Zagroda wschodnia
AutorWiadomość
Zagroda wschodnia
Górzyste tereny Peak District zajmuje rezerwat smoków pochodzących z okolic Edale, a fundatorami tego miejsca jest ród Greengrassów. Położona w najbardziej cywilizowanej i rozbudowanej części rezerwatu zagroda wschodnia, jest jednocześnie najczęściej odwiedzaną przez ewentualnych gości. Wykonane z ciemnej cegły budynki wznoszą się na różną wysokość, skrywając w sobie głównie pomieszczenia biurowe, medyczne oraz archiwa, ale to potężny półokrągły mur nieopodal przykuwa największą uwagę. Zapewne z powodu wystających zza niego niekiedy potężnych paszczy ogniomiotów katalońskich. Wydostana z Gringotta wyjątkowa para już bardzo wiekowych smoków o oczach zaciemnionych bielmem od roku przebywa w Peak District, będąc wyjątkowo spokojna - zapewne przez bliskość niechybnego zakończenia żywota.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
W centrum wschodniej części rezerwatu można załatwić sprawy administracyjne, skorzystać z archiwum, a także próbować zdobyć zaproszenie do oglądania rezerwatu z wyszkolonym opiekunem smoków, co wymaga jednak specjalnej zgody i jest okolicznością niezmiernie rzadką. W ceglanych budynkach znajduje się także miniaturowa sowia poczta oraz salonik z kominkami Fiuu. Dwie mile od zabudowań zagrody wschodniej znajduje się wybrukowana droga i oficjalne wejście na teren rezerwatu, zabezpieczone zaklęciami zarówno antymugolskimi, jak i tymi pozwalającymi na przejście przez kamienną bramę wyłącznie osobom znającym specjalne hasło, zmieniane raz na tydzień przez przedstawiciela rodu Greengrassów.
| połowa października
Jedną z najważniejszych zalet pracy opiekuna smoków był bez wątpienia nienormowany czas pracy. Wright nie musiał zbierać się z łóżka skoro świt ani używać magicznego budzika. I tak pełniącego tylko funkcję mugolsko-dekoracyjną: nawet najgłośniejsze dzwonienie nie przenikało przez słodką watę snu, zwłaszcza, jeśli poprzedniego wieczoru w zasypianiu pomagała pękata butelka ognistej whisky. Blokująca nie tylko rześką pobudkę, ale i szansę na pojawienie się w Peak District w ogóle. Benjamin, wbrew szokująco nieprawdziwej opinii, nie był kretynem. Może i zachowywał się nieodpowiednio, trochę za dużo pił, za często przeklinał i nagminnie używał pięści do rozwiązywania problemów, lecz w pracy zachowywał pełny profesjonalizm. Opieka nad smokami stanowiła przecież jego pasję, namiętność, rozogniającą się tylko z wiekiem. Od małej iskierki, kiedy z szeroko otwartą buzią przeglądał podręczniki do Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, zawierającej zaledwie wzmiankę o tych wspaniałych stworzeniach, przez własnoręczne ich badanie podczas najemniczych wędrówek, aż po teraźniejszość, kiedy niebezpieczne zainteresowanie przynosiło mu zarówno satysfakcję jak i pieniądze. Obydwa prezenty od losu motywowały go więc pewnego październikowego dnia do aportowania się niedaleko bramy wejściowej rezerwatu. O porze dość późnej - jesienne słońce znajdowało się dokładnie pośrodku nieboskłonu - jednak zupełnie akceptowalnej przez przełożonych. Jeśli nie zdarzały się wyjątkowe sytuacje, do jakich należała choroba lub sprowadzenie nowych podopiecznych, Wright mógł meldować się na posterunku o dowolnej porze, wypełniając do końca dnia (lub męczącego poranka) swoje obowiązki.
Z uśmiechem na ustach, takim samym, jaki widniał na jego brodatej twarzy podczas krótkiej pogawędki z kamiennym pomnikiem, broniącym przejścia przez główną bramę. Podał hasło - dziwny zlepek głosek; zazwyczaj Greengrassowie narzucali głębokie, łacińskie sentencje, których tłumaczenia często nie znał - i cicho pogwizdując przeszedł przez bramę, wybrukowaną drogą zmierzając do centrum zabudowań.
Po pięciominutowym spacerze znalazł się u stóp najwyższego budynku, w którym zameldował się przełożonemu i wysłuchał listy zadań na dzisiejsze popołudnie. W głębi ducha liczył na coś spektakularnego, lecz niestety: żaden ze smoków nie próbował ucieczki, testrale przejął drugi pracownik a samemu Jaimiemu została przydzielona para Ogniomiotów. Co właściwie go ucieszyło. Oczywiście wolałby mrożący krew w żyłach przypadek, ale z drugiej strony wiązało się to z cierpieniem zwierząt, a tego nie pragnął z pewnością. Polecenie zajęcia się miłą, wiekową parką smoków przyjął więc z zadowoleniem. Wychodząc z pokoju przełożonego odebrał z prowizorycznej szatni swój dzisiejszy przydział. W dość pokaźnej skórzanej torbie z drewnianymi wstawkami znajdowała się para rękawic z łusek węża morskiego (podejrzewał, że są to po prostu łuski mugolskich żółwi, chociaż kto wie, może Greengarssowie mieli aż tyle galeonów?) oraz niezbędne maści do pielęgnowania smoczej skóry. Prowizorycznie w bocznej kieszonce torby umieszczono także magiczną apteczkę pierwszej pomocy z specjalnymi materiałowymi kwadratami, nasączonymi łagodzącymi eliksirami. W razie poparzeń. Do jakich dochodziło w rezerwacie dość często; cóż, takie ryzyko zawodowe. Wyposażywszy się w niezbędnik, Wright zbiegł po stromych schodach budynku administracyjnego. Kiwnął głową ekipie sprzątającej, zajrzał do archiwistki, mrugając do niej zalotnie, po czym powoli wyszedł (schylając się dość mocno) przez kamienny łuk do chłodnych piwnic. Część pomieszczeń pełniła rolę chłodni, zaopatrującej smoki w idealnie zachowane mięsa. Zwisające z sufitu zioła nieco tłumiły specyficzny aromat rzeźni, lecz Benjamin przyzwyczaił się już do zapachów rezerwatu. Używając różdżki uniósł w powietrze dwa wory z mięsem a następnie - lewitując je tuż przed sobą - ponownie wczłapał po schodach na poziom gruntu, tym razem wychodząc na świeże (i to jak świeże! zwłaszcza po wonnych przyjemnościach piwniczki) powietrze.
Skierował swoje kroki ku wyraźnie wydeptanej ścieżce, prowadzącej do zagrody Ogniomiotów, leżącej naprawdę blisko zabudowań. Smoki, wydostane tutaj z podziemi Gringotta przed dwoma laty, wydawały się najłagodniejszymi mieszkańcami rezerwatu. Ślepe i schorowane, z brutalnie wyciętą większością kłów miały wytrzymać tu tylko kilka miesięcy do śmierci. Na szczęście (dla Benjamina, traktującego parkę jako swoje ukochane dzieci, zaraz po merlińskiej pamięci Franku) dzięki nadzwyczajnej opiece znacznie przeżyły oczekiwania. Ben już z daleka widział ich głowy, wystające zza ogrodzenia. Ślepe, białe oczy lśniły w blasku jesiennego słońca i Wright poczuł mocne ukłucie w sercu. Wiedział, że gdyby nie opieka rezerwatu, zapewne zostałyby zamordowane, wiedział, że jest tu im komfortowo, jednakże wiedział też, że pragnęły wolności. Rzadko, bo rzadko, ale jednak próbowały machać cieniutkimi skrzydłami, by unieść się nad murem, lecz po podfrunięciu około pięciu metrów opadały na ziemię. Pod ciężarem swoim, swoich lat i swojego cierpienia, jakiego Wright nie potrafił pojąć. Ochrona pieniędzy swoją drogą, ale upychanie pod ziemią tych wspaniałych stworzeń nie mieściła mu się w głowie.
Te dość smutne myśli ciągle wirowały w jego głowie, kiedy w końcu znajdywał się tuż przy bramie. Otworzył ją specjalnym ruchem różdżki i przekroczył wysoki próg. Stalowe kraty opuściły się tuż za nim, lecz nie była to jedyna bariera oddzielająca smoki od wolności. Przed nim znajdowały się jeszcze dwa podobnie zabezpieczone przejścia, zza których widać było człapiące powoli wielkoludy. Przy pierwszej bramie Benjamin zostawił wór z mięsem, zabierając ze sobą tylko różdżkę i skórzaną torbę. Zakasał rękawy i pokonał ostatnią bramę: teraz od wejścia na teren smoków dzieliły go tylko tytanowa klatka. Właściwie znajdował się wewnątrz wybiegu. Tutaj właśnie został na kolejny kwadrans, dając smokom przyzwyczaić się do swojego zapachu. Nie spędził tego czasu bezczynnie: znów zagwizdał mugolską piosenkę, której melodii nauczył się w więzieniu, a następnie zaczął mówić do smoków. Roboczo i niezwykle romantycznie samca nazwał Smokiem a panią Smoczycą. Ich wysokie głowy huśtały się tuż nad nim, kiedy w końcu decydował się na wejście do środka.
Najpierw zarzucił na ramię wór z suchym sianem, które rozrzucił w odpowiednich miejscu - to tutaj smoki mogły wyrzucać z siebie iskry - złote lata parzącego oddechu miały już za sobą a z wyschniętych nozdrzy ziały co najwyżej słabe płomyczki. Ta praca również pomagała starym smokom przyzwyczaić się do jego obecności...którą po prostu ignorowały, przebywając w oddalonym kącie wielkiego wybiegu, kładąc się do snu. Sztucznego: razem ze śniadaniem podano im eliksiry usypiające. Na tyle łagodne, by faza snu przyszła dopiero po kilku godzinach. Upewniwszy się, że Ogniomioty śpią, Benjamin spokojnie podszedł do wielkich acz chorobliwie chudych cielsk, by zająć się łuskami. Z torby wyjął eliksiry, nałożył ochronne rękawice i z niesamowitą delikatnością zaczął wcierać w odpowiednie miejsca balsam, mający ochronić już prawie przeźroczyste łuski. Co jakiś czas Smoczyca wzdychała ciężko przez sen, ale Wright nie bał się ataku. Najgorsze, co mogło go w tej chwili spotkać, to przygniecenie przez zwierzęta, dlatego też zachowywał stałą czujność a cała praca zajęła mu dobrych kilka godzin.
Powoli zapadający wzrok przywitał go spoconego, zziajanego i niesamowicie głodnego. Spakował puste pojemniki po eliksirach i wrócił przez bramy, znów unosząc przed sobą w powietrzu wór z mięsem - jakimś górskim koziołkiem. Przechodząc przez ostatnie pasmo tytanowych pali, wyciągnął z worka potężną garść papryczek chilli, ulubionego przysmaku Ogniomiotów. Zaklęciem wyrzucił posiłek, razem z uroczą przyprawą, na środek wybiegu. Góra mięsa plasnęła z cichym chlupotem o piaskowe podłoże a kilka papryk sturlało się z tego stosu, jednak poprawianie kolacji nie wchodziło w grę. Ogniomioty powoli budziły się ze snu. Wieczór wyostrzał im zmysły na tyle, by mogły po zapachu trafić do jedzenia. Nie do Benjamina, który obserwował je zza drugiej tamy, wzruszony mlaszczącymi odgłosami. Postał tak jeszcze dłuższą chwilę, po czym uważnie pozamykał wszystkie bramy, sprawdzając dwukrotnie zaklęcia i ruszył w drogę powrotną ku zabudowaniom rezerwatu, gdzie zdał niezbędne przyrządy, chwilę pokonwersował z powracającymi z terenów trojogonów opiekunami a następnie - głodny bardziej od ślepych Ogniomiotów - żwawym spacerem przeszedł za bramę rezerwatu. Zmęczony i odrobinę...znudzony: dzisiejszy dzień należał do niezwykle spokojnych.
zt
Jedną z najważniejszych zalet pracy opiekuna smoków był bez wątpienia nienormowany czas pracy. Wright nie musiał zbierać się z łóżka skoro świt ani używać magicznego budzika. I tak pełniącego tylko funkcję mugolsko-dekoracyjną: nawet najgłośniejsze dzwonienie nie przenikało przez słodką watę snu, zwłaszcza, jeśli poprzedniego wieczoru w zasypianiu pomagała pękata butelka ognistej whisky. Blokująca nie tylko rześką pobudkę, ale i szansę na pojawienie się w Peak District w ogóle. Benjamin, wbrew szokująco nieprawdziwej opinii, nie był kretynem. Może i zachowywał się nieodpowiednio, trochę za dużo pił, za często przeklinał i nagminnie używał pięści do rozwiązywania problemów, lecz w pracy zachowywał pełny profesjonalizm. Opieka nad smokami stanowiła przecież jego pasję, namiętność, rozogniającą się tylko z wiekiem. Od małej iskierki, kiedy z szeroko otwartą buzią przeglądał podręczniki do Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, zawierającej zaledwie wzmiankę o tych wspaniałych stworzeniach, przez własnoręczne ich badanie podczas najemniczych wędrówek, aż po teraźniejszość, kiedy niebezpieczne zainteresowanie przynosiło mu zarówno satysfakcję jak i pieniądze. Obydwa prezenty od losu motywowały go więc pewnego październikowego dnia do aportowania się niedaleko bramy wejściowej rezerwatu. O porze dość późnej - jesienne słońce znajdowało się dokładnie pośrodku nieboskłonu - jednak zupełnie akceptowalnej przez przełożonych. Jeśli nie zdarzały się wyjątkowe sytuacje, do jakich należała choroba lub sprowadzenie nowych podopiecznych, Wright mógł meldować się na posterunku o dowolnej porze, wypełniając do końca dnia (lub męczącego poranka) swoje obowiązki.
Z uśmiechem na ustach, takim samym, jaki widniał na jego brodatej twarzy podczas krótkiej pogawędki z kamiennym pomnikiem, broniącym przejścia przez główną bramę. Podał hasło - dziwny zlepek głosek; zazwyczaj Greengrassowie narzucali głębokie, łacińskie sentencje, których tłumaczenia często nie znał - i cicho pogwizdując przeszedł przez bramę, wybrukowaną drogą zmierzając do centrum zabudowań.
Po pięciominutowym spacerze znalazł się u stóp najwyższego budynku, w którym zameldował się przełożonemu i wysłuchał listy zadań na dzisiejsze popołudnie. W głębi ducha liczył na coś spektakularnego, lecz niestety: żaden ze smoków nie próbował ucieczki, testrale przejął drugi pracownik a samemu Jaimiemu została przydzielona para Ogniomiotów. Co właściwie go ucieszyło. Oczywiście wolałby mrożący krew w żyłach przypadek, ale z drugiej strony wiązało się to z cierpieniem zwierząt, a tego nie pragnął z pewnością. Polecenie zajęcia się miłą, wiekową parką smoków przyjął więc z zadowoleniem. Wychodząc z pokoju przełożonego odebrał z prowizorycznej szatni swój dzisiejszy przydział. W dość pokaźnej skórzanej torbie z drewnianymi wstawkami znajdowała się para rękawic z łusek węża morskiego (podejrzewał, że są to po prostu łuski mugolskich żółwi, chociaż kto wie, może Greengarssowie mieli aż tyle galeonów?) oraz niezbędne maści do pielęgnowania smoczej skóry. Prowizorycznie w bocznej kieszonce torby umieszczono także magiczną apteczkę pierwszej pomocy z specjalnymi materiałowymi kwadratami, nasączonymi łagodzącymi eliksirami. W razie poparzeń. Do jakich dochodziło w rezerwacie dość często; cóż, takie ryzyko zawodowe. Wyposażywszy się w niezbędnik, Wright zbiegł po stromych schodach budynku administracyjnego. Kiwnął głową ekipie sprzątającej, zajrzał do archiwistki, mrugając do niej zalotnie, po czym powoli wyszedł (schylając się dość mocno) przez kamienny łuk do chłodnych piwnic. Część pomieszczeń pełniła rolę chłodni, zaopatrującej smoki w idealnie zachowane mięsa. Zwisające z sufitu zioła nieco tłumiły specyficzny aromat rzeźni, lecz Benjamin przyzwyczaił się już do zapachów rezerwatu. Używając różdżki uniósł w powietrze dwa wory z mięsem a następnie - lewitując je tuż przed sobą - ponownie wczłapał po schodach na poziom gruntu, tym razem wychodząc na świeże (i to jak świeże! zwłaszcza po wonnych przyjemnościach piwniczki) powietrze.
Skierował swoje kroki ku wyraźnie wydeptanej ścieżce, prowadzącej do zagrody Ogniomiotów, leżącej naprawdę blisko zabudowań. Smoki, wydostane tutaj z podziemi Gringotta przed dwoma laty, wydawały się najłagodniejszymi mieszkańcami rezerwatu. Ślepe i schorowane, z brutalnie wyciętą większością kłów miały wytrzymać tu tylko kilka miesięcy do śmierci. Na szczęście (dla Benjamina, traktującego parkę jako swoje ukochane dzieci, zaraz po merlińskiej pamięci Franku) dzięki nadzwyczajnej opiece znacznie przeżyły oczekiwania. Ben już z daleka widział ich głowy, wystające zza ogrodzenia. Ślepe, białe oczy lśniły w blasku jesiennego słońca i Wright poczuł mocne ukłucie w sercu. Wiedział, że gdyby nie opieka rezerwatu, zapewne zostałyby zamordowane, wiedział, że jest tu im komfortowo, jednakże wiedział też, że pragnęły wolności. Rzadko, bo rzadko, ale jednak próbowały machać cieniutkimi skrzydłami, by unieść się nad murem, lecz po podfrunięciu około pięciu metrów opadały na ziemię. Pod ciężarem swoim, swoich lat i swojego cierpienia, jakiego Wright nie potrafił pojąć. Ochrona pieniędzy swoją drogą, ale upychanie pod ziemią tych wspaniałych stworzeń nie mieściła mu się w głowie.
Te dość smutne myśli ciągle wirowały w jego głowie, kiedy w końcu znajdywał się tuż przy bramie. Otworzył ją specjalnym ruchem różdżki i przekroczył wysoki próg. Stalowe kraty opuściły się tuż za nim, lecz nie była to jedyna bariera oddzielająca smoki od wolności. Przed nim znajdowały się jeszcze dwa podobnie zabezpieczone przejścia, zza których widać było człapiące powoli wielkoludy. Przy pierwszej bramie Benjamin zostawił wór z mięsem, zabierając ze sobą tylko różdżkę i skórzaną torbę. Zakasał rękawy i pokonał ostatnią bramę: teraz od wejścia na teren smoków dzieliły go tylko tytanowa klatka. Właściwie znajdował się wewnątrz wybiegu. Tutaj właśnie został na kolejny kwadrans, dając smokom przyzwyczaić się do swojego zapachu. Nie spędził tego czasu bezczynnie: znów zagwizdał mugolską piosenkę, której melodii nauczył się w więzieniu, a następnie zaczął mówić do smoków. Roboczo i niezwykle romantycznie samca nazwał Smokiem a panią Smoczycą. Ich wysokie głowy huśtały się tuż nad nim, kiedy w końcu decydował się na wejście do środka.
Najpierw zarzucił na ramię wór z suchym sianem, które rozrzucił w odpowiednich miejscu - to tutaj smoki mogły wyrzucać z siebie iskry - złote lata parzącego oddechu miały już za sobą a z wyschniętych nozdrzy ziały co najwyżej słabe płomyczki. Ta praca również pomagała starym smokom przyzwyczaić się do jego obecności...którą po prostu ignorowały, przebywając w oddalonym kącie wielkiego wybiegu, kładąc się do snu. Sztucznego: razem ze śniadaniem podano im eliksiry usypiające. Na tyle łagodne, by faza snu przyszła dopiero po kilku godzinach. Upewniwszy się, że Ogniomioty śpią, Benjamin spokojnie podszedł do wielkich acz chorobliwie chudych cielsk, by zająć się łuskami. Z torby wyjął eliksiry, nałożył ochronne rękawice i z niesamowitą delikatnością zaczął wcierać w odpowiednie miejsca balsam, mający ochronić już prawie przeźroczyste łuski. Co jakiś czas Smoczyca wzdychała ciężko przez sen, ale Wright nie bał się ataku. Najgorsze, co mogło go w tej chwili spotkać, to przygniecenie przez zwierzęta, dlatego też zachowywał stałą czujność a cała praca zajęła mu dobrych kilka godzin.
Powoli zapadający wzrok przywitał go spoconego, zziajanego i niesamowicie głodnego. Spakował puste pojemniki po eliksirach i wrócił przez bramy, znów unosząc przed sobą w powietrzu wór z mięsem - jakimś górskim koziołkiem. Przechodząc przez ostatnie pasmo tytanowych pali, wyciągnął z worka potężną garść papryczek chilli, ulubionego przysmaku Ogniomiotów. Zaklęciem wyrzucił posiłek, razem z uroczą przyprawą, na środek wybiegu. Góra mięsa plasnęła z cichym chlupotem o piaskowe podłoże a kilka papryk sturlało się z tego stosu, jednak poprawianie kolacji nie wchodziło w grę. Ogniomioty powoli budziły się ze snu. Wieczór wyostrzał im zmysły na tyle, by mogły po zapachu trafić do jedzenia. Nie do Benjamina, który obserwował je zza drugiej tamy, wzruszony mlaszczącymi odgłosami. Postał tak jeszcze dłuższą chwilę, po czym uważnie pozamykał wszystkie bramy, sprawdzając dwukrotnie zaklęcia i ruszył w drogę powrotną ku zabudowaniom rezerwatu, gdzie zdał niezbędne przyrządy, chwilę pokonwersował z powracającymi z terenów trojogonów opiekunami a następnie - głodny bardziej od ślepych Ogniomiotów - żwawym spacerem przeszedł za bramę rezerwatu. Zmęczony i odrobinę...znudzony: dzisiejszy dzień należał do niezwykle spokojnych.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| z ogrodu Hatsy Lovegood
Benjamin nigdy nie narzekał na bycie jedynakiem: dzieciństwo i tak spędzał wśród rówieśników, z którymi lubił grać w kapsle, kopać piłkę i wybijać sobie wzajemnie mleczaki, dodatkowo roztaczając hultajską opiekę nad młodziakami. Bił się tylko z równymi sobie lub ze starszakami, czuwającymi przy zardzewiałym trzepaku na każdą okazję do spuszczenia fali nienawiści komuś słabszemu. Wtedy na scenę wkraczał Wright, cały w siniakach i błocie, dzielnie stając do nierównej obronnej walki. Nic dziwnego, że dzieciaki go lubiły. To jednak było naprawdę dawno i kilkuletnia różnica wieku nie była aż tak wielka, jak ta, która teraz dzieliła go z wielkookim smykiem, ciągle pytającym o smoki.
Podczas podróży Rycerzem zerkał na niego z ukosa. Najpierw podejrzliwie, nie mogąc pozbyć się chłodnoszarego nalotu z pulsującego w dziwnym rytmie serca, później już bardziej przyjaźnie. Nie dopatrzył się żadnej naleciałości jego ojca, więc wspaniałomyślnie zmusił swój mózg do wycięcia z życiorysu dzieciaka postaci dawcy nasienia. Od tej słonecznej sekundy zaczął traktować Charliego po prostu jako syna Hattie. Niepokalanie poczętego. Jakąś część ukochanej osoby, którą chciał przecież odciążyć od obowiązków i dlatego zabierał go na męską wędrówkę, nic nie mówiąc zatroskanej mamie.
Im dłużej jechali, tym swobodniej czuł się przy Charlesie. Mgiełka żalu rozpłynęła się w podnoszącym się coraz wyżej słońcu, zapowiadającym naprawdę ciepły - jak na wietrzny listopad - dzień. Dzień inny niż wszystkie, dzień, kiedy mógł być dla kogoś przewodnikiem i wzorem. Czuł się mile połechtany...i dziwnie zrozumiany. Wspólne zainteresowania naprawdę łączyły trwałym mostem nawet tak odległe wyspy, jak ta należąca do kilkuletniego chłopczyka i dorosłego mężczyzny.
-...tak, mamy tutaj trójogony. Także małe. Mniejsze od ciebie, dlatego musimy dać im spokój, smocze matki potrafią być bardzo nerwowe. Wiesz coś o tym, prawda? - Kiedy wysiedli w końcu przed bramą rezerwatu, Benjamin kontynuował wyczerpujące odpowiedzi bez grama zniecierpliwienia. Poprawił skórzaną kurtkę i podał gargulcowi łacińskie hasło, przeprowadzając chłopca przez wejście. Nie ruszył jednak od razu dalej, tylko zatrzymał się w cieniu wysokiej sosny, przyklękając przed dzieckiem, by jego buzia znalazła się w zasięgu jego wzroku.
- Musimy być bardzo ostrożni. Smoki są zazwyczaj niechętnie nastawione do przedstawicieli innego gatunku. Przy mnie na pewno nic złego cię nie spotka, dlatego trzymaj się blisko - pouczył go tonem smoczego mędrca, po czym znów się wyprostował, ruszając dziarsko kamienną ścieżką w górę. Dopiero po kilku krokach zorientował się, że malec musi naprawdę szybko przebierać nóżkami, by nadążyć za jego krokami. Zatrzymał się ponownie i mrugnął do Charlesa. - Myślę, że z mojej wysokości wcześniej zauważysz smoki - powiedział wesoło i dość sugerująco, między słowami proponując mu wskoczenie na barana i pokonanie drogi ku zagrodom nie dość, że na wspaniałej wysokości, to w znacznie szybszym tempie. Nie narzucał jednak swojego zdania. Uważał, że dzieci wcale nie są bezmózgimi gumochłonami i mają prawo do podejmowania własnych decyzji, jakkolwiek irracjonalne by one nie były.
Benjamin nigdy nie narzekał na bycie jedynakiem: dzieciństwo i tak spędzał wśród rówieśników, z którymi lubił grać w kapsle, kopać piłkę i wybijać sobie wzajemnie mleczaki, dodatkowo roztaczając hultajską opiekę nad młodziakami. Bił się tylko z równymi sobie lub ze starszakami, czuwającymi przy zardzewiałym trzepaku na każdą okazję do spuszczenia fali nienawiści komuś słabszemu. Wtedy na scenę wkraczał Wright, cały w siniakach i błocie, dzielnie stając do nierównej obronnej walki. Nic dziwnego, że dzieciaki go lubiły. To jednak było naprawdę dawno i kilkuletnia różnica wieku nie była aż tak wielka, jak ta, która teraz dzieliła go z wielkookim smykiem, ciągle pytającym o smoki.
Podczas podróży Rycerzem zerkał na niego z ukosa. Najpierw podejrzliwie, nie mogąc pozbyć się chłodnoszarego nalotu z pulsującego w dziwnym rytmie serca, później już bardziej przyjaźnie. Nie dopatrzył się żadnej naleciałości jego ojca, więc wspaniałomyślnie zmusił swój mózg do wycięcia z życiorysu dzieciaka postaci dawcy nasienia. Od tej słonecznej sekundy zaczął traktować Charliego po prostu jako syna Hattie. Niepokalanie poczętego. Jakąś część ukochanej osoby, którą chciał przecież odciążyć od obowiązków i dlatego zabierał go na męską wędrówkę, nic nie mówiąc zatroskanej mamie.
Im dłużej jechali, tym swobodniej czuł się przy Charlesie. Mgiełka żalu rozpłynęła się w podnoszącym się coraz wyżej słońcu, zapowiadającym naprawdę ciepły - jak na wietrzny listopad - dzień. Dzień inny niż wszystkie, dzień, kiedy mógł być dla kogoś przewodnikiem i wzorem. Czuł się mile połechtany...i dziwnie zrozumiany. Wspólne zainteresowania naprawdę łączyły trwałym mostem nawet tak odległe wyspy, jak ta należąca do kilkuletniego chłopczyka i dorosłego mężczyzny.
-...tak, mamy tutaj trójogony. Także małe. Mniejsze od ciebie, dlatego musimy dać im spokój, smocze matki potrafią być bardzo nerwowe. Wiesz coś o tym, prawda? - Kiedy wysiedli w końcu przed bramą rezerwatu, Benjamin kontynuował wyczerpujące odpowiedzi bez grama zniecierpliwienia. Poprawił skórzaną kurtkę i podał gargulcowi łacińskie hasło, przeprowadzając chłopca przez wejście. Nie ruszył jednak od razu dalej, tylko zatrzymał się w cieniu wysokiej sosny, przyklękając przed dzieckiem, by jego buzia znalazła się w zasięgu jego wzroku.
- Musimy być bardzo ostrożni. Smoki są zazwyczaj niechętnie nastawione do przedstawicieli innego gatunku. Przy mnie na pewno nic złego cię nie spotka, dlatego trzymaj się blisko - pouczył go tonem smoczego mędrca, po czym znów się wyprostował, ruszając dziarsko kamienną ścieżką w górę. Dopiero po kilku krokach zorientował się, że malec musi naprawdę szybko przebierać nóżkami, by nadążyć za jego krokami. Zatrzymał się ponownie i mrugnął do Charlesa. - Myślę, że z mojej wysokości wcześniej zauważysz smoki - powiedział wesoło i dość sugerująco, między słowami proponując mu wskoczenie na barana i pokonanie drogi ku zagrodom nie dość, że na wspaniałej wysokości, to w znacznie szybszym tempie. Nie narzucał jednak swojego zdania. Uważał, że dzieci wcale nie są bezmózgimi gumochłonami i mają prawo do podejmowania własnych decyzji, jakkolwiek irracjonalne by one nie były.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Będąc w Błędnym Rycerzu zdawało mi się na początku, że Ben niechętnie z nim rozmawia, ale z każdym moim następnym pytaniem jakby zaczął być weselszy. Nawet nie zorientowałem się, kiedy zakończyła się nasza trasa i czas było wysiąść z tego autobusu. Szybko wysiadłem z autobusu, a potem wpatrywałem się w Bena, jak zaczarowany. Tyle on wiedział o smokach, tyle mnie to interesowało... Chciałem wiedzieć więcej, więcej, najlepiej wszystko, dlatego z nieskrywaną pasją i podziwem ogromu wiedzy Bena, wpatrywałem się w niego.
- Mama potrafi się nieźle zdenerwować, ale więcej płacze, niż się wścieka.- przytaknąłem. Podejrzewałem, że dziś mama może się lekko zdenerwować, gdy się dowie o tym wypadzie, ale będzie się zachowywała jak ta smocza matka, prawda? Nie będzie na mnie krzyczeć. Nie lubię, jak ona płacze, ale nie wiem, jak zniósłbym jej krzyk. To byłoby coś koszmarnego. Dlatego zaraz usunąłem te ponure myśli, które zastąpiłem kolejnymi wiadomościami o smokach, które Ben mi dawkował. Jednocześnie szedłem koło niego i oglądałem wszystko dookoła, na ile mogłem obrócić swoją główkę.
- Co temu tam powiedziałeś?- zapytałem się, gdy Ben powiedział jakieś dziwne i niezrozumiałe słowa do posążka. Zaraz jednak spoważniałem i z wielką uwagą oraz skupieniem spojrzałem na brodacza. Fajna broda!
- Obiecuję.- obiecałem, że będę się trzymać blisko Bena. W końcu on dobrze znał tutejsze smoki i powie mi, do których mógłbym się przytulić, czy nawet wejść do klatki i pogłaskać! A może nawet pospać z jednym! Albo polatać! Taaaaak, polatać. Uśmiechnąłem się i zaraz ruszyłem za Benem, który robił ogromniaste kroki. Jego jeden krok u mnie wynosił chyba z trzy lub cztery moje kroki! Próbowałem go dogonić, ale w końcu zrezygnowałem i już chciałem spróbować pobiec do przodu, aby to Ben mnie dogonił, gdy wielkolud właśnie stanął. -Taaaaak.- krzyknąłem radośnie i podbiegłem do Bena z rozwartymi ramionami, aby mnie posadził na barana. Zaraz znalazłem się wysoko nad ziemią, nogami wesoło zacząłem machać, a moja głowa latała dosłownie w każdym kierunku. Plusy były takie, że nie musiałem gonić Bena, jak i wszyściutko widziałem z góry. Będąc na dole niewiele widziałem, jak mogę teraz porównywać do widoku z góry.
- A co to tam jest? Tam w oddali, co świeci się na niebiesko?- zadałem pytanie wskazując w to coś swoją chudą i małą rączkę. Czy to jakaś łuska się odbija? A może coś innego? Gdybym mógł, to bym tam podbiegł i zobaczył na własne oczy. Tu jest tyle rzeczy, tyle smoków, że nie sposób umiem to wszystko w jedne sekundzie ogarnąć.
- Mama potrafi się nieźle zdenerwować, ale więcej płacze, niż się wścieka.- przytaknąłem. Podejrzewałem, że dziś mama może się lekko zdenerwować, gdy się dowie o tym wypadzie, ale będzie się zachowywała jak ta smocza matka, prawda? Nie będzie na mnie krzyczeć. Nie lubię, jak ona płacze, ale nie wiem, jak zniósłbym jej krzyk. To byłoby coś koszmarnego. Dlatego zaraz usunąłem te ponure myśli, które zastąpiłem kolejnymi wiadomościami o smokach, które Ben mi dawkował. Jednocześnie szedłem koło niego i oglądałem wszystko dookoła, na ile mogłem obrócić swoją główkę.
- Co temu tam powiedziałeś?- zapytałem się, gdy Ben powiedział jakieś dziwne i niezrozumiałe słowa do posążka. Zaraz jednak spoważniałem i z wielką uwagą oraz skupieniem spojrzałem na brodacza. Fajna broda!
- Obiecuję.- obiecałem, że będę się trzymać blisko Bena. W końcu on dobrze znał tutejsze smoki i powie mi, do których mógłbym się przytulić, czy nawet wejść do klatki i pogłaskać! A może nawet pospać z jednym! Albo polatać! Taaaaak, polatać. Uśmiechnąłem się i zaraz ruszyłem za Benem, który robił ogromniaste kroki. Jego jeden krok u mnie wynosił chyba z trzy lub cztery moje kroki! Próbowałem go dogonić, ale w końcu zrezygnowałem i już chciałem spróbować pobiec do przodu, aby to Ben mnie dogonił, gdy wielkolud właśnie stanął. -Taaaaak.- krzyknąłem radośnie i podbiegłem do Bena z rozwartymi ramionami, aby mnie posadził na barana. Zaraz znalazłem się wysoko nad ziemią, nogami wesoło zacząłem machać, a moja głowa latała dosłownie w każdym kierunku. Plusy były takie, że nie musiałem gonić Bena, jak i wszyściutko widziałem z góry. Będąc na dole niewiele widziałem, jak mogę teraz porównywać do widoku z góry.
- A co to tam jest? Tam w oddali, co świeci się na niebiesko?- zadałem pytanie wskazując w to coś swoją chudą i małą rączkę. Czy to jakaś łuska się odbija? A może coś innego? Gdybym mógł, to bym tam podbiegł i zobaczył na własne oczy. Tu jest tyle rzeczy, tyle smoków, że nie sposób umiem to wszystko w jedne sekundzie ogarnąć.
being human is complicated, time to be a dragon
Wspominanie Hattie, jego rozwiązłej, półnagiej Hattie, pojawiającej się w snach bardzo niemoralnych, w kontekście mamy nieco burzyło odwieczny porządek świata Benjamina. O dziwo nie denerwowało go to w typowo samczy sposób, nie traktował przecież Lovegood jako erotycznej maszynki do zaspokajania swoich pragnień, maszynki, która nigdy nie uległaby okropnej usterce jaką była ciąża. No, może początkowo zupełnie stracił nogę dla długich nóg i idealnej figury półwili, jednakże to szczeniackie skupienie na przymiotach rozkoszy stosunkowo szybko zaczęło nadbudowywać znaczenia głębsze. Pełne uczuć, przywiązania, odpowiedzialności i wspólnych planów, także tych dotyczących powiększenia rodziny. Dlatego też to niemiłe ukłucie, pochodzące z wyimaginowanej kościanej drzazgi, wibrującej gdzieś pomiędzy żebrami, wywoływało w Benie nie tyle samczy niesmak co samczy żal. Smutek. A to uczucie zdecydowanie nie powinno pojawiać się w czasie chłopięcej przygody. Starał się więc odsuwać wizję Harriett gdzieś na brzegi niepamięci i koncentrować się na Charlesie jako na...po prostu dziecku.
Rezolutnym, ciekawym świata, otwartym. Żadnego kapryszenia, buzi w podkówkę czy chowania się za nogami. Z każdą wspólnie spędzoną chwilą Jaimie coraz bardziej przekonywał się do żywiołowego chłopca.
- Zdradziłem mu smocze hasło, dzięki któremu mogliśmy tutaj wejść - odparł z powagą, równie serio traktując radosne wskoczenie Charlesa na swoje ramiona. Ciężar dziecka był właściwie niezauważalny, chociaż nawet umiejscowienie dwa metry nad ziemią nie powstrzymały jego energii: wszechobecne machające rączki i nóżki przez chwilę mocno dekoncentrowały Benjamina, lecz po kilku krokach przestał przesadnie dbać o stabilność swojego jeźdźca. Kontrolnie trzymał tylko kostki u nóg, pozwalając mu chwiać się na resztę stron.
- To...pewnie głowy Ogniomiotów. Są bardzo stare. Mamy parkę. Smoczego dziadka i smoczą babcię - powiedział, kontynuując opowieść o smoczych rezydentach w czasie kilkuminutowej podróży do ich zagrody, otoczonej wysokim murem. Dopiero tam zdjął chłopca ze swoich ramion, nie omieszkając podrzucić go kilka razy do góry (w ramach ćwiczeń mięśni), po czym ostrożnie otworzył pierwsze dwie bramy, prowadzące kamiennym tunelem przez mur. - Są już po śniadaniu, więc pewnie śpią...chociaż nie, babcia ciągle na nogach- zauważył beztrosko, podchodząc razem z Charlesem do ostatniej stalowej kraty, oddzielającej służbowe wejście od wybiegu, po którym spacerowała ślepa samica Ogniomiota. Z jej pyska unosiły się chmurki dymu a pazury żłobiły w ziemi długie rowki, jednak smok nie wyglądał na niezadowolonego. Raczej ze spokojem wygrzewał się w listopadowym słońcu.
Rezolutnym, ciekawym świata, otwartym. Żadnego kapryszenia, buzi w podkówkę czy chowania się za nogami. Z każdą wspólnie spędzoną chwilą Jaimie coraz bardziej przekonywał się do żywiołowego chłopca.
- Zdradziłem mu smocze hasło, dzięki któremu mogliśmy tutaj wejść - odparł z powagą, równie serio traktując radosne wskoczenie Charlesa na swoje ramiona. Ciężar dziecka był właściwie niezauważalny, chociaż nawet umiejscowienie dwa metry nad ziemią nie powstrzymały jego energii: wszechobecne machające rączki i nóżki przez chwilę mocno dekoncentrowały Benjamina, lecz po kilku krokach przestał przesadnie dbać o stabilność swojego jeźdźca. Kontrolnie trzymał tylko kostki u nóg, pozwalając mu chwiać się na resztę stron.
- To...pewnie głowy Ogniomiotów. Są bardzo stare. Mamy parkę. Smoczego dziadka i smoczą babcię - powiedział, kontynuując opowieść o smoczych rezydentach w czasie kilkuminutowej podróży do ich zagrody, otoczonej wysokim murem. Dopiero tam zdjął chłopca ze swoich ramion, nie omieszkając podrzucić go kilka razy do góry (w ramach ćwiczeń mięśni), po czym ostrożnie otworzył pierwsze dwie bramy, prowadzące kamiennym tunelem przez mur. - Są już po śniadaniu, więc pewnie śpią...chociaż nie, babcia ciągle na nogach- zauważył beztrosko, podchodząc razem z Charlesem do ostatniej stalowej kraty, oddzielającej służbowe wejście od wybiegu, po którym spacerowała ślepa samica Ogniomiota. Z jej pyska unosiły się chmurki dymu a pazury żłobiły w ziemi długie rowki, jednak smok nie wyglądał na niezadowolonego. Raczej ze spokojem wygrzewał się w listopadowym słońcu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłem zachwycony tym, co widziałem w rezerwacie. Te wszystkie smoki, każdy inny od poprzedniego zarówno zachowaniem [bo jeden spał, drugi sobie spacerował, a inny jeszcze próbował wzbić się w powietrze, by rozprostować pewnie swe potężne skrzydła], jak i wyglądem. Szybko zapamiętywałem każdą nawet najdrobniejszą uwagę rzuconą przez wielkobrodacza i bez większego strachu gibałem się na wszystkie strony śmiejąc się wesoło przy okazji. Byłem szczęśliwy mogąc widzieć to wszystko. Mogąc poznać tajemnice swojej pasji, w której się miłowałem. Tak bardzo chciałem znaleźć się obok smoków, pogłaskać ich, czy nawet wskoczyć im pod brzuszysko i policzyć, ile mają łusek. Albo co lepsze - polecieć na nich. Poczuć ten wiatr we włosach, dreszcz emocji, który jest wywoływany siedzeniem na potężnym stworzeniu, które wzbija się w powietrze. Ciekawe, jak mocno lot na smoku różni się lotem na miotle. Chciałbym się dziś przekonać.
Z nieukrywaną ciekawością spojrzałem na Ogniomioty i przez chwilę bacznie ich obserwowałem. - A gdzie są ich dzieci i wnuki? Nie powinny one być razem?- zadałem pytanie. Czemu cała rodzina nie może być razem? Smoki przecież nie zabijają samych swoich, prawda? To tylko ludzie są tacy głupi, że zabijają siebie wzajemnie, ale smoki nie mają podobnych cech do ludzi. One są mądrzejsze, ponad to, co reprezentują ludzie. Przynajmniej ja tak uważałem. Ale przed sobą ujrzałem mur, a Ben zaczął mnie podrzucać, na co zareagowałem oczywiście wesołym i perliście czystym śmiechem dziecka, na jaki mnie było stać. Zaraz potem zostałem zdjęty z najlepszego ludzko-smoczego siedliska i stanąłem na własnych stópkach. Z Benem u boku podszedłem, a raczej pobiegłem do klatki, która blokowała dostęp do smoczej przestrzeni. Złapałem za stalowe pręty i z ciekawością obserwowałem smoczą babcię. - Mogę tam wejjjjść? Proszęproszęproszęproszę!- czułem podniecenie w sobie i sprawdziłem, czy dam radę się przecisnąć. Niestety tylko kawałek rączki zdołała się przecisnąć, więc rzuciłem stos błagalnych słów wraz ze swym smoczo-błagającym spojrzeniem w stronę Bena i nerwowo przydreptywałem stópki, jakby Ben zaraz się zgodził. Szkoda, że pręty nie są szersze, co wtedy bym nie pytał się Bena o zdanie, tylko bym przedostał się do smoków i podbiegłbym do smoczej babci. Ale tak, to muszę czekać na zdanie Bena, które w tym przypadku było najważniejsze.
Z nieukrywaną ciekawością spojrzałem na Ogniomioty i przez chwilę bacznie ich obserwowałem. - A gdzie są ich dzieci i wnuki? Nie powinny one być razem?- zadałem pytanie. Czemu cała rodzina nie może być razem? Smoki przecież nie zabijają samych swoich, prawda? To tylko ludzie są tacy głupi, że zabijają siebie wzajemnie, ale smoki nie mają podobnych cech do ludzi. One są mądrzejsze, ponad to, co reprezentują ludzie. Przynajmniej ja tak uważałem. Ale przed sobą ujrzałem mur, a Ben zaczął mnie podrzucać, na co zareagowałem oczywiście wesołym i perliście czystym śmiechem dziecka, na jaki mnie było stać. Zaraz potem zostałem zdjęty z najlepszego ludzko-smoczego siedliska i stanąłem na własnych stópkach. Z Benem u boku podszedłem, a raczej pobiegłem do klatki, która blokowała dostęp do smoczej przestrzeni. Złapałem za stalowe pręty i z ciekawością obserwowałem smoczą babcię. - Mogę tam wejjjjść? Proszęproszęproszęproszę!- czułem podniecenie w sobie i sprawdziłem, czy dam radę się przecisnąć. Niestety tylko kawałek rączki zdołała się przecisnąć, więc rzuciłem stos błagalnych słów wraz ze swym smoczo-błagającym spojrzeniem w stronę Bena i nerwowo przydreptywałem stópki, jakby Ben zaraz się zgodził. Szkoda, że pręty nie są szersze, co wtedy bym nie pytał się Bena o zdanie, tylko bym przedostał się do smoków i podbiegłbym do smoczej babci. Ale tak, to muszę czekać na zdanie Bena, które w tym przypadku było najważniejsze.
being human is complicated, time to be a dragon
Przyprowadzanie dziecka do rezerwatu smoków nie było zbyt rozsądnym pomysłem. To znaczy, przyprowadzenie ogółem, jako niedzielną wędrówkę guwernantki z krnąbrnym chłopaczkiem, na pewno stanowiło wspaniały przykład opieki nad nieletnimi, jednakże Ben nie był troskliwą nianią i nie oprowadzał Charlesa bezpiecznymi ścieżkami dla zwiedzających. Zabierał go tam, gdzie sam pracował, wykazując się jednak zaskakującym zdrowym rozsądkiem. Nie zamierzał wchodzić z malcem do klatki ani pozwalać mu na jakikolwiek kontakt z smokami. Ogniomioty były co prawda najłagodniejsze, lecz nawet w stetryczałej bestii, wdzięcznej opiekunom za tak wspaniałe traktowanie, czaiła się jej dzika natura, gotowa w każdej chwili wychynąć na powierzchnię. W pięknym geście capnięcia chłopca pomiędzy zębiska. Byłoby to z pewnością smutne, zarówno dla samego Wrighta, który zdążył się do Charlesa przyzwyczaić i nawet uznać go za dobry materiał na przyszłego kumpla, jak i dla smoczyska: raczej nie najadł by się taką malutką kulką kostek i mięśni.
- Ich dzieci i wnuki latają wolno po Europie...są znacznie silniejsze. Te pilnowały skarbców, głęboko pod ziemią. Dlatego są ślepe. I słabe. Ale tutaj dostają najlepszą opiekę i wesoło przeżywają smoczą emeryturę - odparł rzeczowo, ale z jakimś niemalże ojcowskim smutkiem, przyklękając na ziemi, by móc spoglądać na smoczą babcię z perspektywy choć odrobinę dziecięcej. Zignorował próby przeciśnięcia się chłopca przez stalowe pręty, nie bił go po łapkach ani nie łapał histerycznie w pół. Może to pewność zabezpieczeń, może to chęć bezstresowego wychowania, może to po prostu wolność decydowania, jaką Ben chciał zagwarantować każdemu żyjącemu stworzeniu. Wielki myśliciel o wielkim sercu i wielkich bicepsach. Idealna opiekunka dla dziecka.
- Nie, Charles. Nie wolno im przeszkadzać - powiedział, zerkając na taneczne podrygi chłopca, którego widocznie największym marzeniem było spopielenie przez wielkie smoczysko. Ben poniekąd rozumiał jego radość i na brodatej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. - Będziesz mógł dotknąć bardzo małych smoków w terrarium. Tam pójdziemy za chwilę - kontynuował, sięgając do kieszeni po różdżkę. Wyciągnął ją i machnął w kierunku zagrody. Jeden z wielkich worków, wypełnionych ukochanymi przez Ogniomioty ostrymi papryczkami, przelewitował w pobliżu służbowego wejścia, wysypując przed nim stos przysmaków. Na tyle daleko, by nawet najdziksze działania Charlesa jej nie zaniepokoiły, lecz na tyle blisko, by chłopiec mógł dokładnie przyjrzeć się jej wielkim zębiskom, łuskom i pazurom.
- Ich dzieci i wnuki latają wolno po Europie...są znacznie silniejsze. Te pilnowały skarbców, głęboko pod ziemią. Dlatego są ślepe. I słabe. Ale tutaj dostają najlepszą opiekę i wesoło przeżywają smoczą emeryturę - odparł rzeczowo, ale z jakimś niemalże ojcowskim smutkiem, przyklękając na ziemi, by móc spoglądać na smoczą babcię z perspektywy choć odrobinę dziecięcej. Zignorował próby przeciśnięcia się chłopca przez stalowe pręty, nie bił go po łapkach ani nie łapał histerycznie w pół. Może to pewność zabezpieczeń, może to chęć bezstresowego wychowania, może to po prostu wolność decydowania, jaką Ben chciał zagwarantować każdemu żyjącemu stworzeniu. Wielki myśliciel o wielkim sercu i wielkich bicepsach. Idealna opiekunka dla dziecka.
- Nie, Charles. Nie wolno im przeszkadzać - powiedział, zerkając na taneczne podrygi chłopca, którego widocznie największym marzeniem było spopielenie przez wielkie smoczysko. Ben poniekąd rozumiał jego radość i na brodatej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. - Będziesz mógł dotknąć bardzo małych smoków w terrarium. Tam pójdziemy za chwilę - kontynuował, sięgając do kieszeni po różdżkę. Wyciągnął ją i machnął w kierunku zagrody. Jeden z wielkich worków, wypełnionych ukochanymi przez Ogniomioty ostrymi papryczkami, przelewitował w pobliżu służbowego wejścia, wysypując przed nim stos przysmaków. Na tyle daleko, by nawet najdziksze działania Charlesa jej nie zaniepokoiły, lecz na tyle blisko, by chłopiec mógł dokładnie przyjrzeć się jej wielkim zębiskom, łuskom i pazurom.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jaka wielka szkoda, że te smoki są ślepe. Nie mogą widzieć, co ich otacza. Przynajmniej ich dzieci latają wolno, ale się zdziwiłem, gdy usłyszałem o skarbach. Skarby? Jakie skarby? Złoto? Galeony? Dziewice? Chyba obstawiam na tą ostatnią opcję, bo skoro smoki jedzą dziewice, to musza być ich największym skarbem. Muszą smoki mieć chyba jakiś specjalny węch do wyczuwania dziewic. Też chcę mieć taki węch! Tylko wiadomo, dziewice bym traktował jako moje niańki, czy raczej słodycze i ćwiczyłbym wytrwałość oraz odporność na nie. Chociaż podejrzewam, że po paru dniach bym zjadł jedną dziewicę. Tak by było! Bo galeony to by mama mi zaraz zwędziła, a złoto pewnie też. Dla mnie są to nieużyteczne rzeczy. Bardziej praktyczne, jak i pożyteczne wydają się dziewice. Nie dość, że są pożywieniem, to w dodatku wokół nich zgromadzają się jednorożce. A co by było, gdybym usiadł na jednorogim stworzeniu do smoka. Kto kogo by zjadł? Czy może by się zaprzyjaźnili i wspólnie zjedliby dziewicę?
Ale na razie rozwiałem myśli o dziewicach zastępując pragnieniem. Ben nie chciał mnie tam wpuścić, a ja westchnąłem smutno. Chciałem tylko wejść do smoków. Być jednym z nim, przeżyć TO COŚ, czymkolwiek to było. Tak czasem się mówi, więc i ja tak będę zarówno mówić, jak i myśleć. Tak czy siak, miałem dziś w planach spanie ze smokami. Do domu mogę jutro wrócić, ale chcę przespać się ze smokiem.
Zaraz jednak uśmiechnąłem się widząc zarówno uśmiech swego kompana, jak i to, że przelewitował worek z jedzeniem. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo po chwili żaden smok się nie wydostał z niego. - A co tam jest? Co ona będzie jeść?- zapytałem się zaintrygowany i znów przyczepiłem się do prętów, aby móc ujrzeć co je. Jakieś czerwone podłużne coś. Zaraz potem ujrzałem zębiska, na które zareagowałem głośnym ochem. Jakie ona ma duże zęby! A te łuski, pazury! - To smoki nie zjadają dziewic?- zadałem na chwilę spoglądając na Bena, po czym dalej kontynuowałem podziwianie smoczej babci, która zajadała się czymś, co nie było dziewicą. Może to zaraz zmieni się w dziewicę? Chciałbym zobaczyć, jak wyglądają uniwersalne dziewice. wiem, że Amara jest stuprocentową dziewicą, ale czy ona umie zmieniać się w to coś? Może to jest taka tajna sztuczka dziewic?
Ale na razie rozwiałem myśli o dziewicach zastępując pragnieniem. Ben nie chciał mnie tam wpuścić, a ja westchnąłem smutno. Chciałem tylko wejść do smoków. Być jednym z nim, przeżyć TO COŚ, czymkolwiek to było. Tak czasem się mówi, więc i ja tak będę zarówno mówić, jak i myśleć. Tak czy siak, miałem dziś w planach spanie ze smokami. Do domu mogę jutro wrócić, ale chcę przespać się ze smokiem.
Zaraz jednak uśmiechnąłem się widząc zarówno uśmiech swego kompana, jak i to, że przelewitował worek z jedzeniem. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo po chwili żaden smok się nie wydostał z niego. - A co tam jest? Co ona będzie jeść?- zapytałem się zaintrygowany i znów przyczepiłem się do prętów, aby móc ujrzeć co je. Jakieś czerwone podłużne coś. Zaraz potem ujrzałem zębiska, na które zareagowałem głośnym ochem. Jakie ona ma duże zęby! A te łuski, pazury! - To smoki nie zjadają dziewic?- zadałem na chwilę spoglądając na Bena, po czym dalej kontynuowałem podziwianie smoczej babci, która zajadała się czymś, co nie było dziewicą. Może to zaraz zmieni się w dziewicę? Chciałbym zobaczyć, jak wyglądają uniwersalne dziewice. wiem, że Amara jest stuprocentową dziewicą, ale czy ona umie zmieniać się w to coś? Może to jest taka tajna sztuczka dziewic?
being human is complicated, time to be a dragon
Spoglądając na małego urwisa, podekscytowanego tak bardzo, że wydawał się cały drżeć jak nabuzowana bahanka (z tą różnicą, że potworek machał skrzydełkami a Charles wszystkimi swymi odnóżami), Benjamin poczuł coś w rodzaju podziwu. Miał wrażenie, że Lovegood (nie miał zamiaru wspominać nazwiska jego ojca, wykreślając Zaima na dobre z życia Harriett) kumuluje w sobie całą energię. Tak jak sam Ben całkiem niedawno, pełen pasji i żywiołowości, choć, rzecz jasna, posiadający nieco więcej ogłady. Oraz wiedzy, także tej dotyczącej ogrodnictwa.
- Ogniste papryczki. Ogniomioty je uwielbiają - odparł tonem siwobrodego mędrca, dzielącego się wielkimi tajemnicami ze swoim wiernym padawanem. Już nie pamiętał kiedy ostatnio miał możliwość bycia dla kogoś przewodnikiem i wzorem do naśladowania, ale bardzo mu się to podobało. Zwłaszcza, że Charles nie wlepiał w niego bałwochwalczego spojrzenia maślanych, dziecięcych oczu: wydawał się bardzo bystry. I poruszał niezwykle istotne tematy.
Wright zachichotał, rozbawiony zarówno baśniowym nawiązaniem do morderczego pragnienia dziewic jak i brzmieniem samego słowa w ustach rezolutnego siedmiolatka. Dwulatka? Zupełnie nie potrafił oceniać wieku każdej żyjącej istoty poniżej osiemnastego roku życia, dzieląc dzieciaki na niemowlęta (ślinią się, nie mówią), przedszkolaki (nie wiedzą jeszcze kto to Irytek) i nastolatki (można częstować Ognistą).
- Nie, żaden smok nie je dziewic - odparł wyrozumiale, chociaż po krótkim namyśle postanowił doprecyzować swoją wypowiedź. - To znaczy może i zjada, ale przypadkiem. Ludzie są niezbyt smaczni. Mało tłuszczu, dużo kości. Już bardziej opłaca się wciągnąć reem albo innego bawoła - dodał celem dokładnego wyjaśnienia.
Przebywali przy Ogniomiotach jeszcze dłuższą chwilę, a następnie spędzili prawie dwie godziny w terrarium, gdzie Charles mógł dotknąć - w wielkiej rękawicy - małego, chorowitego smoka oraz pooglądać jego braci różnej maści. Ben coraz lepiej czuł się w towarzystwie chłopca i polubił go na tyle, by zaprowadzić go jeszcze w pobliże zagrody trójogonów edalskich, gdzie zjedli bardzo obfity obiad, złożony z wyrafinowanych kanapek (mięso, mięso, mięso, pajdy chleba grubości charlesowej rąsi), a po nim ruszyli w drogę powrotną. Znów złapali Błędnego Rycerza (a Mulciber jechał jak szalony, wzbudzając tym wielki entuzjazm Charlesa) i znów Wright patrzył, jak Charlie znika za furtką, łapiąc swoją małą miotełką i machając mu na pożegnanie.
zt
- Ogniste papryczki. Ogniomioty je uwielbiają - odparł tonem siwobrodego mędrca, dzielącego się wielkimi tajemnicami ze swoim wiernym padawanem. Już nie pamiętał kiedy ostatnio miał możliwość bycia dla kogoś przewodnikiem i wzorem do naśladowania, ale bardzo mu się to podobało. Zwłaszcza, że Charles nie wlepiał w niego bałwochwalczego spojrzenia maślanych, dziecięcych oczu: wydawał się bardzo bystry. I poruszał niezwykle istotne tematy.
Wright zachichotał, rozbawiony zarówno baśniowym nawiązaniem do morderczego pragnienia dziewic jak i brzmieniem samego słowa w ustach rezolutnego siedmiolatka. Dwulatka? Zupełnie nie potrafił oceniać wieku każdej żyjącej istoty poniżej osiemnastego roku życia, dzieląc dzieciaki na niemowlęta (ślinią się, nie mówią), przedszkolaki (nie wiedzą jeszcze kto to Irytek) i nastolatki (można częstować Ognistą).
- Nie, żaden smok nie je dziewic - odparł wyrozumiale, chociaż po krótkim namyśle postanowił doprecyzować swoją wypowiedź. - To znaczy może i zjada, ale przypadkiem. Ludzie są niezbyt smaczni. Mało tłuszczu, dużo kości. Już bardziej opłaca się wciągnąć reem albo innego bawoła - dodał celem dokładnego wyjaśnienia.
Przebywali przy Ogniomiotach jeszcze dłuższą chwilę, a następnie spędzili prawie dwie godziny w terrarium, gdzie Charles mógł dotknąć - w wielkiej rękawicy - małego, chorowitego smoka oraz pooglądać jego braci różnej maści. Ben coraz lepiej czuł się w towarzystwie chłopca i polubił go na tyle, by zaprowadzić go jeszcze w pobliże zagrody trójogonów edalskich, gdzie zjedli bardzo obfity obiad, złożony z wyrafinowanych kanapek (mięso, mięso, mięso, pajdy chleba grubości charlesowej rąsi), a po nim ruszyli w drogę powrotną. Znów złapali Błędnego Rycerza (a Mulciber jechał jak szalony, wzbudzając tym wielki entuzjazm Charlesa) i znów Wright patrzył, jak Charlie znika za furtką, łapiąc swoją małą miotełką i machając mu na pożegnanie.
zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
30 listopada (mam nadzieję, że pasuje wszystkim?)
Pierwszy raz była w rezerwacie. Autentycznie. Jeśli już miała styczność ze smokami, to zawsze dotyczyło to wypraw i jednostek wolno żyjących. Dlatego sama poddała się ekscytacji, którą zalewał ją Charlie, wirujący wokół niej niby napędzany magią skrzacik. Bena uprzedziła dosłownie pół godziny temu listem o jakże - wiele mówiącej treści "Przybywamy". A jak w ogóle do tego doszło?
Inara miała zająć się Charliem w mieszkaniu Hattie, która to dzisiejszego dnia pognała do Ministerstwa, walczyć z biurokracją i zmianą nazwiska. Nie dziwiła się decyzji przyjaciółki, więc bez mrugnięcia przyjęła jej prośbę. A gdy się pojawiała już na miejscu, a jasnowłosa zniknęła za drzwiami, chłopiec w standardowym milionie pytań na sekundę, co chwilę wplatała dwa słowa.
Ben.Smoki.Ben.Smoki.Ben.Smoki.... Czasami zlewało jej się to w jedno słowo i słyszała tylko bensmoki, zupełnie jak nazwa nowego gatunku, magicznego stworzenia. I cóż, panna Carrow, sama chętna odwiedzić w końcu miejsce pracy Wrighta, po prostu się zgodziła, a - trzeba zaznaczyć, że malec (mała, sprytna bestyjka) ani słówkiem nie wspomniał, że nie powinni i Harriet prawdopodobnie dostanie zawału, gdy znajdzie zostawiony przez Inarę, pośpiesznie napisany liścik.
Gdyby wiedziała...
Właściwie, spotkanie z Benem także chciała przeprowadzić i powiedzieć kilka słów, ale - nie przypuszczała, ze okoliczności będą ku temu tak...kumulujące.
- Charlie, byłeś już tu kiedyś? - zsunęła kaptur ciemnego płaszcza, pozwalając, by chłodny wiatr targała - jak zwykle - rozpuszczonymi włosami. gdyby wiedziała, gdzie spędzi popołudnie, zdecydowałaby się na coś innego niż sukienka. Wright zdecydowanie nie zapomni, by jej dociąć. Przynajmniej, jeśli nie spanikuje wieścią o ich przybyciu.
Spojrzała na swego dziecięcego towarzysza, który w oczach miał istny, szczęśliwy armagedon. Czekali na Jaimiego, który miał zostać powiadomiony o przybyłych, niespodziewanych gościach. Chyba, ze zdążył przeczytać list i dostać zawału.
Miało być krótko, tak? <3
Pierwszy raz była w rezerwacie. Autentycznie. Jeśli już miała styczność ze smokami, to zawsze dotyczyło to wypraw i jednostek wolno żyjących. Dlatego sama poddała się ekscytacji, którą zalewał ją Charlie, wirujący wokół niej niby napędzany magią skrzacik. Bena uprzedziła dosłownie pół godziny temu listem o jakże - wiele mówiącej treści "Przybywamy". A jak w ogóle do tego doszło?
Inara miała zająć się Charliem w mieszkaniu Hattie, która to dzisiejszego dnia pognała do Ministerstwa, walczyć z biurokracją i zmianą nazwiska. Nie dziwiła się decyzji przyjaciółki, więc bez mrugnięcia przyjęła jej prośbę. A gdy się pojawiała już na miejscu, a jasnowłosa zniknęła za drzwiami, chłopiec w standardowym milionie pytań na sekundę, co chwilę wplatała dwa słowa.
Ben.Smoki.Ben.Smoki.Ben.Smoki.... Czasami zlewało jej się to w jedno słowo i słyszała tylko bensmoki, zupełnie jak nazwa nowego gatunku, magicznego stworzenia. I cóż, panna Carrow, sama chętna odwiedzić w końcu miejsce pracy Wrighta, po prostu się zgodziła, a - trzeba zaznaczyć, że malec (mała, sprytna bestyjka) ani słówkiem nie wspomniał, że nie powinni i Harriet prawdopodobnie dostanie zawału, gdy znajdzie zostawiony przez Inarę, pośpiesznie napisany liścik.
Gdyby wiedziała...
Właściwie, spotkanie z Benem także chciała przeprowadzić i powiedzieć kilka słów, ale - nie przypuszczała, ze okoliczności będą ku temu tak...kumulujące.
- Charlie, byłeś już tu kiedyś? - zsunęła kaptur ciemnego płaszcza, pozwalając, by chłodny wiatr targała - jak zwykle - rozpuszczonymi włosami. gdyby wiedziała, gdzie spędzi popołudnie, zdecydowałaby się na coś innego niż sukienka. Wright zdecydowanie nie zapomni, by jej dociąć. Przynajmniej, jeśli nie spanikuje wieścią o ich przybyciu.
Spojrzała na swego dziecięcego towarzysza, który w oczach miał istny, szczęśliwy armagedon. Czekali na Jaimiego, który miał zostać powiadomiony o przybyłych, niespodziewanych gościach. Chyba, ze zdążył przeczytać list i dostać zawału.
Miało być krótko, tak? <3
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Tak bardzo ucieszyłem się, gdy ciocia Inarka powiedziała, że idziemy do Bena. Już dawno chciałem go zobaczyć, lecz mama cały czas trzymała się strony "z dala od Bena". Ale teraz nie zamierzałem o tym wspominać cioci, bo pewnie by zrezygnowała z tego pomysłu. A ja tak bardzo to popierałem! W mig ubrałem się i zacząłem ciocię męczyć swoimi pytaniami. Oczywiście chciałem wiedzieć, czy zna Bena, czy go lubi, czy pójdziemy do smoczej babci i małych smoczątek bym mógł je znów pogłaskać i nawet nakarmić. A może ciocia pozwoli mi wsiąść na smoka i trochę na nim polatać. O tak, niech ciocia na to się zgodzi.
- Byłem z Benem. Było super! Wie ciocia, że karmiłem smoki? Te takie malutkie! Pójdziemy do nich, proszę.- zacząłem prosić ciocię rzucając do niej swe kociobłagalne spojrzenie. Ben Ben Ben Ben Ben. Smoki smoki smoki smoki smoki. Tylko to mi w głowie było, a uśmiech wręcz nie potrafił zejść z twarzy. Szczególnie, że zza zakrętu wyszła ogromna sylwetka, chociaż z daleka wyglądała ona normalnie. Lecz gdy owa osoba podchodziła coraz bliżej, umiałem już ją coraz lepiej rozpoznać. Natychmiast puściłem rączkę cioci i pobiegłem do Bena z otwartymi rączkami.
-Beeeeeeeeeeeeeeeeen!- krzyknąłem radośnie na powitanie i przytuliłem się do jego nóg. Zaraz wyciągnąłem rączki z nadzieją, że weźmie mnie na barana, tak jak wtedy. Spodobało mi się to cholernie i chciałem znów poczuć ten wiatr we włosach, jak i widzieć wszystkich z góry.
Byłem prze szczęśliwy.
- Byłem z Benem. Było super! Wie ciocia, że karmiłem smoki? Te takie malutkie! Pójdziemy do nich, proszę.- zacząłem prosić ciocię rzucając do niej swe kociobłagalne spojrzenie. Ben Ben Ben Ben Ben. Smoki smoki smoki smoki smoki. Tylko to mi w głowie było, a uśmiech wręcz nie potrafił zejść z twarzy. Szczególnie, że zza zakrętu wyszła ogromna sylwetka, chociaż z daleka wyglądała ona normalnie. Lecz gdy owa osoba podchodziła coraz bliżej, umiałem już ją coraz lepiej rozpoznać. Natychmiast puściłem rączkę cioci i pobiegłem do Bena z otwartymi rączkami.
-Beeeeeeeeeeeeeeeeen!- krzyknąłem radośnie na powitanie i przytuliłem się do jego nóg. Zaraz wyciągnąłem rączki z nadzieją, że weźmie mnie na barana, tak jak wtedy. Spodobało mi się to cholernie i chciałem znów poczuć ten wiatr we włosach, jak i widzieć wszystkich z góry.
Byłem prze szczęśliwy.
being human is complicated, time to be a dragon
Smoki były zdrowe, Benjamin był najedzony (potężnych rozmiarów kanapka z podwójną porcją mięsiwa), Ognista była zachomikowana w czeluściach pracowniczej szafki, Percival był wczoraj gościem nokturnowej kawalerki a pogoda - jak na listopad - była idealna. W niezbyt gramatycznym, ale bardzo odzwierciedlającym tryb myślenia Wrighta, skrócie: wszystko b y ł o dobrze.
Stan wewnętrzny brodacza łatwo promieniował na zewnątrz, przemieniając jego dotychczas wykrzywioną w nieprzyjemnym grymasie twarz z oblicza pochmurnego zakapiora do wizerunku roześmianego, beztroskiego mężczyzny w kwiecie wieku, radośnie korzystającego z uroków życia. Podczas gdy rówieśnicy ubolewali nad trudami finansowymi utrzymania rodziny bądź okrutnie oziębłą żoną bądź denerwującą dzieciarnią, jedynym problemem Jamie'go była walka ze złem w postaci Gellerta. Reszta układała się wręcz idealnie. Przynajmniej dla niego samego, bo gdyby ktoś z zewnątrz, z nieco wyższych sfer, spojrzał w dół na żywot tej nokturnowej szui, pewnie poczułby coś w rodzaju współczucia. Brodacz ledwie wiązał przecież koniec z końcem, pomimo ukończonej trzydziestki nie miał żony ani dzieci i jedynym, czym mógł się pochwalić, to bogata historia chorób wenerycznych (zapewne). Na szczęście Ben nie zdawał sobie sprawy ze swego tragicznego położenia, tryskając energią, werwą i wszystkim tym, czym emanować nie powinien żaden człowiek w lodowaty, listopadowy dzień. Dopiero niedawno niebo nad Peak District rozpogodziło się i Wright od rana pracował przy małych smokach, których matki zmarły. Trzymane w rozgrzanym do czerwoności terrarium wydawały się absolutnie bezbronne, co nawet w bezuczuciowej skale-Benjaminie poruszało jakąś wrażliwą strunę. Właśnie kończył karmienie jednego malucha, gdy znajomy poinformował go o czekających go przyjaciołach. Dziecko i kobieta: w pierwszej chwili Wright skrzywił się mocno, będąc pewnym, że przed drzwiami terrarium skonfrontuje się z okropną Harriett. Już nawet wymyślał niezwykle cięte riposty (o, Charlie, rozsądnie, przyszedłeś oddać tę harpię do rezerwatu, ale niestety tak podłych gatunków tutaj nie przyjmujemy), które na szczęście nie musiały wybrzmieć, bowiem na schodach spotkał się z znacznie milszą mu kobietą. Uśmiechnął się szeroko, dopiero po chwili zauważając biegnącego ku niemu chłopczyka, owijającemu się wokół jego nóg. Poczochrał mu czuprynę, zerkając w dół.
- Cześć, smyku - rzucił wesoło, nawet nie myśląc o tym, że powinien przypomnieć mu smutne listy i smutną rozmowę z jego matką. Podniósł wzrok na Inarę, przez chwilę kontemplując rozwiane włosy i śliczny, nieco nieśmiały-nieco prowokujący uśmiech na jej pięknej twarzy. - Lady Carrow, cóż za spotkanie. Co tutaj robicie? - spytał, ale z czystą sympatią, bez pretensji, schylając się w końcu, by podrzucić kilkukrotnie Charliego do góry. Ukazując siłę swych odkrytych mięśni - w terrarium panował ukrop, dlatego teraz stał przed nimi w koszulce bez rękawów, odsłaniającej morze tatuaży, zalewających jego skórę.
Stan wewnętrzny brodacza łatwo promieniował na zewnątrz, przemieniając jego dotychczas wykrzywioną w nieprzyjemnym grymasie twarz z oblicza pochmurnego zakapiora do wizerunku roześmianego, beztroskiego mężczyzny w kwiecie wieku, radośnie korzystającego z uroków życia. Podczas gdy rówieśnicy ubolewali nad trudami finansowymi utrzymania rodziny bądź okrutnie oziębłą żoną bądź denerwującą dzieciarnią, jedynym problemem Jamie'go była walka ze złem w postaci Gellerta. Reszta układała się wręcz idealnie. Przynajmniej dla niego samego, bo gdyby ktoś z zewnątrz, z nieco wyższych sfer, spojrzał w dół na żywot tej nokturnowej szui, pewnie poczułby coś w rodzaju współczucia. Brodacz ledwie wiązał przecież koniec z końcem, pomimo ukończonej trzydziestki nie miał żony ani dzieci i jedynym, czym mógł się pochwalić, to bogata historia chorób wenerycznych (zapewne). Na szczęście Ben nie zdawał sobie sprawy ze swego tragicznego położenia, tryskając energią, werwą i wszystkim tym, czym emanować nie powinien żaden człowiek w lodowaty, listopadowy dzień. Dopiero niedawno niebo nad Peak District rozpogodziło się i Wright od rana pracował przy małych smokach, których matki zmarły. Trzymane w rozgrzanym do czerwoności terrarium wydawały się absolutnie bezbronne, co nawet w bezuczuciowej skale-Benjaminie poruszało jakąś wrażliwą strunę. Właśnie kończył karmienie jednego malucha, gdy znajomy poinformował go o czekających go przyjaciołach. Dziecko i kobieta: w pierwszej chwili Wright skrzywił się mocno, będąc pewnym, że przed drzwiami terrarium skonfrontuje się z okropną Harriett. Już nawet wymyślał niezwykle cięte riposty (o, Charlie, rozsądnie, przyszedłeś oddać tę harpię do rezerwatu, ale niestety tak podłych gatunków tutaj nie przyjmujemy), które na szczęście nie musiały wybrzmieć, bowiem na schodach spotkał się z znacznie milszą mu kobietą. Uśmiechnął się szeroko, dopiero po chwili zauważając biegnącego ku niemu chłopczyka, owijającemu się wokół jego nóg. Poczochrał mu czuprynę, zerkając w dół.
- Cześć, smyku - rzucił wesoło, nawet nie myśląc o tym, że powinien przypomnieć mu smutne listy i smutną rozmowę z jego matką. Podniósł wzrok na Inarę, przez chwilę kontemplując rozwiane włosy i śliczny, nieco nieśmiały-nieco prowokujący uśmiech na jej pięknej twarzy. - Lady Carrow, cóż za spotkanie. Co tutaj robicie? - spytał, ale z czystą sympatią, bez pretensji, schylając się w końcu, by podrzucić kilkukrotnie Charliego do góry. Ukazując siłę swych odkrytych mięśni - w terrarium panował ukrop, dlatego teraz stał przed nimi w koszulce bez rękawów, odsłaniającej morze tatuaży, zalewających jego skórę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W całym entuzjazmie, jaki roztaczał wokół siebie Charlie, coś alchemiczce nie pasowało. Mogła to być zwykła intuicja, może niewerbalna aura, jaką wokół siebie roztaczał, a może - jeszcze coś innego. Omijała jednak brzęczącą w głowie nutę, która drgała gdzieś na granicy świadomości, próbując zaznaczyć swoja obecność właścicielce. Wszystko to jednak umykało, gdy kolejny raz spoglądała na rozanielone oblicze malca, który rzeczywiście przypominał jakąś rozczulającą ją wersję...no kogo?
Pierwszą lampką sygnalizująca wyraźniej, że coś jest nie tak, była odpowiedź Charliego. "Z Benem", a gdzie w tym była Harriet? Chociaż jej przyjaciółka nie wspominała wiele ostatnio o byłym zawodniku, to...wystarczająco dużo wiedziała i widziała, by mieć pewność, że gdzieś tu wkradał się fałsz. Nie wiedziała tylko gdzie. Jeszcze.
- Twojej mamie też się podobały te malutkie smoczki? - cóż, warto było sprawdzić, a nóż się myliła? A może...zwyczajnie działo się dużo więcej niż podejrzewała? Czy jednak jasnowłosa wila nie powiedziałaby o takim spotkaniu? - to zależy od Bena, Skarbie - mimowolnie podążyła za pędzącym w stronę bramy chłopczykiem, by jej wzrok zatrzymał się na potężnej sylwetce przyjaciela. Nie wiedziała dlaczego, ale - absurdalnie - patrząc na postać mężczyzny, który spokojnie mógłby posadzić ją sobie na ramieniu (nie wnikając w fakt, ze już tak robił), odczuwała nieustające dobro, z niewytłumaczalną pewnością wierząc, że mogła na niego liczyć zawsze. Była bezpieczna.
- Smoku - dygnęła teatralnie, zmiatając płaszczem, przy geście część śnieg spod nóg. Nawet jeśli chciała z nim porozmawiać poważniej, chwilowo, owiała ją ta sama, ożywcza aura, jaką aplikował jej podczas smoczych wypraw - Pytaj tego brykającego smoczka, który cię z taką łatwością zaatakował. Czyżbyś się starzał? - oczywiście, na przywitanie posłała mu kpiący ton, który nijak nie miał się do kolejnego gestu, gdy i ona zbliżyła się do Wrighta, by wspiąć się na palcach i sięgnąć jego brodatego policzka w delikatnym muśnięciu. Obserwowała dwójkę przed sobą, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała ich razem. A jeśli nie, to czemu ich zachowanie, wydawało się jej tak bardzo naturalne?
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? - odsunęła się dwa kroki, nadal w niejasnym odczuciu przyglądając to wiercącemu się radośnie dziecku, to podrzucającemu go mężczyźnie - I mógłbyś coś założyć na siebie, bo robi mi się jeszcze zimniej niż zwykle - złożyła dłonie przed sobą, próbując wcześniej zarzucić kaptur na głowę, osłaniając się przed pogodą. Aż dziw, że kiedyś i z nią próbował postąpić podobnie, ale - była wystarczająco niezręcznym pakunkiem, który szybko musiał odstawić na ziemię, kończąc z nieco podrapanymi plecami.
Pierwszą lampką sygnalizująca wyraźniej, że coś jest nie tak, była odpowiedź Charliego. "Z Benem", a gdzie w tym była Harriet? Chociaż jej przyjaciółka nie wspominała wiele ostatnio o byłym zawodniku, to...wystarczająco dużo wiedziała i widziała, by mieć pewność, że gdzieś tu wkradał się fałsz. Nie wiedziała tylko gdzie. Jeszcze.
- Twojej mamie też się podobały te malutkie smoczki? - cóż, warto było sprawdzić, a nóż się myliła? A może...zwyczajnie działo się dużo więcej niż podejrzewała? Czy jednak jasnowłosa wila nie powiedziałaby o takim spotkaniu? - to zależy od Bena, Skarbie - mimowolnie podążyła za pędzącym w stronę bramy chłopczykiem, by jej wzrok zatrzymał się na potężnej sylwetce przyjaciela. Nie wiedziała dlaczego, ale - absurdalnie - patrząc na postać mężczyzny, który spokojnie mógłby posadzić ją sobie na ramieniu (nie wnikając w fakt, ze już tak robił), odczuwała nieustające dobro, z niewytłumaczalną pewnością wierząc, że mogła na niego liczyć zawsze. Była bezpieczna.
- Smoku - dygnęła teatralnie, zmiatając płaszczem, przy geście część śnieg spod nóg. Nawet jeśli chciała z nim porozmawiać poważniej, chwilowo, owiała ją ta sama, ożywcza aura, jaką aplikował jej podczas smoczych wypraw - Pytaj tego brykającego smoczka, który cię z taką łatwością zaatakował. Czyżbyś się starzał? - oczywiście, na przywitanie posłała mu kpiący ton, który nijak nie miał się do kolejnego gestu, gdy i ona zbliżyła się do Wrighta, by wspiąć się na palcach i sięgnąć jego brodatego policzka w delikatnym muśnięciu. Obserwowała dwójkę przed sobą, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała ich razem. A jeśli nie, to czemu ich zachowanie, wydawało się jej tak bardzo naturalne?
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? - odsunęła się dwa kroki, nadal w niejasnym odczuciu przyglądając to wiercącemu się radośnie dziecku, to podrzucającemu go mężczyźnie - I mógłbyś coś założyć na siebie, bo robi mi się jeszcze zimniej niż zwykle - złożyła dłonie przed sobą, próbując wcześniej zarzucić kaptur na głowę, osłaniając się przed pogodą. Aż dziw, że kiedyś i z nią próbował postąpić podobnie, ale - była wystarczająco niezręcznym pakunkiem, który szybko musiał odstawić na ziemię, kończąc z nieco podrapanymi plecami.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Szczęście... jak mogę go zdefiniować? Obrazkowo? Narysować na kartce szczęście? Może pokazać przy pomocy tańców, klaskania, śmiania się? Nie wiem. Ale wiem jedno - słownie nie potrafię tego opisać. To jest zbyt trudne i skomplikowane dla mnie. Szczęście zjawia się i znika, gdy przychodzi wielka powódź tragedii, którą dla mnie jest śmierć taty. Na szczęście są takie osoby, jak wszelkie ciocie i wujkowie, którzy mi pokazują, że śmierć taty należy zarówno uczcić w odpowiedni sposób, jak i potem iść dalej. Kocham mamę, lecz mam wrażenie, że żyje przeszłością. Jakby nie mogła zrobić kroku do przodu, tylko się cofa tworząc wielki zamek z klocków, który jest ciężki do pokonania. Może mi się uda przebić i zabrać mamę do teraźniejszości?
- Mamy tu nie było.- wyjaśniłem cioci krótko poprawiając ją jednocześnie. Nie, mama tu chyba nie była, skoro mnie wcześniej tu nie przyprowadziła. Ale to nie znaczy, że nie chcę jej tu przyprowadzić! Chcę i to bardzo! Żeby zobaczyła te wszystkie smoki, pogłaskała je, powiedziała który jej się najbardziej podoba i którego by wzięła do naszego domu. Jako naszego zwierzaka, z którym przywrócilibyśmy życie jak i barwy w domu. Może byśmy całą naszą trójką latali sobie po niebie, liczyli wspólnie gwiazdy, jedli lody i śpiewali przeróżne piosenki. Tak, to byłą przepiękna wizja tego, na co mama się pewnie nie zgodzi. A szkoda.
Zależy od Bena... do którego przybiegłem i z radością przywitałem. Gdy poczochrał mnie, przymknąłem oczy na chwilę by żaden włosek nie dostał się do moich czekoladowych oczu, lecz uśmiech nie schodził z ust. Nie mogłem przestać się uśmiechać i cieszyć się. Zaśmiałem się głośno jak i wesoło, gdy Ben podrzucił mnie parę razy, a moje dłonie powędrowały na jego ręce, które były okryte jakimś czarnym pisakiem.
- Co to jest te czarne coś? Narysujesz mi też?- zapytałem się przyciskając swój ciekawski palec na czarny szlaczek i zacząłem podążać ku nim, jeśli byłem oczywiście na jego barkach. Też chcę mieć coś takiego. Niech mi narysuje, najlepiej to samo, co on ma. Bo skoro jest smokiem [a nie trollem według cioci Seliny], to te szlaczki muszą coś znaczyć! Może to pozwala na porozumienie się ze smokami? Albo pozwala na zmianę kształtu?
Chcę to mieć.
- Mamy tu nie było.- wyjaśniłem cioci krótko poprawiając ją jednocześnie. Nie, mama tu chyba nie była, skoro mnie wcześniej tu nie przyprowadziła. Ale to nie znaczy, że nie chcę jej tu przyprowadzić! Chcę i to bardzo! Żeby zobaczyła te wszystkie smoki, pogłaskała je, powiedziała który jej się najbardziej podoba i którego by wzięła do naszego domu. Jako naszego zwierzaka, z którym przywrócilibyśmy życie jak i barwy w domu. Może byśmy całą naszą trójką latali sobie po niebie, liczyli wspólnie gwiazdy, jedli lody i śpiewali przeróżne piosenki. Tak, to byłą przepiękna wizja tego, na co mama się pewnie nie zgodzi. A szkoda.
Zależy od Bena... do którego przybiegłem i z radością przywitałem. Gdy poczochrał mnie, przymknąłem oczy na chwilę by żaden włosek nie dostał się do moich czekoladowych oczu, lecz uśmiech nie schodził z ust. Nie mogłem przestać się uśmiechać i cieszyć się. Zaśmiałem się głośno jak i wesoło, gdy Ben podrzucił mnie parę razy, a moje dłonie powędrowały na jego ręce, które były okryte jakimś czarnym pisakiem.
- Co to jest te czarne coś? Narysujesz mi też?- zapytałem się przyciskając swój ciekawski palec na czarny szlaczek i zacząłem podążać ku nim, jeśli byłem oczywiście na jego barkach. Też chcę mieć coś takiego. Niech mi narysuje, najlepiej to samo, co on ma. Bo skoro jest smokiem [a nie trollem według cioci Seliny], to te szlaczki muszą coś znaczyć! Może to pozwala na porozumienie się ze smokami? Albo pozwala na zmianę kształtu?
Chcę to mieć.
being human is complicated, time to be a dragon
Czułości, które przy każdym spotkaniu dawkowała mu Inara, tylko początkowo, za zamierzchłych wyprawowych czasów wzbudzały w nim głupkowato samcze poczucie wyjątkowości. Inni mogli mu tylko pozazdrościć tak zażyłych kontaktów ze szlachcianką, witającą go wręcz pieszczotliwie. Zazwyczaj łypał wtedy dookoła, chcąc niewerbalnie pochwalić się wyborem dziewczęcia, co było jednocześnie niezwykle idiotyczne jak i...dość moralne. Przywykł przecież do niewybrednych żartów i gdyby chodziło o jakąkolwiek inną uroczą blondyneczkę, przekraczającą granicę swojego statusu krwi, pewnie już dawno dzieliłby się z nokturnowymi mętami niewybrednymi opiniami na temat jej francuskich zdolności. Inara należała jednak do bardzo wąskiego zaklętego kręgu, gdzie znajdowały się kobiety bliskie sercu Bena. Zasługiwały na miano sióstr, istot pięknych acz absolutnie aseksualnych, wobec których nawet najłagodniejsze rubaszne żarty wydawały się Wrightowi wielkim faux pas. Dlatego też przy lady Carrow zachowywał się w sposób zadziwiająco kulturalny, przyjmując jej całusek z poważnym wyrazem twarzy. Przynajmniej na tyle, na ile mógł prezentować światu surową minę w momencie, w którym Charlie zaanektował jego uwagę.
- Nie starzeję się. Dojrzewam - błysnął zębami w szerokim uśmiechu a to krótkie, żartobliwe sprostowanie zawierało w sobie dużo prawdy, z jakiej Ben nie zdawał sobie sprawy. - Mam sporo pracy, ale...nie, nie przeszkadzacie. Dziś opiekuję się maluchami. Takimi jak ten oto mały smok - odparł, podrzucając raz jeszcze Charliego i w końcu przytrzymując go w ramionach, by mógł swobodnie przesuwać lodowatymi paluszkami po jego ramionach. Na razie jednak Wright poświęcał całą swoją uwagę Inarze, spowitą w długi płaszcz, szeleszczący przy powiewach chłodnego wiatru. - W terrarium jest gorąco. Rozgrzejesz się szybciej niż po łyku Ognistej - powiedział niemalże opiekuńczo, mrugając do lady Carrow a następnie przepuścił ją w głównych drzwiach wejściowych, prowadząc ją krętymi, kamiennymi korytarzami ku najbardziej oddalonej sali małych smoków. Gdyby przydzielono mu dzisiaj bardziej wymagającą i niebezpieczną pracę, na pewno grzecznie odmówiłby prowadzenia tej wycieczki, ale na szczęście dla niespodziewanych gości, praca w przedszkolu nie należała do szalenie trudnej. Przy przechodzeniu przez kolejne progi Benjamin krótko machał różdżką, zdejmując zabezpieczenia przed niechcianymi osobnikami - w końcu, po dość długiej wędrówce weszli do wysokiego, półokrągłego pomieszczenia. Panował tutaj zaduch a w powietrzu unosił się słodki zapach zgnilizny. W pokaźnych klatkach leżały trzy malutkie smoki, przypominające raczej słabiutkie jaszczurki niż potężne potworzyska. - Witajcie w moim królestwie - zaanonsował, stawiając Charliego na ziemi. - I...chętnie zrobiłbym ci tatuaż, ale twoja matka z pewnością zaavadowałaby mnie wtedy na śmierć - odpowiedział szczerze i prosto, już nie wdając się w szczegóły opinii, jakie krążyły wokół naznaczonych tuszem mężczyzn. Kryminaliści, degeneraci, przedstawiciele podejrzanego, szemranego półświatka. Wypisz wymaluj etykietka Benjamina Wrighta.
- Nie starzeję się. Dojrzewam - błysnął zębami w szerokim uśmiechu a to krótkie, żartobliwe sprostowanie zawierało w sobie dużo prawdy, z jakiej Ben nie zdawał sobie sprawy. - Mam sporo pracy, ale...nie, nie przeszkadzacie. Dziś opiekuję się maluchami. Takimi jak ten oto mały smok - odparł, podrzucając raz jeszcze Charliego i w końcu przytrzymując go w ramionach, by mógł swobodnie przesuwać lodowatymi paluszkami po jego ramionach. Na razie jednak Wright poświęcał całą swoją uwagę Inarze, spowitą w długi płaszcz, szeleszczący przy powiewach chłodnego wiatru. - W terrarium jest gorąco. Rozgrzejesz się szybciej niż po łyku Ognistej - powiedział niemalże opiekuńczo, mrugając do lady Carrow a następnie przepuścił ją w głównych drzwiach wejściowych, prowadząc ją krętymi, kamiennymi korytarzami ku najbardziej oddalonej sali małych smoków. Gdyby przydzielono mu dzisiaj bardziej wymagającą i niebezpieczną pracę, na pewno grzecznie odmówiłby prowadzenia tej wycieczki, ale na szczęście dla niespodziewanych gości, praca w przedszkolu nie należała do szalenie trudnej. Przy przechodzeniu przez kolejne progi Benjamin krótko machał różdżką, zdejmując zabezpieczenia przed niechcianymi osobnikami - w końcu, po dość długiej wędrówce weszli do wysokiego, półokrągłego pomieszczenia. Panował tutaj zaduch a w powietrzu unosił się słodki zapach zgnilizny. W pokaźnych klatkach leżały trzy malutkie smoki, przypominające raczej słabiutkie jaszczurki niż potężne potworzyska. - Witajcie w moim królestwie - zaanonsował, stawiając Charliego na ziemi. - I...chętnie zrobiłbym ci tatuaż, ale twoja matka z pewnością zaavadowałaby mnie wtedy na śmierć - odpowiedział szczerze i prosto, już nie wdając się w szczegóły opinii, jakie krążyły wokół naznaczonych tuszem mężczyzn. Kryminaliści, degeneraci, przedstawiciele podejrzanego, szemranego półświatka. Wypisz wymaluj etykietka Benjamina Wrighta.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zagroda wschodnia
Szybka odpowiedź