bunt stłumiony.
- Spotkania między nimi odbywały się, nie zdarzało się jednak, aby wszyscy zjawiali się wspólnie. To wzbudzałoby zbyt wiele podejrzeń. – odparł na jego słowa. Mieli rację, jedno wspólne spotkanie z pewnością przykułoby czyjąś uwagę, a knując przeciwko panującemu ładowi nie mogli sobie na to pozwolić. Postąpiłby w podobne sposób. Nie byli pozbawieni logicznego myślenia…
- Wszystkie dokumenty są do Twojego wglądu, wszystko co mam przygotowałem. – dodał jeszcze i kiwnął głową. To istotne, jeśli Friedrich miał działać tak, jak powinien. Mathieu nie znał się na tym co mężczyzna robił, nie wiedziałby od czego zacząć, więc powierzenie tych zadań na jego ręce było najlepszym rozwiązaniem. Tak powinna wyglądać współpraca i Rosier widział tylko taką możliwość, jednocześnie zaufał Schmidtowi, co nie zdarzało mu się nazbyt często.
- Znajdziemy odpowiednie miejsce na widowisko. Powinni wiedzieć, że z nami się nie zadziera i nie mamy krzty litości, a wszyscy którzy występują przeciwko nam i zagrażają Rezerwatowi spotkają się z odpowiedzią z naszej strony. Bolesną i prowadząca do wyeliminowania jednostek. – wyjaśnił, mając nadzieję, że Friedrich będzie wiedział o co chodzi Lordowi. Nie było sensu opisywać planów i zaklęć, które chciałby zastosować wobec nich i sprawić im cierpienie. O wiele przyjemniejszym byłoby patrzenie jak zdychają w męczarniach, niż pozbawienie ich życia szybka i śmiercią bez bólu. Musieli wiedzieć, że kara jest surowa.
- Akcja, która skłoniłaby lud do większej lojalności wobec nas? To dobry pomysł. – odparł zamyślając się na chwilę. Będzie musiał porozmawiać o tym z Tristanem, być może Evandra będzie miała jakiś dobry pomysł, aby wdrożyć go w życie i pokazać ludowi Kent, że Ród Rosier troszczy się o tych, którzy są wobec niech lojalni. Fantastyczny pomysł, o który warto… powalczyć. – Jeśli tylko znajdziesz jakieś informacje, przekaż mi je sową. Jeśli ja dowiem się czegoś więcej, również Cię poinformuję. – dodał. Wszystko zostało ustalone, mieli zacząć małe polowanie i oby przyniosło oczekiwane skutki.
- Spotkania między nimi odbywały się, nie zdarzało się jednak, aby wszyscy zjawiali się wspólnie. To wzbudzałoby zbyt wiele podejrzeń. – odparł na jego słowa. Mieli rację, jedno wspólne spotkanie z pewnością przykułoby czyjąś uwagę, a knując przeciwko panującemu ładowi nie mogli sobie na to pozwolić. Postąpiłby w podobne sposób. Nie byli pozbawieni logicznego myślenia…
- Wszystkie dokumenty są do Twojego wglądu, wszystko co mam przygotowałem. – dodał jeszcze i kiwnął głową. To istotne, jeśli Friedrich miał działać tak, jak powinien. Mathieu nie znał się na tym co mężczyzna robił, nie wiedziałby od czego zacząć, więc powierzenie tych zadań na jego ręce było najlepszym rozwiązaniem. Tak powinna wyglądać współpraca i Rosier widział tylko taką możliwość, jednocześnie zaufał Schmidtowi, co nie zdarzało mu się nazbyt często.
- Znajdziemy odpowiednie miejsce na widowisko. Powinni wiedzieć, że z nami się nie zadziera i nie mamy krzty litości, a wszyscy którzy występują przeciwko nam i zagrażają Rezerwatowi spotkają się z odpowiedzią z naszej strony. Bolesną i prowadząca do wyeliminowania jednostek. – wyjaśnił, mając nadzieję, że Friedrich będzie wiedział o co chodzi Lordowi. Nie było sensu opisywać planów i zaklęć, które chciałby zastosować wobec nich i sprawić im cierpienie. O wiele przyjemniejszym byłoby patrzenie jak zdychają w męczarniach, niż pozbawienie ich życia szybka i śmiercią bez bólu. Musieli wiedzieć, że kara jest surowa.
- Akcja, która skłoniłaby lud do większej lojalności wobec nas? To dobry pomysł. – odparł zamyślając się na chwilę. Będzie musiał porozmawiać o tym z Tristanem, być może Evandra będzie miała jakiś dobry pomysł, aby wdrożyć go w życie i pokazać ludowi Kent, że Ród Rosier troszczy się o tych, którzy są wobec niech lojalni. Fantastyczny pomysł, o który warto… powalczyć. – Jeśli tylko znajdziesz jakieś informacje, przekaż mi je sową. Jeśli ja dowiem się czegoś więcej, również Cię poinformuję. – dodał. Wszystko zostało ustalone, mieli zacząć małe polowanie i oby przyniosło oczekiwane skutki.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Kłamstwo było czymś, z czym Friedrich Schmidt spotykał się niezwykle często. Przeciwnicy porządku jaki powoli nastawał w czarodziejskiej Anglii kłamali niezwykle często - by ukryć swoje działania, odwieść podejrzenia bądź zwyczajnie, wywinąć się wymiarowi sprawiedliwości nie raz wspomagając się dziwnymi specyfikami bądź trickami, mającymi dać im przewagę w tym starciu, z którego nigdy nie powinni wychodzić w jednym kawałku. Friedrich Schmidt miał to do siebie iż nie zwykł odpuszczać, nie zależnie od tego, jak bardzo kiepska zdawała się być sprawa. Miał swój cel, zapewne odrobinę inny od reszty Rycerzy Walpurgii, bardziej skoncentrowany jedynie na nim samym, działał jednak cholernie dobrze. Zapisał kolejne słowa lorda Rosier, dokładnie, nie chcąc ominąć, żadnej, choćby najmniejszej informacji jaka mogła okazać się istotna w jego działaniach. To jemu przyjdzie odwalić brudną robotę, nie miał jednak nic przeciw temu - polowania należały do rzeczy, za którymi niezwykle mocno przepadał. Rodzaj zwierzyny nie miał większego znaczenia.
