Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Terrarium
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Terrarium
Zdobione przeszklone drzwi osadzone w ozdobnym metalowym stelażu prowadzą do terrarium wewnątrz rezerwatu, gdzie chowane są osobniki słabsze, chore, stare lub z innych względów niezdolne do życia na wolności, często również smoczęta. Drzwi obłożone są podobnymi zaklęciami, co wrota wejściowe - nie otwierają się przed czarodziejami, którzy nie są powołani do przejścia. Po minięciu krótkiego korytarza napotyka się kolejną identyczną barierę - wszystko ze względu na bezpieczeństwo ośrodka. Za drugimi drzwiami zapach siarki uderza bardzo mocno i może być trudny dla osób, które nie są do niego przyzwyczajone.
Terrarium dzieli się na kilka części, niektóre z osobników mają więcej przestrzeni dla siebie, inne mniej, jedne z różnych względów są izolowane, inne przetrzymuje się parami. Nieopodal znajduje się również inkubatorium dla porzuconych jaj.
Terrarium dzieli się na kilka części, niektóre z osobników mają więcej przestrzeni dla siebie, inne mniej, jedne z różnych względów są izolowane, inne przetrzymuje się parami. Nieopodal znajduje się również inkubatorium dla porzuconych jaj.
Na terrarium nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Kiwnęła krótko głową, gdy zaproponował, by pozostawili Devaughna w spokoju. Z wdzięcznością wsparła się na jego silnym ramieniu, dopiero teraz czując, jak bardzo zmęczona była i od jak wielu dni odmawiała sobie porządnego odpoczynku. Choć losy ich smoczego podopiecznego nadal nie były przesądzone, nadal nie mogli się cieszyć ze zwycięstwa nad wyniszczającą go chorobą, to przynajmniej nie musiała mieć wyrzutów sumienia przymykając oczy na chwilę lub dwie - wszystko zależało już tylko i wyłącznie od przygotowanego wcześniej medykamentu i tego, jak organizm chorego na niego zareaguje. Po raz ostatni spojrzała na schorowanego gada, by następnie wręczyć mężowi prawie pustą fiolkę i westchnąć cicho, mimowolnie.
- Dziękuję, Tristanie. Pamiętaj jednak, że nie tylko ja powinnam odpocząć. Oboje nie sypialiśmy ostatnio zbyt dobrze. - Mówiła cicho, spokojnie, jednak wiedziała, że towarzysz nie powinien mieć problemu z dosłyszeniem jej słów. Był blisko, na tyle blisko, że bez problemu mógł poczuć ciepło jej ciała, zaś rezerwat o tej porze stanowił ciche, opuszczone miejsce. Towarzyszyło im tylko echo ich kroków głucho odbijające się od ścian niewielkiej klatki schodowej, a następnie - opustoszałych korytarzy. Posłusznie podążała jego śladem, bez żadnego ale kierując się w stronę jego komnat. Nie wiedziała tylko, co okaże się silniejsze - narastające od tygodni zmęczenie, czy może jednak natrętne myśli dotyczące ich smoka i tego, czy nie zawiodła. Nawet jeśli nie zmruży oka, już samo leżenie powinno przynieść jej pewną ulgę. Jednak gdzie wtedy odpocznie Tristan? I czy w ogóle miał zamiar odpoczywać?
- Schlebiasz mi, Tristanie - odpowiedziała po chwili, nieco zdziwiona jego wyznaniem. Nie sądziła, by jej umiejętności robiły na nim takie wrażenie - wszak nadal pamiętała festiwal i współzawodnictwo alchemiczne, które miało na nim miejsce. Zaś jego wuj... Nie mogła pozbyć się podejrzeń, czy pochwała ta nie była jedynie kurtuazją - i swego rodzaju naciskiem, by dowiodła swych domniemanych umiejętności i uratowała umęczonego smoka. Gdyby jednak okazało się, że jej starania nie przyniosą oczekiwanych skutków... Co mówiłby wtedy? Czy nadal byłby pod wrażeniem jej umiejętności? Świat arystokracji pełen był zawoalowanych złośliwości - i choć teraz była już panią Rosier, nie musiało znaczyć to, że krewniacy Tristana będą witać ją z otwartymi ramionami. Wolała podchodzić do tego rodzaju wyznań z rezerwą, z dotychczasowymi podejrzliwością i chłodem, niż zaufać zbyt wcześnie i narazić się tym samym na atak. Nie chciała nikomu niczego udowadniać, nie chciała współzawodniczyć ze stacjonującymi w rezerwacie alchemiczkami - próbowała jedynie pomóc umierającemu smoku.
- Pomówić? O czym dokładnie? - Była zaciekawiona, jednak starała się tego zbytnio nie okazywać; na szczęście dojmujące zmęczenie praktycznie uniemożliwiało okazywanie silniejszych emocji. Nie wiedziała, czy oboje byli w odpowiednim stanie, by rozmawiać o czymś poważnym, z drugiej jednak strony, skoro już próbował rozpocząć ten temat.
Ulokowała wzrok na jego twarzy, próbując odnaleźć na niej jakąkolwiek wskazówkę. Oczywiście, musiało mieć to jakiś związek z jej pochwalonymi chwilę temu umiejętnościami, jednak jaki dokładnie? Nie przeszło jej przez myśl, by mogło chodzić o zatrzymanie jej w rezerwacie, ponieważ nie sądziła, by Tristan naprawdę chciał dobrowolnie zgodzić się na jakiekolwiek zajęcie, które nie miało żadnego związku z graniem na harfie, śpiewaniem czy wybieraniem nowych sukien. Od dnia ślubu nie mieli zbyt wielu okazji do rozmowy, nie mówiąc już o rozmowie o jej obecnym zajęciu, o Mungu. Wiedziała jednak, że to jedynie cisza przed burzą, że w końcu dojdzie do ostatecznej konfrontacji, w trakcie której będzie musiała drapać i gryźć, byle tylko jej małżonek nie dopiął swego i nie zdołał zamknąć jej w złotej klatce.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, by najpierw porozmawiać - zaczęła spokojnie, nadal bacznie przyglądając się jego licu, a przy tym ostrożnie, nieśpiesznie stawiając kolejne kroki. - Jeszcze zdążymy odpocząć, oboje, nim przyjdzie czas na odwiedzenie Devaughna. Przyznaję, że ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji do swobodnej rozmowy, powiedz więc, mężu, o czym chciałbyś pomówić? Obawiasz się o skuteczność medykamentu?
Dała mu się prowadzić dalej, samej nie rozróżniając jeszcze za bardzo, gdzie dokładnie się znajduje i jak daleko mieli jeszcze do jego komnat. Podejrzewała jednak, że nie aż tak daleko, nawet biorąc pod uwagę fakt, jak spokojnie i bez pośpiechu pokonywali kolejne korytarze.
/2xzt
- Dziękuję, Tristanie. Pamiętaj jednak, że nie tylko ja powinnam odpocząć. Oboje nie sypialiśmy ostatnio zbyt dobrze. - Mówiła cicho, spokojnie, jednak wiedziała, że towarzysz nie powinien mieć problemu z dosłyszeniem jej słów. Był blisko, na tyle blisko, że bez problemu mógł poczuć ciepło jej ciała, zaś rezerwat o tej porze stanowił ciche, opuszczone miejsce. Towarzyszyło im tylko echo ich kroków głucho odbijające się od ścian niewielkiej klatki schodowej, a następnie - opustoszałych korytarzy. Posłusznie podążała jego śladem, bez żadnego ale kierując się w stronę jego komnat. Nie wiedziała tylko, co okaże się silniejsze - narastające od tygodni zmęczenie, czy może jednak natrętne myśli dotyczące ich smoka i tego, czy nie zawiodła. Nawet jeśli nie zmruży oka, już samo leżenie powinno przynieść jej pewną ulgę. Jednak gdzie wtedy odpocznie Tristan? I czy w ogóle miał zamiar odpoczywać?
- Schlebiasz mi, Tristanie - odpowiedziała po chwili, nieco zdziwiona jego wyznaniem. Nie sądziła, by jej umiejętności robiły na nim takie wrażenie - wszak nadal pamiętała festiwal i współzawodnictwo alchemiczne, które miało na nim miejsce. Zaś jego wuj... Nie mogła pozbyć się podejrzeń, czy pochwała ta nie była jedynie kurtuazją - i swego rodzaju naciskiem, by dowiodła swych domniemanych umiejętności i uratowała umęczonego smoka. Gdyby jednak okazało się, że jej starania nie przyniosą oczekiwanych skutków... Co mówiłby wtedy? Czy nadal byłby pod wrażeniem jej umiejętności? Świat arystokracji pełen był zawoalowanych złośliwości - i choć teraz była już panią Rosier, nie musiało znaczyć to, że krewniacy Tristana będą witać ją z otwartymi ramionami. Wolała podchodzić do tego rodzaju wyznań z rezerwą, z dotychczasowymi podejrzliwością i chłodem, niż zaufać zbyt wcześnie i narazić się tym samym na atak. Nie chciała nikomu niczego udowadniać, nie chciała współzawodniczyć ze stacjonującymi w rezerwacie alchemiczkami - próbowała jedynie pomóc umierającemu smoku.
- Pomówić? O czym dokładnie? - Była zaciekawiona, jednak starała się tego zbytnio nie okazywać; na szczęście dojmujące zmęczenie praktycznie uniemożliwiało okazywanie silniejszych emocji. Nie wiedziała, czy oboje byli w odpowiednim stanie, by rozmawiać o czymś poważnym, z drugiej jednak strony, skoro już próbował rozpocząć ten temat.
Ulokowała wzrok na jego twarzy, próbując odnaleźć na niej jakąkolwiek wskazówkę. Oczywiście, musiało mieć to jakiś związek z jej pochwalonymi chwilę temu umiejętnościami, jednak jaki dokładnie? Nie przeszło jej przez myśl, by mogło chodzić o zatrzymanie jej w rezerwacie, ponieważ nie sądziła, by Tristan naprawdę chciał dobrowolnie zgodzić się na jakiekolwiek zajęcie, które nie miało żadnego związku z graniem na harfie, śpiewaniem czy wybieraniem nowych sukien. Od dnia ślubu nie mieli zbyt wielu okazji do rozmowy, nie mówiąc już o rozmowie o jej obecnym zajęciu, o Mungu. Wiedziała jednak, że to jedynie cisza przed burzą, że w końcu dojdzie do ostatecznej konfrontacji, w trakcie której będzie musiała drapać i gryźć, byle tylko jej małżonek nie dopiął swego i nie zdołał zamknąć jej w złotej klatce.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, by najpierw porozmawiać - zaczęła spokojnie, nadal bacznie przyglądając się jego licu, a przy tym ostrożnie, nieśpiesznie stawiając kolejne kroki. - Jeszcze zdążymy odpocząć, oboje, nim przyjdzie czas na odwiedzenie Devaughna. Przyznaję, że ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji do swobodnej rozmowy, powiedz więc, mężu, o czym chciałbyś pomówić? Obawiasz się o skuteczność medykamentu?
Dała mu się prowadzić dalej, samej nie rozróżniając jeszcze za bardzo, gdzie dokładnie się znajduje i jak daleko mieli jeszcze do jego komnat. Podejrzewała jednak, że nie aż tak daleko, nawet biorąc pod uwagę fakt, jak spokojnie i bez pośpiechu pokonywali kolejne korytarze.
/2xzt
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
8 maja - przygotowania do misji Śmierciożerców (Tristan)
Ukazali się we wskazanym miejscu o zapowiedzianej godzinie - ósmego maja w okolicach trzynastej pięćdziesiąt u bramy rezerwatu zjawili się chudy, odziany w czerń, wysoki mężczyzna o słomianych włosach i bystrym spojrzeniu (wyglądał, jakby dopiero przed paroma laty przekroczył granicę trzydziestu lat), któremu towarzyszyła drobniutka, młoda czarownica o ciemnych włosach, ładnej, piegowatej twarzy, ubrana w liliowe szaty.
- Lordzie Rosier - przywitał się egzaltowanie jasnowłosy mężczyzna, a potem wystawił w jego kierunku odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń - w formie powitania. - Arnold Cleese, mieliśmy przyjemność korespondować. A to, jak zapowiedziałem, moja piękna sekretarka, Eleonore Sykes - dodał, wskazując na stojącą za nim kobietę - a ta zmieszała się, ciężko było stwierdzić, czy z zawstydzenia, czy z zażenowania. Skinęła krótko głową, ale nie powiedziała nawet słowa. Nie ruszyli się z miejsca, czekając, aż Tristan zaprosi ich wgłąb rezerwatu; Eleonore zerkała z delikatnym zaciekawieniem w jego głąb. - Pozwoli pan, że z racji okoliczności, o których wspominałem w liście - czyli braku czasu - mówiąc to, uśmiechnął się szeroko uśmiechem typowego dyplomaty - przejdziemy od razu do interesów. Nie wspomniał pan w liście, jak wiele ingrediencji bylibyśmy w stanie zakupić - przyjmiemy każdą ilość, jest to bowiem sprawa najwyższej wagi - powtórzył wyświechtany frazes, a w tym samym czasie Eleonore sięgnęła do swojej torebki, poszukując czegoś w jej wnętrzu.
Ukazali się we wskazanym miejscu o zapowiedzianej godzinie - ósmego maja w okolicach trzynastej pięćdziesiąt u bramy rezerwatu zjawili się chudy, odziany w czerń, wysoki mężczyzna o słomianych włosach i bystrym spojrzeniu (wyglądał, jakby dopiero przed paroma laty przekroczył granicę trzydziestu lat), któremu towarzyszyła drobniutka, młoda czarownica o ciemnych włosach, ładnej, piegowatej twarzy, ubrana w liliowe szaty.
- Lordzie Rosier - przywitał się egzaltowanie jasnowłosy mężczyzna, a potem wystawił w jego kierunku odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń - w formie powitania. - Arnold Cleese, mieliśmy przyjemność korespondować. A to, jak zapowiedziałem, moja piękna sekretarka, Eleonore Sykes - dodał, wskazując na stojącą za nim kobietę - a ta zmieszała się, ciężko było stwierdzić, czy z zawstydzenia, czy z zażenowania. Skinęła krótko głową, ale nie powiedziała nawet słowa. Nie ruszyli się z miejsca, czekając, aż Tristan zaprosi ich wgłąb rezerwatu; Eleonore zerkała z delikatnym zaciekawieniem w jego głąb. - Pozwoli pan, że z racji okoliczności, o których wspominałem w liście - czyli braku czasu - mówiąc to, uśmiechnął się szeroko uśmiechem typowego dyplomaty - przejdziemy od razu do interesów. Nie wspomniał pan w liście, jak wiele ingrediencji bylibyśmy w stanie zakupić - przyjmiemy każdą ilość, jest to bowiem sprawa najwyższej wagi - powtórzył wyświechtany frazes, a w tym samym czasie Eleonore sięgnęła do swojej torebki, poszukując czegoś w jej wnętrzu.
Nie do końca tak to sobie wyobrażał, ale ostatecznie Cleese w towarzystwie sekretarki - litości, to tylko młoda dziewczyna - był lepszy od Cleese'a w towarzystwie pięciorga... policjantów antymugolskich? kontrolerów? nie był pewien, jak te służby nazywały się aktualnie - wierzył, że jeśli poprowadzi rozmowę odpowiednio, uda mu się pozbyć zbędnego balastu: a przynajmniej, bardzo na to liczył. Okoliczności, zwłaszcza pośpiech tego człowieka, zdawały się działać mu na rękę, trzeba je było tylko odpowiednio wykorzystać i odseparować myśli od faktu, że za to, co właśnie zamierzał zrobić, najprawdopodobniej dostałby celę tuż obok Craiga - owszem, całkiem dobrze im się razem łapało szczury, ale nie widział w tym przyszłości. I wątpił, żeby pozwolili zachować im różdżki. Dłonie owleczone rękawicami starannie szytymi ze smoczej skóry tuszowały pot na dłoniach, a lekcje savoir vivre'u musiały wystarczyć, żeby zapanować nad mimiką. Ubrany w czarodziejskie szaty prezentował się nienagannie, wykonane ze skóry spodnie na terenie rezerwatu służyły raczej praktyczności i bezpieczeństwu niż elegancji, nadrabiał to jednak porządnymi skórzanymi butami wysokiej jakości oraz wysoko zapiętym płaszczem uwiązanym pod szyją miękkim czarnym fularem. Jego strój pozbawiony był zbędnych ozdób i jaśniejszych barw - wciąż nosił ścisłą żałobę po ojcu. Mimowolnie kątem oka podążył za dłonią dziewczyny.
- Panie Cleese - uścisnął jego dłoń na powitanie, silnie, ufnie, skinąwszy głową wpierw jemu, potem dziewczynie - panno - pani? - Sykes - uśmiechając się do niej przynajmniej w swoim mniemaniu pokrzepiająco. - Cieszy mnie, że znaleźli dla mnie państwo czas - nie pomijał dziewczyny w powitaniach - Nie ma na co czekać, formalności zajmą mnóstwo czasu - przytaknął od razu, zapraszając obojga do środka rezerwatu, samemu - wchodząc za nimi. - Państwo wybaczą okoliczności, anomalie nas nie oszczędziły. - Zniszczenie zaklęć ochronnych wywołało w okolicy prawdziwy dramat: szczątki, smocze i ludzkie, w dużej mierze mugolskie, obrzucały właściwie cały teren zwłaszcza w okolicach wejścia do rezerwatu. - Zaprowadzę państwa w bezpieczniejsze miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać w ciszy - zapewnił, wychodząc na przód, kierując się do odseparowanych terenów terrariów. - Sądziłem, że chodziło panu o jedną wątrobę. Jak zrozumiałem z listu, przychodzi pan półoficjalnie, czy mam rozumieć, że to pan osobiście będzie odbiorcą ingrediencji? - Spojrzał na niego przez ramię - Musi pan zrozumieć, te smoki są w mojej rodzinie od pokoleń. Najstarsze pamiętają narodziny lorda Llowella. Zdobyłem dla pana tę wątrobę, lecz jeśli mamy pomówić o większym zapotrzebowaniu, chciałbym poznać szczegóły tej transakcji. Rozumie pan zapewne, jakim szacunkiem - my, Rosierowie - darzymy te stworzenia od zarania dziejów, to część naszej krwi. - Właściwie nie musiał kłamać: cenił swoje smoki znacznie wyżej niż Ministerstwo, a od polityków - pozostawały w jego oczach znacznie szlachetniejsze, wspomnienie o tym wprost byłoby jednak niegrzeczne. - Ale, oczywiście, sprawy najwyższej wagi z pewnością są warte poruszenia mojej schedy. Podkreśla pan priorytet tej sprawy, Panie Cleese, więc z pewnością ma Pan powód, dla którego składniki powinny zostać przekazane w większej ilości właśnie panu, nie - chociażby - szpitalowi św. Munga. - Nie uśmiechał się przymilnie, zachowując obojętny wyraz twarzy - prowadzili wszak pertraktacje biznsesowe.
- Panie Cleese - uścisnął jego dłoń na powitanie, silnie, ufnie, skinąwszy głową wpierw jemu, potem dziewczynie - panno - pani? - Sykes - uśmiechając się do niej przynajmniej w swoim mniemaniu pokrzepiająco. - Cieszy mnie, że znaleźli dla mnie państwo czas - nie pomijał dziewczyny w powitaniach - Nie ma na co czekać, formalności zajmą mnóstwo czasu - przytaknął od razu, zapraszając obojga do środka rezerwatu, samemu - wchodząc za nimi. - Państwo wybaczą okoliczności, anomalie nas nie oszczędziły. - Zniszczenie zaklęć ochronnych wywołało w okolicy prawdziwy dramat: szczątki, smocze i ludzkie, w dużej mierze mugolskie, obrzucały właściwie cały teren zwłaszcza w okolicach wejścia do rezerwatu. - Zaprowadzę państwa w bezpieczniejsze miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać w ciszy - zapewnił, wychodząc na przód, kierując się do odseparowanych terenów terrariów. - Sądziłem, że chodziło panu o jedną wątrobę. Jak zrozumiałem z listu, przychodzi pan półoficjalnie, czy mam rozumieć, że to pan osobiście będzie odbiorcą ingrediencji? - Spojrzał na niego przez ramię - Musi pan zrozumieć, te smoki są w mojej rodzinie od pokoleń. Najstarsze pamiętają narodziny lorda Llowella. Zdobyłem dla pana tę wątrobę, lecz jeśli mamy pomówić o większym zapotrzebowaniu, chciałbym poznać szczegóły tej transakcji. Rozumie pan zapewne, jakim szacunkiem - my, Rosierowie - darzymy te stworzenia od zarania dziejów, to część naszej krwi. - Właściwie nie musiał kłamać: cenił swoje smoki znacznie wyżej niż Ministerstwo, a od polityków - pozostawały w jego oczach znacznie szlachetniejsze, wspomnienie o tym wprost byłoby jednak niegrzeczne. - Ale, oczywiście, sprawy najwyższej wagi z pewnością są warte poruszenia mojej schedy. Podkreśla pan priorytet tej sprawy, Panie Cleese, więc z pewnością ma Pan powód, dla którego składniki powinny zostać przekazane w większej ilości właśnie panu, nie - chociażby - szpitalowi św. Munga. - Nie uśmiechał się przymilnie, zachowując obojętny wyraz twarzy - prowadzili wszak pertraktacje biznsesowe.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Cleese i Eleonore natychmiast ruszyli za Tristanem.
- Doskonale to rozumiem, panie Rosier, anomalie na nieszczęście nie ominęły nikogo - westchnął asystent Ministra Magii, nie zatrzymując się nawet o krok; zdawał się ostrożnie, jakby z lekką obawą rozglądać - jego mimika nie wskazywała jednak na strach, a na coś, czemu Tristan nie potrafił rozszyfrować. A potem milczał, słuchając słów swojego rozmówcy. Eleonore wreszcie wydobyła z torebki to, czego szukała - notes i samopiszące pióro. Pozostawała z tyłu, podążając bezszelestnie za mężczyznami; od czasu do czasu było tylko słychać, jak jej pióro skrobie po papierze. - Och, ja tylko zajmuję się dopełnieniem formalności, o odebranie ingrediencji zadba ktoś bardziej ode mnie w tej kwestii... kompetentny. Niech nie zrozumie mnie pan źle, nie oskarżam pana, broń Merlinie, o sprzedaż felernych składników - ale ingrediencje w miksturze, do którego owa wątroba jest potrzebna, musi spełniać określone wymagania. Jakie? - tego już nie wiem, to nie moja specjalność - odpowiedział bardzo wylewnie, jakby lubując się w każdym słowie, które padało z jego ust - nawet wtedy, gdy przyznawał się do niewiedzy. Eleanore wciąż nie wydawała z siebie żadnego odgłosu. - Niestety jest to sprawa najwyższej poufności, zostałem zobligowany do niezdradzania szczegółów - mówiąc to, Cleese rzeczywiście posmutniał - wskazywała na to jego mimika i ton głosu. - Pomagając nam, przysłuży się pan jednak niezwykle Ministerstwu, a sam Minister z pewnością tego panu nie zapomni. I hojnie wynagrodzi pańskie zaangażowanie - a jeśli nasza współpraca będzie długotrwała, zyska pan... cennego sojusznika - dodał ciszej, jakby dyskretnie, niemalże szeptem - ale był to szept bardzo teatralny. Na bardzo krótką chwilę zapadła cisza; choć twarz Tristana pozostawała obojętna - co nie umknęło uwadze jego gości - to Arnold wydawał się rozpromieniony. - Pańskie zaangażowanie w rodzinny interes jest godne podziwu - przyznał Cleese uprzejmie, skinąwszy z uznaniem głową. - Dobiegły mnie słuchy, jakoby dopiero niedawno przejął pan pieczę nad rezerwatem - tym bardziej zachwyca fakt, że tak doskonale on prosperuje. Planuje pan rozbudowę? Rozszerzenie działalności?
- Doskonale to rozumiem, panie Rosier, anomalie na nieszczęście nie ominęły nikogo - westchnął asystent Ministra Magii, nie zatrzymując się nawet o krok; zdawał się ostrożnie, jakby z lekką obawą rozglądać - jego mimika nie wskazywała jednak na strach, a na coś, czemu Tristan nie potrafił rozszyfrować. A potem milczał, słuchając słów swojego rozmówcy. Eleonore wreszcie wydobyła z torebki to, czego szukała - notes i samopiszące pióro. Pozostawała z tyłu, podążając bezszelestnie za mężczyznami; od czasu do czasu było tylko słychać, jak jej pióro skrobie po papierze. - Och, ja tylko zajmuję się dopełnieniem formalności, o odebranie ingrediencji zadba ktoś bardziej ode mnie w tej kwestii... kompetentny. Niech nie zrozumie mnie pan źle, nie oskarżam pana, broń Merlinie, o sprzedaż felernych składników - ale ingrediencje w miksturze, do którego owa wątroba jest potrzebna, musi spełniać określone wymagania. Jakie? - tego już nie wiem, to nie moja specjalność - odpowiedział bardzo wylewnie, jakby lubując się w każdym słowie, które padało z jego ust - nawet wtedy, gdy przyznawał się do niewiedzy. Eleanore wciąż nie wydawała z siebie żadnego odgłosu. - Niestety jest to sprawa najwyższej poufności, zostałem zobligowany do niezdradzania szczegółów - mówiąc to, Cleese rzeczywiście posmutniał - wskazywała na to jego mimika i ton głosu. - Pomagając nam, przysłuży się pan jednak niezwykle Ministerstwu, a sam Minister z pewnością tego panu nie zapomni. I hojnie wynagrodzi pańskie zaangażowanie - a jeśli nasza współpraca będzie długotrwała, zyska pan... cennego sojusznika - dodał ciszej, jakby dyskretnie, niemalże szeptem - ale był to szept bardzo teatralny. Na bardzo krótką chwilę zapadła cisza; choć twarz Tristana pozostawała obojętna - co nie umknęło uwadze jego gości - to Arnold wydawał się rozpromieniony. - Pańskie zaangażowanie w rodzinny interes jest godne podziwu - przyznał Cleese uprzejmie, skinąwszy z uznaniem głową. - Dobiegły mnie słuchy, jakoby dopiero niedawno przejął pan pieczę nad rezerwatem - tym bardziej zachwyca fakt, że tak doskonale on prosperuje. Planuje pan rozbudowę? Rozszerzenie działalności?
To nie miało sensu. Mikstura nie mogła być przeznaczona dla dziwki, była już martwa, jedno z drugim nie musiało mieć więc nic wspólnego. Suzanne mogła być tylko tropem, który wskazywałby, że sednem sprawy były psychiczne problemy - czyje? Ministra? Tego im właśnie brakowało: nowego świra w miejsce starego. A może - młody Tuft po prostu szukał lekarstwa dla własnej matki?
- Ufam, że dla Ministerstwa pozostały łaskawsze - odparł grzecznie, usiłując odnaleźć w pamięci ostatnie wydania Proroka Codziennego, był na bieżąco z wiadomościami i nie słyszał nic o problemach w tym rejonie. Wahał się nad wyrażeniem aprobaty wobec nowego ministra, szybko przypomniał sobie jednak, że wciąż jest on rodziną poprzedniej wariatki - przeszedł więc na bezpieczniejsze rewiry. - Z całą pewnością ta katastrofa sama w sobie przysparza państwu wystarczająco dużo pracy. - Kątem oka dostrzegł samopiszące pióro, zdecydowanie musiał się go pozbyć. - Tłumaczenia są zbędne, panie Cleese, wzajemna kontrola sprzyja uczciwości interesów - zapewnił spokojnie, skinąwszy mu głową. Miał wylewny charakter - to całkiem dobrze - zanim wszystko spieprzy mógł przynajmniej spróbować wyciągnąć z niego cokolwiek w mniej brutalny sposób. - Nie jestem alchemikiem, nie dopilnuję jakości osobiście, ale ręczę za sumienność moich ludzi. Rozmawiamy o renomie mojego rodu. - Smoki były jego dziedzictwem, ich wartość świadczyła o wartości jego krwi. - Jestem pewien, że nam obu równie mocno zależy na wysokiej klasie przekazanych ingrediencji, a w przypadku ewentualnych zażaleń, z pewnością możemy zagwarantować satysfakcjonującą wymianę wadliwych smoczych cząstek. Zaszczytem jest dla mnie służyć Ministerstwu - zapewnił bez zawahania - nie wątpię, że sprawa najwyższej wagi będzie celem słusznym - i oby nie prostytutką - nie potrafię sobie również wyobrazić sojusznika cenniejszego od samego Ministra Magii. Z pewnością Minister chciałby wesprzeć kwestię niedoskonałych regulacji prawnych sprzyjających kłusownictwu - pociągnął temat, głównie chcąc przeciągnąć czas; gadka-szmatka mogła go zapełnić, a asystent - podobno - się śpieszył, miał zamiar przeciągnąć to na swoją korzyść. - Oczywiście - zdystansował się, gdy mężczyzna pouczył go o poufałości posiadanych informacji. Samopiszące pióro z pewnością wciąż tańczyło po papierze. - Grom komplementów od wykwalifikowanego dyplomaty zaskakuje i cieszy - podziękował skinięciem głowy - wuj oddał to miejsce w moje ręce przed dwoma miesiącami. Nie przypominam sobie, by wcześniej wspominał coś o dostawach wątroby do Ministerstwa. Wielka szkoda, inaczej byłbym w stanie przygotować się do tego wcześniej. - A może - nie chodziło w tym o żaden eliksir, ale o ten nowy, śmieszny program, nad którym pracowało Ministerstwo? Prosili o każdą ilość, prostytutka była martwa, szukali u niego, szukali w Peak District, żałował, że nie miał jak zrewidować, czy drugi rezerwat przystał na ich prośbę. - Ależ tak, magizoologia jest moją wielką pasją - przytaknął jego słowom, zastanawiając się, na ile może wejść na newralgiczny temat, mając przy sobie dziewczynę z notatnikiem. - Marzę o dniu, w którym nasz rezerwat zamieszka więcej gatunków magicznych stworzeń, interesuje to pana? Chętnie pokazałbym panu uroki tego miejsca, ale zapewne nie ma pan na to czasu. Rozumiem ciężar obowiązku. - skinął głową uprzejmie. - Cena, którą mogę zaproponować, to trzydzieści galeonów za kilogram. Z jednego smoka uzyskamy jej od dziesięciu do piętnastu, częstotliwość zależna będzie od śmiertelności stworzeń. Z pewnością nie będziemy państwa jedynym źródłem zaopatrzenia, więc ewentualne braki pewnie nie będą większą przeszkodą. - Spojrzał znów na jego twarz, może jednak chodziło o prostytutkę - z innego powodu nie cieszyłby się przecież aż tak. - Właśnie mijamy pomieszczenia administracyjne - zwrócił uwagę - sugeruję, żeby panna Sykes została dopełnić formalności. Będziemy potrzebować adresów dostawy oraz nazwisk, tak osób przyjmujących zamówienie, jak i alchemików wykwalifikowanych do ich sprawdzenia, przekażemy daty i godziny, w których jesteśmy w stanie wykonać dostawę, kopie niezbędnych certyfikatów oraz nazwiska naszych ludzi, niezbędne do ministerialnej kontroli. W razie potrzeby możemy użyczyć także sowy do kontaktu z władzami. To zajmie sporo czasu, a pan wspominał, że nie ma go zbyt wiele. - Uśmiechnął się oszczędnie z arystokracką manierą, uprzedzony w liście - miał dość czasu, żeby tę kwestię przemyśleć. - Tymczasem, panie Cleese, my ustalilibyśmy dokładniejsze warunki umowy oraz cenę. Mam przygotowane formularze umowy, którą musimy podpisać. Skusi się pan na szklaneczkę czegoś mocniejszego dla ucelebrowania tej wzniosłej chwili? - Wskazał Eleanorze wejście do bocznych pomieszczeń.
- Ufam, że dla Ministerstwa pozostały łaskawsze - odparł grzecznie, usiłując odnaleźć w pamięci ostatnie wydania Proroka Codziennego, był na bieżąco z wiadomościami i nie słyszał nic o problemach w tym rejonie. Wahał się nad wyrażeniem aprobaty wobec nowego ministra, szybko przypomniał sobie jednak, że wciąż jest on rodziną poprzedniej wariatki - przeszedł więc na bezpieczniejsze rewiry. - Z całą pewnością ta katastrofa sama w sobie przysparza państwu wystarczająco dużo pracy. - Kątem oka dostrzegł samopiszące pióro, zdecydowanie musiał się go pozbyć. - Tłumaczenia są zbędne, panie Cleese, wzajemna kontrola sprzyja uczciwości interesów - zapewnił spokojnie, skinąwszy mu głową. Miał wylewny charakter - to całkiem dobrze - zanim wszystko spieprzy mógł przynajmniej spróbować wyciągnąć z niego cokolwiek w mniej brutalny sposób. - Nie jestem alchemikiem, nie dopilnuję jakości osobiście, ale ręczę za sumienność moich ludzi. Rozmawiamy o renomie mojego rodu. - Smoki były jego dziedzictwem, ich wartość świadczyła o wartości jego krwi. - Jestem pewien, że nam obu równie mocno zależy na wysokiej klasie przekazanych ingrediencji, a w przypadku ewentualnych zażaleń, z pewnością możemy zagwarantować satysfakcjonującą wymianę wadliwych smoczych cząstek. Zaszczytem jest dla mnie służyć Ministerstwu - zapewnił bez zawahania - nie wątpię, że sprawa najwyższej wagi będzie celem słusznym - i oby nie prostytutką - nie potrafię sobie również wyobrazić sojusznika cenniejszego od samego Ministra Magii. Z pewnością Minister chciałby wesprzeć kwestię niedoskonałych regulacji prawnych sprzyjających kłusownictwu - pociągnął temat, głównie chcąc przeciągnąć czas; gadka-szmatka mogła go zapełnić, a asystent - podobno - się śpieszył, miał zamiar przeciągnąć to na swoją korzyść. - Oczywiście - zdystansował się, gdy mężczyzna pouczył go o poufałości posiadanych informacji. Samopiszące pióro z pewnością wciąż tańczyło po papierze. - Grom komplementów od wykwalifikowanego dyplomaty zaskakuje i cieszy - podziękował skinięciem głowy - wuj oddał to miejsce w moje ręce przed dwoma miesiącami. Nie przypominam sobie, by wcześniej wspominał coś o dostawach wątroby do Ministerstwa. Wielka szkoda, inaczej byłbym w stanie przygotować się do tego wcześniej. - A może - nie chodziło w tym o żaden eliksir, ale o ten nowy, śmieszny program, nad którym pracowało Ministerstwo? Prosili o każdą ilość, prostytutka była martwa, szukali u niego, szukali w Peak District, żałował, że nie miał jak zrewidować, czy drugi rezerwat przystał na ich prośbę. - Ależ tak, magizoologia jest moją wielką pasją - przytaknął jego słowom, zastanawiając się, na ile może wejść na newralgiczny temat, mając przy sobie dziewczynę z notatnikiem. - Marzę o dniu, w którym nasz rezerwat zamieszka więcej gatunków magicznych stworzeń, interesuje to pana? Chętnie pokazałbym panu uroki tego miejsca, ale zapewne nie ma pan na to czasu. Rozumiem ciężar obowiązku. - skinął głową uprzejmie. - Cena, którą mogę zaproponować, to trzydzieści galeonów za kilogram. Z jednego smoka uzyskamy jej od dziesięciu do piętnastu, częstotliwość zależna będzie od śmiertelności stworzeń. Z pewnością nie będziemy państwa jedynym źródłem zaopatrzenia, więc ewentualne braki pewnie nie będą większą przeszkodą. - Spojrzał znów na jego twarz, może jednak chodziło o prostytutkę - z innego powodu nie cieszyłby się przecież aż tak. - Właśnie mijamy pomieszczenia administracyjne - zwrócił uwagę - sugeruję, żeby panna Sykes została dopełnić formalności. Będziemy potrzebować adresów dostawy oraz nazwisk, tak osób przyjmujących zamówienie, jak i alchemików wykwalifikowanych do ich sprawdzenia, przekażemy daty i godziny, w których jesteśmy w stanie wykonać dostawę, kopie niezbędnych certyfikatów oraz nazwiska naszych ludzi, niezbędne do ministerialnej kontroli. W razie potrzeby możemy użyczyć także sowy do kontaktu z władzami. To zajmie sporo czasu, a pan wspominał, że nie ma go zbyt wiele. - Uśmiechnął się oszczędnie z arystokracką manierą, uprzedzony w liście - miał dość czasu, żeby tę kwestię przemyśleć. - Tymczasem, panie Cleese, my ustalilibyśmy dokładniejsze warunki umowy oraz cenę. Mam przygotowane formularze umowy, którą musimy podpisać. Skusi się pan na szklaneczkę czegoś mocniejszego dla ucelebrowania tej wzniosłej chwili? - Wskazał Eleanorze wejście do bocznych pomieszczeń.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Cleese wciąż promieniał; wyglądał dumnie, kroczył naprzód wyprostowany, a dyplomatyczny uśmiech nie chodził mu z ust nawet na moment.
- Och, pracy faktycznie jest wiele - skinął głową - ale nasz Oddział Kontroli Magicznej został do tego znakomicie przeszkolony i z pewnością już wkrótce zażegnamy zagrożenie - dodał niewylewnie, nie drążąc tematu. Eleonore szła w ciszy, którą przerywało jedynie ciche skrobanie samopiszącego pióra. - Ależ naturalnie - też jestem przekonany, że dobicie interesu z pańskim rezerwatem jest gwarantem jakości, właśnie dlatego zgłosiliśmy się bezpośrednio do pana, panie Rosier, licząc na... zadowalającą transakcję - wysłał kolejny uśmiech - uprzejmy, stonowany, dość przymilny. Potem zamilknął na chwilę, słuchając z uwagą słów Tristana, by znów rozpromienić się, gdy arystokrata zaczął mówić o kłusownictwie. - Bez zwątpienia Minister zainteresuje się tą sprawą, jego zamiłowanie do magicznych stworzeń nie jest bowiem tajemnicą - skwitował. - A komplementy są w pełni zasłużone, panie Rosier, nie płacą mi za rzucanie słów na wiatr - zaśmiał się pięknie, wdzięcznie, urzekająco - śmiechem, który był tak idealny, że zdawał się efektem wielogodzinnych ćwiczeń przed lustrem. - Tak, to miejsce z pewnością ma wielki urok, niestety - rozumie pan, obowiązki nie pozwalają mi dziś na zostanie tu zbyt długo. Jeśli poważnie rozważa pan rozbudowanie rezerwatu i poszukuje pan wsparcia Ministerstwa, możemy umówić się na spotkanie w dogodniejszych warunkach, w których żadnego z nas nie będą gonić terminy. - W tle ustał dźwięk pióra skrobiącego na kartce. Eleonore, idąc, głównie wpatrywała się we własne buty - co jakiś czas tylko unosiła spojrzenie, by kontrolnie zerknąć na plecy kroczących przed nią mężczyzn. - Zatem niech tak będzie - trzydzieści galeonów za kilogram - orzekł z zadowoleniem, nie podejmując prób żadnej licytacji. Cleese wydawał się zachwycony wizją dobicia targu, skinął stanowczo głową, gdy Tristan wskazał dłonią pomieszczenia administracyjne i zaproponował, żeby sekretarka została w nich, by zająć się formalnościami. Odwrócił się w jej stronę, otwierając już usta, najpewniej po to, by wyrazić swoją aprobatę do tego pomysłu - i wtedy Eleonore odezwała się po raz pierwszy.
- Nie ma takiej potrzeby - powiedziała cicho, szybko, zadziwiająco stanowczo, a potem uniosła niespodziewanie lodowate spojrzenie jasnych oczu, by wbić je w asystenta Ministra Magii. A ten zamknął usta, nie protestując. - Pozwolą panowie, że potowarzyszę im w momencie dobijania targu, interesy Ministerstwa są interesem także moim. W pomieszczeniach administracyjnych zatrzymam się w drodze odwrotnej, gdy pan, panie Cleese, skieruje się już ku wyjściu. O ile, oczywiście, nie będzie to problemem. - Ostatnie zdanie dodała już trochę innym tonem głosu - mniej stanowczym, nieco cieplejszym, bardziej uprzejmym: znacznie bardziej pasującym do osoby na jej stanowisku. Wciąż chłodne, spokojne spojrzenie zawiesiła teraz na Tristanie, oczekując reakcji. Cleese, co zadziwiające i do niego niepodobne, milczał.
- Och, pracy faktycznie jest wiele - skinął głową - ale nasz Oddział Kontroli Magicznej został do tego znakomicie przeszkolony i z pewnością już wkrótce zażegnamy zagrożenie - dodał niewylewnie, nie drążąc tematu. Eleonore szła w ciszy, którą przerywało jedynie ciche skrobanie samopiszącego pióra. - Ależ naturalnie - też jestem przekonany, że dobicie interesu z pańskim rezerwatem jest gwarantem jakości, właśnie dlatego zgłosiliśmy się bezpośrednio do pana, panie Rosier, licząc na... zadowalającą transakcję - wysłał kolejny uśmiech - uprzejmy, stonowany, dość przymilny. Potem zamilknął na chwilę, słuchając z uwagą słów Tristana, by znów rozpromienić się, gdy arystokrata zaczął mówić o kłusownictwie. - Bez zwątpienia Minister zainteresuje się tą sprawą, jego zamiłowanie do magicznych stworzeń nie jest bowiem tajemnicą - skwitował. - A komplementy są w pełni zasłużone, panie Rosier, nie płacą mi za rzucanie słów na wiatr - zaśmiał się pięknie, wdzięcznie, urzekająco - śmiechem, który był tak idealny, że zdawał się efektem wielogodzinnych ćwiczeń przed lustrem. - Tak, to miejsce z pewnością ma wielki urok, niestety - rozumie pan, obowiązki nie pozwalają mi dziś na zostanie tu zbyt długo. Jeśli poważnie rozważa pan rozbudowanie rezerwatu i poszukuje pan wsparcia Ministerstwa, możemy umówić się na spotkanie w dogodniejszych warunkach, w których żadnego z nas nie będą gonić terminy. - W tle ustał dźwięk pióra skrobiącego na kartce. Eleonore, idąc, głównie wpatrywała się we własne buty - co jakiś czas tylko unosiła spojrzenie, by kontrolnie zerknąć na plecy kroczących przed nią mężczyzn. - Zatem niech tak będzie - trzydzieści galeonów za kilogram - orzekł z zadowoleniem, nie podejmując prób żadnej licytacji. Cleese wydawał się zachwycony wizją dobicia targu, skinął stanowczo głową, gdy Tristan wskazał dłonią pomieszczenia administracyjne i zaproponował, żeby sekretarka została w nich, by zająć się formalnościami. Odwrócił się w jej stronę, otwierając już usta, najpewniej po to, by wyrazić swoją aprobatę do tego pomysłu - i wtedy Eleonore odezwała się po raz pierwszy.
- Nie ma takiej potrzeby - powiedziała cicho, szybko, zadziwiająco stanowczo, a potem uniosła niespodziewanie lodowate spojrzenie jasnych oczu, by wbić je w asystenta Ministra Magii. A ten zamknął usta, nie protestując. - Pozwolą panowie, że potowarzyszę im w momencie dobijania targu, interesy Ministerstwa są interesem także moim. W pomieszczeniach administracyjnych zatrzymam się w drodze odwrotnej, gdy pan, panie Cleese, skieruje się już ku wyjściu. O ile, oczywiście, nie będzie to problemem. - Ostatnie zdanie dodała już trochę innym tonem głosu - mniej stanowczym, nieco cieplejszym, bardziej uprzejmym: znacznie bardziej pasującym do osoby na jej stanowisku. Wciąż chłodne, spokojne spojrzenie zawiesiła teraz na Tristanie, oczekując reakcji. Cleese, co zadziwiające i do niego niepodobne, milczał.
Promieniujący asystent Ministra i jego zawzięcie milcząca sekretarka nie byli najgorszym towarzystwem, jakie mógł sobie wymarzyć - asystent robił wrażenie lekkoducha, dawało to szanse na niekoniecznie imponujące zdolności, wciąż nie potrafił jednak rozgryźć dziewczyny. Skinął grzecznie głową, kontynuując temat bez nieszczerej ekscytacji, człowiek, z którym rozmawiał, z dużym prawdopodobieństwem nie był idiotą i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak im idzie naprawa magicznego świata.
- Ministerstwo nigdy dotąd nie zostało postawione przed podobnym wyzwaniem - pozwolił sobie zauważyć dyplomatycznie, bezpiecznie, fakt pionierstwa poniekąd obiektywnie usprawiedliwiał porażki. - To ogromna odpowiedzialność wobec historii - a czas niedokonany dawał nadzieję na lepsze rokowania za jakiś czas. Zawsze go ciekawiło, czy politycy w głębi ducha chcieli dokonać zmian, niektórzy na pewno - ten obok? Wątpliwe i niepewne. - Te czasy, jak i obecne władze, zostaną zapisane na kartach podręczników jaskrawym atramentem - dodał, z uznaniem, bo któż o tym nie marzył: wybudować sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Skrzypienie samopiszącego pióra zaczynało go irytować, czy naprawdę zapisywała na tym papierze słowa grzecznościowej pogawędki? - To dla mnie ogromny zaszczyt - zapewnił go bez zawahania, łykając kolejne komplementy jak pelikan; ten człowiek był pochlebcą, może nawet nie miał go za idiotę, może taki był jego zawód. Wiedział, że nie był jedynym, do którego zgłoszono się po smoczą wątrobę, ale ten fakt nie miał w tym momencie żadnego znaczenia - być może powinien wziąć przykład z drugiego czarodzieja i nie pokazywać, że jest człowiekiem inteligentnym. Skinął lekko głową, puszczając mimo uszu panowanie, był przywiązany do lordowskiej tytulatury, ale czas na upominanie tego człowieka też nie był najlepszy.
- Program oswajania dementorów, o którym się słyszy, brzmi naprawdę obiecująco - podjął, odkąd przeczytał o tym w gazetach nawiedzały go na przemian fascynacja i niedowierzanie. Iskrę tę podsycił Ramsey, który przyznał, że nad tymi planami naprawdę ktoś pracuje. Niewiarygodne. - Minister zaimponował mi tą deklaracją, panie Cleese, proszę powiedzieć - czy te plany są na dzień dzisiejszy realne? Nie dalej, jak przed tygodniem, czytałem dziennik Belby'ego opisujący śmierciotule, żywe całuny to przerażające, ale na swój sposób bardzo ciekawe stworzenia. Mogłyby być bardzo użyteczne, gdyby te odważne i przełomowe plany się ziściły. Być może to niestosowne pytanie, ale sam pan rozumie, jak pożera mnie zawodowa ciekawość, to byłby ogromny krok dla magizoologii - coś jak lot na smoku - równie absurdalne. Cena za wątrobę najwyraźniej nie grała dla tych ludzi roli, jeśli miał snuć własną tezę, sądziłby, że chodzi o matkę Ministra. Albo coś, co z onym eliksirem wcale nie ma niczego wspólnego - z jego informacji nie wynikało jednak, by jej zastosowanie przy dementorach żywiących się duszą miało jakikolwiek sens. Grzecznie pokiwał głową, gdy zapewnił, że nie rzuca słów na wiatr - nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. - Oczywiście - rozumiał, ścigające go obowiązki - gdyby tylko było coś, w czym mógłbym pomóc... - dodał znacząco, nawiązując rzecz jasna do podjętego wcześniej tematu, badania nad dementorami wydawały mu się łakomym kąskiem i bez zadania, które przed nimi stało, ale w tym momencie nie kierowała nim wyłącznie ciekawość. - To byłby wielki honor - przytaknął ochoczo, choć nie miał pewności, czy dobrze rozszyfrował swojego rozmówcę - mógł go zbywać, rzucając słowa na wiatr, mógł całkiem poważnie sugerować coś niezwykle istotnego.
Nawet nie próbował kryć zaskoczenia, kiedy sekretarka odezwała się w sposób tak stanowczy: stało się dla niego w tym momencie jasne, że dziewczyna sekretarką nie była. Być może stanowiła zakamuflowaną formę ochrony, być może należała do wiedźmiej straży lub czegoś równie popapranego, nieważne. Przedstawiła mu się jako sekretarka asystenta Ministra Magii - więc miał zamiar grać w tę grę dalej, wykorzystując przewagę swojej władzy w tym miejscu. W pierwszej chwili pytająco spojrzał na mężczyznę, to on powinien udzielić mu odpowiedzi. Dopiero, kiedy tego nie zrobił - zwrócił się do dziewczyny, nie było tajemnicą, że zwykł lekceważyć kobiety na jakichkolwiek stanowiskach, nawet mało istotnych.
- Niestety, panno Sykes, z całym szacunkiem dla kompetencji - kompetencji sekretarki - nie przyda nam się panna w trakcie pertraktacji. Pan Cleese będzie musiał podpisać całą zgromadzoną w administracji dokumentację, więc jeśli się pan śpieszy, to jedyne rozsądne wyjście. Zaskakuje mnie panny pęd do nowych doświadczeń, to imponujące, że chce się uczyć. - Czymże innym mogła być obserwacja mediacji przez sekretarkę? - Może pojawi się panna z panem Cleesem, kiedy pomówimy o rozbudowie rezerwatu? - Obejrzał się na mężczyznę, szukając potwierdzenia, nim uśmiechnął się do kobiety. - Tymczasem, czas nam ucieka - dodał, lekko ponaglająco, zwracając się już do samego asystenta. - Może się pan lekko spóźnić, panie Cleese? To dla mnie bardzo ważne dopiąć wszelkie formalności dzisiaj, lubię mieć pewność obrotu.
- Ministerstwo nigdy dotąd nie zostało postawione przed podobnym wyzwaniem - pozwolił sobie zauważyć dyplomatycznie, bezpiecznie, fakt pionierstwa poniekąd obiektywnie usprawiedliwiał porażki. - To ogromna odpowiedzialność wobec historii - a czas niedokonany dawał nadzieję na lepsze rokowania za jakiś czas. Zawsze go ciekawiło, czy politycy w głębi ducha chcieli dokonać zmian, niektórzy na pewno - ten obok? Wątpliwe i niepewne. - Te czasy, jak i obecne władze, zostaną zapisane na kartach podręczników jaskrawym atramentem - dodał, z uznaniem, bo któż o tym nie marzył: wybudować sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Skrzypienie samopiszącego pióra zaczynało go irytować, czy naprawdę zapisywała na tym papierze słowa grzecznościowej pogawędki? - To dla mnie ogromny zaszczyt - zapewnił go bez zawahania, łykając kolejne komplementy jak pelikan; ten człowiek był pochlebcą, może nawet nie miał go za idiotę, może taki był jego zawód. Wiedział, że nie był jedynym, do którego zgłoszono się po smoczą wątrobę, ale ten fakt nie miał w tym momencie żadnego znaczenia - być może powinien wziąć przykład z drugiego czarodzieja i nie pokazywać, że jest człowiekiem inteligentnym. Skinął lekko głową, puszczając mimo uszu panowanie, był przywiązany do lordowskiej tytulatury, ale czas na upominanie tego człowieka też nie był najlepszy.
- Program oswajania dementorów, o którym się słyszy, brzmi naprawdę obiecująco - podjął, odkąd przeczytał o tym w gazetach nawiedzały go na przemian fascynacja i niedowierzanie. Iskrę tę podsycił Ramsey, który przyznał, że nad tymi planami naprawdę ktoś pracuje. Niewiarygodne. - Minister zaimponował mi tą deklaracją, panie Cleese, proszę powiedzieć - czy te plany są na dzień dzisiejszy realne? Nie dalej, jak przed tygodniem, czytałem dziennik Belby'ego opisujący śmierciotule, żywe całuny to przerażające, ale na swój sposób bardzo ciekawe stworzenia. Mogłyby być bardzo użyteczne, gdyby te odważne i przełomowe plany się ziściły. Być może to niestosowne pytanie, ale sam pan rozumie, jak pożera mnie zawodowa ciekawość, to byłby ogromny krok dla magizoologii - coś jak lot na smoku - równie absurdalne. Cena za wątrobę najwyraźniej nie grała dla tych ludzi roli, jeśli miał snuć własną tezę, sądziłby, że chodzi o matkę Ministra. Albo coś, co z onym eliksirem wcale nie ma niczego wspólnego - z jego informacji nie wynikało jednak, by jej zastosowanie przy dementorach żywiących się duszą miało jakikolwiek sens. Grzecznie pokiwał głową, gdy zapewnił, że nie rzuca słów na wiatr - nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. - Oczywiście - rozumiał, ścigające go obowiązki - gdyby tylko było coś, w czym mógłbym pomóc... - dodał znacząco, nawiązując rzecz jasna do podjętego wcześniej tematu, badania nad dementorami wydawały mu się łakomym kąskiem i bez zadania, które przed nimi stało, ale w tym momencie nie kierowała nim wyłącznie ciekawość. - To byłby wielki honor - przytaknął ochoczo, choć nie miał pewności, czy dobrze rozszyfrował swojego rozmówcę - mógł go zbywać, rzucając słowa na wiatr, mógł całkiem poważnie sugerować coś niezwykle istotnego.
Nawet nie próbował kryć zaskoczenia, kiedy sekretarka odezwała się w sposób tak stanowczy: stało się dla niego w tym momencie jasne, że dziewczyna sekretarką nie była. Być może stanowiła zakamuflowaną formę ochrony, być może należała do wiedźmiej straży lub czegoś równie popapranego, nieważne. Przedstawiła mu się jako sekretarka asystenta Ministra Magii - więc miał zamiar grać w tę grę dalej, wykorzystując przewagę swojej władzy w tym miejscu. W pierwszej chwili pytająco spojrzał na mężczyznę, to on powinien udzielić mu odpowiedzi. Dopiero, kiedy tego nie zrobił - zwrócił się do dziewczyny, nie było tajemnicą, że zwykł lekceważyć kobiety na jakichkolwiek stanowiskach, nawet mało istotnych.
- Niestety, panno Sykes, z całym szacunkiem dla kompetencji - kompetencji sekretarki - nie przyda nam się panna w trakcie pertraktacji. Pan Cleese będzie musiał podpisać całą zgromadzoną w administracji dokumentację, więc jeśli się pan śpieszy, to jedyne rozsądne wyjście. Zaskakuje mnie panny pęd do nowych doświadczeń, to imponujące, że chce się uczyć. - Czymże innym mogła być obserwacja mediacji przez sekretarkę? - Może pojawi się panna z panem Cleesem, kiedy pomówimy o rozbudowie rezerwatu? - Obejrzał się na mężczyznę, szukając potwierdzenia, nim uśmiechnął się do kobiety. - Tymczasem, czas nam ucieka - dodał, lekko ponaglająco, zwracając się już do samego asystenta. - Może się pan lekko spóźnić, panie Cleese? To dla mnie bardzo ważne dopiąć wszelkie formalności dzisiaj, lubię mieć pewność obrotu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
- Och, naturalnie - westchnął ponownie Arnold; można było nabrać wrażenia, że te westchnięcia weszły mu w krew. - Historia jednak surowo ocenia pionierów, miejmy nadzieję, że nasze dokonania dojrzy łaskawszym okiem - wszak mimo doskonałych kompetencji nietrudno o potknięcia - ciągnął, jakby przykładając bardzo dużą uwagę do tego, co mówił - choć wypowiadał przecież wyświechtane frazesy. Gdy Tristan poruszył temat dementorów, kącik ust asystenta Ministra lekko drgnął - a może Tristanowi tylko się tak wydawało, bo po ułamku sekundy Cleese znów uśmiechał się szczerze, uprzejmie i beztrosko. - Ach, tak, sławny program naszego Ministra - rzucił tak swobodnie, jakby komentował pogodę. - Z początku prace miały być trzymane z dala od mediów, ale teraz nie ma już sensu udawać, że badania nie są w toku. Cóż, może to i dobrze - nie jestem specjalistą - powiedział już któryś raz, czyniąc z tego wstęp do sztampowego "nie znam się, ale się wypowiem" - ale zdaję sobie sprawę z inteligencji i zdolności komunikacyjnych tych stworzeń; może czas, aby pomniejsi czarodzieje - co dziwne, nie powiedział tego z pogardą: raczej z troskliwym zrozumieniem i pobłażaniem wobec osób o niebłyskotliwych umysłach - też przyzwyczaili się do faktu, że dementorzy nie muszą być ich koszmarem - że mogą być bardzo użyteczne - ciągnął, a zza pleców mężczyzn dobiegło ich stłumione chrząknięcie, które szybko przeobraziło się w nie do końca naturalny atak kaszlu - Eleonore przesunęła dłonią po gardle, nie odrywając spojrzenia od własnych stóp. Arnold nawet nie zwrócił na to uwagi. - Pańska ekspertyza byłaby nieoceniona - ciągnął z zaangażowaniem. - Z pewnością skontaktujemy się z panem listownie, gdy będziemy potrzebować opinii tak znamienitego smokologa. I magizoologa - dodał szybko z dyplomatycznym uśmiechem.
A gdy Eleonore Sykes słuchała słów Tristana, jej twarz z początku nawet nie drgnęła; spoglądała na niego wyłącznie przez chwilę, a potem szybko przeniosła spojrzenie na Arnolda - i wpatrywała się w niego dość chłodno, konkretnie, intensywnie, gdy Rosier nieprzerwanie mówił. Zdawała się go słuchać, ale nie przykuwać większej uwagi do padających słów. Uniosła tylko lekko brwi, gdy mężczyzna nazwał jej zaangażowanie imponującym, ale w żaden inny sposób nie odbiło się to w jej mimice - a przynajmniej Tristan, nie wykazując się wystarczającą spostrzegawczością, nie potrafił dostrzec na jej twarzy konkretnych zmian.
- Słyszysz pana Rosiera, moja droga panno Sykes - odezwał się w końcu Arnold po tym, jak Tristan już zamilknął i zapadła przedłużająca się cisza - cisza, w trakcie której Eleonore wciąż nie odwracała wzroku od Cleese'a. W jego głosie z początku pojawiła się dziwna nuta, ale w miarę, jak mówił, powoli zanikała. - I takie jest też moje polecenie: proszę udać się do administracyjnych pomieszczeń, by nie przeszkadzać nam w dobijaniu targu. Takowe pertraktacje nie są odpowiednim miejscem dla panny takiej jak pani - skwitował, a Eleonore wciąż pozostawała w bezruchu. W końcu sięgnęła bez słowa do torby, wyciągnęła z jej jeszcze jakąś dokumentację - i coś jeszcze, coś drobnego, w szarym papierze, co przemknęło ukradkiem Tristanowi przed oczami, ale nie zdążył się temu przyjrzeć i nawet określić, czym mogło to być - by gwałtownym, zdecydowanie nieprzystającym damie ruchem podać to Arnoldowi. Jej mimika wciąż nie zdradzała wiele.
- Niech tak będzie - powiedziała cicho, jeszcze chłodniej niż przed chwilą, dopiero teraz przenosząc spojrzenie z asystenta na Tristana - a jej wzrok był lodowaty, ostrzegawczy, skrywający w sobie wręcz groźbę; jakby wiedziała coś, o czym wiedzieć przecież nie mogła. - Znajdzie się to w raporcie - dodała, wciąż patrząc na Tristana, a potem uśmiechnęła się uprzejmie, więc wzorowo, i skłoniła się po damsku, przytrzymując wolną dłonią liliową spódnicę. Odwróciła się i szybkim krokiem udała się tam, gdzie jej to wskazano; jej pachnące jaśminem perfumy jeszcze przez chwilę utrzymywały się w powietrzu.
- Zatem - przerwał ciszę Arnold, układając w dłoniach dokumenty, które otrzymał od Eleonore - jeśli Tristan próbował wypatrzeć wśród nich szary papier małej paczuszki, którą (jak mu się zdawało) dostrzegł wcześniej, to z pewnością się zawiódł; nie było po niej nawet śladu - może to wzrok płatał mu figle? - wracamy do interesów? - Arnold znów się uśmiechnął, a ciężka, ostrzegawcza wręcz atmosfera, którą wprowadziła Eleonore, zaczęła zanikać. - Niestety, na moim następnym, bardzo oficjalnym spotkaniu odegram rolę reprezentanta Ministra, moje spóźnienie nie wchodzi w grę - byłoby w bardzo złym guście. Bo która to już... och! - westchnął ze zdumieniem, wyciągając z kieszeni zegarek - Tristan, nie sprawdzając godziny, nie mógł o tym wiedzieć, ale dochodziło wpół do czwartej. - Czas ucieka, winniśmy się pospieszyć. Och, i proszę mi wybaczyć temperament panny Sykes. Jest na tym stanowisku nowa, otrzymała tę prestiżową pracę z polecenia swojego ojca, znamienitego dyplomaty, ale dziewczyna nie posiada jego zdolności ani charakteru - a po dzisiejszym pokazie arogancji jestem już pewien, że ta praca nie jest dla niej odpowiednia - rzucił z czymś, co mogło wydawać się zakłopotaniem, ale znów było zbyt idealnie ukazane, by mogło być prawdziwe - jakby każdy gest i każdy grymas był doskonale dopracowany. Za to w spojrzeniu Arnolda jawił się jakiś inny, dziwny błysk - kto wie, co mógł oznaczać?
A gdy Eleonore Sykes słuchała słów Tristana, jej twarz z początku nawet nie drgnęła; spoglądała na niego wyłącznie przez chwilę, a potem szybko przeniosła spojrzenie na Arnolda - i wpatrywała się w niego dość chłodno, konkretnie, intensywnie, gdy Rosier nieprzerwanie mówił. Zdawała się go słuchać, ale nie przykuwać większej uwagi do padających słów. Uniosła tylko lekko brwi, gdy mężczyzna nazwał jej zaangażowanie imponującym, ale w żaden inny sposób nie odbiło się to w jej mimice - a przynajmniej Tristan, nie wykazując się wystarczającą spostrzegawczością, nie potrafił dostrzec na jej twarzy konkretnych zmian.
- Słyszysz pana Rosiera, moja droga panno Sykes - odezwał się w końcu Arnold po tym, jak Tristan już zamilknął i zapadła przedłużająca się cisza - cisza, w trakcie której Eleonore wciąż nie odwracała wzroku od Cleese'a. W jego głosie z początku pojawiła się dziwna nuta, ale w miarę, jak mówił, powoli zanikała. - I takie jest też moje polecenie: proszę udać się do administracyjnych pomieszczeń, by nie przeszkadzać nam w dobijaniu targu. Takowe pertraktacje nie są odpowiednim miejscem dla panny takiej jak pani - skwitował, a Eleonore wciąż pozostawała w bezruchu. W końcu sięgnęła bez słowa do torby, wyciągnęła z jej jeszcze jakąś dokumentację - i coś jeszcze, coś drobnego, w szarym papierze, co przemknęło ukradkiem Tristanowi przed oczami, ale nie zdążył się temu przyjrzeć i nawet określić, czym mogło to być - by gwałtownym, zdecydowanie nieprzystającym damie ruchem podać to Arnoldowi. Jej mimika wciąż nie zdradzała wiele.
- Niech tak będzie - powiedziała cicho, jeszcze chłodniej niż przed chwilą, dopiero teraz przenosząc spojrzenie z asystenta na Tristana - a jej wzrok był lodowaty, ostrzegawczy, skrywający w sobie wręcz groźbę; jakby wiedziała coś, o czym wiedzieć przecież nie mogła. - Znajdzie się to w raporcie - dodała, wciąż patrząc na Tristana, a potem uśmiechnęła się uprzejmie, więc wzorowo, i skłoniła się po damsku, przytrzymując wolną dłonią liliową spódnicę. Odwróciła się i szybkim krokiem udała się tam, gdzie jej to wskazano; jej pachnące jaśminem perfumy jeszcze przez chwilę utrzymywały się w powietrzu.
- Zatem - przerwał ciszę Arnold, układając w dłoniach dokumenty, które otrzymał od Eleonore - jeśli Tristan próbował wypatrzeć wśród nich szary papier małej paczuszki, którą (jak mu się zdawało) dostrzegł wcześniej, to z pewnością się zawiódł; nie było po niej nawet śladu - może to wzrok płatał mu figle? - wracamy do interesów? - Arnold znów się uśmiechnął, a ciężka, ostrzegawcza wręcz atmosfera, którą wprowadziła Eleonore, zaczęła zanikać. - Niestety, na moim następnym, bardzo oficjalnym spotkaniu odegram rolę reprezentanta Ministra, moje spóźnienie nie wchodzi w grę - byłoby w bardzo złym guście. Bo która to już... och! - westchnął ze zdumieniem, wyciągając z kieszeni zegarek - Tristan, nie sprawdzając godziny, nie mógł o tym wiedzieć, ale dochodziło wpół do czwartej. - Czas ucieka, winniśmy się pospieszyć. Och, i proszę mi wybaczyć temperament panny Sykes. Jest na tym stanowisku nowa, otrzymała tę prestiżową pracę z polecenia swojego ojca, znamienitego dyplomaty, ale dziewczyna nie posiada jego zdolności ani charakteru - a po dzisiejszym pokazie arogancji jestem już pewien, że ta praca nie jest dla niej odpowiednia - rzucił z czymś, co mogło wydawać się zakłopotaniem, ale znów było zbyt idealnie ukazane, by mogło być prawdziwe - jakby każdy gest i każdy grymas był doskonale dopracowany. Za to w spojrzeniu Arnolda jawił się jakiś inny, dziwny błysk - kto wie, co mógł oznaczać?
- Pionierom wybacza się więcej niż tym, którzy idą przedartym szlakiem - kontynuował, nie zważając na kolejne westchnięcia, frazesy, uśmiechy i inne przywary typowe politykowi. Dostrzegł zmianę w jego mimice - ale nie potrafił powiedzieć, co ta zmiana mogła zwiastować, może dostrzegał głupotę swojego szefa, może Tristan zszedł na newralgiczny temat, którego nie powinien poruszać nawet w tak infantylny sposób. Pewnym wydało mu się, że coś na ten temat wiedział - i miał zamiar to coś z niego wyciągnąć. Reakcje Sykes wydawały się z kolei coraz dziwniejsze; na tyle, że zaczynał mieć obawy, czy nie próbuje się dostać do złego człowieka. Dziewczyna wydawała się rozsądniejsza, jej milczenie wyliczało jej intelekt w opozycji do umysłu nieprzestającego emanować szczęściem Cleese'a - czy to możliwe, że w istocie w jego rękach znajdowało się więcej użytecznych informacji? Ustawiała go, rządziła nim, groziła mu: że nie była sekretarką, to było oczywiste, lecz - kim być mogła? Czy zwykła ochrona zachowywałaby się w ten sposób? Działała z polecenia kogoś wyżej, zapewne Ministra: lecz to ten człowiek, nie ona, pełnił funkcję asystenta. Na uwagę o pomniejszych umysłach nie zareagował wcale ponad uprzejmym zainteresowanym spojrzeniem. Wystarczająco mocno zwracał na siebie uwagę tym spotkaniem, nie chciał nikomu pomagać dojść po nitce do kłębka.
- Służę radą - zapewnił pośpiesznie, choć wiedział, że nikogo to nie interesuje, pogawędka, którą odbyli, nie dostarczyła mu właściwie żadnych informacji - nawet bez chrząknięć dziewczyny asystent zdawał się nie być wylewny. Będzie musiał spróbować chwycić za różdżkę. Porozumiewawcze spojrzenia pomiędzy tym dwojgiem pozostały dla niego zagadką, podobnież jak niewielki przedmiot, który Eleonora wręczyła swojemu - czyżby? - przełożonemu, gwałtowny ruch ręki zatrzymał jego wzrok na dłużej - a kolejne myśli przemknęły przez niego silną strugą. Te najśmieszniejsze - odepchnął jednak równie szybko, co się pojawiły, sekretarka nie była sekretarką, ale nie była też nikim ponad ochronę. Z pewnością? Nie odpowiedział na jej pogróżkę inaczej niż zdumionym uniesieniem jednej brwi, odprowadzając ją wzrokiem do odpowiedniego pomieszczenia.
- Tak - przytaknął asystentowi, prowadząc go wgłąb korytarzy, wyrywając się w przód właściwym sobie zamaszystym krokiem. - Nie powinniśmy zwlekać, nie chcę sprawić panu niepotrzebnych kłopotów - zapewnił go przezornie, gdy stanęli przy pierwszych drzwiach prowadzących wgłąb terrariów; otworzył je, puszczając przodem gościa i dopiero, gdy odszedł jego śladem, zatrzasnął je za sobą uważnie. - Usiądziemy, panie Cleese, to miejsce jest bezpiecznie, wyizolowane i dobrze wyciszone, a z pewnością będzie chciał pan w spokoju przeczytać umowę. Potrzebujemy odrobiny spokoju. - Sam nie rozumiał, dlaczego wciąż grał w tę grę; cokolwiek dała mu dziewczyna, nie była to moneta na szczęście. Musiał się upewnić, że - czymkolwiek to było - nie zagraża mu. - Zdumiewa mnie jej nietakt - pozwolił sobie zauważyć - zdać by się mogło, że wydaje się jej, że może rządzić panem, nie odwrotnie - w jego głosie pobrzmiewało coś na kształt rozbawienia, przystanął przy drugich drzwiach, nim przepuścił przez nie gościa, wskazując krzesła naprzeciw wejścia, znajdowały się tuż przy jednym z terrariów - wewnątrz którego znajdowały się dwa zranionego smoki, Badur i Hodur; niewielkie smoczęta odnalezione pod koniec kwietnia w szkockim lesie - miały ledwie kilka tygodni. Właśnie rozdzierały między sobą kawałek surowego kurczaka. - Proszę usiąść, znajdę przygotowane formularze umowy. Nie uzupełniłem ceny, pozostawiając ją pod pertraktacje, ale, jak rozumiem, moja propozycja została przyjęta - kontynuował, mijając drzwi, które naturalnie za sobą zamknął - zbliżywszy się do pobliskiej szafki. - Ma pan dość czasu, by wypić szklaneczkę czegoś mocniejszego? - Licząc na jego nieuwagę, wysunął z kieszeni czarnej szaty różaną różdżkę, w myślach przywołując niewerbalną inkantację imperio, którą skierował przeciwko temu człowiekowi - wóz albo przewóz, kot w końcu musi przetrącić myszy kark.
- Służę radą - zapewnił pośpiesznie, choć wiedział, że nikogo to nie interesuje, pogawędka, którą odbyli, nie dostarczyła mu właściwie żadnych informacji - nawet bez chrząknięć dziewczyny asystent zdawał się nie być wylewny. Będzie musiał spróbować chwycić za różdżkę. Porozumiewawcze spojrzenia pomiędzy tym dwojgiem pozostały dla niego zagadką, podobnież jak niewielki przedmiot, który Eleonora wręczyła swojemu - czyżby? - przełożonemu, gwałtowny ruch ręki zatrzymał jego wzrok na dłużej - a kolejne myśli przemknęły przez niego silną strugą. Te najśmieszniejsze - odepchnął jednak równie szybko, co się pojawiły, sekretarka nie była sekretarką, ale nie była też nikim ponad ochronę. Z pewnością? Nie odpowiedział na jej pogróżkę inaczej niż zdumionym uniesieniem jednej brwi, odprowadzając ją wzrokiem do odpowiedniego pomieszczenia.
- Tak - przytaknął asystentowi, prowadząc go wgłąb korytarzy, wyrywając się w przód właściwym sobie zamaszystym krokiem. - Nie powinniśmy zwlekać, nie chcę sprawić panu niepotrzebnych kłopotów - zapewnił go przezornie, gdy stanęli przy pierwszych drzwiach prowadzących wgłąb terrariów; otworzył je, puszczając przodem gościa i dopiero, gdy odszedł jego śladem, zatrzasnął je za sobą uważnie. - Usiądziemy, panie Cleese, to miejsce jest bezpiecznie, wyizolowane i dobrze wyciszone, a z pewnością będzie chciał pan w spokoju przeczytać umowę. Potrzebujemy odrobiny spokoju. - Sam nie rozumiał, dlaczego wciąż grał w tę grę; cokolwiek dała mu dziewczyna, nie była to moneta na szczęście. Musiał się upewnić, że - czymkolwiek to było - nie zagraża mu. - Zdumiewa mnie jej nietakt - pozwolił sobie zauważyć - zdać by się mogło, że wydaje się jej, że może rządzić panem, nie odwrotnie - w jego głosie pobrzmiewało coś na kształt rozbawienia, przystanął przy drugich drzwiach, nim przepuścił przez nie gościa, wskazując krzesła naprzeciw wejścia, znajdowały się tuż przy jednym z terrariów - wewnątrz którego znajdowały się dwa zranionego smoki, Badur i Hodur; niewielkie smoczęta odnalezione pod koniec kwietnia w szkockim lesie - miały ledwie kilka tygodni. Właśnie rozdzierały między sobą kawałek surowego kurczaka. - Proszę usiąść, znajdę przygotowane formularze umowy. Nie uzupełniłem ceny, pozostawiając ją pod pertraktacje, ale, jak rozumiem, moja propozycja została przyjęta - kontynuował, mijając drzwi, które naturalnie za sobą zamknął - zbliżywszy się do pobliskiej szafki. - Ma pan dość czasu, by wypić szklaneczkę czegoś mocniejszego? - Licząc na jego nieuwagę, wysunął z kieszeni czarnej szaty różaną różdżkę, w myślach przywołując niewerbalną inkantację imperio, którą skierował przeciwko temu człowiekowi - wóz albo przewóz, kot w końcu musi przetrącić myszy kark.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Cleese bez większych protestów czy zawahań podążał za Tristanem, rozglądając się wokół i komentując słowa mężczyzny co jakiś czas uprzejmymi potwierdzeniami takimi jak naturalnie, ależ oczywiście, wspaniale; co chwilę wędrował dłonią do kieszeni, jakby coś w niej przytrzymując. W nieczęstych chwilach ciszy Tristanowi mogło się wydawać, że jego uszu dobiega ciche brzęczenie.
- Dziewczę dostało odrobinę bardziej odpowiedzialne zadanie i już myśli, że została nową królową Anglii - zaśmiał się lekko Arnold, sprawiając wrażenie człowieka, który nieszczególnie przejmuje się tą niesubordynacją i wyciągnie z niej konsekwencje później; dziwnie kontrastowało to ze znaczącą wymianą spojrzeń, która miała miejsce ledwie przed paroma minutami. Cleese, podziękowawszy krótkim skinięciem głowy, zajął wybrane miejsce, z którego mógł zerkać ukradkiem na dwa szamocące się smoki - zdawał się patrzeć na nie z uprzejmym zainteresowaniem, choć coraz częściej (niby przypadkiem, niby ukradkiem) wędrował dłonią do kieszeni. - Niestety tym razem muszę się wstrzymać - ciągnął z prawdziwym żalem, jakby fakt, że nie mógł napić się z Tristanem mocniejszego alkoholu, był narodową tragedią na miarę majowych anomalii. Zamilkł, w powietrzu znów rozległo się ciche brzęczenie, więc Arnold - nieco zaniepokojony, nieco zażenowany - odchrząknął cicho. - Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, żeby następnym razem... - ale wtedy, dokładnie w momencie, w którym Tristan niewerbalnie próbował rzucić zaklęcie, z okolic kieszeni Arnolda wydobył się bardzo głośny, przeszywający wręcz świst, a mężczyzna zerwał się na równe nogi, wpatrując się ni to z obawą, ni to z oskarżeniem w Tristana - jakby oczekiwał wyjaśnień bądź odpowiedzi na niezadane pytanie; w międzyczasie jego dłoń wędrowała już między poły szaty - ku miejscu, w którym czarodzieje często trzymają różdżkę.
- Dziewczę dostało odrobinę bardziej odpowiedzialne zadanie i już myśli, że została nową królową Anglii - zaśmiał się lekko Arnold, sprawiając wrażenie człowieka, który nieszczególnie przejmuje się tą niesubordynacją i wyciągnie z niej konsekwencje później; dziwnie kontrastowało to ze znaczącą wymianą spojrzeń, która miała miejsce ledwie przed paroma minutami. Cleese, podziękowawszy krótkim skinięciem głowy, zajął wybrane miejsce, z którego mógł zerkać ukradkiem na dwa szamocące się smoki - zdawał się patrzeć na nie z uprzejmym zainteresowaniem, choć coraz częściej (niby przypadkiem, niby ukradkiem) wędrował dłonią do kieszeni. - Niestety tym razem muszę się wstrzymać - ciągnął z prawdziwym żalem, jakby fakt, że nie mógł napić się z Tristanem mocniejszego alkoholu, był narodową tragedią na miarę majowych anomalii. Zamilkł, w powietrzu znów rozległo się ciche brzęczenie, więc Arnold - nieco zaniepokojony, nieco zażenowany - odchrząknął cicho. - Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, żeby następnym razem... - ale wtedy, dokładnie w momencie, w którym Tristan niewerbalnie próbował rzucić zaklęcie, z okolic kieszeni Arnolda wydobył się bardzo głośny, przeszywający wręcz świst, a mężczyzna zerwał się na równe nogi, wpatrując się ni to z obawą, ni to z oskarżeniem w Tristana - jakby oczekiwał wyjaśnień bądź odpowiedzi na niezadane pytanie; w międzyczasie jego dłoń wędrowała już między poły szaty - ku miejscu, w którym czarodzieje często trzymają różdżkę.
Fałszoskop. Oczywiście, że trzymał przy sobie cholerny fałszoskop; mógłby spróbować łatwo unieszkodliwić magiczny przedmiot, gdyby tylko dostrzegł, że to właśnie to zostało mu przekazane; dziewczyna musiała wyczuwać podstęp od początku, stąd jej wrogie nastawienie. Pokręcił głową, nie rozkazywała mu - próbowała go ostrzec. Na próżno, ten człowiek naprawdę nie był zbyt mądry, wlazł w paszczę lwa pomimo krzyku, żeby tego nie robił - czy aż tak zależało mu na tej wątrobie? Musiał mieć się na baczności, był pewien, że dziewczyna należała do służb, które prędzej czy później zauważą, że coś było z nim nie tak. Mógł próbować mu wmawiać, że przedmiot reagował na smoki, ale aż takim durniem pewnie nie był - był za to doskonałym kłamcą, bo choć znał odpowiedzi na niezadane przez siebie pytania, to nie wyczytał kłamstw z jego twarzy.
- Nie chcemy, żeby komuś się coś stało, panie Cleese - przestrzegł go, z groźbą wyraźnie przedzierającą się przez głoski; dostrzegł jego rękę, sięgającą do kieszeni szaty. Musiał nie tylko rzucić tę klątwę poprawnie, musiał rzucić ją dobrze, nie zostawiając po sobie żadnych śladów walki. Utkwił spojrzenie w jego źrenicach, nieustępliwie. - Ręce na stół - przestrzegł, poruszając różdżką po raz drugi; zacisnął palce wokół rękojeści własnej różdżki, uważnie wyczuwając pod opuszkami palców drzeworyt: nie mogła go zawieźć. Nie chciał też wypowiadać inkantacji na głos, wierząc, że zaklęcie niewybaczalne, którego nie usłyszy będzie dla samego Tristana znacznie bezpieczniejsze. Przy odrobinie szczęścia - ten człowiek nie rozpozna uroku, ani jego działa, ani - tym bardziej - samego promienia, przed którym nie będzie potrafił podjąć odpowiedniej obrony. Imperio, przywoływał w myślach, ze starannością, choć dłoń drżała, zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie wyścielał sobie drogę prosto do Azkabanu - przynajmniej miał pewność, że nie będzie tam sam.
- Nie chcemy, żeby komuś się coś stało, panie Cleese - przestrzegł go, z groźbą wyraźnie przedzierającą się przez głoski; dostrzegł jego rękę, sięgającą do kieszeni szaty. Musiał nie tylko rzucić tę klątwę poprawnie, musiał rzucić ją dobrze, nie zostawiając po sobie żadnych śladów walki. Utkwił spojrzenie w jego źrenicach, nieustępliwie. - Ręce na stół - przestrzegł, poruszając różdżką po raz drugi; zacisnął palce wokół rękojeści własnej różdżki, uważnie wyczuwając pod opuszkami palców drzeworyt: nie mogła go zawieźć. Nie chciał też wypowiadać inkantacji na głos, wierząc, że zaklęcie niewybaczalne, którego nie usłyszy będzie dla samego Tristana znacznie bezpieczniejsze. Przy odrobinie szczęścia - ten człowiek nie rozpozna uroku, ani jego działa, ani - tym bardziej - samego promienia, przed którym nie będzie potrafił podjąć odpowiedniej obrony. Imperio, przywoływał w myślach, ze starannością, choć dłoń drżała, zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie wyścielał sobie drogę prosto do Azkabanu - przynajmniej miał pewność, że nie będzie tam sam.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
O asystencie Ministra Magii można było powiedzieć wiele, ale nie to, że był człowiekiem odważnym - tym bardziej zaskakującym był fakt, że mimo ostrzeżeń i gróźb nie opadł z powrotem na fotel, przerażony wizją walki. Zamiast tego, choć niezmiernie drżała mu dłoń, wyjął różdżkę, po którą wcześniej sięgał i nawet wycelował nią w Tristana - wyglądał, jakby bardzo chciał rzucić jakieś zaklęcie, ale z różnych względów nie potrafił tego zrobić. Stał więc tak, w pozie prawie przygotowanej do pojedynku, a jego twarz, wyzbyta już masek dyplomacji i wyćwiczonych, uprzejmych uśmiechów, wyglądała na zmęczoną, dziwnie zwyczajną i naznaczoną niekrytym lękiem.
- Negocjujmy - wypalił na wdechu Arnold, cofając się powoli o krok - w stronę zamkniętych drzwi.
- Negocjujmy - wypalił na wdechu Arnold, cofając się powoli o krok - w stronę zamkniętych drzwi.
Szlag, był coraz bardziej zdenerwowany, jego ręka drżała, myśl nie potrafiła skupić się na klątwie odpowiednio mocno, tracił cenne sekundy, które mógł już wykorzystać na rozmowie, skup się, Rosier, jesteś Rosierem: znajdź w sobie siłę, która przywiodła cię w miejsce, w którym się znajdujesz. Jednym błędem - mógł przekreślić to wszystko, błędem, na który nie mógł sobie pozwolić. Ten człowiek znajdował się w potrzasku, nikt nie mógł ich tutaj usłyszeć - zadbał o to - sam nie opuści też tego miejsca. Miał idealnie przygotowane pole do działania, a mimo to zawodził, ponownie odnalazł opuszkami inkrustacje różanych kolców, unosząc brodę wyżej w aroganckiej bucie, zupełnie jakby ta mogła przekonać jego różdżkę do posłuszeństwa, a jego myśli - do koncentracji. Zaklęcie niewybaczalne było trudne, skomplikowane, ale przecież potrafił się nim posługiwać. Potrafił bardzo dobrze.
- Negocjujmy - przytaknął ostrożnie, nie odejmując spojrzenia od jego źrenic. - Na początek, odłóż różdżkę - Trzymana w gardzie różdżka była gotowa do ataku, w głosie pobrzmiewała groźba, choć nie podniósł nawet głosu. - Oboje wiemy, że nie potrafisz się nią posługiwać tak, jak ja - nie wiedział tego. Nie miał pojęcia, posiłkował się jego pozą - gdyby kiedykolwiek stanął naprzeciw innego czarodzieja w prawdziwym pojedynku, zareagowałby na zagrożenie z chłodniejszą krwią. Po raz trzeci: pieprzony trzeci raz, przywołał w myślach inkantację imperio, wykonując różdżką odpowiedni gest, potrafił to zrobić.
- Negocjujmy - przytaknął ostrożnie, nie odejmując spojrzenia od jego źrenic. - Na początek, odłóż różdżkę - Trzymana w gardzie różdżka była gotowa do ataku, w głosie pobrzmiewała groźba, choć nie podniósł nawet głosu. - Oboje wiemy, że nie potrafisz się nią posługiwać tak, jak ja - nie wiedział tego. Nie miał pojęcia, posiłkował się jego pozą - gdyby kiedykolwiek stanął naprzeciw innego czarodzieja w prawdziwym pojedynku, zareagowałby na zagrożenie z chłodniejszą krwią. Po raz trzeci: pieprzony trzeci raz, przywołał w myślach inkantację imperio, wykonując różdżką odpowiedni gest, potrafił to zrobić.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Terrarium
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody