Tower Bridge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tower Bridge
Tower Bridge to most zwodzony przecinający Tamizę na wschodnim końcu Londynu, usytuowany w pobliżu Tower of London, od której bierze swą nazwę. W upalne dni można spotkać tu tłumy mugoli, korzystających z chłodnej, choć nie takiej czystej rzeki.
Jest to jeden z najbardziej znanych obiektów w Londynie, zbudowany w stylu wiktoriańskim, ze stalowym szkieletem obłożonym kamieniem w stylu neogotyckim. Charakterystycznym elementem mostu są dwie wieże główne, połączone u góry dwoma pomostami - kładkami dla pieszych, zawieszonymi ponad trzydzieści metrów nad jezdnią. Jest jednym z najchętniej odwiedzanych zabytków zaraz po Big Benie. Od roku tysiąc dziewięćset dziewiątego chodniki dla pieszych na Tower Bridge zostały zamknięte, gdyż most stał się, niestety, ulubionym miejscem samobójców, którzy rzucali się z niego w odmęty Tamizy.
Jest to jeden z najbardziej znanych obiektów w Londynie, zbudowany w stylu wiktoriańskim, ze stalowym szkieletem obłożonym kamieniem w stylu neogotyckim. Charakterystycznym elementem mostu są dwie wieże główne, połączone u góry dwoma pomostami - kładkami dla pieszych, zawieszonymi ponad trzydzieści metrów nad jezdnią. Jest jednym z najchętniej odwiedzanych zabytków zaraz po Big Benie. Od roku tysiąc dziewięćset dziewiątego chodniki dla pieszych na Tower Bridge zostały zamknięte, gdyż most stał się, niestety, ulubionym miejscem samobójców, którzy rzucali się z niego w odmęty Tamizy.
Rzeka p ł y n ę ł a. Nieubłaganie swoim rytmem, marszczyła się, drżąc na powierzchni; w uwypukleniach i załamaniach powstających z każdą chwilą fal. Wszystko płynęło, choć przy tym - wydawało nagle się zatrzymać.
Miał wrażenie, że połowa jego ciała została okryta lodem; ciężkimi, chłodnymi kryształami, które wbijały się i przeszywały na wskroś, zmieniając go w jedną wielką, zmrożoną statuę. Palce u nóg zdawały się odpadać, a dłonie poczerwieniały, porażając przenoszącym ku czubkom pieczeniem. Krew ścinała się, niemal zestalając w tunelach naczyń. Wszystko zdawało się ociężałe i sztywne, jakby nagle zmieniło się w ołowiany odlew. Jakby nawet nie należało do niego - jakby nie miał władzy, wyłącznie czując obecność niesamowicie zimnych kończyn, które - powoli dążyły do zrównania się z temperaturą otoczenia. Koszula zadrgała na wietrze; pęd powietrza smagał jego włosy, uderzał w twarz, rozmywając lustrowany obraz.
Przeraził się.
Dziwne określenie. Serce waliło wciąż młotem, kurcząc się z każdą chwilą jeszcze szybciej. Nie, nie mógł tego nazwać przerażeniem - choć zarazem cały zmieniał się powoli w posąg, który trzymał kobietę - niby niewyraźną postać, mogącą wymsknąć się w każdej chwili; niby widmo; zacisnął i nie miał już zamiaru puścić. Nie zwracał uwagi na nic, nawet - nie oczekiwał z jej strony żadnej reakcji, żadnego słowa, które mogło przeszyć w obecnym czasie eter. Chciał iść. Zawrócić. W głowie krążyły jedynie strzępki myśli, sekundy wydłużały się, przyjmując wartość minut. Z jednej strony pragnął coś powiedzieć. Zapewnić, rozwiać choć cień wątpliwości - lecz nie mógł. Podobnie jak ona nie mogła, opadając bezwładnie, podtrzymywana teraz, by nie dać do resztek pociągnąć się falom. Ich prądowi, który zdawał się wzywać, śmiejąc się szyderczym chlupotem. Dłonie rozgarniały wodę bez większych problemów; cięły ją, szukając wyjścia.
Rzeka wydawała się być więzieniem. Bezsilnością. Wrogiem, z którego szponów usiłował się wydostać. Bez względu na wszystko.
Nie myślał o bólu. Nie myślał o tym, że jego ręce są skostniałe i emanują promieniującym wzdłuż skóry bólem, nie myślał, wyłącznie przenosząc ciało kobiety z powrotem ku linii brzegu. Udało się, lecz - co dalej? Przyłożył do jej szyi palce.
Odetchnął ciężko, skazany na ułamek niepewności. Innej opcji nawet nie rozważał.
Miał wrażenie, że połowa jego ciała została okryta lodem; ciężkimi, chłodnymi kryształami, które wbijały się i przeszywały na wskroś, zmieniając go w jedną wielką, zmrożoną statuę. Palce u nóg zdawały się odpadać, a dłonie poczerwieniały, porażając przenoszącym ku czubkom pieczeniem. Krew ścinała się, niemal zestalając w tunelach naczyń. Wszystko zdawało się ociężałe i sztywne, jakby nagle zmieniło się w ołowiany odlew. Jakby nawet nie należało do niego - jakby nie miał władzy, wyłącznie czując obecność niesamowicie zimnych kończyn, które - powoli dążyły do zrównania się z temperaturą otoczenia. Koszula zadrgała na wietrze; pęd powietrza smagał jego włosy, uderzał w twarz, rozmywając lustrowany obraz.
Przeraził się.
Dziwne określenie. Serce waliło wciąż młotem, kurcząc się z każdą chwilą jeszcze szybciej. Nie, nie mógł tego nazwać przerażeniem - choć zarazem cały zmieniał się powoli w posąg, który trzymał kobietę - niby niewyraźną postać, mogącą wymsknąć się w każdej chwili; niby widmo; zacisnął i nie miał już zamiaru puścić. Nie zwracał uwagi na nic, nawet - nie oczekiwał z jej strony żadnej reakcji, żadnego słowa, które mogło przeszyć w obecnym czasie eter. Chciał iść. Zawrócić. W głowie krążyły jedynie strzępki myśli, sekundy wydłużały się, przyjmując wartość minut. Z jednej strony pragnął coś powiedzieć. Zapewnić, rozwiać choć cień wątpliwości - lecz nie mógł. Podobnie jak ona nie mogła, opadając bezwładnie, podtrzymywana teraz, by nie dać do resztek pociągnąć się falom. Ich prądowi, który zdawał się wzywać, śmiejąc się szyderczym chlupotem. Dłonie rozgarniały wodę bez większych problemów; cięły ją, szukając wyjścia.
Rzeka wydawała się być więzieniem. Bezsilnością. Wrogiem, z którego szponów usiłował się wydostać. Bez względu na wszystko.
Nie myślał o bólu. Nie myślał o tym, że jego ręce są skostniałe i emanują promieniującym wzdłuż skóry bólem, nie myślał, wyłącznie przenosząc ciało kobiety z powrotem ku linii brzegu. Udało się, lecz - co dalej? Przyłożył do jej szyi palce.
Odetchnął ciężko, skazany na ułamek niepewności. Innej opcji nawet nie rozważał.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ból zelżał, gdy pod powieki wkradła się kompletna ciemność. Zwiotczałe ciało nie czuło nic; bierne, zdane na łaskę i niełaskę rzeki oraz mężczyzny, który po raz kolejny stawał na jej drodze. Wdzierał się w istniejącą już rzeczywistość, chcąc naginać ją według własnych pragnień - okrutnie oszukiwany przez złudne nadzieje, że to wszystko ma jakiekolwiek znaczenie. Był taki naiwny, ratując ją. Znów. Bo cóż to mogło zmienić? Nie pozwalali jej odejść, ale sami odchodzili. Pieprzeni hipokryci - zbyt wzniośli, by zezwolić na jej śmierć, zbyt tchórzliwi, by wziąć odpowiedzialność za jej życie. A ona była tak bardzo zmęczona; tłamszona przez wyrzuty sumienia, przygwożdżona popełnionymi błędami, przeszłością, która przeminęła i przyszłością, która miała nigdy nie nadejść; zawieszona w nijakiej, lepkiej beznadziejności.
Przecież nie łamała zakazu, tak po prostu wyszło. Wystarczyło się poddać.I już - już wydawało się, że nareszcie udało się u c i e c; rozpływający się w krwiobiegu alkohol szeptał łagodnie, otwierał pięści złożone do walki, rozluźniał spięte w gotowości mięśnie. Daj za wygraną, Cornelio, po co ci to wszystko. Obudzisz się znów sama, przerażona, zdruzgotana, a potem kolejny raz wrócisz nad Tamizę, oszukując się tchórzliwie, że wcale nie chcesz...
Ale naprawdę nie chciała. Nie m o g ł a. Jej serce biło wciąż, wolniej niż powinno, lecz regularnie. Klatka piersiowa unosiła się nieznacznie przy każdym zaczerpnięciu powietrza. Ostatecznie była przecież sobą; tylko sobą i aż sobą. W szerokiej kieszeni wciąż tkwiła różdżka ze smoczą łuską. Przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Jak wiele razy można upaść i wciąż się podnosić?
Dotyk lodowatej dłoni na szyi był impulsem potrzebnym do wyrwania ze stanu półprzytomnego. Powieki zadrgały, by wreszcie uchylić się nieco i pośród lodowej mozaiki dostrzec intensywnie niebieskie tęczówki. Zabawne; pośród wszechobecnego, kąsającego boleśnie zimna wydawały się być jedynymi ciepłymi punktami. A zziębnięte, drobne ciało kierowane instynktem przetrwania lgnęło do ciepła. Nie było miejsca na myśli; dlaczego miałby to robić, co będzie dalej. Wszystko układało się w przedziwną pośród bierności prośbę; ratuj. Otul płaszczem, weź na ręce, zanieś do domu. Pewnie zapomnisz o butach, ale to nieważne. One są teraz nieważne.
[zt]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przecież nie łamała zakazu, tak po prostu wyszło. Wystarczyło się poddać.I już - już wydawało się, że nareszcie udało się u c i e c; rozpływający się w krwiobiegu alkohol szeptał łagodnie, otwierał pięści złożone do walki, rozluźniał spięte w gotowości mięśnie. Daj za wygraną, Cornelio, po co ci to wszystko. Obudzisz się znów sama, przerażona, zdruzgotana, a potem kolejny raz wrócisz nad Tamizę, oszukując się tchórzliwie, że wcale nie chcesz...
Ale naprawdę nie chciała. Nie m o g ł a. Jej serce biło wciąż, wolniej niż powinno, lecz regularnie. Klatka piersiowa unosiła się nieznacznie przy każdym zaczerpnięciu powietrza. Ostatecznie była przecież sobą; tylko sobą i aż sobą. W szerokiej kieszeni wciąż tkwiła różdżka ze smoczą łuską. Przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Jak wiele razy można upaść i wciąż się podnosić?
Dotyk lodowatej dłoni na szyi był impulsem potrzebnym do wyrwania ze stanu półprzytomnego. Powieki zadrgały, by wreszcie uchylić się nieco i pośród lodowej mozaiki dostrzec intensywnie niebieskie tęczówki. Zabawne; pośród wszechobecnego, kąsającego boleśnie zimna wydawały się być jedynymi ciepłymi punktami. A zziębnięte, drobne ciało kierowane instynktem przetrwania lgnęło do ciepła. Nie było miejsca na myśli; dlaczego miałby to robić, co będzie dalej. Wszystko układało się w przedziwną pośród bierności prośbę; ratuj. Otul płaszczem, weź na ręce, zanieś do domu. Pewnie zapomnisz o butach, ale to nieważne. One są teraz nieważne.
[zt]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zmierzchało, kiedy zakonnicy stawili się na miejscu. Tower Bridge jak zwykle ruchliwy wydawał się świetnym miejscem na urządzenie spotkania. Zakonnicy spotykali się w jednej z wież, do których łatwo było się dostać rzucając zaklęcie alohomora. Z góry roztaczał się świetny widok na okolicę. Pomimo coraz szybciej zbliżającej się nocy ostatnie promienie słońca oświetlały okolicę na tyle, by dało się dostrzec zarysy łodzi przycumowanych nieopodal mostu. W dole mugolskie samochody przemierzały ulicę z głośnym warkotem. Dzień wydawał się spokojny, senny, nudny aż do przesady. Z wieży dostrzec można było zawieszony na przeciwko London Bridge, Potters Fileds Park oraz Tower of London. Ze sławnego więzienia wychodzili już ostatni mugolscy turyści. Przy bramie kręciło się jednak w dalszym ciągu sporo ludzi. Szczególną uwagę przyciągał wyjątkowo pstrokato ubrany mężczyzna żywo gestykulujący, wskazujący na coś dziwnego. Zajęty był rozmową z człowiekiem, który zdawał się nie wyróżniać specjalnie na tle reszty przechodniów. Szary, długi płaszcz sprawiał, że nieznajomy zlewał się całkowicie z otoczeniem i z wieży na moście trudno było zauważyć coś więcej. Wystarczyło jednak dosłownie na chwilę odwrócić wzrok, by stracić z oczu dalszy ciąg rozgrywającej się sceny. Zaledwie chwila spoglądania w inne miejsce i kolorowego mężczyzny nie było tam, gdzie oglądało się go jeszcze przed chwilą. A łatwo było o rozproszenie uwagi, w dole działo się tyle rzeczy. Do samej wieży docierały głosy kobiety i mężczyzny kłócących się o coś zawzięcie. Tuż przy moście jakiś mężczyzna bawił się papierosem patrząc gdzieś w kierunku Tower of London. Zataczając się po ulicy szedł żebrak, który prosił o drobne na chleb. Na bramie Tower usiadł zaś duży, samotny, czarny ptak. Co rusz obracał głową jakby ktoś go wołał. W krzakach czaił się kot liczący najwyraźniej na obiad z ptaszyska. Uliczny grajek składał właśnie swoje skrzypce zagadując przypadkowego przechodnia o godzinę. Ten jakby w pośpiechu wyciągnął zza pazuchy zegarek. Nie zauważył zbliżającego się z naprzeciwka nieznajomego, z którym się zderzył. Nie widział jak ten sprawnie wyciąga mu portfel z kieszeni i znika w tłumie Londyńczyków spieszących po pracy do domów. W najbliższym kiosku z gazetami sprzedawca uwijał się, by obsłużyć wszystkich zainteresowanych jeszcze najnowszą gazetą. Z dłoni wyleciały mu monety, które potoczyły się do kratki w rynsztoku i wpadły w sieć miejskich kanalizacji. A wszystko to działo się jednocześnie i nawet najpilniejszy obserwator zauważyłby jedynie jedną z tak licznych scenek rodzajowych. Zakonników zebranych w wieży nie widział jednak nikt. Mogli w spokoju zaplanować dzisiejsze zadanie, którego się podjęli.
|w poście zaznaczcie wszystko, co macie ze sobą, podkreślcie cały ekwipunek, macie teraz czas na zaplanowanie całej akcji, nie musicie rzucać kostkami, przypominam, że event jest niebezpieczny i postać może zarówno zginąć jak i skończyć uwięziona, dlatego nie można prowadzić żadnych gier po tym evencie, misja ma miejsce 16 listopada
na odpis macie czas do soboty, powodzenia
|w poście zaznaczcie wszystko, co macie ze sobą, podkreślcie cały ekwipunek, macie teraz czas na zaplanowanie całej akcji, nie musicie rzucać kostkami, przypominam, że event jest niebezpieczny i postać może zarówno zginąć jak i skończyć uwięziona, dlatego nie można prowadzić żadnych gier po tym evencie, misja ma miejsce 16 listopada
na odpis macie czas do soboty, powodzenia
Nawet jeżeli któryś dzień zasługiwałby na miano idealnego na odbicie znajomych z zatęchłej celi w Tower of London, to z pewnością nie byłby to ten. Szesnasty listopada - okupowany słońcem ginącym za horyzontem pokrytym dachówkami oraz sennymi chmurami ze znużeniem przemieszczającymi się po sklepieniu zaledwie kilka godzin wcześniej.
- Czyli mamy kilka opcji - rzucił w przestrzeń, sięgając do kieszeni ciemnego płaszcza z kapturem po ofiarowaną im przez Roberta mapę więzienia. - Wpłynięcie przez Bramę Zdrajców może być o tyle katastrofą, że musielibyśmy zrobić to wszyscy razem - a wtedy - rozejrzał się po twarzach pozostałych - wzbudzimy podejrzenie. Nawet jeżeli metamorfomagowie przemienią się w strażników.
Prawdę mówiąc, sam już nie wiedział, jaka opcja byłaby najrozsądniejsza; mistrzem rozsądku bowiem nigdy nie był, zawsze preferując działanie od beznamiętnego snucia co korzystniejszych planów.
Praktyczna strona przygotowania do akcji poszła mu zgoła lepiej - czysto profilaktycznie upchnął do sakwy manierkę z wodą i nieco chleba (choć nie przewidywał czasu na jedzenie), do wewnętrznej kieszeni płaszcza ostrożnie włożył wypolerowaną wcześniej różdżkę. Paczka nienaruszonych papierosów (nie, chwila, naruszonych - właśnie wyjął jednego i wetknął go między zęby), flet otrzymany w lipcu od Dumbledore'a, mały fluoryt zawieszony na rzemykowej bransolecie. Nie był przesądny, ale zawsze przynosiła mu szczęście.
Oderwał spojrzenie od panoramy Londynu, na której na chwilę zawiesił wzrok.
- Z drugiej strony, trudno mi uwierzyć, że naprawdę nie ma żadnego innego wejścia do więzienia - dodał zaraz, wędrując spojrzeniem i opuszką palca po rozłożonej mapie; próbował doszukać się jakichś niedostrzeżonych wcześniej niuansów i tajnych przejść. - Nie wiem, kanalizacja? Czy da się dostać do środka, przedzierając się przez ścieki? - snuł na głos rozważania, nie odrywając spojrzenia od korytarzy zaznaczonych na mapie. - A jeżeli jest jakieś połączenie pomiędzy częścią dla zwiedzających i więzieniem - musi, musi być - to możemy podać się za mugolskich turystów i martwić się dopiero potem.
W końcu westchnął z jakąś bliżej nieokreśloną kapitulacją.
- Czyli co w końcu robimy? - zapytał, ale w jego głosie wcale nie zabrzmiała rezygnacja - raczej gotowość do walki, motywacja, adrenalina powoli buzująca we krwi. Przecież nigdy nie lubił bezczynności.
- Czyli mamy kilka opcji - rzucił w przestrzeń, sięgając do kieszeni ciemnego płaszcza z kapturem po ofiarowaną im przez Roberta mapę więzienia. - Wpłynięcie przez Bramę Zdrajców może być o tyle katastrofą, że musielibyśmy zrobić to wszyscy razem - a wtedy - rozejrzał się po twarzach pozostałych - wzbudzimy podejrzenie. Nawet jeżeli metamorfomagowie przemienią się w strażników.
Prawdę mówiąc, sam już nie wiedział, jaka opcja byłaby najrozsądniejsza; mistrzem rozsądku bowiem nigdy nie był, zawsze preferując działanie od beznamiętnego snucia co korzystniejszych planów.
Praktyczna strona przygotowania do akcji poszła mu zgoła lepiej - czysto profilaktycznie upchnął do sakwy manierkę z wodą i nieco chleba (choć nie przewidywał czasu na jedzenie), do wewnętrznej kieszeni płaszcza ostrożnie włożył wypolerowaną wcześniej różdżkę. Paczka nienaruszonych papierosów (nie, chwila, naruszonych - właśnie wyjął jednego i wetknął go między zęby), flet otrzymany w lipcu od Dumbledore'a, mały fluoryt zawieszony na rzemykowej bransolecie. Nie był przesądny, ale zawsze przynosiła mu szczęście.
Oderwał spojrzenie od panoramy Londynu, na której na chwilę zawiesił wzrok.
- Z drugiej strony, trudno mi uwierzyć, że naprawdę nie ma żadnego innego wejścia do więzienia - dodał zaraz, wędrując spojrzeniem i opuszką palca po rozłożonej mapie; próbował doszukać się jakichś niedostrzeżonych wcześniej niuansów i tajnych przejść. - Nie wiem, kanalizacja? Czy da się dostać do środka, przedzierając się przez ścieki? - snuł na głos rozważania, nie odrywając spojrzenia od korytarzy zaznaczonych na mapie. - A jeżeli jest jakieś połączenie pomiędzy częścią dla zwiedzających i więzieniem - musi, musi być - to możemy podać się za mugolskich turystów i martwić się dopiero potem.
W końcu westchnął z jakąś bliżej nieokreśloną kapitulacją.
- Czyli co w końcu robimy? - zapytał, ale w jego głosie wcale nie zabrzmiała rezygnacja - raczej gotowość do walki, motywacja, adrenalina powoli buzująca we krwi. Przecież nigdy nie lubił bezczynności.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To był wielki dzień. Przyprawiał serce o żywsze bicie, a myśli skupiał wyłącznie na jednym budynku; wyciosanym, skrytym za murem poprzebijanym co rusz wzniesieniem kamiennych wieżyczek. To był wielki dzień dla Rogera Elliotta - cóż, nie tylko dla niego, na który czekał, nerwowo strzepując opuszkiem palca pył z kolejno wypalanych papierosów. Zjawił się również, początkowo majacząc na tle czerwonego olbrzyma - tarczy słonecznej, która powoli zniżała się ku linii horyzontu. Spokojny, lecz przy tym gotowy do działania, o błądzących na powierzchniach tęczówek przebłyskach, świadczących o niemałym zaabsorbowaniu. Za nim ciągnął się dym z papierosa, nikłe, jasne skłębienia niby-grzywy. I właściwie więcej mu do szczęścia potrzebnego nie było, gdy przesączał przez filtr strumień intensywnie pachnącego dymu.
- Wielkie planowanie nigdy nie było moją mocną stroną - oświadczył zupełnie szczerze na samym wstępie. - Ale pomyślmy.
Improwizacja była czymś, co lubił najbardziej, nie jakieś plany - zwykłe gadanie, bo w rzeczywistości często wychodziło inaczej. Ale oczywiście, zdawał sobie sprawę, że idąc bez kompletnego przygotowania byliby z góry skazani na porażkę. Sam nawet się przygotował - zabrał ze sobą różdżkę, butelkę wody oraz kanapkę, która właściwie leżała pognieciona, jakby do samego końca skazana na taką marność żywota. Dodatkowo, rzecz jasna, nie rozstawał się z paczką mugolskich papierosów i zapalniczką.
- Te przejścia mogą być strzeżone - zauważył po chwili zastanowienia. - Jak dla mnie, jest duże takie prawdopodobieństwo. Łatwo może być po ptakach.
Istniało wiele opcji - która jednak była najlepsza, to już zupełnie inne pytanie. A Roger Elliott nie chciał na to pytanie bezpośrednio odpowiadać, bo nawet nie chciałby brać odpowiedzialności za wszystkich i za to, co będzie miało w niedalekiej przyszłości miejsce. Musieli to przedyskutować. Na spokojnie. W miarę na spokojnie, jednocześnie nie zastanawiając się godzinami.
- Jeśli chodzi o kanały... - zaczął rozważać - na mój gust nie przywiązują tak do nich wagi.
Cóż, z drugiej strony to wydawało mu się sensowne. Ale wyjść - brudni, bo kanały należały do spraw, nie dało się ukryć, pozostawiających człowieka w niezwykle charakterystycznej aurze, żeby nie ująć tego inaczej... Tracili na podszyciu się, choć mogliby przemknąć niezauważeni.
- Wiecie, mógłbym podążać na przedzie i się rozglądać - zasugerował, westchnąwszy cicho, gdy naszła go reszta konkluzji. - Ale nie możemy się pojawić z powietrza, gdy część ma się podszyć. Wtedy lepiej wejść bardziej oficjalnie i byłbym za szukaniem tego przejścia - stwierdził. - Nawet, jeśli jest ryzyko.
Zmrużył oczy na moment, rozważając to, co sam powiedział.
- Zresztą, co ja gadam. Ryzyko jest zawsze.
Czy nie był tu z tego powodu?
- Wielkie planowanie nigdy nie było moją mocną stroną - oświadczył zupełnie szczerze na samym wstępie. - Ale pomyślmy.
Improwizacja była czymś, co lubił najbardziej, nie jakieś plany - zwykłe gadanie, bo w rzeczywistości często wychodziło inaczej. Ale oczywiście, zdawał sobie sprawę, że idąc bez kompletnego przygotowania byliby z góry skazani na porażkę. Sam nawet się przygotował - zabrał ze sobą różdżkę, butelkę wody oraz kanapkę, która właściwie leżała pognieciona, jakby do samego końca skazana na taką marność żywota. Dodatkowo, rzecz jasna, nie rozstawał się z paczką mugolskich papierosów i zapalniczką.
- Te przejścia mogą być strzeżone - zauważył po chwili zastanowienia. - Jak dla mnie, jest duże takie prawdopodobieństwo. Łatwo może być po ptakach.
Istniało wiele opcji - która jednak była najlepsza, to już zupełnie inne pytanie. A Roger Elliott nie chciał na to pytanie bezpośrednio odpowiadać, bo nawet nie chciałby brać odpowiedzialności za wszystkich i za to, co będzie miało w niedalekiej przyszłości miejsce. Musieli to przedyskutować. Na spokojnie. W miarę na spokojnie, jednocześnie nie zastanawiając się godzinami.
- Jeśli chodzi o kanały... - zaczął rozważać - na mój gust nie przywiązują tak do nich wagi.
Cóż, z drugiej strony to wydawało mu się sensowne. Ale wyjść - brudni, bo kanały należały do spraw, nie dało się ukryć, pozostawiających człowieka w niezwykle charakterystycznej aurze, żeby nie ująć tego inaczej... Tracili na podszyciu się, choć mogliby przemknąć niezauważeni.
- Wiecie, mógłbym podążać na przedzie i się rozglądać - zasugerował, westchnąwszy cicho, gdy naszła go reszta konkluzji. - Ale nie możemy się pojawić z powietrza, gdy część ma się podszyć. Wtedy lepiej wejść bardziej oficjalnie i byłbym za szukaniem tego przejścia - stwierdził. - Nawet, jeśli jest ryzyko.
Zmrużył oczy na moment, rozważając to, co sam powiedział.
- Zresztą, co ja gadam. Ryzyko jest zawsze.
Czy nie był tu z tego powodu?
Gość
Gość
To był naprawdę piękny dzień. Jeden z ładniejszych tej jesieni, pełen słońca i ciepła. A Selwyn stał oparty o ścianę, ręce skrzyżowawszy na piersi i wodził wzrokiem po towarzyszach zebranych w wieży, zastanawiając się po cichu, czy wszyscy wyjdą z tej misji w jednym kawałku, by przeżyć jeszcze parę takich dni. Zagrożenie bowiem było niemałe, a zdarzyć mogło się naprawdę wszystko. Dlatego też postanowił w miarę zabezpieczyć się na różne okoliczności; oprócz różdżki, niezmiennie w zasięgu ręki, płaszcz Alexandra skrywał w sobie także kilka zwykłych, mugolskich bandaży oraz kamień, który łatwo można było złapać całą ręką. Gdzieś też, do którejś z przepastnych kieszeni włożył manierkę z wodą. Na szyi zaś niezmiennie znajdował się rodowy symbol, salamandra owinięta wokół jaja, które tak naprawdę wykonane było z czerwonego kryształu. Oprócz wiernego skórzanego płaszcza, w dużej mierze odpornego na działanie ognia, zdecydował się również na założenie wytrzymałych i w miarę lekkich butów, oraz prowizorycznie wepchnął do kieszeni rękawiczki z dość grubej skóry.
- Zgadzam się z Rogerem. Wątpię, żebyśmy dali radę przedostać się do więzienia z części dla zwiedzających - powiedział, zbliżając się do Garretta i bacznym spojrzeniem lustrując mapę. - Wydawało by się, że w myśl powiedzenia, że najciemniej zawsze pod latarnią, możnaby się pokusić o tę bramę. Nie wiem co prawda, czy mamy czas szukać tajnych przejść, skoro na razie nic nie wskazywałoby na istnienie takowych. Albo szukamy nie tam gdzie trzeba... - mruknął na koniec, gdy naszła go pewna myśl. Zastanawiał się, czy aby możliwym było, żeby most, na którym się znajdowali, oraz więzienie, oprócz nazwy łączyło coś jeszcze. Może jakiś podziemny pasaż?, myślał Selwyn, bacznie rozglądając się po pomieszczeniu, nie skąpiąc uwagi ścianom czy podłodze.
- Zgadzam się z Rogerem. Wątpię, żebyśmy dali radę przedostać się do więzienia z części dla zwiedzających - powiedział, zbliżając się do Garretta i bacznym spojrzeniem lustrując mapę. - Wydawało by się, że w myśl powiedzenia, że najciemniej zawsze pod latarnią, możnaby się pokusić o tę bramę. Nie wiem co prawda, czy mamy czas szukać tajnych przejść, skoro na razie nic nie wskazywałoby na istnienie takowych. Albo szukamy nie tam gdzie trzeba... - mruknął na koniec, gdy naszła go pewna myśl. Zastanawiał się, czy aby możliwym było, żeby most, na którym się znajdowali, oraz więzienie, oprócz nazwy łączyło coś jeszcze. Może jakiś podziemny pasaż?, myślał Selwyn, bacznie rozglądając się po pomieszczeniu, nie skąpiąc uwagi ścianom czy podłodze.
– Udamy mugoli? – zapytałam, znienacka odwracając się w kierunku towarzyszących mi mężczyzn. Do tego czasu przyglądałam się mugolom przeciskającym się na dole, by potem wznieść wzrok na Gabrysia, który chyba wyczuwał, iż jego pani zamierza wpakować się w niemałe kłopoty. Tak, coś czułam, że wpakuję się przez to w niemałe kłopoty, ale żyło się tylko raz, prawda? A ja pragnęłam pomagać tej dobrej stronie w walce przeciwko tej złej. Stąd praca w szpitalu… i otworzenie cukierni? Liczyłam też, że nie będę musiała wchodzić do wody, bo miałam ku temu niemałe obawy. Co, jeśli jednak Tower skrywa pod wodą trytony… Wściekłe trytony w niewoli? Nie byłoby to humanitarne, ale ludzie bywali niehumanitarni. Wystarczyło spojrzeć na te nędzne sypiące się ściany w Mungu.
– Może kawałek ciasta czekoladowego na rozluźnienie? Przyda nam się zastrzyk energii – przyznałam, wyciągając w ich kierunku ciasto rozłożone na skrawku ozdobionego różowymi kwiatkami materiału. Tak, zabrałam na misję co nieco ciasta, a poza tym swą różdżkę i kilka drobnych fiolek z eliksirem wzmacniającym krew, który udało mi się zwędzić z Munga. Plus trochę wody dla rannego w manierce oraz paczkę bandaży, a także Magiczny Likwidator Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Scower oraz pastę Fleetwooda, które zazwyczaj ze sobą wszędzie nosiłam, bo bywały niezawodne, a mogły się przydać przy czyszczeniu krat z ewentualnej rdzy…? Hehehe. Dobra, musiałam pozostać poważna, przez co też nie miałam pojęcia, jak się do tego przyznać, ale zabrałam również szczurzą czaszkę. Uznałam ostatnio, że to raczej nie przypadek, że ją zatrzymałam… i poczytałam o niej z powodu krukonowej ciekawości, przez co dowiedziałam się, że zaliczana jest ona do przedmiotów czarnomagicznych, ale uzdrawiających za pewną cenę. Znajdowała się na dnie mojej torby. Poza tym ubrałam się w swój ulubiony szary sweter z wieloma zacerowanymi dziurami, który był wygodny i przynosił mi szczęście, zaś na mych palcach godnie prezentowały się trzy pierścionki: zaręczynowy, ślubny oraz zakonowy.
Złapałam sama za kawałek ciasta wolną ręką, bo musiałam jakoś uspokoić rozbiegane myśli. Pocieszałam się faktem, iż to będzie niczym kolejna interwencja w magicznym pogotowiu. Też nie miałam pojęcia, czego oczekiwać, prócz tego, że ktoś potrzebował mojej pomocy.
– Ewentualnie możemy odegrać aresztowanie… Żeby przeszła moja torba z fiolkami, mogę robić za magomedyczkę z pomocą dla jednego ze strażników…? Czasami interweniuję jako magiczne pogotowie… – poinformowałam. Myślę, że każda informacja mogła okazać się przydatna w układaniu planu.
– Może kawałek ciasta czekoladowego na rozluźnienie? Przyda nam się zastrzyk energii – przyznałam, wyciągając w ich kierunku ciasto rozłożone na skrawku ozdobionego różowymi kwiatkami materiału. Tak, zabrałam na misję co nieco ciasta, a poza tym swą różdżkę i kilka drobnych fiolek z eliksirem wzmacniającym krew, który udało mi się zwędzić z Munga. Plus trochę wody dla rannego w manierce oraz paczkę bandaży, a także Magiczny Likwidator Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Scower oraz pastę Fleetwooda, które zazwyczaj ze sobą wszędzie nosiłam, bo bywały niezawodne, a mogły się przydać przy czyszczeniu krat z ewentualnej rdzy…? Hehehe. Dobra, musiałam pozostać poważna, przez co też nie miałam pojęcia, jak się do tego przyznać, ale zabrałam również szczurzą czaszkę. Uznałam ostatnio, że to raczej nie przypadek, że ją zatrzymałam… i poczytałam o niej z powodu krukonowej ciekawości, przez co dowiedziałam się, że zaliczana jest ona do przedmiotów czarnomagicznych, ale uzdrawiających za pewną cenę. Znajdowała się na dnie mojej torby. Poza tym ubrałam się w swój ulubiony szary sweter z wieloma zacerowanymi dziurami, który był wygodny i przynosił mi szczęście, zaś na mych palcach godnie prezentowały się trzy pierścionki: zaręczynowy, ślubny oraz zakonowy.
Złapałam sama za kawałek ciasta wolną ręką, bo musiałam jakoś uspokoić rozbiegane myśli. Pocieszałam się faktem, iż to będzie niczym kolejna interwencja w magicznym pogotowiu. Też nie miałam pojęcia, czego oczekiwać, prócz tego, że ktoś potrzebował mojej pomocy.
– Ewentualnie możemy odegrać aresztowanie… Żeby przeszła moja torba z fiolkami, mogę robić za magomedyczkę z pomocą dla jednego ze strażników…? Czasami interweniuję jako magiczne pogotowie… – poinformowałam. Myślę, że każda informacja mogła okazać się przydatna w układaniu planu.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby ktoś przyglądał się bacznie moim dzisiejszym poczynaniom, nie zauważyłby niczego podejrzanego. Pobudka wczesnym rankiem, wykonanie sekwencji powitania słońca, zimny prysznic (pobudzający lepiej niż najczarniejsza kawa) i śniadanie zjedzone w pośpiechu. Osiem godzin pracy spędzone głównie w archiwum, powrót do domu. Jeśli faktycznie ktoś postanowił mnie śledzić, zapewne niepotrzebnie wpatruje się właśnie w okna wybiegające na Varden Street, trwając w błędnym przekonaniu, że krzątam się po domu, jak zwykle słuchając rock'n'rolla. Tymczasem rock'n'roll grał mi w sercu, kiedy pojawiłem się na jednej z wież Tower Bridge. Analitycznym spojrzeniem zmierzyłem tętniący puls miasta, który wydał mi się jakiś rozleniwiony. Ostatnie promienie Słońca odbiły się od świecących pokryć dachów, zmuszając mnie do zmrużenia powiek, by chwilę później zniknąć za linią horyzontu. Pomyślałem, że sceneria była wręcz wymarzona do tego, by oddać ostatnie tchnienie – czego jednak w planach nie miałem. Jeśli los snuł dla mnie inny scenariusz, będzie musiał pogodzić się ze smakiem gorzkiego rozczarowania.
Wsunąłem ręce do kieszeni płaszcza, ze zdziwieniem rejestrując, że nie są puste. Wyjąłem zawartość, która zmieściła mi się w dłoni. Kilka musów-świstusów oraz pieprznych diabełków, dwie balonówki drooblego, cytrynowe dropsy i mała paczka eksplodujących cukierków. Nie ma co, byłem uzbrojony jak Izrael! Na śmierć zapomniałem, że miałem wysłać je Marigold. Jak mogłem – ja, fantastyczny wujek Lis? Cóż, wszystko wskazywało na to, że będę się musiał dzisiaj bardzo postarać, żeby nie utknąć w Tower na dobre. W końcu obiecałem dziecku cukierki!
W dłoniach spoczywała mi różdżka, którą beznamiętnie obracałem między palcami, poza tym gdzieś w tylnej kieszeni spodni spoczywał scyzoryk, niezbędnik każdego harcerza podczas obozów surwiwalowych. Coś jak Tower, tylko bardziej jednak głaskanie się po główkach.
- Może gdybyśmy spróbowali przedostać się w dwóch mniejszych grupach w niedużych odstępach czasowych, udałoby się jednak przemknąć przez bramę? Dwójka metamorfomagów, animag, do tego uzdrowicielka i para aurorów. Nierozsądnym byłoby ujawniać swoją tożsamość, ale myślę, że ostatnio uchwalone dekrety wysyłają do celi każdego. - Zaakcentowałem ostatnie słowo, porozumiewawczo spoglądając na Garretta. Ostatnio dziwnym trafem nieustannie pracowaliśmy w terenie razem, w jakiś sposób czułem się, jakbyśmy właśnie szli poskramiać kolejnych czarnoksiężników. - Najciemniej pod latarnią – powtórzyłem za Selwynem niczym echo, jednocześnie przytakując Cynthii, która przecież mogła po prostu być potrzebna więźniowi. Jednocześnie poczęstowałem się kawałkiem ciasta, dziękując siłom wyższym za to, że posiadałem przyjaciółki, które mogły poszczycić się wybitnym talentem kulinarnym. - Cynka, przeszłaś samą siebie. Jak zawsze. - Stwierdziłem, pakując ciasto do ust, nieco obawiając się o jej udział w misji. Cóż, Vanity z pewnością potrafiła o siebie zadbać, ale to wcale nie stało na przeszkodzie ku temu, bym najzwyczajniej w świecie się o nią martwił! - Nierozsądnie byłoby tracić czas na gubienie się w korytarzach Tower, już i tak długo zwlekamy z wyciągnięciem więźniów. - Może to i czyste szaleństwo, ale czułem, jak przez moje żyły przepływała ekscytacja w najczystszej postaci. Ryzykowanie życia było jedną z moich ulubionych używek – pod warunkiem, że nikt nie ginął, chociaż bywali i tacy, których nie było mi żal. - Podawanie się za mugolskich turystów może wzbudzić zbyt wiele zamieszania. A kanał... sam nie wiem. Tower to nie Azkaban, ale nadal pozostaje bardzo dobrze chronionym miejscem. Nie wiem, czy ktokolwiek poza animagiem miałby szanse się przemknąć. Ktokolwiek czuje się mocny w transfiguracji? - Zapytałem, spoglądając na pozostałych towarzyszy.
Wsunąłem ręce do kieszeni płaszcza, ze zdziwieniem rejestrując, że nie są puste. Wyjąłem zawartość, która zmieściła mi się w dłoni. Kilka musów-świstusów oraz pieprznych diabełków, dwie balonówki drooblego, cytrynowe dropsy i mała paczka eksplodujących cukierków. Nie ma co, byłem uzbrojony jak Izrael! Na śmierć zapomniałem, że miałem wysłać je Marigold. Jak mogłem – ja, fantastyczny wujek Lis? Cóż, wszystko wskazywało na to, że będę się musiał dzisiaj bardzo postarać, żeby nie utknąć w Tower na dobre. W końcu obiecałem dziecku cukierki!
W dłoniach spoczywała mi różdżka, którą beznamiętnie obracałem między palcami, poza tym gdzieś w tylnej kieszeni spodni spoczywał scyzoryk, niezbędnik każdego harcerza podczas obozów surwiwalowych. Coś jak Tower, tylko bardziej jednak głaskanie się po główkach.
- Może gdybyśmy spróbowali przedostać się w dwóch mniejszych grupach w niedużych odstępach czasowych, udałoby się jednak przemknąć przez bramę? Dwójka metamorfomagów, animag, do tego uzdrowicielka i para aurorów. Nierozsądnym byłoby ujawniać swoją tożsamość, ale myślę, że ostatnio uchwalone dekrety wysyłają do celi każdego. - Zaakcentowałem ostatnie słowo, porozumiewawczo spoglądając na Garretta. Ostatnio dziwnym trafem nieustannie pracowaliśmy w terenie razem, w jakiś sposób czułem się, jakbyśmy właśnie szli poskramiać kolejnych czarnoksiężników. - Najciemniej pod latarnią – powtórzyłem za Selwynem niczym echo, jednocześnie przytakując Cynthii, która przecież mogła po prostu być potrzebna więźniowi. Jednocześnie poczęstowałem się kawałkiem ciasta, dziękując siłom wyższym za to, że posiadałem przyjaciółki, które mogły poszczycić się wybitnym talentem kulinarnym. - Cynka, przeszłaś samą siebie. Jak zawsze. - Stwierdziłem, pakując ciasto do ust, nieco obawiając się o jej udział w misji. Cóż, Vanity z pewnością potrafiła o siebie zadbać, ale to wcale nie stało na przeszkodzie ku temu, bym najzwyczajniej w świecie się o nią martwił! - Nierozsądnie byłoby tracić czas na gubienie się w korytarzach Tower, już i tak długo zwlekamy z wyciągnięciem więźniów. - Może to i czyste szaleństwo, ale czułem, jak przez moje żyły przepływała ekscytacja w najczystszej postaci. Ryzykowanie życia było jedną z moich ulubionych używek – pod warunkiem, że nikt nie ginął, chociaż bywali i tacy, których nie było mi żal. - Podawanie się za mugolskich turystów może wzbudzić zbyt wiele zamieszania. A kanał... sam nie wiem. Tower to nie Azkaban, ale nadal pozostaje bardzo dobrze chronionym miejscem. Nie wiem, czy ktokolwiek poza animagiem miałby szanse się przemknąć. Ktokolwiek czuje się mocny w transfiguracji? - Zapytałem, spoglądając na pozostałych towarzyszy.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Czarodziej jest na tyle przyzwyczajony do magii, że zdarza mu się zapominać o dużo łatwiejszych rozwiązaniach różnych problemów, tych niewymagających użycia różdżki. Wystarczy mózg.
Fridtjof Brand nie pojawił się dnia szesnastego listopada w pracy. Nie wychodził też by pobrać pieniądze ze swojej skrytki w Gringotcie. Nie zrobił zakupów. Nie spacerował. Siedział. W domu siedział cały dzień i żeby tu nie dyskredytować pana Branda – nie było absolutnie żadnej mowy o leniuchowaniu tego dnia. Mężczyzna przygotowywał się do misji odbicia zakładników cały dzień – była ona wprawdzie tak niebezpieczna, że szanse na skończenie w więzieniu (dużo gorszym niż Tower) lub grobie przeważały nad tymi, co stawiają na tak zwany happy end. W wyniku tych przygotowań, przybył na miejsce spotkania zakonników w ciemnobrązowym kapeluszu z dużym rondem na głowie i popielatym szalikiem wokół szyi, który przykrywał mu również usta. Element zaskoczenia.
W kieszeniach granitowego prochowca krył, prócz dłoni, również różdżkę – tę to tak dokładniej w prawej kieszeni – a także jakąś materiałową chustkę higieniczną, paczkę zapałek i w jakiejś mniejszej kieszonce z 4 sykle i 1 galeona. Poza tym do wewnętrznej strony kamizelki przyczepiony miał nóż o długości jednej dłoni dorosłego mężczyzny. W czarnych spodniach ani szarej koszuli nie miał nic... Zjadł odpowiednio przed stawieniem się na miejscu, by nie taszczyć ze sobą kanapek czy butelek z wodą.
Włączył się w końcu do rozmowy, ściągając z głowy kapelusz i odwiązując sobie szal.
- Istnieją też inne sposoby na zmianę wizerunku, nie wymagające użycia magii. – przed zakonnikami ukazał się pan Brand w imidżu, cóż... innym – Mało kto wie tutaj, jak naprawdę wyglądam bez tych długich kudłów i gęstej brody. Prawdę mówiąc – ja sam już zapomniałem jak wyglądam. – zauważył z lekkim uśmiechem – Także jeżeli mielibyśmy wejść przez bramę i zabawić się w „policjantów i złodziei”, na całkowicie innych zasadach, może się to udać. Myślę, że kanałami mógłby dostać się animag. Podział na grupy daje nam większe szanse na dostanie się do środka niezauważonymi, jednak odbiera możliwość komunikacji. Chyba, że mamy coś, czym możemy dawać sobie znaki na odległość...? - zapytał, by po chwili oprzeć się o parapet i dopowiedzieć z poważnym wyrazem twarzy i tonem w głosie: - W portierni nam, Garrett, nie wyszło. Tutaj ta sytuacja nie może się powtórzyć.
Nie może.
Fridtjof Brand nie pojawił się dnia szesnastego listopada w pracy. Nie wychodził też by pobrać pieniądze ze swojej skrytki w Gringotcie. Nie zrobił zakupów. Nie spacerował. Siedział. W domu siedział cały dzień i żeby tu nie dyskredytować pana Branda – nie było absolutnie żadnej mowy o leniuchowaniu tego dnia. Mężczyzna przygotowywał się do misji odbicia zakładników cały dzień – była ona wprawdzie tak niebezpieczna, że szanse na skończenie w więzieniu (dużo gorszym niż Tower) lub grobie przeważały nad tymi, co stawiają na tak zwany happy end. W wyniku tych przygotowań, przybył na miejsce spotkania zakonników w ciemnobrązowym kapeluszu z dużym rondem na głowie i popielatym szalikiem wokół szyi, który przykrywał mu również usta. Element zaskoczenia.
W kieszeniach granitowego prochowca krył, prócz dłoni, również różdżkę – tę to tak dokładniej w prawej kieszeni – a także jakąś materiałową chustkę higieniczną, paczkę zapałek i w jakiejś mniejszej kieszonce z 4 sykle i 1 galeona. Poza tym do wewnętrznej strony kamizelki przyczepiony miał nóż o długości jednej dłoni dorosłego mężczyzny. W czarnych spodniach ani szarej koszuli nie miał nic... Zjadł odpowiednio przed stawieniem się na miejscu, by nie taszczyć ze sobą kanapek czy butelek z wodą.
Włączył się w końcu do rozmowy, ściągając z głowy kapelusz i odwiązując sobie szal.
- Istnieją też inne sposoby na zmianę wizerunku, nie wymagające użycia magii. – przed zakonnikami ukazał się pan Brand w imidżu, cóż... innym – Mało kto wie tutaj, jak naprawdę wyglądam bez tych długich kudłów i gęstej brody. Prawdę mówiąc – ja sam już zapomniałem jak wyglądam. – zauważył z lekkim uśmiechem – Także jeżeli mielibyśmy wejść przez bramę i zabawić się w „policjantów i złodziei”, na całkowicie innych zasadach, może się to udać. Myślę, że kanałami mógłby dostać się animag. Podział na grupy daje nam większe szanse na dostanie się do środka niezauważonymi, jednak odbiera możliwość komunikacji. Chyba, że mamy coś, czym możemy dawać sobie znaki na odległość...? - zapytał, by po chwili oprzeć się o parapet i dopowiedzieć z poważnym wyrazem twarzy i tonem w głosie: - W portierni nam, Garrett, nie wyszło. Tutaj ta sytuacja nie może się powtórzyć.
Nie może.
Gość
Gość
Im dłużej przyglądaliście się mapie, tym bardziej zdawaliście sobie sprawę, że wejście do Tower może okazać się problemem znacznie mniejszym niż późniejsze odnalezienie się w licznych korytarzach. Plan z zamienieniem się w strażników i wejścia do Tower wydawał się całkiem niezły. Odpowiednia łódź stała przycumowana nieopodal Bramy Zdrajców. Nie widzieliście jednak, że ktoś do łodzi już zmierzał i kto wie, kiedy wróci gotowa na przetransportowanie niespodziewanego więźnia.
Garrett i Alexander przyglądając się mapie zauważyli dziwne przejście. Jakby od części turystycznej, korytarz schodzący na dół, zapomniane wyjście ewakuacyjne dla strażników sprzed wielu wieków. Na wasze szczęście tego wieczoru w Tower miał miejsce mugolski bankiet. Na miejsce tłumnie zaczęli przybywać ludzie. Zaryzykujecie wtopienie się w tłu czy będziecie trzymać się swojego pierwotnego planu? Pod wodami Tamizy była także kratka, przez którą wypływały ścieki. Żeby się jednak się do niej dostać musielibyście zanurkować w rzece.
Najpewniejsze wejście wiedzie prze Bramę Zdrajców, nie wiecie czy ściekami uda wam się gdziekolwiek dojść, nie macie pojęcia też pojęcia czy stary korytarz ratunkowy nie zawalił się przez tyle lat albo czy te dwa odkryte przez was przejścia nie są zabezpieczone potężną magią. Na co się zdecydujecie?
|Cynthia, za eliksiry skradzione z Munga mogą wystąpić fabularne konsekwencje, jeśli wolisz, masz jeszcze 48 godzin na zedytowanie postu, jeśli nie, wspomniane konsekwencje mogą się pojawić.
W tej kolejce musicie zdecydować, co robicie i ruszyć w odpowiednim kierunku.
Na odpis macie 48 godzin.
Garrett i Alexander przyglądając się mapie zauważyli dziwne przejście. Jakby od części turystycznej, korytarz schodzący na dół, zapomniane wyjście ewakuacyjne dla strażników sprzed wielu wieków. Na wasze szczęście tego wieczoru w Tower miał miejsce mugolski bankiet. Na miejsce tłumnie zaczęli przybywać ludzie. Zaryzykujecie wtopienie się w tłu czy będziecie trzymać się swojego pierwotnego planu? Pod wodami Tamizy była także kratka, przez którą wypływały ścieki. Żeby się jednak się do niej dostać musielibyście zanurkować w rzece.
Najpewniejsze wejście wiedzie prze Bramę Zdrajców, nie wiecie czy ściekami uda wam się gdziekolwiek dojść, nie macie pojęcia też pojęcia czy stary korytarz ratunkowy nie zawalił się przez tyle lat albo czy te dwa odkryte przez was przejścia nie są zabezpieczone potężną magią. Na co się zdecydujecie?
|Cynthia, za eliksiry skradzione z Munga mogą wystąpić fabularne konsekwencje, jeśli wolisz, masz jeszcze 48 godzin na zedytowanie postu, jeśli nie, wspomniane konsekwencje mogą się pojawić.
W tej kolejce musicie zdecydować, co robicie i ruszyć w odpowiednim kierunku.
Na odpis macie 48 godzin.
- Frederick, szczycę się zamienianiem pojedynkowych przeciwników w króliki, jednak nie wiem, czy królik to odpowiednia opcja - uśmiechnął się, zaraz jednak wracając do krążenia wzdłuż ścian. Kreski, kreski, kreski. Wszystko to niby na papierze wyglądało ładnie i zgrabnie, jednak w środku więzienia kreski zapewne przestaną współpracować. Na razie tańczyły w jego głowie. Alexander po małym kółku wokół pomieszczenia wrócił do Weasleya, po drodze częstując się ciastem (i nie omieszkując głośno skomplementować talentu kucharki). Znów wodzili a to wzrokiem, a to palcami po papierze. Aż tu nagle hyc. Sto pierwszy raz to samo miejsce, a dopiero teraz wpadło im to w oczy.
- No proszę, kto by pomyślał, tajne przejście. Chyba czas iść do okulisty - mruknął, jednak z wyraźną aprobatą w głosie. W końcu lepiej późno niż wcale. Podszedł do jednego z okien i ogarnął spojrzeniem masywne cielsko osiadłej w krajobrazie bryły - miejsca niedoli, do którego nikt ze zdrowych na umyśle się nie pchał. No, nie licząc wielkiego potoku mugoli, który wlewał się do twierdzy. No tak, bankiet...
Myśl, Selwyn, myśl.
...
Bingo.
- A tak wracając do latarni - zaczął, nadal patrząc na Tower. - Może zamiast próbować wejść tam po cichu ściekami czy nawet otwarcie Bramą, może jednak wykorzystamy to przejście od strony mugolskiej - odwrócił się do towarzyszy, wzrok kierując na Rogera. - Może zróbmy małe zamieszanie. Kot biegający po bankietowych stołach wśród stłoczonych mugoli? Ryzykowne, ale daje dużą szansę. Mogę też zrobić coś bardzo głupiego jako nie ja i dać im się przymknąć na mugolskie dwadzieścia cztery, ale nie chciałbym zostawić reszty zabawy wam - dodał, przyoblekając twarz w markowy wyszczerzony uśmiech Selwyna numer siedem.
- A pomysł z rozdzieleniem się i wypróbowaniem o jedną więcej drogę do środka jest moim zdaniem dość trafny, chociaż nie do końca - ciężko byłoby później odnaleźć się w plątaninie korytarzy. A, no i trzeba wyjść jeszcze stamtąd. Wyjść tak, żeby nikogo nie zostawić w środku, bo w przeciwnym wypadku cała ta misja jest bez sensu - zakończył swój wywód, uśmiech zastępując powagą i twardym spojrzeniem spod lekko ściągniętych brwi. - Jestem za pozostaniem w zasięgu wzroku, jednak pójście w dwóch grupach tą samą drogą zagwarantuje nam mniejsze rzucanie się w oczy. O ile Roger się zgodzi, jestem za tym, by wykonać kocią dywersję i wślizgnąć się do środka od strony mugolskiej w dwóch grupach. Roger dołącza i idziemy razem dalej.
- No proszę, kto by pomyślał, tajne przejście. Chyba czas iść do okulisty - mruknął, jednak z wyraźną aprobatą w głosie. W końcu lepiej późno niż wcale. Podszedł do jednego z okien i ogarnął spojrzeniem masywne cielsko osiadłej w krajobrazie bryły - miejsca niedoli, do którego nikt ze zdrowych na umyśle się nie pchał. No, nie licząc wielkiego potoku mugoli, który wlewał się do twierdzy. No tak, bankiet...
Myśl, Selwyn, myśl.
...
Bingo.
- A tak wracając do latarni - zaczął, nadal patrząc na Tower. - Może zamiast próbować wejść tam po cichu ściekami czy nawet otwarcie Bramą, może jednak wykorzystamy to przejście od strony mugolskiej - odwrócił się do towarzyszy, wzrok kierując na Rogera. - Może zróbmy małe zamieszanie. Kot biegający po bankietowych stołach wśród stłoczonych mugoli? Ryzykowne, ale daje dużą szansę. Mogę też zrobić coś bardzo głupiego jako nie ja i dać im się przymknąć na mugolskie dwadzieścia cztery, ale nie chciałbym zostawić reszty zabawy wam - dodał, przyoblekając twarz w markowy wyszczerzony uśmiech Selwyna numer siedem.
- A pomysł z rozdzieleniem się i wypróbowaniem o jedną więcej drogę do środka jest moim zdaniem dość trafny, chociaż nie do końca - ciężko byłoby później odnaleźć się w plątaninie korytarzy. A, no i trzeba wyjść jeszcze stamtąd. Wyjść tak, żeby nikogo nie zostawić w środku, bo w przeciwnym wypadku cała ta misja jest bez sensu - zakończył swój wywód, uśmiech zastępując powagą i twardym spojrzeniem spod lekko ściągniętych brwi. - Jestem za pozostaniem w zasięgu wzroku, jednak pójście w dwóch grupach tą samą drogą zagwarantuje nam mniejsze rzucanie się w oczy. O ile Roger się zgodzi, jestem za tym, by wykonać kocią dywersję i wślizgnąć się do środka od strony mugolskiej w dwóch grupach. Roger dołącza i idziemy razem dalej.
Roger Elliott zawahał się przez moment, mierząc wzrokiem kawałek apetycznego ciasta. Jak mógłby mu odmówić? Moment więc złożył się wyłącznie z ledwie zauważalnego ułamka i już, idąc za śladem innych, poczęstował się dodającą energii porcją. Zapewniając, że jest przepyszne. Bo było jak najbardziej - pewnego rodzaju pozytywny aspekt pośród całej czającej się grozy.
No cóż, należało przejść do rzeczy o wiele ważniejszych, mianowicie rozważaniu pod tytułem jak dostać się do wnętrza Tower of London. Dostać pół biedy, ale jednak cała bieda była stosunkowo duża. Drugie pół biedy uwolnić. Los nie dzielił połów po równo - czy ktoś spodziewał się na tym świecie wydania idealnej sprawiedliwości? - więc nie wiadomo, z którym etapem przyjdzie im gorzej się uporać. Ale Roger wierzył zarówno w siebie jak i swoich towarzyszy. Nie bez powodu zgromadzili się wszyscy tutaj razem.
- Wykorzystanie części mugolskiej nie wydaje się złym pomysłem - podjął temat ponownie. Następnie zamilkł, gdy reszta doszła do odkrycia. I wysłuchał tego, co miał do powiedzenia Alex, początkowo mrużąc oczy w zastanowieniu. Potem jednak one rozbłysły, a w tęczówkach zatańczyły ogniki rozbawienia. Ktoś się martwił o brak entuzjazmu? Akurat cierpiał na jego nadmiar.
- Ej, to by było - oznajmił niemal natychmiast - genialne.
Już wyobraził to sobie, wielka akcja z kotem i przerażonymi mugolami! Z trudem powstrzymał chęć zmienienia się, a przecież, im bardziej był szalony dany występek, tym z większym zainteresowaniem zwykł do niego podchodzić.
- Nigdy mnie nie złapią. - Na jego twarzy zajaśniał uśmiech. - Wymyśliłbym jakiś popisowy numer. Nawet numery - dodał, najwyraźniej cały czas intensywnie myśląc. - Na wypadek, gdyby reszta się też zdecydowała.
Asekuracyjnie. No przecież on za nich nie zdecyduje, już będzie opanowany i poważny, jak na aurora przystało.
- Wracając jednak do drugiego scenariusza - powiedział. - Podział na dwie, wchodzące różnymi drogami grupy, stwarza pewne zagrożenie.
Jak wszystko, jak powiedział wcześniej - ma swoje wady i zalety. W przypadku, że jedni idą ściekami a drudzy mugolską stroną, wady wydawały mu się bardziej przeważać.
- Nie znamy dokładnie ścieków, a rozdzielając się, możemy się łatwo pogubić - zauważył. - Chociaż jeśli jedna grupa zostanie złapana, druga jeszcze ma szanse. O ile nie przyślą całego konwoju.
Wtedy przyszedł czas na konkluzję:
- W sumie, byłbym za podziałem na grupy, ale nie możemy aż tak radykalnie się rozdzielać.
No cóż, należało przejść do rzeczy o wiele ważniejszych, mianowicie rozważaniu pod tytułem jak dostać się do wnętrza Tower of London. Dostać pół biedy, ale jednak cała bieda była stosunkowo duża. Drugie pół biedy uwolnić. Los nie dzielił połów po równo - czy ktoś spodziewał się na tym świecie wydania idealnej sprawiedliwości? - więc nie wiadomo, z którym etapem przyjdzie im gorzej się uporać. Ale Roger wierzył zarówno w siebie jak i swoich towarzyszy. Nie bez powodu zgromadzili się wszyscy tutaj razem.
- Wykorzystanie części mugolskiej nie wydaje się złym pomysłem - podjął temat ponownie. Następnie zamilkł, gdy reszta doszła do odkrycia. I wysłuchał tego, co miał do powiedzenia Alex, początkowo mrużąc oczy w zastanowieniu. Potem jednak one rozbłysły, a w tęczówkach zatańczyły ogniki rozbawienia. Ktoś się martwił o brak entuzjazmu? Akurat cierpiał na jego nadmiar.
- Ej, to by było - oznajmił niemal natychmiast - genialne.
Już wyobraził to sobie, wielka akcja z kotem i przerażonymi mugolami! Z trudem powstrzymał chęć zmienienia się, a przecież, im bardziej był szalony dany występek, tym z większym zainteresowaniem zwykł do niego podchodzić.
- Nigdy mnie nie złapią. - Na jego twarzy zajaśniał uśmiech. - Wymyśliłbym jakiś popisowy numer. Nawet numery - dodał, najwyraźniej cały czas intensywnie myśląc. - Na wypadek, gdyby reszta się też zdecydowała.
Asekuracyjnie. No przecież on za nich nie zdecyduje, już będzie opanowany i poważny, jak na aurora przystało.
- Wracając jednak do drugiego scenariusza - powiedział. - Podział na dwie, wchodzące różnymi drogami grupy, stwarza pewne zagrożenie.
Jak wszystko, jak powiedział wcześniej - ma swoje wady i zalety. W przypadku, że jedni idą ściekami a drudzy mugolską stroną, wady wydawały mu się bardziej przeważać.
- Nie znamy dokładnie ścieków, a rozdzielając się, możemy się łatwo pogubić - zauważył. - Chociaż jeśli jedna grupa zostanie złapana, druga jeszcze ma szanse. O ile nie przyślą całego konwoju.
Wtedy przyszedł czas na konkluzję:
- W sumie, byłbym za podziałem na grupy, ale nie możemy aż tak radykalnie się rozdzielać.
Gość
Gość
- Znam taką jedną, co zamienia w króliki policjantów. To może nie najlepszy pomysł, jeszcze wzbudzilibyśmy podejrzenia strażników. - Mimowolnie uśmiechnąłem się na wspomnienie Minerwy, rzucając okiem na swój surowy, drewniany pierścień. Cóż to był za imponujący talent jak na tak młodą osobę! Byłoby lepiej, gdyby wśród nas znajdował się ktoś z jej umiejętnościami, jednak z drugiej strony cieszył mnie fakt, że to nie Minnie zamierzała ryzykować włamaniem się do Tower – choć zdaje się, iż ta niepozorna recydywistka byłaby wówczas w swoim żywiole!
- Zdecydowanie nie powinniśmy obierać dwóch różnych dróg. Idziemy razem, bez względu na to, jaką drogą się udamy. I raczej nie chcemy dać się przymknąć, ani tym bardziej ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, Selwyn. - Miałem cichą nadzieję, że nie mówił poważnie. Cóż, jako jedyny – poza Cynthią, nie posiadał doświadczenia aurorskiego, które pozwalało wiedzieć takie rzeczy jak to, iż lepiej być dobrze zakamuflowanym, niźli martwym.
Spojrzałem ukradkiem na Weasley'a, próbując zbadać jego myśli, ale wydał mi się jakiś dziwnie zamknięty. Co on, oklumenta?! Z jego rudej czupryny przeniosłem więc wzrok na Tower, pod którym nagle zawrzało niczym w kotle. Ludzie. Ludzie sunący pojedynczo. Ludzie sunący parami. Trójkami. Rodzinami. Całymi grupami. Jeśli tylko tajne przejście rzeczywiście istniało, może jednak...
- Faktycznie, wygląda na to, że zadziwiająco duże grupy mugoli zmierzają w stronę Tower. To może być szansa na przemknięcie niezauważonym. – Przytaknąłem, nadal wpatrując się w wejście, przed którym gromadzili się ludzie. - Zgadzam się z tym, że Elliott może uczynić nas choć na chwilę niewidzialnymi. Pod kocią postacią i tak masz największe szanse na prześlizgnięcie się. - Zwróciłem się bezpośrednio do Rogera. - To ryzykowne, ale... jeśli nikt cię nie złapie, możemy poczekać w przejściu. Pod warunkiem, że w ogóle jest jeszcze czynne. Jeśli nie – chyba i tak ryzykujemy najmniej. Ja i Alexander moglibyśmy przemienić się w dwójkę wyrośniętych nastolatków i ruszyć jako pierwsi, żeby sprawdzić, czy przejście jest strzeżone. Nawet, jeśli ktoś nas przyłapie, nie powinniśmy wzbudzić w ten sposób większych podejrzeń. W razie braku szans na przedostanie się, wrócimy. - Mój tok myślowy nabierał szybszego tempa, zarysowując plan. - Weasley, mogę dwie fajki? Dzieciaki wymykające się na papierosa w głąb korytarzy to zawsze dodatkowe alibi... - Zmrużyłem oczy, jakby miało mi to pomóc w ułożeniu scenariusza. - Sprawdzimy teren. Cynthia, Garrett i Frid mogliby dołączyć po chwili. Roger na końcu i tak, jak mówi Alex, dalej ruszamy razem. Myślicie, że to możliwe?
- Zdecydowanie nie powinniśmy obierać dwóch różnych dróg. Idziemy razem, bez względu na to, jaką drogą się udamy. I raczej nie chcemy dać się przymknąć, ani tym bardziej ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, Selwyn. - Miałem cichą nadzieję, że nie mówił poważnie. Cóż, jako jedyny – poza Cynthią, nie posiadał doświadczenia aurorskiego, które pozwalało wiedzieć takie rzeczy jak to, iż lepiej być dobrze zakamuflowanym, niźli martwym.
Spojrzałem ukradkiem na Weasley'a, próbując zbadać jego myśli, ale wydał mi się jakiś dziwnie zamknięty. Co on, oklumenta?! Z jego rudej czupryny przeniosłem więc wzrok na Tower, pod którym nagle zawrzało niczym w kotle. Ludzie. Ludzie sunący pojedynczo. Ludzie sunący parami. Trójkami. Rodzinami. Całymi grupami. Jeśli tylko tajne przejście rzeczywiście istniało, może jednak...
- Faktycznie, wygląda na to, że zadziwiająco duże grupy mugoli zmierzają w stronę Tower. To może być szansa na przemknięcie niezauważonym. – Przytaknąłem, nadal wpatrując się w wejście, przed którym gromadzili się ludzie. - Zgadzam się z tym, że Elliott może uczynić nas choć na chwilę niewidzialnymi. Pod kocią postacią i tak masz największe szanse na prześlizgnięcie się. - Zwróciłem się bezpośrednio do Rogera. - To ryzykowne, ale... jeśli nikt cię nie złapie, możemy poczekać w przejściu. Pod warunkiem, że w ogóle jest jeszcze czynne. Jeśli nie – chyba i tak ryzykujemy najmniej. Ja i Alexander moglibyśmy przemienić się w dwójkę wyrośniętych nastolatków i ruszyć jako pierwsi, żeby sprawdzić, czy przejście jest strzeżone. Nawet, jeśli ktoś nas przyłapie, nie powinniśmy wzbudzić w ten sposób większych podejrzeń. W razie braku szans na przedostanie się, wrócimy. - Mój tok myślowy nabierał szybszego tempa, zarysowując plan. - Weasley, mogę dwie fajki? Dzieciaki wymykające się na papierosa w głąb korytarzy to zawsze dodatkowe alibi... - Zmrużyłem oczy, jakby miało mi to pomóc w ułożeniu scenariusza. - Sprawdzimy teren. Cynthia, Garrett i Frid mogliby dołączyć po chwili. Roger na końcu i tak, jak mówi Alex, dalej ruszamy razem. Myślicie, że to możliwe?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Na jego gardle zaciskała się jakaś bliżej nieokreślona siła, przez co - jako jedyny? - odmówił beztroskiego wzięcia kawałka ciasta, oczywiście wcześniej głośno wyrażając pewność, że wypiek był smakowity; nie byłby jednak w stanie przełknąć nawet gryza, nie w tym miejscu, nie o tym czasie, nie w tych okolicznościach. Nie był głodny, był zdenerwowany - i to nie tyle wizją potencjalnego niepowodzenia akcji, a tym, że jeżeli im się nie uda, to...
Nie, nie chciał nawet zastanawiać się, co stanie się wtedy; już wystarczająco często wyczuwał niemy wyrzut w spojrzeniach innych, co tylko utwierdzało go w przekonaniu, że wszystkie błędy były jego winą. Nie odezwał się, choć skinął głową na słowa Fridtjofa. Rzeczywiście - tym razem nie mogą popełnić błędu.
Bezwolnie zabębnił palcami o pobliską barierkę, po czym zaciągnął się papierosem i w zamyśleniu wypuścił z ust chmurę dymu.
- Problem w tym, że o ile mamy wiele dróg wejścia do więzienia, o tyle gorzej z wyjściem - mruknął, na chwilę unosząc spojrzenie znad mapy i zerkając w stronę Tower (jakby patrzenie na budynek milionowy raz mogło w czymś pomóc), ale tylko po to, by zaraz powrócić wzrokiem do szkicu krętych korytarzy. - Pamiętajcie, że idziemy tam po dwie ranne osoby, nie wiemy, w jakim są stanie. Pewnie tragicznym. Nie wyniesiemy ich przez bankiet ani nie przetransportujemy łodzią, bo wzbudzimy tylko podejrzenia i skończy się na tym, że zaaresztują nas wszystkich.
Obdarzył pozostałych szybkim, dość posępnym i pełnym zastanowienia spojrzeniem.
- Te kanały wydają się tak naprawdę jedyną sensowną drogą powrotną, choć nie mamy pojęcia, w jakim są stanie i czy w ogóle dokądkolwiek prowadzą. - Mówiąc to, sięgał do wewnętrznej kieszeni płaszcza po paczkę papierosów i bez słowa rzucił ją Fredowi, choć nie był pewien, czy jego plan rzeczywiście okaże się skuteczny. - Ale nie przebiegniemy strażnikom ani mugolom pod nosem, niosąc Luno i Cressidę na plecach. - Znowu powrócił spojrzeniem do mapy, jeszcze raz dokładnie analizując przejście od mugolskiej części Tower. A potem wyjął różdżkę. - Też byłbym za rozdzieleniem się, bo idąc wielką grupą na pewno nie przejdziemy niezauważeni, ale póki co... - wskazał końcem różdżki mapę - Geminio. Przyda się kopia. A jako komunikacja w chwili kryzysu może posłużyć zaklęcie Patronusa.
Nie, nie chciał nawet zastanawiać się, co stanie się wtedy; już wystarczająco często wyczuwał niemy wyrzut w spojrzeniach innych, co tylko utwierdzało go w przekonaniu, że wszystkie błędy były jego winą. Nie odezwał się, choć skinął głową na słowa Fridtjofa. Rzeczywiście - tym razem nie mogą popełnić błędu.
Bezwolnie zabębnił palcami o pobliską barierkę, po czym zaciągnął się papierosem i w zamyśleniu wypuścił z ust chmurę dymu.
- Problem w tym, że o ile mamy wiele dróg wejścia do więzienia, o tyle gorzej z wyjściem - mruknął, na chwilę unosząc spojrzenie znad mapy i zerkając w stronę Tower (jakby patrzenie na budynek milionowy raz mogło w czymś pomóc), ale tylko po to, by zaraz powrócić wzrokiem do szkicu krętych korytarzy. - Pamiętajcie, że idziemy tam po dwie ranne osoby, nie wiemy, w jakim są stanie. Pewnie tragicznym. Nie wyniesiemy ich przez bankiet ani nie przetransportujemy łodzią, bo wzbudzimy tylko podejrzenia i skończy się na tym, że zaaresztują nas wszystkich.
Obdarzył pozostałych szybkim, dość posępnym i pełnym zastanowienia spojrzeniem.
- Te kanały wydają się tak naprawdę jedyną sensowną drogą powrotną, choć nie mamy pojęcia, w jakim są stanie i czy w ogóle dokądkolwiek prowadzą. - Mówiąc to, sięgał do wewnętrznej kieszeni płaszcza po paczkę papierosów i bez słowa rzucił ją Fredowi, choć nie był pewien, czy jego plan rzeczywiście okaże się skuteczny. - Ale nie przebiegniemy strażnikom ani mugolom pod nosem, niosąc Luno i Cressidę na plecach. - Znowu powrócił spojrzeniem do mapy, jeszcze raz dokładnie analizując przejście od mugolskiej części Tower. A potem wyjął różdżkę. - Też byłbym za rozdzieleniem się, bo idąc wielką grupą na pewno nie przejdziemy niezauważeni, ale póki co... - wskazał końcem różdżki mapę - Geminio. Przyda się kopia. A jako komunikacja w chwili kryzysu może posłużyć zaklęcie Patronusa.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Tower Bridge
Szybka odpowiedź