- Owszem, to byłoby podejrzane z doświadczenia jednak wiem, że większość szlamolubów nie grzeszy rozumem. Nawet jeśli nie spotykali się w trójkę, a w różnych kombinacjach, mamy podstawy aby podejrzewać ich o działania przeciwko Ministerstwu Magii... A to otwiera mi więcej możliwości. - Mruknął, a ostre rysy twarzy wykrzywił wilczy uśmiech. Ten argument otwierał wszelkie drzwi, zwłaszcza te które mogłyby pozostać zamknięte dla szmalcownika. Friedrich oraz jego koledzy napełniali przerażeniem wielu czarodziejów, niezależnie od ich pochodzenia co czasem sprawiało pewne kłopoty... To jednak nie oznaczało, że Schmidt nie potrafił sobie poradzić. Imię Ministerstwa połączone z odpowiednią prośbą, potrafiło zdziałać wiele.
- Cieszą mnie twoje słowa. Możesz być pewien, że kara będzie odpowiednia do przewinień. - Mruknął, a zielone spojrzenie zabłyszczało złowrogo, jedynie potwierdzając jego słowa. Friedrich Schmidt doskonale wiedział, jak zadać odpowiednie cierpienie oraz odwdzięczyć się pięknym za nadobne. I takie przedstawienie z pewnością potwierdzi potęgę rodu Kent, a jeśli szlachcie się spiszą, zapewne przyciągnie do nich kolejnych czarodziejów. - Dokładnie. Strach oraz nadzieja to niezwykle silne czynniki, które trzeba umieć wykorzystać. Pokażcie że przeciwnicy mają się czego bać, a sprzymierzeńcy uzyskają łaskę oraz lepsze życie. - Rzucił unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Ta prawda wydawała mu się powszechnie znana, przynajmniej w rodzinie Schmidtów. Ojciec Friedricha był bezwzględnym dyplomatą, doskonale wiedzącym jak uzywać tych dwóch czynników, by osiągnąć cały swój cel. - Tak będzie. A teraz zajmijmy się przejrzeniem dokumentów. Liczę, że znajdę tam pewne poszlaki, które mogą nam pomóc. - Zaproponował podnosząc się z miejsca, gotów przenieść się w miejsce bardziej sprzyjające przeglądaniu dokumentacji.
- Owszem, to byłoby podejrzane z doświadczenia jednak wiem, że większość szlamolubów nie grzeszy rozumem. Nawet jeśli nie spotykali się w trójkę, a w różnych kombinacjach, mamy podstawy aby podejrzewać ich o działania przeciwko Ministerstwu Magii... A to otwiera mi więcej możliwości. - Mruknął, a ostre rysy twarzy wykrzywił wilczy uśmiech. Ten argument otwierał wszelkie drzwi, zwłaszcza te które mogłyby pozostać zamknięte dla szmalcownika. Friedrich oraz jego koledzy napełniali przerażeniem wielu czarodziejów, niezależnie od ich pochodzenia co czasem sprawiało pewne kłopoty... To jednak nie oznaczało, że Schmidt nie potrafił sobie poradzić. Imię Ministerstwa połączone z odpowiednią prośbą, potrafiło zdziałać wiele.
- Cieszą mnie twoje słowa. Możesz być pewien, że kara będzie odpowiednia do przewinień. - Mruknął, a zielone spojrzenie zabłyszczało złowrogo, jedynie potwierdzając jego słowa. Friedrich Schmidt doskonale wiedział, jak zadać odpowiednie cierpienie oraz odwdzięczyć się pięknym za nadobne. I takie przedstawienie z pewnością potwierdzi potęgę rodu Kent, a jeśli szlachcie się spiszą, zapewne przyciągnie do nich kolejnych czarodziejów. - Dokładnie. Strach oraz nadzieja to niezwykle silne czynniki, które trzeba umieć wykorzystać. Pokażcie że przeciwnicy mają się czego bać, a sprzymierzeńcy uzyskają łaskę oraz lepsze życie. - Rzucił unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Ta prawda wydawała mu się powszechnie znana, przynajmniej w rodzinie Schmidtów. Ojciec Friedricha był bezwzględnym dyplomatą, doskonale wiedzącym jak uzywać tych dwóch czynników, by osiągnąć cały swój cel. - Tak będzie. A teraz zajmijmy się przejrzeniem dokumentów. Liczę, że znajdę tam pewne poszlaki, które mogą nam pomóc. - Zaproponował podnosząc się z miejsca, gotów przenieść się w miejsce bardziej sprzyjające przeglądaniu dokumentacji.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pokój nr 3
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody